Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolumbowie. Rocznik 20 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kolumbowie. Rocznik 20 - ebook

KOLUMBOWIE ROCZNIK 20 to pierwsza powojenna książka opowiadająca o młodych akowcach i ich codziennym życiu, ale także o tym, jak szli na śmierć podczas Powstania Warszawskiego. O dwudziestolatkach zmuszonych do podejmowania trudnych, nierzadko tragicznych decyzji. I angażujących się nierówną walkę z Niemcami - początkowo spontanicznie, później w sposób zorganizowany. Kultowa powieść, która dała nazwę całemu pokoleniu Polaków urodzonych koło roku 1920.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-349-6
Rozmiar pliku: 773 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Kultowa powieść, która dała nazwę całemu pokoleniu Polaków urodzonych około roku 1920

„Kolumb czuje, jak dzikie uniesienie jeży mu włosy. Z pogardliwą litością patrzy na przygiętego pod krzyżem Chrystusa: Biedaku, mądrzysz się, że umarłeś za ludzkość, my potrafimy umierać za jednego kumpla”.

„Kolumbowie” to pierwsza powojenna książka opowiadająca o młodych akowcach i ich codziennym życiu, ale także o tym, jak szli na śmierć podczas powstania warszawskiego. O dwudziestolatkach zmuszonych do podejmowania trudnych, nierzadko tragicznych decyzji. I angażujących się w walkę z Niemcami – początkowo spontanicznie, później w sposób zorganizowany.

Bratny nie ograniczył się tylko do ukazania bohaterów w pracy konspiracyjnej. W niezwykle sugestywny sposób opisał osobiste dramaty Jerzego, Kolumba, Zygmunta, Basi i Niteczki, opowiedział o ich miłościach skażonych cieniem wszechobecnej śmierci, o zwątpieniu i poświęceniu, o małych radościach – jakby na przekór okrutnej wojennej rzeczywistości. Kolumbowie kochali życie – pod tym względem nie różnili się od współczesnej młodzieży. Choćby to przesądza o ponadczasowości tej prozy.

NA PODSTAWIE „KOLUMBÓW” POWSTAŁ SERIAL TELEWIZYJNY
Z UDZIAŁEM NAJWIĘKSZYCH GWIAZD POLSKIEGO KINA.I

Jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa, błysnęła w zachodzącym słońcu.

– Aa! – grający pokwitowali z uznaniem przyjęcie „ściętego”. Zygmunt rzucił do Kolumba przez zaciśnięte zęby:

– Dawaj jeszcze raz.

Piłka wystawiona idealnie nad siatkę. Młody opalony brunet przygotowuje się do skoku. Spóźnia się o sekundę – jakby unieruchomił go spieszny jęk policyjnego wozu nadlatujący skądś od głównej ulicy. Ale Zygmunt jest rutynowanym siatkarzem. Za późno na ścięcie? Piłka oddana miękko tuż za siatkę myli grających, dotyka ziemi. Przeciwnicy nie ruszają się.

– Trzynaście… No, przejechali. Czego się gapisz, do cholery? – gromi niższego od siebie o pół głowy Kolumba. „R” wymawia w nieporównanie zabawny sposób: to już nie „h”, ale jakieś mieszane głoski „h” i „k”. Tym razem Kolumb respektuje jego wezwanie. Odwraca głowę.

– Dawać piłkę, nasz serw – ponagla przeciwników. Ocknęli się już.

– Jakie trzynaście, uważaj! Żandarmi na was nie zapracują – rzuca któryś. – Dwanaście do dziesięciu – poprawia.

Dograli seta.

– Z ciebie też siatkarz jak z koziej dupy trąba – powiedział Zygmunt, wciągając spodnie. Zatrzymał się z paskiem w dłoni, widząc, że Kolumb patrzy za odchodzącymi kolegami. Szli w spodenkach kąpielowych, niosąc ubrania w rękach. Wisła była blisko.

– Nie idziesz z nimi?

– Nie mam czasu! – odparł Kolumb. Starł wierzchem zabrudzonej dłoni lśniącą warstwę potu z wklęsłego opalonego brzucha i sięgnął po koszulę.

Po chwili obaj szli w stronę wiaduktu.

Zygmunt studiował biologię na tajnym uniwersytecie, miał nienagannie skrojoną marynarkę i pracował w zakładach remontowych. Jego ausweis to nie był jakiś tam groszowy, fałszowany śmieć. Zdawało się, że sama „wrona” niemieckiej pieczęci siedzi dumna i zadowolona na gnieździe literowych skrótów malujących ważność przedsiębiorstwa dla wojennej gospodarki Rzeszy. Nie o same papiery szło zresztą w tym wypadku. Zygmunt był mistrzem samozaopatrzenia. Liczba opon, samochodowych części, szoferskich kożuszków, jakie ginęły w zakładach, była tajemnicą nawet dla najbliższych kolegów i przyjaciół, co nie znaczy, że Zygmunt był sobkiem i egoistą. Kiedy dwa tygodnie temu, w dniu imienin wykładowcy na tajnym kursie uniwersyteckim, urządził składkę na garnitur dla profesora, suma zebranych pieniędzy wyniosła nieoczekiwanie dziesięć tysięcy złotych. Podobno ani mrugnięciem oka nie dał do zrozumienia, jak „zebrał” taką kwotę wśród okupacyjnych golców ganiających na wykłady w drewniakach. A nowe oficerki Kolumba? Kto by uwierzył, że Zygmunt wystarał się na bezugschein o prawie darmową skórę dla kolegi. I Kolumb świecił po Żoliborzu wysokimi „szklankami”, jak nazywano usztywnioną część buta, która winna mieć wygląd czarnego, świecącego naczynka. Dziś z uwagi na upał i zakończone właśnie spotkanie siatkówki był w trepkach. Zamiast oddzwaniać energicznie krok, nogi człapią w nich nieprzyjemnie, tupoczą, jakby lazł rozczochrany jeż, a nie podchorąży.

Zygmunt szedł w milczeniu, ssąc zerwaną po drodze trawkę. Przechodzili koło muru, na którym czyjaś niewprawna ręka wypisała ogromnymi wolami: „My Hitlera w dupie mamy”. Zamiast podpisu figurował znak kotwicy.

– Bronią ojczyzny – mruknął Zygmunt. Kolumb, eksbohater Małego Sabotażu, z trudem zniósł prowokację.

– No to cześć! – pożegnał się szybko.

– Powodzenia… – mruknął Zygmunt.

Gdyby wiedział, że umówiłem się z nią u Lardellego, gotów by zakazać – pomyślał Kolumb o przyjacielu z nagłą niechęcią. Niedawno ogłoszono przecież bojkot kawiarni, w której podczas kameralnych koncertów publiczność polska mieszała się z niemieckimi oficerami i żołnierzami.

* * *

Pierwszy raz się tu umówiłem i mam rację. Inaczej ona by znowu poszła kiedyś do kina – monologował jeszcze, wstępując po stopniach kawiarni. Zielone mundury siedzących przy stolikach oficerów przejęły go dreszczem. Dopiero po chwili, na widok pasa z pistoletem przewieszonego przez poręcz krzesła, uspokoił się. Gdyby tak swój pobyt tutaj okupić nową parabelką? Zląkł się nieomal, że ta myśl jest już postanowieniem. Rozglądał się uważnie w poszukiwaniu dziewczyny i czuł, że serce bije mu spieszniej. To przez ten pistolet – bronił się przed upokarzającym przypuszczeniem, że nieobecność Baśki przyprawia go o tak niemęskie lęki. Znalazł wolny stolik. Skrępowany i niezgrabny, odsunął krzesło. Czuł się mimo wszystko fatalnie. Spojrzał na zegarek. Był spóźniony o dziesięć minut.

Może już poszła? – zaniepokoił się. Wojowała z nim o tego Lardellego od miesiąca, przypuszczenie, że mogła wyjść, nie doczekawszy się, było absurdalne. Niedawno, kiedy wygadała mu się, że była w kinie, nie widywali się przez tydzień.

– To ja jako zupełny szczeniak wypisywałem „tylko świnie…”, to ja „gazowałem”, a ty… – plątał się po tym jej wyznaniu.

I choć to nie on wymyślił slogan „Tylko świnie siedzą w kinie” i nie on rozpisał go wszędzie na warszawskich murach, ale kto przy wejściu do kina Napoleon, obok napisu, potrafił naszkicować dwa ogromne knury rozwalone w kinowych fotelach? Kto wymyślił inny, może mniej popularny, lecz nie mniej groźny skrót „Padlina idzie do kina”? Kto ma na koncie dziesięć udanych „gazowań”, w czasie których „zakrztusił” ładnych parę tysięcy amatorów zakazanej rozrywki?

Przypomniał sobie doświadczenie prowadzące do wykrycia mieszanki, której zapalenie powodowało murowany popłoch na kinowej sali, a zaduch korkował ją na parę dni.

Rozjuszyło go ostatecznie wytłumaczenie, jakiego chwycił się Basik: Chodzi do kina również po to, żeby zobaczyć „gazowanie”. Ona też chce być w pobliżu roboty. Kolumb nie pozwala jej samej, to chociaż tak – zobaczy… Zaraz zresztą, nastraszona, dopowiedziała tym swoim niskim głosem (stąd imię Basik, od „bas”), że mniejsza o „gazowanie”, ale ona nie ma zamiaru umrzeć, nie widząc kina.

– Ona umrzeć! – Zaśmiał się gorzko, podkreślając, komu to bliżej do śmierci, ale nie wywołał pożądanego efektu.

Zerwał z nią wtedy, „do zmądrzenia”. „Zerwał”! Może ona domyślała się, skąd te częste omyłki telefoniczne, przy których jej „halo” pozostawało bez odpowiedzi. Jak on ją lubił, nawet ten jej głos! Dzwonił prawie co dzień, byle usłyszeć chociaż to „halo”. Któregoś dnia zamiast „halo” zapytała po swojemu: „No?…” – jakby dając do zrozumienia, że wie, kto to dzwoni i milczy z tamtej strony słuchawki. Otworzył usta, żeby rzucić pozdrowienie, i w ostatniej sekundzie złapał zębami koniec bakelitowej tubki. Wytrzymał tydzień. Na spotkaniu Basik się popłakał i przyrzekł, że z kinem to się już nigdy nie powtórzy. Wtedy nastąpiło załamanie Kolumba. Wiedział, jak kocha muzykę, więc zaprosił ją „w drodze wyjątku, raz na całą okupację”, do Lardellego. Oto siedzi, zerkając niespokojnie na drzwi, na jadowite zielenie mundurów utkane tu i tam wśród licznych stolików.

Już jest. Stanęła w progu. Spostrzegła go od razu. Idzie w tym tłoku prosto, zręcznie, jakby całe życie spędziła na takich okazjach. Zrywają się oklaski. Kolumb jest spocony. Wszystko zdaje się być adresowane do niej. Dopiero gdy przycupnęła na brzeżku krzesła i sama złożyła do oklasków dłonie, spostrzegł, że publiczność wita dyrygenta, który właśnie pojawił się za jego plecami. Kolumb, choć nastawiony sceptycznie, spojrzał z mimowolnym szacunkiem na mężczyznę z lwią grzywą. Dyrygent, korzystając ze swej ukraińskiej listy narodowościowej, reprezentował niemal monopol na wykonywanie muzyki poważnej.

Baśka przysiadła na brzeżku krzesła, trochę po pensjonarsku, ale jedno spojrzenie po sali i postawa jej zmieniła się. Naprzeciw Kolumba siedzi już dama. A to paskudna smarkata! – gromi ją w myślach Kolumb, ale odczuwa miłą satysfakcję, jakby dopiero teraz przekonywał się, jak wygląda naprawdę ta jego dziewczyna. Widzi spojrzenia od sąsiednich stolików.

– Spóźniłaś się. Było co? – zapytał jeszcze, nim orkiestra zaczęła grać.

Wahała się przez sekundę, czy nie skorzystać z okazji i nie usprawiedliwić się jakąś łapanką lub bałaganem na trasie, ale pokręciła przecząco głową.

– Spóźniłam się zwyczajnie – rzuciła z przekornym męstwem.

Przyjął to z radością, jak podziękowanie za długie godziny, podczas których przezywała go mściwie harcerzem, a w których on uczył ją poszanowania dla własnego słowa.

Uderzyła muzyka. Kolumb na początku wojny miał szesnaście lat. Muzyki uczył się do dwunastego roku życia, ale potem, poznawszy urok boiska, stwierdził, „że będzie grał na centrze, nie na fortepianie”, i tak długo i uparcie strajkował, aż oberwał pierwsze w życiu lanie od spokojnego zazwyczaj ojca. Mimo to zwyciężył. Sądził, że muzyka nic go nie obchodzi. Przyszedł tu dla Baśki, i oto całkiem niespodzianie zabrały go gdzieś ogromne fale dźwięków. Zapomniał, gdzie jest. W pewnej chwili napotkał jej spojrzenie i już w nim pozostał. Potem odczuł nagle strach przed upływem czasu. To, co niekiedy prześladowało go myślą, że z każdym dniem zbliża się do daty swej śmierci, która mogła już być tu, na sąsiedniej ulicy, teraz odezwało się jeszcze boleśniejszym poczuciem przemijania. Prawie słyszał plusk czasu w strunach, kotłach.

Przerwali. Oklaski otrzeźwiły Kolumba. W rozjaśnionym świetle dostrzegł nad brwią Baśki maleńkie znamię. Była to blizna nabyta w dzieciństwie. Zachwycał się i tym.

– Musisz przyjść do mnie jutro – postanowił lekko. Niezdarnie wypowiedział myśl, z którą nosił się od miesiąca, jeszcze przed ich tygodniowym zerwaniem o kino.

– A która jest teraz? – zainteresowała się godziną. W odpowiedzi zablagował kwadrans. Ale ona była czujna. Za chwilę wyciągnęła rękę do jego zegarka. Schował dłoń za plecy, a następnie uderzył nagle wierzchem nadgarstka o marmurowy blat stolika. Szkiełko zegarka stuknęło.

– Co robisz?

– Niszczę czas…

Szkiełko musiało kosztować ze dwieście złotych – myślała zdumiona. A jak to się stawiał przez ten tydzień. O głupie kino. Pewnie, że może zrezygnować z kina. Na razie nic nadzwyczajnego nie idzie.

Następnego utworu słuchała z pewnym roztargnieniem. W przerwie sięgnęła nawet przez stolik i odsunęła rękaw marynarki na przegubie Kolumba. Martwa tarcza ze stłuczonym szkłem. Zawstydzona czymś i spłoszona, cofnęła rękę.

Gdy wychodzili, nad miastem był mrok. W zaułku kościoła przy placu Zbawiciela żebraczka, zajęta bilansowaniem uzbieranego zarobku, spłoszyła się na ich widok i zbyt późno podjęła proszalne pomruki. Podjeżdżał zaciemniony tramwaj. Dziewczyna porwała się do biegu.

– Gazu, Basiku! – Skorzystał z okazji i uchwycił ją za rękę. Zdyszani dopadli przystanku. Wskoczyli, gdy tramwaj ruszył. Konduktor sprawnie wręczył Kolumbowi dwa bilety odebrane przed chwilą od wysiadających i strzepnąwszy bilon do torby, usiadł. W wagonie było luźno. Jakaś spiesząca do domu szmuglerka z koszami, stary pan w cwikierze wyglądający na wykładowcę wracającego z tajnych kompletów. Nawet tam, u nich, u „sezonowców”, w przedniej części wozu, było pustawo.

– Cholera, musi być późno – zaniepokoił się Kolumb.

– Która godzina? – denerwowała się Baśka.

– Za dziesięć – odrzekł pan w cwikierze.

– Oj, żebyś zdążył. Ze mną nie wysiadaj. Bez odprowadzań – zamruczała Baśka, wyskakując. Tramwaj skręcał do zajezdni. W sekundę Kolumb był już na ulicy. Lubił wysiadać w pełnym biegu. „To zastępuje narty” – wytłumaczył kiedyś matce. Popędzany krokami ostatnich przechodniów, ruszył spiesznie przed siebie. Nadciągała powszednia okupacyjna noc. Trzasnęła jakaś zamykana brama. Z ulgą wszedł na pusty, niezabudowany odcinek drogi prowadzący ku wiaduktowi. Gdzieś od strony dworca zaniosła lokomotywa, raz, drugi. Szedł uważnie, patrząc, czy nie spotka wzrokiem sylwetek patrolu. Odczuwał podniecenie, nierówne w stopniu natężenia, ale podobne do tego, którego zaznawał już od dwóch lat w Małym Sabotażu, jako wybitny specjalista od napisów i znaków Polski Walczącej na murach. Równocześnie czuł smak triumfu. Basik. Jutro przyjdzie do niego.

Chciał coś zawołać w górę ku spokojnym gwiazdom. Podchodził już do pierwszych bloków. Nagle przez jezdnię przebiegł w poprzek… tak, nie było wątpliwości: kot. Kolumb rozglądał się przez chwilę i zawrócił biegiem. Skręcił w boczną uliczkę. Tędy z wolna, wyglądając ostrożnie zza rogów, zbliżył się do tyłów ogromnego gmachu, w którym mieszkał. Miał właśnie przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle oświetlił ją snop reflektorów. Kolumb cofnął się pod mur. Na jego oczach przez wysoką ogrodową bramkę na dziedziniec domu, w którym mieszkał, wjechała żandarmska buda.

* * *

Po kwadransie zadzwonił do drzwi stojącej na uboczu kamieniczki.

Mimo że dzwonek nacisnął krótko trzy razy – umówionym sygnałem – drzwi otwarto dopiero po chwili i nie otworzył ich Zygmunt.

– Do cholery, czego straszysz ludzi! – zaczął, gdy ściągnięto go już ze starego gołębnika, który latem spełniał funkcję bimbrowni, a poza tym znakomicie ułatwiał zejście do zarośniętego ogrodu. Całą tę budowlę skonstruował Zygmunt pod domem, by usprawnić odwrót w nagłej potrzebie. Teraz urwał w pół zdania, spojrzawszy na twarz kolegi.

– Coś u ciebie?

– Nie wiem – powiedział powoli Kolumb. – Siostra dziś nie nocuje w domu, ale starzy… No, buda w podwórzu…

– Tam na jednej tylko twojej klatce schodowej masz dziewięć mieszkań – pocieszał nerwowo Zygmunt, dowiedziawszy się, jak niewiele wie Kolumb. – Co się mogło stać?… U nas porządek, nikt nie siedzi… – Wziął go za rękę i wprowadził do swego pokoju.

Kolumb wyrwał rękę, jakby czymś obrażony. Przestraszył się, że kolega wyczuje jej drżenie. Nie mógł wobec Zygmunta motywować swej pewności, że ojciec i matka zginęli. Nie mógł mu powiedzieć, skąd czerpie tę pewność. O tym nikt nie mógł wiedzieć. Usiadł na tapczanie i cierpliwie zaczął liczyć powtarzający się idiotycznie motyw gałązki na tapecie. Spojrzał na zegarek i nagle bezwiednie uśmiechnął się. Bezruchowi jego wskazówek zawdzięczał spóźnienie, a więc dużo, bo życie.II

Po kilkakrotnych nieudanych próbach Jerzy zrezygnował. Z handlu nic nie wychodziło. Diabli wiedzą czemu.

– Pewno jeszcze za słabo stoisz z ekonomią – zażartowała matka po ostatniej klęsce szmuglerskiej syna. Potrafił ocenić jej wysiłek. Była nieskora do uśmiechu. Chciała zbagatelizować porażkę. Strata wypchanej mięsem walizy na dworcu w Dęblinie stanowiła kompletną ruinę domowych nadziei. Śmieszne, jak nie powodziło się Jerzemu w dziedzinie gospodarczej. A mógł rozwinąć drukowane na grubym papierze świadectwo ukończonych w Warszawie w 1940 roku Kursów Handlowych Gracjana Pyrka, jedynej „wyższej uczelni” w Warszawie. Nie ruszyły wówczas jeszcze podziemne uniwersytety. „Ekonomista” i „filozof” z oczytania, „handlowiec” z zawodu, a tu grosza nie umie ściągnąć do domu. Rok czterdziesty „przeczytał”, żyjąc z jakichś resztek matczynych. Ale teraz od kilku miesięcy szarpał się już jak w matni. Nie wychodziło…

Tego dnia, po powrocie ze szlaku złamanej kariery „szmuglerskiej”, zjadł na kolację kilka kartofli okraszonych uśmiechem i pocieszającym komentarzem, że „młode i tak smaczne”, i położył się do łóżka. Spod wpółprzymkniętych powiek widział, że matka, krzątając się za uchylonymi drzwiami kuchni, podtrzymuje ogień. Co ona jeszcze szykuje? – zamyślił się, głodny i senny. Niby na jawie przeżywał okropny tłok kolejowego wagonu, triumf szczęśliwej transakcji za Łukowem, makabrę ćwiartowania krowiego zewłoku, moment, gdy po zatrzymaniu pociągu, zamiast uciekać na żandarmski wrzask, wyleciał z wagonu jak spętany przez swoją walizę. Przeklęty Dęblin. Gołocin – przypieczętował złe wspomnienie uzasadnioną szmuglerską nazwą. Widział jeszcze światło w kuchni, myślał o matce. Trzeba zawołać, niech idzie spać, co ona tam robi? Wreszcie zasnął.

Gdy rano otworzył oczy, natrafił spojrzeniem na uchylone drzwi do kuchni. Matka płakała nad formą wypełnioną jakąś brunatną masą.

– Chciałam chleb… chciałam ci chleb, ale ta mąka przerośnięta… – Uderzała się małymi piąstkami po głowie.

Zdążył ją złapać, uważnie kontrolując spojrzeniem, czy na stole leżą tylko noże z okrągłymi końcami. Coraz gorzej znosiła wszystko, co składało się na życie w owym roku.

– Już na wiosnę będę lepsza – usprawiedliwiała się przed paru miesiącami, gdy złapał ją na tym, jak nad zamarzniętą miednicą wody usiłowała przeciąć sobie żyły. Pokaleczyła się tylko, tak samo niedołężna jak przy swoich normalnych gospodarskich zajęciach, wychuchana przez los, a teraz tak opuszczona, odkąd ojciec Jerzego, przed wojną świetnie zarabiający architekt, siedział w niewoli.

– Przecież doskonały chleb. – Popukał w ciemną powierzchnię, ale nawet zgięty pod nieostrym kątem palec zanurzył się swobodnie w kleistej masie. – Świetny – ciągnął, trzymając matkę za ramiona, i by ją zabawić, sięgnął po łyżkę.

Patrzyła podejrzliwie przez łzy, jak połykał pierwszą porcję.

– Wcale nie żartuję… – dorzucił szczerze, puszczając ją, by przysunąć bliżej formę.

– Zaszkodzi – zaoponowała nieśmiało, już uśmiechając się przez łzy, jak mała dziewczynka, która zbroiła i choć wie, że była niegrzeczna, nie chce przeprosić.

– E tam, zaszkodzi! Komu „dźwiękowiec” nie zaszkodził, tego nic nie zmoże. – Użył komplementującego porównania do kartkowego chleba. – Ja wezmę tę lekcję, a mój pokój wynajmiemy… – ustalał stanowczo podstawy przyszłej egzystencji.

Nie wiedział, czy w pełni pojmowała, czemu tak się przed tym bronił. Był ambitny. Ambicja dyktowała wszystko, nawet w obecnym jego życiu.

„Nie pali” – matka chwaliła się przed znajomymi wyrzekającymi na wydatki u swoich na tytoń. A on nie nauczył się palić, bo widząc śmieszność gimnazjalnych kolegów, szukających w papierosie znamion dojrzalej powagi, próbował znaleźć ją w świadomej decyzji, że on właśnie nie pali.

„Został…” – mówiła z dumą zimą trzydziestego dziewiątego roku, gdy tylu jego kolegów z harcerstwa ruszyło w Karpaty i dalej przez Rumunię na Zachód. Nie ruszył się nie tylko dlatego, że zostałaby sama; został, bo widział przygodową pozę tych, którzy szli, bo rozumiał, że tu będzie trudniej i „ważniej”.

I dlatego właśnie takim upokorzeniem było przyznanie się, że czegoś nie potrafi. „Pech” – próbował usprawiedliwiać się z początku. Nie potrafił „zrobić” potrzebnych pieniędzy. Teraz ambicją najwyższą było pokonać własny upór, zrezygnować chwilowo z ambicji, byle zdobyć pieniądze na nowy start. Oferta nauczycielska przyszła przed tygodniem od sąsiadów z przeciwka. Mieszkali tam od pół roku państwo Kosiorkowie. On, dotychczas rzeźnik, od jesieni czterdziestego roku stał się potężnym przemysłowcem głodzonego miasta. Był właścicielem czy udziałowcem fabryczki sztucznego miodu, prowadził rozgałęziony handel tłuszczami przejmowanymi z jakichś oficjalnych źródeł.

Jerzy, postanowiwszy, że zrozumie, co się koło niego dzieje, przeczytał przez rok blisko sto ekonomicznych publikacji, jak szły, co wpadało w rękę, i samorzutnie dokonał już kierunkowej selekcji, wybierając orientację, której nie nazywał marksizmem, tylko przez skrępowanie ubóstwem własnej wiedzy czy przez brak obycia z samym terminem. Teraz na każdego konduktora, który prowadził istną drogerię, handlując mydełkami w tłumie podróżujących, patrzył jak na agenta „monopolistycznego kapitału”, dowiedział się bowiem, że Kosiorek, podbierając przez swoje kontakty surowce Schichta, prowadzi produkcję mydła na gigantyczną skalę.

Stąd czy skądinąd pochodzące pieniądze skamieniały oto w kształt domu sąsiadującego z ich willą.

– Chodźmy zaraz – przynaglał matkę. Jak Julian Sorel, pocieszał się w myślach, ustaliwszy warunki swej pracy. Gdy jego chlebodawca jednym obojętnym skinieniem głowy zgodził się na wymienioną przez Jerzego sumę, chłopak przybladł z obrazy. Więc tak mało znaczyły dla tamtego pieniądze, za które kupował jego czas?

– A pan miał, zdaje się, inne plany? – Kosiorek się uśmiechnął. – Jakiś handel? – zapytywał pobłażliwie, jak dobry ojciec prowokujący wyznania syna, zabawne, bo zbyt dojrzałe na jego wiek i możliwości umysłowe.

– Zrezygnowałem – bąknął Jerzy i jak zawsze poniosła go chęć odpłacenia za lekceważenie. – Miałem handlować, ale brzydzę się mięsem – powiedział tonem zwierzenia, patrząc z uśmiechem w oblicze eksrzeźnika.

Wywołał efekt niespodziewany. Pan Kosiorek plasnął otwartymi dłońmi po rozstawionych kolanach, obciągniętych eleganckim, niechybnie angielskim kortem, i pod wysokim sufitem rozległ się jego donośny śmiech. Ten nieprzewidziany efekt własnej złośliwości speszył młodego nauczyciela.

– A co do mnie, nic mnie nie zbrzydzi.

I potoczyła się opowieść, jak to Kosiorek zmuszony w trzydziestym dziewiątym roku prowadzić ubój dla zwycięskiej niemieckiej armii, potrafił dać jej godną nauczkę.

Zdarzyło się, że któregoś z kwatermistrzów odbierających mięso zemdlił zapach krwi. Na dumne zdanie Kosiorka, że „polskiego rzeźnika nic nie zbrzydzi”, towarzyszący delikatnisiowi feldfebel ośmielił się wyrazić wątpliwość. Stanął zakład, w rezultacie którego Kosiorek na oczach Niemców skosztował zawartości świeżo otworzonego krowiego żołądka.

– Tak. Wziąłem w paluszki jak baby w sklepiku kiszoną kapustę z beczki do spróbowania… Z samego patrzenia trzech ich się pochorowało, a mnie nic… – Uśmiechnął się triumfująco, wpierając zad w elegancki klubowy fotel. Błyszczące oczy wbił w Jerzego i nagle zakończył półgłośno, pochylając się w jego stronę: – Więc i rzeźnictwa nie ma się co wstydzić…

Następnie przedstawiono Jerzemu uczniów. Jedenastoletnia dziewczynka dygnęła, jej starszy o rok brat szurnął nogą. Jerzy objął nowe obowiązki.

Odprowadził matkę do furtki i powiedziawszy, że ma coś do załatwienia w mieście, ruszył w stronę Puławskiej.

Skoro mam od jutra regularnie zarabiać, rzecz przestaje być szaleństwem, rozmyślał nad nabyciem tomu Nietzschego, który przed paru dniami wyszperał na Mazowieckiej i uciekł od pokusy. Dochodząc do rogu ulicy, spostrzegł, że rusza tramwaj stojący na pętli krańcowego przystanku. Przed nim zatupotał, podrywając się do biegu wysoki, smukły żołnierz SS. Jerzy, biegnąc za nim, z przyjemnością obserwował jego zgrabną sylwetkę. Niemiec wskoczył na stopień, nie chwytając się poręczy. Jerzy uśmiechnął się. Był o dziesięć metrów za tamtym i identyczny skok przestawał być identyczny wobec większej już szybkości tramwaju.

Zadrobił po nierównym bruku. Skoczył. Bez rąk. Na pomoście, patrząc, jak tamten przechodzi za odgradzającą Polaków barierkę, z przyjemnością odbierał i amortyzował ugięciem w kolanach zrywy gnającego tramwaju. Nagle jego wzrok padł na jakiś tytuł w gazecie, którą ktoś rozpostartą trzymał obok. „Najwyższy szczyt Kaukazu…” – wyłuskał z komunikatu alpinistyczny sens wieści o hitlerowskiej fladze nad Elbrusem i spojrzał raz jeszcze na barczystego, zgrabnego esesmana. Idiotyczne współzawodnictwo w ściganiu tramwaju podrażniło go boleśnie. Przegroda Nur für Deutsche oddzielała ostrzej niż przed chwilą. Tramwaj zahamował gwałtownie. Jakiś stojący obok Jerzego robotnik poleciał siłą bezwładu krok do przodu, trącając go podeszwą drewniaka. „Jesteśmy mierzwą” – przeleciało przez głowę czyjeś zdanie. „Oto nasz udział w walce z tymi, co zdobywają najwyższe szczyty świata” – pokwitował wzrokiem żółwia narysowanego kredą na murze kościoła Zbawiciela.

Pomyślał, że wieczorem znowu przesunie na mapie czarne chorągiewki, którymi znaczył zasięg ich armii na Wschodzie. Rozchmurzył się dopiero, przechodząc przez Świętokrzyską. Otwarte drzwi antykwariatów, małe księgarenki zapraszały go nieuchwytnym zapachem druku, jak pijaka barowe szyldy. Szedł jednak w kierunku Mazowieckiej jak smakosz, który zdążając do znanej sobie restauracyjki, mija obojętnie nęcące napisy. Tam czeka na niego wybrany tom.

Był prawie u celu, gdy zatrzymało go czyjeś wołanie. Obejrzał się. W poprzek jezdni szedł ku niemu z drugiej strony ulicy Zygmunt. Był elegancki właśnie na miarę dziwnego lata. Długa marynarka sięgała do pół uda. Mimo upału szedł w wysokich butach i zielonych wojskowych bryczesach. Było w tym coś w rodzaju czytelnej aluzji do wojskowego drylu, który zmusza do noszenia – lato nie lato – niewygodnego munduru. Szyk konspiracyjny nakazywał, Zygmunt oczywiście słuchał. Jerzy, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie pierwszy pomaturalny kapelusz kolegi. Było to zimowe staroświeckie borsalino, zapewne dar z zasobów ojca. Choć koledzy bardzo z niego kpili, Zygmunt uśmiechał się lekceważąco, błyskiem zębów zniewalając spojrzenia przechodzących kobiet. Wtedy zachowywał większy dystans wobec dyktatu mody niż w trzecim roku okupacji.

Zygmunt miał zresztą własną na ten temat teorię.

– Bo widzisz – powiedział kiedyś – moda to jest też wyzwanie: czy skoczysz wyżej, niż z pozoru można. Zobacz. Kiedy są materiały, tylko wejść i kupić, moda nic, siedzi cicho, kroi kuso. A jak tylko wojna, fabryki w drobny mak, materiałów nie ma, zaraz marynarka jedzie w dół. Jak u Darwina: dobór naturalny, bracie. Moda jest taka, że utrzymuje na kursie tylko okazy silne…

– Co u ciebie? – zapytał teraz kolegę.

– A ty kwitniesz – nie odpowiedział na pytanie Jerzy.

– Bida, co? I niezależność umysłu, co? Czy może już? – Zygmunt jowialnie i niecierpliwie wypytywał o życie i „idee”. W ostatniej ich rozmowie, pół roku temu, Jerzy dał się ponieść: po wykpieniu polemisty, że koncepcja jego polega na cofnięciu czasu do sierpnia trzydziestego dziewiątego roku, zadeklarował swoje „anarchistyczne”, jak określił Zygmunt, stanowisko wobec „Londynu”, ergo i konspiracji. Owo „już” oznaczało teraz pytanie, czy ostatnie półrocze zdążyło go, wbrew tamtej rozmowie, zaszeregować w podziemiu. Zygmunt nie wątpił, że środkowy napastnik szkolnej drużyny futbolowej ma tam jakieś swoje miejsce wyznaczone przez „logikę historii”, jak tamten sam się wyrażał, wciąż pełen oporów i wahań.

– Na jakich papierach chodzisz? – dopytywał się za chwilę, dowiedziawszy się, że „jeszcze nie”.

– Mam, mam – Jerzy wzruszeniem ramion dał do poznania, że nie jest ofermą pozbawioną kontaktów.

– Pokaż no arbeitskartę – zażądał Zygmunt nieustępliwie jak żandarm na patrolu. Stali na środku chodnika, wymijani przez częstych przechodniów. Rzuciwszy okiem na dokumenty, Zygmunt ramieniem zaprosił kolegę do bramy.

– Dałeś górala, co? – zapytał tym razem serio. „R” zawarczało groźnie w rejonach „h”. – I z tym gównem chodzisz po ulicy? Ja bym, bracie, takiemu synowi, co to fabrykuje, dał z miejsca w czapę. Ludzi naraża – parskał pogardliwie, machając pomarańczową tekturką dowodu. – Umówisz się ze mną, przyniosę ci coś lepszego. – Wzruszył litosiernie ramionami. – A teraz dokąd, co?

Nagle filozoficzny sprawunek księgarski wydał się Jerzemu śmieszny i dziecinny. Bąknął coś o jakimś koledze, do którego właśnie się wybiera.

– Mieszkasz po staremu na tym dolnym Mokotowie? – Ledwo Jerzy skinął głową, już Zygmunt trzymał go za guzik marynarki. – A nie znalazłbyś tam w okolicy jakiego pokoju do wynajęcia, co? Chodzi o czyjąś rodzinę. Matka z córką. Wdowa. No?

– To ktoś od was? – zapytał Jerzy i szybko dodał: – Bo jeżeli tak, to coś znajdę u siebie. Tam, gdzie mieszkam.

– To może by zaraz? – Zygmunt spojrzał pytająco, nie dając poznać po sobie radości.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: