Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Komedianci - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komedianci - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 652 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Jak wszyst­ko daw­ne, zni­ka­ją po­wo­li i na­sze sta­re dwor­ki szla­chec­kie, po­czci­we sło­mia­ne strze­chy, skry­te pod cie­niem lip od­wiecz­nych. Dziś my­śmy wszy­scy pa­na­mi po tro­sze, za­praw­dę nie wiem dla­cze­go: może dla­te­go wła­śnie, że bar­dzo na pa­nów krzy­czy­my. Nie by­ło­by to lo­gicz­ne, ale być by mo­gło na­tu­ral­ne. Każ­dy z nas chęt­nie wy­wo­łu­je prze­ciw­ko ary­sto­kra­cji i ary­sto­kra­tom, tam na­wet ich wi­dząc, gdzie ich nie ma. Każ­dy z nas po­tem chęt­niej jesz­cze rad by pa­nów mał­po­wać.

Dwo­rek szla­chec­ki, to sta­rych cnót sie­dli­sko spo­koj­ne, prze­twa­rza się po­wo­li na peł­ną pre­ten­sji nie­smacz­nej wil­lę, pa­ła­cyk; lipy ota­cza­ją się traw­ni­ka­mi, grzę­dy ustę­pu­ją miej­sca an­giel­skim ogro­dom, pa­siecz­ka ru­sza do lasu, go­łę­bie na fol­wark, staj­nie cho­wa­ją się za bzy, tok za­wsty­dzo­ny usu­wa się na bok da­le­ko, a mo­nu­men­tal­na bra­ma sta­ra, drew­nia­na prze­dzierz­ga w chat­kę szwaj­car­ską, któ­ra i chat­ką nie jest, i szwaj­car­ską być nie może.

Nie grzech to za­pew­ne, że pięk­no lu­bi­my i chce­my się nim oto­czyć; ale do­wo­dem jest wiel­kie­go ubó­stwa, że nie umie­jąc stwo­rzyć pięk­ne­go z na­szych wła­snych ele­men­tów, na­śla­du­je­my tyl­ko nie­do­łęż­nie, co gdzieś stwo­rzy­li so­bie obcy. Ob­czy­zna, nie­ste­ty! sta­ry to nasz.

grzech, z któ­re­go spo­wia­da­my się nie­ustan­nie, a po­pra­wić nig­dy nie mo­żem! Co do mnie, ja ko­cham sta­ry szla­chec­ki dwo­rek mi­ło­ścią, jaką mam dla po­czci­wych daw­nych cza­sów, gdy to wię­cej jesz­cze by­li­śmy sobą; wi­tam ostat­nie pa­miąt­ki prze­szłe­go ży­cia ze czcią i gło­wą schy­lo­ną, jak bym wi­tał ko­na­ją­ce­go gla­dia­to­ra; a my­śląc, jak za lat kil­ka­dzie­siąt znik­nie z zie­mi wszyst­ko daw­ne, ser­decz­ny mnie żal przej­mu­je. Dwo­rek szla­chec­ki dzi­siaj już być po­czy­na mo­nu­men­tem.

Jesz­cze przed laty trzy­dzie­stą wię­cej mie­li­śmy tych sza­rych, po­waż­nych do­mostw o wy­so­kich da­chach, o pie­rza­stych ko­mi­nach, o sze­ro­kich sie­niach, sto­ją­cych jed­nym bo­kiem do cie­ni­ste­go ogro­du, dru­gim do oży­wio­ne­go po­dwó­rza; wię­cej dwor­ków z ga­necz­kiem o dwóch słu­pach rzeź­bio­nych i ła­wach, o dwóch ko­mi­nach, oto­czo­nych go­spo­dar­ski­mi bu­dow­la­mi, i po­waż­nie jak szlach­cic-rol­nik zda­ją­cy­mi się stać na stra­ży wśród pra­cu­ją­cej cze­lad­ki.

Do jed­ne­go to z ta­kich sta­ro­świec­kich, jesz­cze nie prze­two­rzo­nych dwor­ków za­jeż­dżał ostat­nich dni skwar­ne­go lip­ca… roku, wó­zek jed­no­kon­ny z wprzę­żo­ną w ho­ło­ble kla­czą gnia­dą, spa­słą i po­wol­ną. Bra­ma, u któ­rej sta­ły dwa drze­wa roz­ło­ży­ste i spi­chlerz z ga­le­rią, otwar­ta była na roz­cież; wiel­ki mo­rę­go­wa­ty bry­tan po­wi­tał w niej przy­by­wa­ją­ce­go i za­krę­ciw­szy ogo­nem, po­biegł za nim we­so­ło do gan­ku.

Na wóz­ku sam je­den sie­dział w bia­łym ki­tlu i kon­fe­de­rat­ce bar­dzo już nie­mło­dy czło­wiek, z si­wym wą­sem spu­ści­stym, wy­go­lo­ną gło­wą i po­sęp­ną twa­rzą, su­ro­wą ra­zem i ła­god­ną, bo się na daw­nych ob­li­czach umia­ła nie­raz go­dzić z do­bro­cią mę­ska szorst­kość i ru­basz­ność mar­so­wa. Sta­ry sam się po­wo­ził; rzu­ciw­szy kla­czy lej­ce, zsiadł po­wo­li z wó­zecz­ka, a po­słusz­na to­wa­rzysz­ka prze­jażdż­ki stę­po od­szedł­szy z wóz­kiem pod staj­nię, za­sta­no­wi­ła się u wrót jej i pew­na, że so­bie wy­wo­ła sta­jen­ne­go, za­rża­ła. Sta­ry, wy­raź­nie go­spo­darz domu, usiadł tym­cza­sem w gan­ku, otarł pot z czo­ła opa­lo­ne­go, a nie wi­dząc ni­ko­go, spo­glą­dał po dzie­dziń­cu, aza­li się kto nie zja­wi. Po chwil­ce uka­zał się bie­giem spie­szą­cy pa­rob­czak, któ­ry za­raz ku staj­ni się skie­ro­wał.

– Słu­chaj no Hryć­ku, mo­sa­nie – rzekł sta­ry – co to u was jak wy­miótł, ni­ko­go nie wid­no? Gdzie ten duda gu­mien­ny?

– A koło żni­wia­rzy.

– Praw­da, tyl­ko go tam nie wi­dzia­łem; a Ja­nek?

– Po­wiózł dla nich wodę z becz­ką.

– Có­żem go nie spo­tkał? A pa­nien­ka?

– Z Brzo­zow­ską i dziew­czę­ta­mi po­szła ot tu, w brze­zi­nę, na grzy­by.

– W taki upał! gło­wę so­bie prze­pa­li!

– Tyl­ko co po­szły, wi­dzia­łem: jesz­cze le­d­wie do brze­zi­ny może do­cho­dzą.

– Nie le­piej, mo­sa­nie, było ka­zać so­bie za­prząc?

– Pa­nien­ka nie chcia­ła.

– A nie na­pój­że Cho­rą­żan­ki (tak się na­zy­wa­ła), albo jej ob­ro­ku nie za­syp – do­dał sta­ry – bo to ty, mo­sa­nie, go­tów na wszyst­ko, aby to­bie tyl­ko prę­dzej wy­le­cieć, a klacz go­to­wa się ochwa­cić.

– Czy to mnie pierw­szy­zna! – od­parł Hryć­ko, ru­sza­jąc z lek­ka ra­mio­na­mi.

– Otóż to, że ci nie pierw­szy­zna ochwa­cić ko­nia, dla­te­go ci to, mo­sa­nie, się mówi.

Pa­rob­czak za­pew­ne sta­re grze­chy przy­po­mniaw­szy so­bie, w mil­cze­niu już po­wiódł Cho­rą­żan­kę do staj­ni a sta­ry po­zo­stał jesz­cze czas ja­kiś na ła­wie. Wi­dać na nim było znu­że­nie, z któ­rym zwy­kle do gło­wy przy­cho­dzą my­śli smut­ne i dumy nie­po­trzeb­ne; pod­parł się na dło­ni, oczy wle­pił w pod­ło­gę i wzdy­chał.

Prócz skrzy­pią­cych wrót staj­ni, prócz lek­kie­go szu­mu lip sta­rych i da­le­kich bar­dzo od­gło­sów pie­śni żni­wia­rzy nic wię­cej sły­chać nie było. Ci­sza let­nia, ci­sza skwar­ne­go wie­czo­ra do­da­wa­ła ma­je­sta­tycz­no­ści prze­pysz­nie za­cho­dzą­ce­mu słoń­cu; rzekł­byś, że wszyst­ko umyśl­nie za­mil­kło, że­gna­jąc pana dnia i ście­ląc so­bie tak­że łoże spo­czyn­ku.

W ta­kich to chwi­lach sam so­bie zo­sta­wio­ny czło­wiek, je­śli mło­dy, bawi się jak pił­ka­mi barw­ny­mi na­dzie­ja­mi przy­szło­ści; je­śli sta­ry, prze­rzu­ca z wes­tchnie­niem zbu­twia­łe zmar­no­wa­ne­go ży­cia wspo­mnie­nia. Zmar­no­wa­ne­go! bo któż nie po­wie u schył­ku dni swo­ich, że mu zmar­nia­ło? Któż wszyst­ko otrzy­mał, co ma­rzył, kto się otrzy­ma­nym za­spo­ko­ił? Ko­muż ży­cie zi­ści­ło, co obie­cy­wa­ło, i kto nie po­cho­wał na cmen­ta­rzu pa­mią­tek nie­do­ro­słych ser­ca na­dziei?

I sta­ry nasz go­spo­darz du­mał uro­czy­ście, nie­kie­dy tyl­ko na­sta­wia­jąc ucha, czy nie usły­szy gło­su cór­ki; ale gaj brzo­zo­wy był tro­chę opo­dal, pieśń tyl­ko żni­wia­rzy do­cho­dzi­ła jego uszu i du­ma­nie prze­cią­ga­ło się nie­znacz­nie. Bry­tan Roz­bój, któ­ry go po­wi­tał u bra­my, je­den u nóg pań­skich sie­dząc, kie­dy nie­kie­dy dla przy­po­mnie­nia się li­żąc mu ręce, do­trzy­my­wał star­co­wi to­wa­rzy­stwa mil­cze­niem we­so­łym. Po­ru­sza­ją­cy się żywo kusy ogon Roz­bo­ja, oczy jego świe­cą­ce, mor­da ku panu wznie­sio­na do­wo­dzi­ły tego szczę­śli­we­go uspo­so­bie­nia.

Wia­te­rek co­raz chłod­niej­szy po­ru­szał ży­wiej drzew ga­łę­zie, prze­le­ciał mu­ska­jąc siwy włos go­spo­da­rza. Na­po­mnia­ny nim pan Ja­cek Kur­desz po­szu­kał klu­cza w kie­sze­ni, by wnijść na­resz­cie do cha­ty, gdyż po sta­ro­świec­ku jesz­cze cha­tą tyl­ko na­zy­wał po­spo­li­cie swój czy­sty i ład­ny do­mek. Prze­szedł­szy bar­dzo skrom­ną pierw­szą izbę, w środ­ku któ­rej stał pod ki­lim­kiem tu­rec­kim stół okrą­gły kol­bu­szow­skiej fa­bry­ki, kil­ka stoł­ków bia­ło olej­no ma­lo­wa­nych, ko­mód­ka mo­sią­dza­mi ozdob­na, sta­ry ze­gar gde­ra­ją­cy po­wo­li schrzy­płym gło­sem, a na ścia­nach wi­sia­ły ob­raz­ki świę­tych Pań­skich i parę płó – cień wy­obra­ża­ją­cych śmierć Chod­kie­wi­cza, nie­wo­lę Mak­sy­mi­lia­na, od­siecz wie­deń­ską i pięk­ną Bed­nar­czan­kę, do­był pan Ja­cek klu­cza dru­gie­go i otwo­rzył iz­deb­kę swo­je, tuż obok ba­wial­nej izby bę­dą­cą. Tu wą­skie łóż­ko skó­rą po­kry­te, nad któ­rym tro­cha bro­ni i bla­cha z Naj­święt­szą Pan­ną Czę­sto­chow­ską wi­sia­ła, para ku­frów gdań­skich, sto­lik i tro­chę wę­zeł­ków a gra­tów zaj­mo­wa­ły cały nie­wiel­ki al­kie­rzyk. Okien­ko od nie­go wy­cho­dzi­ło na ogród, wy­sa­dzo­ny po­rząd­nie gru­sza­mi i ja­bło­nia­mi, po­pod­pie­ra­ny­mi i po­ob­ma­zy­wa­ny­mi gli­ną sta­ran­nie, za­ro­sły agre­stem, po­rzecz­ka­mi, krza­ka­mi ma­lin i tru­ska­wek od spodu. W środ­ku pod sta­rą smo­lan­ką, któ­rą wiatr nie­li­to­ści­wie nad­ła­mał, wi­dać było dar­nio­wą ka­nap­kę. Sta­ry, wy­na­la­zł­szy tu swo­je Of­fi­cium, zwią­za­ne rze­my­kiem, i oku­la­ry, za­bie­rał się do pierw­szej izby na wie­czor­ną mo­dli­twę, gdyż żwa­wy kłus ko­nia ucho jego ude­rzył.

– A do dia­bła, mo­sa­nie! – rzekł w so­bie pan Ja­cek, żywo kła­dąc książ­kę na sto­li­ku i oku­la­ry na nią. – Któż by to zaś miał tak je­chać? Nie gu­mien­ny, bo przed ga­nek, i to nie kłus dro­pia­te­go; nie chłop, bo to du­że­go ko­nia chód wy­raź­nie, nie…

I sło­wa mu na ustach za­mar­ły, gdy po­chy­liw­szy się do ni­skie­go okna, uj­rzał na ślicz­nym wierz­chow­cu mło­de­go bar­dzo męż­czy­znę, a we­dle swych wy­obra­żeń mło­ko­sa, któ­ry ze słu­gą w ja­sno­zie­lo­nej kurt­ce, na bu­ła­nym ko­niu ko­zac­kim mu to­wa­rzy­szą­cym, sta­wał wła­śnie przed gan­kiem.

– Otóż jest, mo­sa­nie – rzekł pan Ja­cek – sro­ka ran­na wy­wo­ła­ła go­ścia: bo taki sro­ka nig­dy da­rem­nie nie krzy­czy; a tu i Fran­ki w domu nie ma, i Brzo­zow­skę li­cho z domu na te grzy­by wy­nio­sło, i ja je­den jak pa­lec z tym bła­znem Hryć­kiem zo­sta­łem się sam, a on i szklan­ki wody, jak się pa­trzy, po­dać nie po­tra­fi. Daj­że tu so­bie rady, kie­dyś mą­dry!

W sie­ni już było sły­chać głos i sza­sta­nie no­ga­mi; sta­ry rad nie­rad po­spie­szał po­wi­tać go­ścia, choć nie­zbyt ocho­czo z po­wo­du, że był sam je­den, ale ser­decz­nie mu wdzię­czen, bo po sta­re­mu: gość w dom, Bóg w dom.

– Żeby choć Brzo­zow­ska ry­chło wró­ci­ła! – mó­wił w du­chu, bio­rąc już za klam­kę.

Z dru­giej stro­ny pro­gu mło­dzie­niec uśmiech­nię­ty, bar­dzo wy­twor­nie ubra­ny, stoi nie­pięk­ny twa­rzą, ale świe­ży i we­sół. Z dziw­nym wy­krzy­wie­niem ust, za­kra­wa­ją­cym na szy­der­stwo, py­tał zdej­mu­jąc cza­pecz­kę:

– Pan Ja­cek Kur­desz?

– Je­stem do usług pań­skich in per­so­na, a pro­szę do środ­ka ante omnia, bo przez próg się nie wi­ta­ją.

Pa­nicz po­sko­czył do izby, obej­rzał się szyb­ko i po­kło­niw­szy się po wtó­re, rzekł do­syć grzecz­nie, choć do­syć dum­nie:

– Miło mi po­znać są­sia­da; je­stem Syl­wan Den­de­ra. Oj­ciec mój przy­sy­ła mnie, abym mu ukłon od nie­go oświad­czył, a ra­zem pro­sił go na przy­ja­ciel­ski obia­dek, na nie­dzie­lę.

Twarz star­ca wi­docz­nie za­ja­śnia­ła ra­do­ścią; zni­żył się le­d­wie nie do ko­lan mło­de­mu pa­ni­czo­wi i skła­da­jąc ręce, rzekł z prze­ję­ciem, tchną­cym cza­sów daw­nych szla­chec­ką dla pa­nów czo­ło­bit­no­ścią:

– Ileż wdzięcz­no­ści, mo­sa­nie, wi­nie­nem ja­śnie wiel­moż­ne­mu gra­fo­wi! Jak­że po­tra­fię przy­jąć tak do­stoj­ne­go w mo­jej cha­tyn­ce go­ścia!

Mło­dzie­niec się uśmiech­nął, wziął wy­cią­gnio­ną dłoń sta­re­go, wstrzą­snął nią po­ufa­le i szu­ka­jąc krze­sła, za­wo­łał ze śmie­chem nie­do­rzecz­nie do­syć:

– Jak­że pan tu szczu­pło miesz­ka!

Sta­rzec co­kol­wiek oprzy­tom­niał, wi­dząc, że mło­kos dość go lek­ko trak­tu­je, i nie tra­cąc uni­żo­no­ści dla krwi ja­śnie wiel­moż­nej, raź­niej prze­cie i śmie­lej od­po­wie­dział:

– A cóż, ja­śnie wiel­moż­ny gra­fie, mo­sa­nie, nie dla nas to, szlach­ty ubo­giej, pa­ła­ce: człek so­bie do sło­mia­nej strze­chy przy­wykł.

Mło­dzie­niec roz­tar­gnio­ny musz­cząc mło­de­go wąsa, nie wie­dząc co mó­wić, po­glą­dał po ką­tach.

– Pan tu daw­no już miesz­ka?

– Tum się, mo­sa­nie, uro­dził i zda­je się, że tu i umrę, je­śli Bóg po­zwo­li.

– Tak sam je­den?

– Ju­ścić nie­zu­peł­nie sam – ośmie­la­jąc się i roz­ga­du­jąc mó­wił Kur­desz. – Stra­ci­łem, praw­da, naj­lep­sze­go to­wa­rzy­sza, świę­tej pa­mię­ci żonę moję, ale mi po niej zo­sta­ła cór­ka, po­cie­cha i pod­po­ra sta­ro­ści. Miał­bym to so­bie za szczę­ście, mo­sa­nie, ja­śnie wiel­moż­ny gra­fie, przed­sta­wić ją jako go­spo­dy­nią mo­jej cha­tyn­ki, ale nie­szczę­ściem wy­szła…

Sta­ry chciał już po­wie­dzieć: na grzy­by, ale mu się wy­mknę­ło: na prze­chadz­kę. Przed pa­nem gra­fem ja­koś się grzy­bów po­wsty­dził.

– Czym tyl­ko w przy­le­głej brze­zi­nie nie spo­tkał cór­ki pań­skiej – nie­dba­le pod­trzy­mu­jąc roz­mo­wę rzekł Syl­wan – w bia­łej z ró­żo­wym su­kien­ce, wło­sy ciem­ne…

– I bar­dzo pięk­na dziew­czy­na – do­dał spiesz­nie pan Kur­desz.

Syl­wan się uśmiech­nął nie­znacz­nie do sie­bie, koń­cząc:

– Obok szła pod­ży­ła i oty­ła ko­bie­ci­na.

– A to Brzo­zow­ska, ani chy­bi – prze­rwał pan Ja­cek – i jesz­cze dziew­ki, mo­sa­nie.

– Już tam resz­ty nie wi­dzia­łem.

Nie wiem dla­cze­go, mło­dy czło­wiek tro­chę się za­my­ślił; coś zda­wał so­bie ra­cho­wać, po­tem zdjął rę­ka­wicz­ki i mi­lej nie­co uśmiech­nąw­szy się do sta­re­go, pro­sił o po­zwo­le­nie chwi­li spo­czyn­ku.

– Tfu! człek głu­pie­je na sta­rość! – za­wo­łał go­spo­darz – a toć mnie pan graf za­wsty­dzasz swo­ją do­bro­cią: mnie to sa­me­mu na­le­ża­ło hu­mi­li­me pro­sić, żeby ko­ni­ki choć wy­sa­pa­ły się przy żło­bie i zęby prze­tar­ły. A tym­cza­sem i moja Fran­ka na­dej­dzie – do­dał w du­chu do sie­bie – i Brzo­zow­ska, i pod­wie­czo­rek choć sia­ki taki dla tego gra­fiąt­ka skon­cy­pu­je­my.

Wy­szli tedy na ga­nek oba, a sta­ry spoj­rzaw­szy na ko­nie wierz­cho­we, nie od­pu­ścił ich do staj­ni, póki nie obej­rzał. Syl­wan był tak­że ko­nia­rzem lub go przy­najm­niej uda­wał; miał lub chciał mieć tę żył­kę szla­chec­ką, do któ­rej moda do­da­ła an­giel­skie­go pier­wiast­ka. Po­czę­li oba oglą­dać, roz­pra­wiać i roz­mo­wa ła­twiej już da­lej po­szła.

– Pań­ski koń na oko ślicz­no­ta: ra­so­wy, krew jest, ca­cecz­ka, ale do pra­cy… – za­mknął szlach­cic – do pra­cy, mo­sa­nie, wolę tego nie­po­cze­sne­go ko­zac­kie­go bu­łan­ka. To to koń! Wy­trzy­ma dzień cały, choć­by mu się nie dać i wy­sa­pać: nogi tę­gie, skład moc­ny, ży­la­sty, kość gru­ba, pierś aż miło.

– A mój­że? – spy­tał hra­bia.

– Pań­ski, mo­sa­nie, caca lala, ale kto go wie, co on może wy­trzy­mać? Schla­sta się we dwie go­dzi­ny.

– Ta la­lecz­ka kosz­tu­je mnie prze­cie do dwóch­set du­ka­tów.

– Bar­dzo być może i nie dzi­wu­ję się temu; ale dla mnie, ja­śnie wiel­moż­ny gra­fie mo­sa­nie, te an­giel­skie­go rodu ko­nie ja­koś nie w smak; cien­kie to, char­to­wa­te i choć może szyb­kie na krót­ką metę, ale na wy­trwa­nie wolę na­sze wschod­nio­pol­skie. An­giel­skie za szkłem ślicz­ne, ale co mi po tym, kie­dy to chu­chać bez mia­ry, a je­chać pod stra­chem trze­ba. Ej! kie­dyś to i czło­wiek miał staj­nią, mo­sa­nie, i wierz­cho­we ni­cze­go, ale te­raz…

– Może i te­raz by się co zna­la­zło? – tro­chę szy­der­sko za­py­tał pan Syl­wan, mru­ga­jąc na swe­go ko­za­ka spo­za sta­re­go.

– Choć­by się i zna­la­zło, to nie do sma­ku pań­skie­go – do­koń­czył pan Ja­cek. – Mam­ci to ja siw­kę…

– A niech no pan każe po­ka­zać!

– Już­ciż się jej nie po­wsty­dzę: to har­na be­stia! Ale kie­dy to i wy­pro­wa­dzić po ludz­ku nie ma komu! Wola go­ścia świę­ta! Hej! – za­wo­łał – po­każ­cie no tu młod­szą siw­kę; tyl­ko ją weź po ludz­ku!

Hryć­ko się za­wi­nął, za­rzu­cił kan­tar na gło­wę fa­wo­ry­tal­nej kla­czy go­spo­da­rza i pięk­ne to stwo­rzeń­ko uka­za­ło się raź­nie, ocho­czo, we­so­ło wy­cho­dząc ze staj­ni, gdy­by pa­nien­ka, co ją na bal wio­dą. Pan Syl­wan Den­de­ra, któ­ry się w szla­chec­kiej sta­jen­ce spo­dzie­wał nie­po­cze­sne­go chmy­za, zdu­miał się tak, że aż kil­ka kro­ków na­prze­ciw siw­ki po­stą­pił.

Ślicz­na bo to klacz była! Wschod­nia krew czuć się w niej da­wa­ła: nie­zbyt ro­sła, nie­zmier­nie kształt­na, z łbem peł­nym wy­ra­zu, z nogą su­chą a mu­sku­lar­ną, z ży­ła­mi wy­bit­nie ozna­czo­ny­mi po ca­łej skó­rze, lśnią­ca, błysz­czą­ca, wy­mu­ska­na jak piesz­czo­ne dzie­cię, wy­da­wa­ła się przy an­gli­ku hra­bie­go jak pięk­na wiej­ska dziew­czy­na przy wy­sznu­ro­wa­nej i bla­dej pa­nien­ce.

Sta­ry Ja­cek z uczu­ciem po­gła­dził ślicz­ne stwo­rzeń­ko, któ­re wą­cha­jąc, ka­wał­ka chle­ba zwy­kłe­go po rę­kach jego szu­ka­ło. Hra­bia po­dzi­wiał, oglą­dał siw­kę i chwa­lił ją szcze­rze: na­wet tro­chę za­zdro­ści prze­bi­ja­ło się w jego wy­ra­zach, rad był ser­decz­nie zna­leźć jaką wadę, ale nie mógł.

Gdy tak ko­nia­rzu­ją w dzie­dziń­cu, Fran­ka, cór­ka pana Kur­de­sza, po­wra­ca spiesz­nie z brze­zi­ny. Wi­dzia­ła ona i pani Brzo­zow­ska, że nie­zna­jo­my ja­kiś pięk­ny mło­dzie­niec na dziel­nym ko­niu po­je­chał do Wul­ki. Cie­ka­wość, wresz­cie po­trze­ba po­mo­że­nia ojcu w przy­ję­ciu do­da­ła nóg Fran­ce, za któ­rą le­d­wie zdą­żyć już mo­gła Brzo­zow­ska, sta­ra, zdy­sza­na i za­po­co­na, pod­bie­ga­jąc a stę­ka­jąc.

– Brzo­zo­siu! na mi­łość Boga po­spie­szaj­my – co chwi­lę po­wta­rza­ła Fra­nia – oj­ciec so­bie nie da rady.

– Tak, tak, niech już pan­na nie ba­ła­mu­ci dar­mo; niby to ja tego nie ro­zu­miem: ka­wa­le­ra się chce zo­ba­czyć. Nie bój­że się, nie ucie­cze; za­sta­nie­my go jesz­cze; nie po co on przy­je­chał…

– Wy­obraź so­bie, Brzo­zo­siu, któż by to mógł być? – py­ta­ła po­spie­sza­jąc Fra­nia.

– Albo ja wiem. Kró­le­wicz może jaki.

– Ty bo żar­tu­jesz ze mnie.

– Ale nie, moja ślicz­na pa­nien­ko: jak­byś to i kró­le­wi­cza nie była war­ta?

– No! jak­że ci się jed­nak zda­je, kto to taki?

– A któż by to zgadł!

– Czyś bar­dzo zmę­czo­na?

– Le­d­wie się wlo­kę.

– No, to wiesz co, zo­stań się tro­chę z Aga­tą, a ja z Hor­py­ną tro­chę przo­dem po­bie­gnę.

– O! co na to nie po­zwo­lę, jak Boga mego ko­cham; jesz­cze mi się po­tem roz­cho­ru­jesz… dość już i tak le­cim! Nie bój­że się, nie ucie­cze.

– Wstydź się, Brzo­zo­siu! prze­śla­du­jesz mnie; wi­dzia­łaś, jaki koń ślicz­ny?

– I chło­piec ni­cze­go.

– A za nim słu­ga..

– Wszyst­ko tak ja­koś z pań­ska: słu­ga zie­lo­no. Po­dob­nie roz­ma­wia­ły całą dro­gę od brze­zi­ny do dwor­ku, a bied­na Brzo­zow­ska jak mo­gła drep­ta­ła, żeby zdą­żyć za pa­nien­ką, któ­ra le­d­wie że nie le­cia­ła do dwo­ru bie­giem.

Cóż dziw­ne­go? Tak było pu­sto w Wul­ce, tak smut­no i tak rzad­ko gość do sta­re­go szlach­ci­ca za­wi­tał. Nowa po­stać była zja­wi­skiem tak nie­spo­dzia­nym i dziw­nym, że sa­mej Brzo­zow­skiej nóg i ocho­ty do­da­wa­ła. My spój – rzy­my na Fra­nią, na je­dy­nacz­kę pana Jac­ka, pięk­ną po­lną ró­życz­kę wy­kwi­tłą wśród dzi­kich za­ro­śli.

Prze­byw­szy mło­dość w woj­sku, na­bie­do­waw­szy się na świe­cie, pan Ja­cek nie­ry­chło wró­cił na za­gon do­mo­wy i nie­ry­chło się, już szro­nem ob­sy­pa­ny bę­dąc, oże­nił. Nie­dłu­go cie­szył się swo­im szczę­ściem spo­koj­nym, bo wkrót­ce żona mu zmar­ła, jed­no tyl­ko zo­sta­wu­jąc dzie­cię. Do nie­go, jak do ostat­nie­go wę­zła, co go ze świa­tem łą­czył, przy­wią­zał się sta­ry szlach­cic całą du­szą, ser­cem ca­łym.

Ale ja­kież być mo­gło wy­cho­wa­nie piesz­czo­nej je­dy­nacz­ki w osa­mot­nio­nej Wul­ce? Sta­ra Brzo­zow­ska, nie­gdyś przy­ja­ciół­ka pani Kur­de­szo­wej, dziś re­zy­dent­ka i go­spo­dy­ni na jej miej­scu, pod­ję­ła się wy­piesz­cze­nia Fra­ni; do­peł­ni­ła też tego su­mien­nie i ser­decz­nie i wy­ho­do­wa­ła, wy­chu­cha­ła je­dy­nacz­kę jak naj­le­piej, we­spół z oj­cem wiecz­nie nie­spo­koj­nym, za­wsze jesz­cze utrzy­mu­ją­cym, że dzie­cię nie do­syć było piesz­czo­ne. Fra­nia wy­ro­sła na pa­nią sa­mo­wład­ną wśród po­słusz­nych pod­da­nych, z któ­rych naj­pierw­szym był oj­ciec; wola jej była roz­ka­zem, uśmiech we­se­lem wszyst­kich, smu­tek stra­pie­niem po­wszech­nym. Jed­nak­że ta sa­mo­wład­ność Fra­ni mia­ła pew­ne gra­ni­ce: gdzie cho­dzi­ło o jej za­ba­wy, strój, roz­ryw­kę – wszyst­ko było na usłu­gi; co­kol­wiek mo­gło ob­cho­dzić przy­szłość, wpły­nąć na los – tu już pil­ne oko ojca czu­wa­ło i z pierw­sze­go słu­gi pan Kur­desz wra­cał do praw ro­dzi­ciel­skich. Ale je czuć da­wał z taką mi­ło­ścią, z tak tro­skli­wym ba­cze­niem na uczu­cia Fra­ni, a dzie­cię było tak ła­god­ne i wie­rzy­ło w ojca, że nig­dy na­wet nie mia­ło chęt­ki sprze­ci­wić mu się. Swo­bod­na zresz­tą jak ła­nia w le­sie, wy­ko­ły­sa­na przez star­ca, prze­bu­ja­ła mło­dość swo­ję, nie po­znaw­szy, co bo­leść i cier­pie­nie. Pan Ja­cek, choć­by go na to sta­ło, nie chciał jej wy­cho­wy­wać na wiel­ką pa­nią, raz, że po­trze­ba by nad na­uką tro­chę dzie­cię po­mę­czyć, a na to ze­zwo­lić mu było bar­dzo cięż­ko, po wtó­re, że dla ko­bie­ty nie wi­dział po­trze­by in­ne­go wy­cho­wa­nia nad sta­ro­pol­skie tro­skli­we czu­wa­nie, by wzra­sta­ła czy­sta, świę­ta, hoża, ru­mia­na i we­so­ła. Fra­nia też nic wca­le się nie uczy­ła: umia­ła tyle le­d­wie, co Brzo­zow­ska, któ­ra jako tako czy­ta­ła mo­dli­twy,. do któ­rych była przy­wy­kła na książ­ce, i umia­ła się dość krzy­wo pod­pi­sać.

Oprócz tego na­uczy­ła ją tro­skli­wa opie­kun­ka po­boż­nych kil­ku i świa­to­wych tek­stów śpie­wać, ro­bić poń­czo­chę, szyć gład­ko, sny tłu­ma­czyć, ziół­ka su­szyć, piec baby, pier­ni­ki, tłu­czeń­ce i ma­kow­ni­ki itp. Pan Kur­desz w głę­bi du­szy był prze­ko­na­ny, że umia­ła bar­dzo do­syć.

W isto­cie, świa­ta i lu­dzi nie zna­ła by­najm­niej bied­na Fra­nia, wi­dząc przez świat za­cza­ro­wa­ny ba­jek, po­dań i cu­dow­nych po­wie­ści całe cze­ka­ją­ce ją ży­cie. Po jej głów­ce, jak w skaz­ce, cho­dzi­li jesz­cze kró­le­wi­cze, prze­la­ty­wa­ły naj­dzik­sze zło­co­ne ma­rze­nia. Bu­dzi­ła się we­so­ła, za­sy­pia­ła spo­koj­na, ża­den smu­tek nie zmarsz­czył jej czo­ła; nie mia­łaż pra­wa po­wie­dzieć o so­bie, że tak być musi, że tak za­wsze bę­dzie?…

Fra­nią była pięk­nym dzie­cię­ciem, le­d­wie sie­dem­na­sto­let­nim: czar­ne duże oczy, włos ciem­ny prze­ślicz­ny, płeć tro­chę ogo­rza­ła, ale świe­ża, sta­re­go używ­szy po­rów­na­nia, jak pą­czek ró­ża­ny. Usta ma­lucz­kie, zęby bie­luch­ne i drob­ne, ręka i noga kształt­na, ki­bić zręcz­na, choć nie do zbyt­ku wy­cień­czo­na, bo jej dano wzro­snąć i roz­wi­nąć się swo­bod­nie; a przy tym śmia­ła, we­so­ła, raź­na i nie­win­nie za­lot­na. Uśmiech nie­ustan­nie z kąta w ką­tek błą­dził po jej twa­rzy, peł­nej wy­ra­zu do­bro­ci ła­god­nej i od­wa­gi ra­zem. Nic ją nig­dy nie ulę­kło, nie ro­zu­mia­ła stra­chu: pra­wa cór­ka szlach­ci­ca, go­to­wa była zu­chwa­łe­go skar­cić dło­nią, z lo­sem się po­bo­ru­kać i kro­ku nie ustą­pić nie­przy­ja­cie­lo­wi. Nie­prze­bra­ne skar­by mi­ło­ści, po­świę­ce­nia, li­to­ści i mę­stwa ze­bra­ne były w jej czy­stej i spo­koj­nej du­szy, jak ziar­no w bo­ga­tym spi­chrzu na głod­ne lata.

Cie­ka­wa a nie­trwoż­na, z ko­szy­kiem na ręku wbie­gła Fra­nia z Brzo­zow­ską i dziew­czę­ta­mi w dzie­dzi­niec, a le­d­wie róg bia­łej jej su­kien­ki u wrót się po­ka­zał, oj­ciec, za­po­mniaw­szy go­ścia, cały się ku niej ob­ró­cił. Za nim i mło­dzie­niec z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią po­wi­tał we­so­łe dziew­czę, któ­re wprost mu w oczy spoj­rzaw­szy, usi­ło­wa­ło od­gad­nąć, co tu tak nie­zwy­kły ro­bić może przy­by­lec.

– Otóż i moja Fra­nia – za­wo­łał Kur­desz. – Chodź­że no, chodź Fra­niu – do­dał żywo – mamy go­ścia. Ja­śnie wiel­moż­ny graf Den­de­ra tak na sta­re­go swe­go ła­skaw słu­gę, że przez wła­sne­go syna za­pra­sza go na uro­czy­stość so­len­ną.

Fra­nia uśmiech­nę­ła się we­so­ło, po­wtór­nie zaj­rza­ła w oczy hra­bie­mu, któ­ry na­tu­ral­nie wzro­ku nie od­wró­cił ani nie zmie­szał, a źle zro­zu­miaw­szy jej nie­win­ną śmia­łość i za­lot­ność, wziął ją na ra­chu­nek swe­go imie­nia i po­sta­wy, nie sta­ro­pol­skiej pro­sto­ty i uprzej­mo­ści.

– A te­raz z Brzo­zow­ską po­my­śl­cie o pod­wie­czor­ku – do­dał Kur­desz.

Brzo­zow­ska, któ­ra sta­ła w za­chwy­ce­niu, pa­trząc na ład­ne hra­biąt­ko i eg­za­mi­nu­jąc ła­ko­mie to jego, to słu­gę, a nie­le­d­wie li­cząc gu­zi­ki u su­kien, ode­zwa­ła się na­iw­nie:

– Ale czym­że to ta­kie­go pana przyj­mo­wać? Po­chle­bi­ło to Syl­wa­no­wi, któ­ry z uśmie­chem rzekł:

– Szklan­ką mle­ka, ko­cha­na pani.

– Oho! co na to, to nie zgo­da – za­wo­łał żywo sta­ry – tak nie od­pusz­czę. Co to pan my­śli, że u nas her­ba­ty i kawy na­wet się nie znaj­dzie, albo i kie­lisz­ka wina sta­re­go?

– A może by co zgo­to­wać? – prze­rwa­ła go­ścin­na Brzo­zow­ska – kur­cząt upiec do sa­ła­ty, albo…

– O! ja jeść nic nie będę.

– Tak głod­ne­go nie pu­ści­my – sta­now­czo od­parł szlach­cic.

Fra­nia i Syl­wan przez czas tej roz­mo­wy cie­ka­wy­mi mie­rzy­li się oczy­ma; pierw­szy to raz w ży­ciu dziew­czę spo­tka­ło tak pięk­ne­go mło­dzień­ca, któ­ry ma­rze­nia jej może urze­czy­wist­nił; Syl­wan uwie­dzio­ny za­ra­zem pięk­no­ścią jej i śmia­ło­ścią, snuł na­pręd­ce ro­mans bez ce­re­mo­nii. Tak bo to zda­wa­ło mu się wy­god­nym mieć so­bie nie­za­wod­ną ko­cha­necz­kę nie­da­le­ko od Den­de­ro­wa, w dom­ku, do któ­re­go mógł przy­jeż­dżać bez fra­ka i żół­tych rę­ka­wi­czek!

– A te­raz pro­si­my do po­ko­ju – rzekł szlach­cic, bio­rąc pod rękę hra­bie­go, i tro­chę nie­rad upar­te­mu przy­pa­try­wa­niu się so­bie mło­dych lu­dzi.

Fra­nia le­d­wie kil­ka słów prze­mó­wiw­szy, z Brzo­zow­ską ra­zem po­bie­gła przy­spo­sa­biać pod­wie­czo­rek.

Już nie wiem jak i czy­ją spra­wą upie­kły się kur­czę­ta, przy­go­to­wa­ła sa­ła­ta i zro­bi­ły pie­ro­gi z se­rem, bo Brzo­zow­ska go­re­ją­ca cie­ka­wo­ścią i nie­po­ko­jem, pod­bu­dzo­nym do naj­wyż­sze­go stop­nia, la­ta­ła jak opa­rzo­na, po­jąc słu­żą­ce­go i py­ta­jąc go o wszyst­ko, co wie­dział i cze­go nie wie­dział.

Fra­nia jak sko­ro mo­gła odejść, nie ta­jąc się z cie­ka­wo­ścią swo­ją, tak­że po­spie­szy­ła do po­ko­ju, gdzie hra­bia pa­lił cy­ga­ro, o ko­niach roz­ma­wia­jąc z pa­nem Kur­de­szem. Nie przy­pusz­cza­jąc, żeby mo­gło być inne ja­kie i przy­zwo­it­sze a lep­sze ży­cie nad jej wła­sne, na­iw­nie po­czę­ła je ma­lo­wać Syl­wa­no­wi, któ­ry śmie­jąc się w du­chu, był rad spo­tka­nej na dro­dze sie­lan­ce i wy­wo­ły­wał jej ob­ra­zy.

– O! ja bo się wca­le nie nu­dzę – mó­wi­ła mu Fra­nia – la­tem, pro­szę pana, cho­dzi­my z Brzo­zo­sią na grzy­by do brze­zi­ny jak dziś, a cza­sem i da­lej; zbie­ra­my zio­ła, ro­bi­my so­bie co w ogród­ku; wie­czo­ra­mi śpie­wa­my i mó­wi­my ślicz­ne po­wie­ści i baj­ki.

Syl­wan uśmiech­nął się, ale Fra­nia wzię­ła ten uśmiech za do­brą mo­ne­tę.

– Zimą jest ty­siąc przy­jem­no­ści tak­że. Tyle świąt, tyle do nich przy­go­to­wań, na­bo­żeń­stwo, mot­ki, płót­na i inne go­spo­dar­stwo; bo ja je­stem, trze­ba panu wie­dzieć, wiel­ką go­spo­dy­nią.

– Już co to, to praw­da i nie chwa­ląc jej w oczy – do­rzu­cił pan Kur­desz – Fra­nia nie ma so­bie rów­nej w każ­dej rze­czy: cze­go się tyl­ko do­tknie, zro­bi do­sko­na­le; a jaka z niej wy­bor­na le­kar­ka!

– I lu­dzie do mnie o dwie i trzy mile przy­cho­dzą po rady – prze­rwa­ła zno­wu Fra­nia – nikt tak do­sko­na­le nie le­czy fe­bry, nikt tak do­brze nie umie po­ra­dzić na stłu­cze­nie.

– Jak­że to pani miło być musi – ode­zwał się, chcąc coś prze­cie po­wie­dzieć, Syl­wan – tyle bło­go­sła­wieństw, tyle wdzięcz­no­ści so­bie za­skar­biać.

– Nie prze­czę, że mi bar­dzo miło być lu­dziom po­mo­cą – śmia­ło od­po­wie­dzia­ła Fra­nia – a przy tym wszak to i obo­wią­zek ko­bie­ty.

– I pani się nie nu­dzi – spy­tał Syl­wan – w tym za­kąt­ku?

– Jak­że by to być mo­gło – śmie­jąc się z tej my­śli od­par­ła Fra­nia – tyle za­ję­cia, tyle ro­bo­ty; czas tak we­so­ło upły­wa, tak pręd­ko.

– A to­wa­rzy­stwo?

– Mam kil­ka do­brych zna­jo­mych, zresz­tą po­czci­wa Brzo­zo­sia, oj­ciec. Nig­dym nie za­tę­sk­ni­ła za więk­szym świa­tem.

Syl­wan to się uśmie­chał szy­der­sko, to się dzi­wił w du­chu, to się wpa­try­wał w ślicz­ną twa­rzycz­kę Fra­ni, któ­ra już po­czę­ła, bie­ga­jąc jak wie­wiór­ka, krzą­tać się oko­ło pod­wie­czor­ku. Sta­ry Kur­desz pod­bu­dzo­ny do ad­mi­ra­cji przy­tom­no­ścią ob­ce­go, szcze­bio­tli­wo­ścią cór­ki, miał w oczach łzę roz­czu­le­nia, w ustach nie­do­koń­czo­ne dzie­cię­cia po­chwa­ły.

Za­le­d­wie wy­szła, po­czął z peł­ne­go ser­ca roz­wo­dzić się nad jej przy­mio­ta­mi:

– Zło­to nie dzie­cię – wo­łał, wzno­sząc ręce do góry – co to za ser­ce, a co to za głów­ka! Nie­raz mnie sta­re­mu jak co po­ra­dzi, to się zdu­mie­ję, skąd ona to, sie­dząc w tym za­ką­cie na szla­chec­kiej za­gro­dzie, pra­wie lu­dzi nie wi­dząc, wziąć mo­gła? A jaki sta­tek, jaka to po­boż­ność, ile to przy­mio­tów róż­nych, co ich i zli­czyć nie­po­dob­na! Po­trze­ba z nią żyć od rana do wie­czo­ra jak ja, żeby to ko­cha­nie ser­decz­ne po­znać i oce­nić.

Wśród tego toku roz­mo­wy dano pod­wie­czo­rek. Fra­nia sama za­pra­sza­ła Syl­wa­na, pod­su­wa­ła mu kur­czę­ta, na­kła­da­ła pie­ro­gów, do­le­wa­ła śmie­ta­ny, a uśmie­cha­jąc się bia­ły­mi ząb­ka­mi, pa­trząc nań śmia­ło czar­ny­mi, pa­lą­cy­mi jak żar oczy­ma, wpra­wia­ła go w nie­po­kój nie­wy­sło­wio­ny. Syl­wan, wy­cho­wa­niec miast, cu­dzo­zie­miec wśród kra­ju, ele­gant z wiel­kie­go świa­ta, uję­ty, ocza­ro­wa­ny wdzię­kiem pro­ste­go dziew­czę­cia, to się śmiał z sie­bie, to się ła­pał na bar­dzo czu­łych grzecz­no­ściach dla wie­śniacz­ki, w bar­dzo zna­czą­cych wej­rze­niach ku pan­nie Kur­de­szan­ce.

Mi­mo­wol­nie byt­ność jego w Wul­ce pra­wie do nocy się prze­cią­gnę­ła i gdy sia­dał na koń, wy­pro­wa­dzo­ny na ga­nek przez całą lud­ność dwor­ku, bo i sta­ry Kur­desz, i Pra­nia, i Brzo­zo­sia, i Aga­ta, i Hor­py­na, i Hryć­ko ze staj­ni, i gu­mien­ny zza wę­gła, wy­glą­da­li wszy­scy na pięk­ne­go pa­ni­cza, księ­życ już w peł­ni ma­je­sta­tycz­nej wy­pły­nął był na nie­bio­sa.

Szlach­cic sam chciał strze­mię przy­trzy­mać ja­śnie wiel­moż­ne­mu gra­fo­wi, ale Syl­wan nie do­zwo­lił na to, sko­czył do­syć lek­ko na an­gli­ka, dał z nim ogrom­ne­go susa i po­kło­niw­szy się raz jesz­cze czap­ką i okiem śmie­ją­cej Fra­ni, jak bu­rza wy­le­ciał przez wro­ta wśród nie­spo­koj­nych na­szcze­ki­wań sta­re­go Roz­bo­ja.

Za nim Ja­nek, masz­ta­lerz pana gra­fa, po­spie­szył tak­że pę­dem na bu­ła­nym, tęgo pod­chmie­lo­ny i we­so­ły jak pan. Ma to do sie­bie przy­ję­cie szla­chec­kie, że tu i pana, i słu­gi, i ko­nie, i psy gdy­by były, ser­decz­nie przyj­mu­ją, kar­mią, poją i ba­wią. Byli o kil­ka­set kro­ków od dwor­ku, a już Jan­ko­wi ję­zyk świerz­biał i zbli­żyw­szy się nie­co do pa­ni­cza, chrząk­nął na­przód dla zwró­ce­nia jego uwa­gi, a po­tem szep­nął:

– Oto ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, aż miło!

– Cóż to ci tak miło, Jan­ku?

– Bo­daj to by­wać po szlach­cie, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, to i ko­niom, i lu­dziom wy­go­da: przyj­mu­ją jak ro­dzo­ne­go bra­ta, kar­mią, poją, chu­cha­ją. Wszak to mnie sama pa­nien­ka i ta jej­mość tłu­sta wy­no­si­ły na ta­le­rzu pie­ro­gi i dwa razy słod­ką wód­ką czę­sto­wa­ły.

– Wód­ka, jak wi­dzę, bar­dzo ci się po­do­ba­ła?

– Nie tyle, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie, wód­ka, bo tego i w karcz­mie za swój grosz do­stać moż­na, a człek z ła­ski pań­skiej nie goły – jak lu­dzie…

– A cóż to u nich tak oso­bli­we­go zna­la­złeś? – spy­tał Syl­wan na prze­ko­rę.

– Do­bre, jak Boga ko­cham, lu­dzi­ska. A pa­nien­ka… a! jak ma­lin­ka!

– Ład­na, my­ślisz?

– Już­ciż nie po­wie i ja­śnie wiel­moż­ny pan, że brzyd­ka. Ot! ja bym panu ra­dził tu i czę­ściej by­wać.

– Ho! a po cóż?

– Jak bo to ja­śnie wiel­moż­ne­mu panu cięż­ko dziś mnie ro­zu­mieć!

Syl­wan się roz­śmiał.

– Jaki bo ty dzi­siaj je­steś po­ufa­ły!

– Kie­dy ja­śnie wiel­moż­ny pan po­zwa­la.

– Pleć so­bie, pleć, a cóż mi to szko­dzi?

– Ot, tak by­śmy mie­li so­bie gdzie we­so­ło wie­czo­ryn­ki prze­pę­dzać, by­li­by nam ra­dzi. Pan­na caca, la­lecz­ka, lu­dzie ja­cyś do­brzy, i ja bym tu so­bie może co zna­lazł, i wo­lał­bym, jak la­tać po bud­ni­kach i po tej ho­ło­cie szlach­cie czyn­szo­wej, za ich nie­zdar­ny­mi dziew­czy­ska­mi.

– Ci­cho, głup­cze!

– No! a jak ci­cho, to ci­cho! – rzekł Ja­nek tro­chę zmar­ko­co­ny, że mu ka­za­no mil­czeć, gdy naj­bar­dziej mó­wić po­trze­bo­wał. Ale nie­dłu­go wy­trwał w po­sta­no­wie­niu mil­cze­nia i zno­wu się roz­chrzą­kał, i zno­wu po­czął pół­gło­sem:

– Oj! co pan­na, to pan­na. Syl­wan roz­śmiał się na całe gar­dło.

– Chwa­ła Bogu, ja­śnie wiel­moż­ny pan się śmie­je, wi­dać, że mam ra­cją.

– No! cóż tedy da­lej, Jan­ku?

– A co ma być da­lej? jeź­dzi­li­by­śmy so­bie ci­chu­teń­ko, jeź­dzi­li, ażby się nam sprzy­krzy­ło.

Syl­wan nic nie od­po­wie­dział, a co my­ślał, po­ro­zu­mie­my le­piej, gdy go po­zna­my bli­żej.

Wca­le inna, choć nie mniej żywa roz­mo­wa zaj­mo­wa­ła w Wul­ce Brzo­zo­się i Fra­nię. Kur­desz, słów kil­ka prze­mó­wiw­szy po od­jeź­dzie mło­de­go Den­de­ry, po­szedł do swo­jej iz­deb­ki spóź­nio­ne od­ma­wiać mo­dli­twy. Na­prze­ciw­ko w po­ko­ju Fra­ni za­sia­dła Brzo­zo­sia na ku­fer­ku i wpa­tru­jąc się oczy­ma ma­cie­rzyń­ski­mi w swo­ją wy­cho­wa­ni­cę, oka­zy­wa­ła wiel­ką ocho­tę pusz­cze­nia so­bie cu­glów w do­my­słach i pro­jek­tach. Twarz jej wy­da­wa­ła nie­zwy­kłe po­ru­sze­nie, usta po­dry­gi­wa­ły wśród mil­cze­nia, oczy wle­pia­ły się we Fra­nię, ręce ta­jem­ni­czy­mi za­ję­te były ge­sta­mi; nie mo­gąc jesz­cze mó­wić do pa­nien­ki, po­czy­na­ła już roz­ma­wiać sama z sobą. Nie­dłu­go to trwa­ło, bo i jej cięż­ko było do­trzy­mać mil­cze­nia.

– Otóż chwa­ła Bogu i ka­wa­ler! – ode­zwa­ła się na­resz­cie, wjeż­dża­jąc bra­mą zwy­cię­ską od razu.

– Gdzie i ja­kiż to ka­wa­ler, Brzo­zo­siu? – spy­ta­ła Fra­nia.

– Ot jest! nie uda­waj­że pro­szę. A dzi­siej­szy?

– Dzi­siej­szy! cóż on do nas ma? Jak wiesz, przy­je­chał: do ojca i nic wię­cej, i ty­le­śmy go pew­nie wi­dzie­li.

– Mniej­sza o to, z czym i po co przy­je­chał, ale z czym od­je­chał, to ja wiem – do­da­ła zna­czą­co ki­wa­jąc gło­wą.

Fra­nia się uśmiech­nę­ła i szep­nę­ła tyl­ko:

– Co ci się też śni, Brzo­zo­siu! Za­po­mi­nasz co my, a co on!

– Ot jest! a gdy­by to był nie tyl­ko graf, ale i sam… ksią­żę jaki! – ob­ru­szy­ła się go­rą­co po­czci­wa Brzo­zo­sia, zry­wa­jąc się z ku­fra, na któ­rym sie­dzia­ła. – No, to cóż, to cóż? Albo to hra­bio­wie i ksią­żę­ta nie że­nią się ze szlach­cian­ka­mi? czy to pierw­szy­zna?

– Cha! cha! nie­osza­co­wa­na Brzo­zo­sia już nas i po­że­ni­ła.

– No! cze­muż by nie?

– Ale zmi­łuj­że się, on o tym ani po­my­śleć nie może… A…

– A! prze­pra­szam! to jesz­cze zo­ba­czy­my! Chy­ba­by był śle­py i z po­zwo­le­niem, nie do nie­go mó­wiąc, głu­pi. Nie po­chle­bia­jąc, ta­kiej dru­giej, jak moja Fra­nia, nie zna­leźć jak grzy­ba nad dro­gą.

– Za­po­mnia­łaś, Brzo­zo­siu, że pa­no­wie to insi lu­dzie; sa­maś mi o tym mó­wi­ła, że u nich inny oby­czaj, inny gust i wszyst­ko in­a­czej jak u nas. Inny świat!

– Inny świat! ba­ła­mu­cisz. Albo to jest dwa czy trzy świa­ty? Ba­nia­lu­ki, Fra­niu! A co go tu przy­nio­sło, je­śli nie prze­zna­cze­nie? Hę? Jak cie­bie zo­ba­czył, już ja o resz­tę je­stem spo­koj­na. Otóż mamy so­bie ka­wa­le­ra chwa­ła Bogu, i co się zo­wie.

Roz­trop­niej­sza Fra­nia uśmiech­nę­ła się, nie do­pusz­cza­jąc tej my­śli zu­peł­nie, choć ona jej po­chle­bia­ła; ale Brzo­zow­skiej już z gło­wy tego wy­bić nie było moż­na.

– Sko­rzy­sta­łam – do­rzu­ci­ła szyb­ko – i wy­py­ta­łam się tak, niby nic, o wszyst­ko a wszyst­ko, tego pana Jan­ka pod­po­iw­szy odro­bin­kę. Otóż mo­żeś cie­ka­wa tych hra­biów?

– Ale, moja Brzo­zo­siu, do cze­go nam to wszyst­ko?

– No, daj­my na to, że aby ga­dać, cóż to za­szko­dzi?

– Tak, to co in­ne­go. A có­żeś się do­wie­dzia­ła, ko­cha­na Brzo­zo­siu?

– Tyl­ko słu­chaj uważ­nie. Naj­przód, że nasz pan ka­wa­ler.

– Nasz! zno­wu nasz? Moja Brzo­zo­siu!

– A już że nasz, to nasz – żywo po­twier­dzi­ła sta­ra – ale to mniej­sza. Ma tedy na­przód ojca, pana gra­fa.

O nim to­śmy już i daw­niej sły­sze­li: czło­wiek bar­dzo bo­ga­ty, wio­sek kil­ka­na­ście, pa­ła­ce, ogro­dy, pie­nię­dzy huk i z miny pan całą gębą.

– Wi­dzisz sama, Brzo­siu, gdzież­by taki pan mógł sy­no­wi po­zwo­lić…

– Ale nie prze­ry­waj­że mi, ko­cha­nie, ja nic nie my­ślę. Wi­dzia­łam go w ko­ście­le, zda­je się po­czci­wy czło­wiek i do­bry, ła­god­ny, mi­luch­ny, uśmie­cha się i kła­nia do każ­de­go. Po­tem ma mat­kę, anio­ła do­bro­ci, do­brą a prze­do­brą ko­bie­ci­nę, nie­zmier­nie przy­wią­za­ną do męża i do dzie­ci. I ta jesz­cze ma mat­kę, wiel­ką pa­nią, bar­dzo sza­now­ną i po­waż­ną co się zo­wie ma­tro­nę, znać jesz­cze, że była daw­niej pięk­na. Zna­łam ją w mło­do­ści, była za kasz­te­la­nem Ma­ryc­kim i mie­li nie­gdyś wiel­ką for­tu­nę. Trze­ba wie­dzieć, jak ją wszy­scy ho­no­ru­ją, jak przed nią pa­da­ją. Oprócz na­sze­go ka­wa­le­ra jest jesz­cze cór­ka, ślicz­na pa­nien­ka, wi­du­je­my ją w ko­ście­le; mu­sia­łaś uwa­żać, słusz­na, po­waż­na blon­dyn­ka, cze­goś niby smut­na i dum­na, ale jej z tym do twa­rzy. Miesz­ka­ją wszy­scy w Den­de­ro­wie; nie­raz może, ko­cha­nie moje, ja­dąc z Wul­ki do Ła­si­niec, wi­dzieć mu­sia­łaś nade dro­gą wiel­ki pa­łac den­de­row­ski, w drze­wach, w klom­bach nad sta­wem. Otóż to tam re­zy­den­cja ich pań­ska. Fra­nia ru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Ale, moja Brzo­zo­siu, ten twój ka­wa­ler, jak sama wi­dzisz, mi­lio­no­wy pan, hra­biąt­ko; jemu się i nie śni o mnie, a ja…

– Ale mnie się śni i co się śni, to wy­śni. Mi­lio­no­wy czy nie, gra­fiąt­ko czy ksią­żąt­ko, co komu do tego; ja co wiem, to wiem, i kwi­ta.

A wi­dząc, że Fra­nia nie bar­dzo się bro­ni pod­da­wa­nej my­śli, Brzo­zo­sia wy­szła z po­ko­iku zo­sta­wu­jąc ją samą, po­szła roz­ma­wiać z Aga­tą i Hor­py­ną, a dziew­czę z my­śla­mi sia­dło ma­rzyć w okie­ni­ku. Spar­ta na ręku Fra­nia mi­mo­wol­nie gna­ła dumą za pięk­nym chłop­cem, któ­ry dla niej był tak grzecz­ny, może wię­cej niż grzecz­ny tyl­ko; przy­po­mi­na­ła, co jej mó­wił, za­sta­na­wia­ła się nad tym, jak na nią pa­trzał, roz­bie­ra­ła przy­wi­ta­nie i po­że­gna­nie, i każ­de sło­wo, i każ­dy ruch jego. W ostat­ku py­ta­ła się smut­niej­sza, po­glą­da­jąc w okno: po­wró­ci on czy nie? przy­je­dzie on zno­wu do Wul­ki? Zo­ba­czę go ja, czy już nie zo­ba­czę?

A coś jej mó­wi­ło w głę­bi du­szy, że po­wró­ci, przy­je­dzie, że go zo­ba­czy, i ko­niec koń­cem le­d­wie już nie uwie­rzy­ła Brzo­zow­skiej, bu­du­jąc na prze­lot­nych od­wie­dzi­nach trzpio­ta całą za­cza­ro­wa­ną przy­szłość. Tak ptasz­ki, Fra­ni lek­ko­ścią po­dob­ne, gniaz­da z pu­chów ście­lą, ła­piąc je wia­trem spod skrzy­deł; tak dzie­ci bie­gną za bań­ką my­dla­ną; tak nie­raz star­si i ro­zum­niej­si na my­ślach, do­my­słach, na­dzie­jach sa­dzim przy­szłość na­szę! Wie­ku­iste dzie­ci!

My rzuć­my ma­rzą­cą Fra­nię i żywo roz­ma­wia­ją­cą

Brzo­zo­się, któ­ra se­rio kło­po­cze się już, skąd weź­mie roz­ma­ry­nu dla swej pan­ny mło­dej, a zwróć­my się do sta­re­go Kur­de­sza, któ­re­go bli­żej po­znać po­trze­bu­je­my.

Jego wiek i si­wi­zna już go nam w czę­ści od­ma­lo­wa­ły. Za­by­tek to in­ne­go ży­cia, in­ne­go spo­łecz­ne­go po­rząd­ku, wy­raz in­nych prze­ko­nań i po­jęć, wy­ją­tek wśród no­we­go świa­ta, któ­ry nań pa­trzy z szy­der­stwem, li­to­ścią, z za­dzi­wie­niem. Jak strój Kur­de­sza, tak ser­ce i my­śli nie do na­szych na­le­ża­ły cza­sów. Wśród współ­cze­snych so­bie, młod­szych od sie­bie był on jak czło­wiek, któ­ry by za­snął na pół wie­ku i obu­dził się wśród ob­cych, nie­zna­jo­mych. Nikt jego, on już ni­ko­go nie poj­mo­wał: tak szyb­ko, dziw­nie, pio­ru­no­wo wszyst­ko się do­ko­ła prze­wró­ci­ło, zmie­ni­ło. Kur­desz żył jesz­cze za­pa­sem sta­rym, pa­miąt­ka­mi swy­mi, mo­dli­twą, mi­ło­ścią dla dziec­ka, a odro­bi­nę na­dzie­ją, że daw­ne cza­sy po­wró­cą. Ale cóż wra­ca na świe­cie? – wio­sny tyl­ko i lata, ale nie lu­dzie i cza­sy! Jego sta­ry po­rzą­dek i oby­czaj tak mu się wy­da­wał prze­dziw­nym, że się za­wsze spo­dzie­wał, iż lu­dzie po gorz­kich do­świad­cze­niach do nie­go i jego nie­chyb­nej aryn­gi po­wró­cić mu­szą.

Ży­cie jego nie mia­ło w so­bie nic nad­zwy­czaj­ne­go; owszem, prze­szło jak ty­sią­ce in­nych tam­tej epo­ki. Ro­dzi­ce, ubo­ga a pra­co­wi­ta szlach­ta, mie­li ich dwóch,. a cór­kę trze­cią. Na ma­leń­kiej wio­secz­ce była to gro­mad­ka, któ­ra sta­re­go Kur­de­sza ojca, cze­śni­ka mię­dzy­rzec­kie­go, nie­po­ko­iła. Po­trze­bo­wa­li losu i jak sko­ro do­ro­śli, ze szkół je­zu­ic­kich po­szli oba mło­dzi Kur­de­szo­wie w usłu­gi pań­skie, na dwo­ry z daw­na przy­ja­znych Kur­de­szom fa­mi­lij, pań­skiej, jak mó­wio­no, klam­ki się trzy­mać. Trze­ba wie­dzieć, że szla­chec­two Kur­de­szów była sta­re, że nie­gdyś byli to lu­dzie ma­jęt­ni, a na­wet wy­so­ko sko­li­ga­ce­ni. Jed­na Kur­de­szan­ka była za Kost­ką, jed­na Lesz­czyń­ska za Kur­de­szem, a dziad ojca pana Jac­ka miał za sobą knia­ziów­nę Mir­ską. Przez pa­mięć tych związ­ków rody spo­wi­no­wa­co­ne z Kost­ka­mi, Lesz­czyń­ski­mi, Mir­ski­mi chęt­nie się za­ję­ły lo­sem mło­dych chło­pa­ków, któ­rzy opu­ściw­szy ry­chło ojca, po­szli do­słu­gi­wać się przy­szło­ści swo­jej. Sio­stra po­szła za mąż mło­do, za nie­ja­kie­go Szcze­rzec­kie­go, i bez­dziet­nie zmar­ła; star­szy brat pana Jac­ka, spadł­szy z ko­nia na po­lo­wa­niu, ska­le­czał na­przód sro­dze, chyr­lał, po­wró­ciw­szy do domu, i na­bie­do­waw­szy dłu­go, na­resz­cie ży­cie skoń­czył. Cze­śnik mię­dzy­rzec­ki ma­jąc już tyl­ko je­dy­na­ka pana Jac­ka, a sam po­sta­rzaw­szy, wzy­wał go bar­dzo do domu, po­trze­bu­jąc po­mo­cy i wy­rę­cze­nia, ale panu Jac­ko­wi za­sma­ko­wa­ło ży­cie dwor­skie i woj­sko­we.

Na­de­szła kon­fe­de­ra­cja bar­ska. Z pa­nem opie­ku­nem swym po­szedł do niej pan Kur­desz; ustą­pił po­tem z kra­ju z in­ny­mi, błą­kał się dłu­go i nie­ry­chło scho­rza­ły, ran­ny, odar­ty, le­d­wie po­zna­ny, do ro­dzi­ciel­skie­go dom­ku się przy­wlókł.

Tu już ojca ani bra­ta nie za­stał, sta­ra mat­ka tyl­ko sama na Wul­ce go­spo­da­ro­wa­ła i mimo nie­ma­łych trud­no­ści, bi­jąc się z ty­sią­cem kło­po­tów, dla syna, któ­re­go wy­glą­da­ła upar­cie i spo­dzie­wa­ła się za­wsze, na­wet gdy go umar­łym gło­szo­no, przy­spo­sa­bia­ła spo­czy­nek swo­bod­ny. Zna­lazł on Wul­kę w naj­lep­szym sta­nie: za­pas wszę­dzie, do­sta­tek i gro­si­wa uzbie­ra­ne­go wo­rek nie­ma­ły. Z żoł­nie­rza naj­lep­szy go­spo­darz, je­śli nie naj­gor­szy. Pan Ja­cek, wy­zu­ty z na­dziei słu­że­nia uży­tecz­nie kra­jo­wi z sza­blą, po­czął go­spo­da­rzyć za­wzię­cie, a po­wio­dło mu się nad mia­rę szczę­śli­wie.

Sta­ra mat­ka już tyl­ko wy­po­czy­wa­ła mo­dląc się, a co dzień na­rze­ka­jąc i pła­cząc, że oj­ciec nie do­żył po­wro­tu syna i nie po­bło­go­sła­wił mu jesz­cze. Pra­gnę­ła ko­niecz­nie do­cze­kać wnu­cząt i sil­nie na­ma­wia­ła na oże­nie­nie; ale pan Ja­cek nie da­wał się prze­ko­nać, a nic nie od­po­wia­da­jąc, od­szedł mil­czą­cy za­wsze, ile­kroć go za­cze­pi­ła o mał­żeń­stwo. Do­my­śla­ła się sta­rusz­ka, że to nie było bez ko­ze­ry, że gdzieś, jak mó­wi­li sta­rzy, na pań­skim dwo­rze za­szła­pał. Ale gdzie? jak? – żywa nie wie­dzia­ła du­sza.

Nie­ry­chło wresz­cie, nie­ry­chło ja­koś, kon­fe­de­rat po­kie­re­szo­wa­ny, ze­szpa­ko­wa­ciaw­szy już, dał się na­resz­cie na­mó­wić i oże­nił się.

Sta­ra mat­ka, na­pła­kaw­szy się z ra­do­ści na we­se­lu, nie do­cze­kaw­szy upra­gnio­nych wnu­ków, może ze wzru­sze­nia i wiel­kie­go szczę­ścia po­szła do lep­sze­go ży­cia, do któ­re­go cią­gle się przy­go­to­wy­wa­ła. Nie­ba­wem po­tem i żona pana Jac­ka, po­czci­wa, pra­co­wi­ta a skrom­na ko­bie­ci­na, zo­sta­wu­jąc mu cór­kę, świat tak­że po­że­gna­ła.

Praw­da, że nie­ry­chło się do niej przy­wią­zał i oże­nił nie bar­dzo ocho­czo; ale za to jak­że ją ko­chał ser­decz­nie, jak­że jej stra­tę opła­ki­wał! Osa­mot­nio­ny wpadł był na­wet pan Kur­desz w me­lan­cho­lią, któ­ra nie­mal rok cały trwa­ła, po­tem wi­dok dzie­cię­cia i skłon­ność do pra­cy prze­mo­gły. Rzu­cił się zno­wu czyn­nie do go­spo­dar­stwa i tak sku­tecz­nie pra­cu­jąc, sta­rzał po­wo­li do resz­ty. Nie­mło­do się był oże­nił, te­raz smu­tek szyb­ko si­wi­znę za­siał co­raz gęst­szą i marszcz­ka­mi po­orał czo­ło.

Na dziec­ku na­przód, po­tem na ma­jąt­ku Pan Bóg mu po­szczę­ścił: Fra­nia uro­sła na ślicz­ne dziew­czę, a z Wul­ki, ma­leń­kiej wio­secz­ki, któ­ra by le­d­wie in­ne­go utrzy­mać po­tra­fi­ła, Kur­desz ła­dem i oszczęd­no­ścią uciu­łał ka­pi­ta­lik wca­le pięk­ny. Wul­ka nie­wie­le wpraw­dzie przy­no­sić mo­gła, ale ja­kież były i po­trze­by jego? Żył tym, co dał za­gon wła­sny, mało co ku­pu­jąc do domu, a strze­gąc się wy­dat­ku go­to­we­go gro­sza. Je­den wó­zek i brycz­ka słu­ży­ły od nie­pa­mięt­nych cza­sów, ko­nie ro­dzi­ły się w domu, suk­nie były jesz­cze po dzia­dach, po­rzą­dek do­mo­wy sta­ry, a pie­niądz przy­pły­wa­ją­cy, we­dle sta­ro­daw­ne­go oby­cza­ju za­klę­ty, skła­dał się za­raz na ka­pi­ta­lik.

Pro­cen­ta od nie­go nie prze­ży­wa­ły się nig­dy przy za­pro­wa­dzo­nej oszczęd­no­ści i skrzęt­no­ści, do­kła­da­no je do sumy i tak po­więk­sza­ła się ona cią­gle i co­raz znacz­niej.

Ka­pi­ta­lik pana Jac­ka tak­że more an­ti­quo, bo tego pil­no­wał się nasz szlach­cic we wszyst­kim, we­dle tra­dy­cyj do­mo­wych nie mógł się ulo­ko­wać gdzie in­dziej i in­a­czej, jak u wiel­kie­go pana na pro­wi­zji. Ro­dzi­ny przy­ja­zne Kur­de­szom, sko­li­ga­co­ne z nimi, po­wy­mie­ra­ły, po­ga­sły lub od­da­li­ły się z kra­ju; trze­ba było bli­żej sie­bie szu­kać lo­ka­ty, a za­wsze u ja­śnie wiel­moż­nych. Tra­fił się w po­bli­żu graf Zyg­munt Au­gust Den­de­ra, szum­nie ży­ją­cy, ob­szer­nych wło­ści dzie­dzic, któ­re­go dom, re­pu­ta­cja, spo­sób ży­cia, a w ogó­le pań­stwo, olśni­ły bied­ne­go szlach­ci­ca i dwa­kroć sto ty­się­cy zło­tych już spo­czę­ły w szka­tu­le hra­bie­go, dwa­kroć w po­cie czo­ła za­pra­co­wa­nych na Wul­ce: przy­szły po­sag Fra­ni.

Po­mi­mo co­dzien­nie po­więk­sza­ją­ce­go się ma­jąt­ku ży­cie szlach­ci­ca wca­le się nie zmie­ni­ło, a Kur­desz, kła­nia­jąc się do ko­lan i uboż­szym, i mniej od sie­bie war­tym pa­ni­czom a trzpio­tom, uwa­żał się za­wsze za naj­niż­sze­go słu­gę ich i bra­ta. Mało kto wie­dział o jego fun­du­szach do­kład­niej, gdyż Kur­desz nie tyl­ko się z nimi nie chwa­lił, ale je ra­czej taił. Do­my­śla­no się wpraw­dzie po ści­słej oszczęd­no­ści, że za­pas mieć musi nie­zgor­szy, ale nikt ści­ślej nie mógł wy­li­czyć, o ile się jego for­tun­ka po­więk­szy­ła za­bie­ga­mi i skrzęt­no­ścią. Pięk­na Fra­nia mia­ła już z są­siedz­twa kil­ku go­łych kon­ku­ren­tów do pięk­nej swej rącz­ki, ale tych pan Ja­cek bez ce­re­mo­nii po­od­pra­wiał. Z da­le­ka tyl­ko krę­ci­li się koło niej chłop­cy, a sta­ry szlach­cic po­glą­dał na nich okiem bacz­nym, nie da­jąc się bar­dzo przy­su­wać do cór­ki. Co się ty­czy bo­wiem mał­żeń­stwa, wcze­śnie jej za­po­wie­dział, że sam nad nim czu­wać bę­dzie. Zresz­tą mia­ła ona zu­peł­ną swo­bo­dę w domu i za do­mem, i gdy­by z niej ko­rzy­stać chcia­ła, przy­wią­za­ny do niej i za­ko­cha­ny w je­dy­nym dzie­cię­ciu oj­ciec nie śmiał­by się może tak su­ro­wo, jak obie­cy­wał, sprze­ci­wiać. Ale do­tąd Fra­nia żar­to­wa­ła so­bie swo­bod­nie ze wszyst­kich i wy­żej my­ślą się­ga­jąc, bo wszyst­kie ko­bie­ty do wyż­szo­ści po­ciąg mają. W tych, co ją ota­cza­li, nie upa­trzy­ła ni­ko­go i zda­wa­ła się cze­kać na swe­go.

Brzo­zo­sia też cią­gle jej wró­ży­ła coś nad­zwy­czaj­ne­go i wi­dzie­li­śmy już, jak nie­spo­dzia­nie wróż­bom jej przy­pa­dek dał cień praw­do­po­do­bień­stwa. Sta­re­mu szlach­ci­co­wi i przez gło­wę nie prze­szło, żeby mło­de gra­fiąt­ko mo­gło z pło­chą my­ślą spoj­rzeć na jego do­nię. Wi­dział się nad­to da­le­ko od Den­de­rów, a zbyt był zno­wu dum­nym, by o czymś mógł roić mię­dzy nimi a sobą pod­chwy­co­nym i wy­mo­dlo­nym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: