Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Komornicy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Komornicy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 255 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Po­wszech­nym jest mnie­ma­nie, że gó­ra­le to ogrom­nie we­so­ły na­ród; śmie­chu i gwa­ru u nich peł­no, we­se­le try­ska im z oczu sno­pa­mi iskier świetl­nych, hu­mor nie­wy­czer­pa­ny ich owie­wa… Za­iste! Przy­jeż­dża­ją­cym w od­wie­dzi­ny chłop nie po­ka­że smut­ne­go ob­li­cza.

Nie jest to jed­nak ten bez­in­te­re­sow­ny, szcze­ry uśmiech, jaki ubie­lał twarz daw­ne­go kmie­cia, gdy wi­tał w pro­gu no­wych go­ści. Jest to ra­czej ma­ska, kon­wen­cjo­nal­ny śmiech, ba­nal­ny owoc cy­wi­li­za­cji, któ­ra każe ro­bić „przy­jem­ną twarz” wo­bec spo­ty­ka­nych lu­dzi, kie­dy du­sza pła­cze, albo, co gor­sza, ra­dość zwy­kła uprze­dza­ją­ca spo­dzie­wa­ny zysk.

Pierw­szy ro­dzaj tej we­so­ło­ści sztucz­nej wi­dzi się po­wszech­nie w ca­łym ple­mie­niu gó­ral­skim, dru­gi stał się pła­ską grzecz­no­ścią ku­piec­ką dwóch miej­sco­wo­ści, za­tra­ca­ją­cych szyb­ko cha­rak­ter swój pier­wot­ny, czy­sty. Mam tu na my­śli rab­cza­nów i za­ko­piań­ców. Ci wy­kształ­ci­li jed­ną wła­dzę umy­słu – spryt. Sta­ną się też nie­za­dłu­go zu­peł­nie po­praw­ny­mi Eu­ro­pej­czy­ka­mi, bo i krew ich gó­ral­ska od­bar­wia się po­wo­li… Cy­wi­li­za­cja uszla­chet­nia! Wia­do­ma rzecz.

A na­ród cały gór­ski jest w ser­cu swo­im smut­ny, da­le­ko bar­dziej niż do­lin­ne La­chy. Smu­tek to ziem­ski, bo wy­ni­kły z bie­dy, z eko­no­micz­ne­go upad­ku – po pro­stu smu­tek pra­gną­cych ciał… Ale gdy się roz­pę­ta, gdy się udu­cho­wi – sta­je się smut­kiem ugo­rów i tło­ków, i tych ja­łow­ców, i tej pust­ki głu­chej, roz­pa­czą pra­wie, ża­lem bez­na­dziej­nym, tę­sk­ni­cą wiecz­ną tra­wią­cych się dusz…

Stąd w re­al­nych ob­ra­zach pi­szą­cych gó­ra­li bę­dzie to smu­tek owiec szu­ka­ją­cych pa­szy, a w po­ezjach – wła­sna ich du­sza idą­ca ugo­rem, wśród pust­ki głu­chej, nie­skoń­czo­nej, z me­lo­dią wiecz­ną, dziw­nie smut­ną: „Na Anioł Pań­ski biją dzwo­ny…”

Po­wszech­nym też jest mnie­ma­nie, że chłop­ska du­sza jest mało zło­żo­ną, my­śli zaś, o jed­nym skrzy­dle, trze­po­cą się jak drób; we­so­łość musi stać się ko­niecz­nie gru­bym śmie­chem, stra­pie­nie musi być ko­niecz­nie la­men­ta­cją! Sub­tel­nych uczuć nic…

A prze­cież jest w tej du­szy tak sze­ro­ka ska­la, tyle nie­zna­nych strun, że po­trą­co­ne, gra­ją prze­czy­stą li­ry­kę na­iw­ne­go ser­ca pier­wot­nych lu­dzi-pa­ste­rzy albo szep­cą dziw­ne sło­wa pła­net­ni­czą gwa­rą, zro­zu­mia­łą je­dy­nie tym, co zwy­kli sia­dać na po­wietrz­nych chmu­rach i pa­trzeć stam­tąd okiem smut­nym na tę małą okru­szy­nę u stóp swo­ich – zie­mię… W za­pa­dłym ja­kimś ką­cie moż­na spo­tkać pan­te­istę, co zna mowę pta­ków, ner­wo­we­go po­szu­ki­wa­cza skar­bów, mil­czą­ce­go fi­lo­zo­fa re­zy­gna­cji, któ­ry się już ni­cze­mu na świe­cie nie dzi­wi, a prócz tych na­tu­ral­nie wszyst­kie war­stwy lu­dzi, ja­kie się wi­dzi i w sze­ro­kim świe­cie.

Naj­mi­zer­niej­sza z wiosz­czyn ma swo­ją ary­sto­kra­cją ro­do­wą, śred­nio­za­moż­nych cha­łup­ni­ków i bez­dom­ną, od wspól­ne­go sto­łu ży­cia odłą­czo­ną rze­szę.

Na ze­wnątrz, po­dob­nie jak w cy­wi­li­zo­wa­nym ca­łym świe­cie, wszyst­ko zda­je się jed­na­ko sza­rym, smut­nym, nie war­tym uwa­gi – a we­wnątrz, pod sko­ru­pą bez­barw­ne­go ży­cia, dzie­ją się rze­czy strasz­ne, tra­ge­die ci­che… snu­ją się bez ustan­ku te pod­wod­ne wid­ma – cza­sem beł­kot, wir mówi, że coś tam się sta­ło – lecz wnet po­wierzch­nia się wy­gła­dza i da­lej pły­nie to ży­cie męt­ną rze­ką: jed­na­kie, sza­re, mo­no­ton­ne…

Ma­leń­ka fala tego ży­cia beł­ko­cze, szem­rze i w ni­niej­szym szki­cu, aż po­łą­czo­na z szu­mem wo­do­spa­dów – za­hu­czy gło­śniej w roz­to­kach…

Do­bro­mil, 1900.

W.O.I

W ci­chej, głę­bo­kiej ko­tli­nie leży gór­ska wiosz­czy­na: Ko­nin­ki. Przy­tu­li­ły ją Gor­ce do pier­si i ob­ję­ły z dwóch stron ra­mio­na­mi. Do­ko­ła spa­da­ją­cej wart­ko roz­to­ki le­śnej roz­ło­ży­ły się osie­dla mniej­sze i więk­sze, po dwa, czte­ry i wię­cej za­bu­do­wań.

Grun­ta ja­ło­we, ka­mie­ni­ste pod­no­szą się z oby­dwu stron wody ku ogo­ło­co­nym z la­sów gó­rom. Na wą­skich, po­prze­ci­na­nych wy­so­ki­mi mie­dza­mi za­go­nach sza­rze­ją nie­rzad­ko po­tra­co­ne kępy, za­ro­śnię­te gę­stą krze­wi­ną. Sto­ki gór po­kry­ły na­gie, ska­li­ste ugo­ry, na któ­rych by­dło rok­rocz­nie zber­czy zę­ba­mi po próż­ni­cy. Trud­no skuść tra­wę, gdy jej nie ma… Pa­stwi­ska te i tło­ki, ja­łow­ca­mi po­ro­słe, opie­ra­ją się drob­ny­mi przy­la­ska­mi o dłu­gie wy­rę­by.

W Ko­nin­kach ci­cho żyją lu­dzie. Góry od­cię­ły ich od świa­ta, z któ­rym łą­czy ich tyl­ko jar­mark, od­pust lub ja­kie wiel­kie świę­to. Poza tym nic. A, praw­da! jed­no jesz­cze: za­ro­bek. Co roku bo­wiem część mło­dych opusz­cza wieś „la chle­ba”. Tłu­cze się za nim po świe­cie i wra­ca z dziw­ny­mi po­wie­ścia­mi o „tam­tych kra­jach”, ale z próż­ny­mi rę­ko­ma i co naj­czę­ściej, z ute­ra­nym zdro­wiem.

Zresz­tą po­ję­cie „świat” ma dla nich ta­kie samo zna­cze­nie jak księ­życ lub słoń­ce: coś bar­dzo da­le­kie­go, nie­zna­ne­go, o czym im tam cza­sem ktoś coś opo­wie, cze­mu jed­nak nie bar­dzo ra­dzi do­wie­rza­ją.

Chęt­nie na­to­miast słu­cha­ją wszel­kich nie­praw­do­po­dob­nych ba­jek. W tym prak­tycz­ny umysł chło­pa przy­stęp­ny jest pier­wot­nej fan­ta­zji. A może też już wy­ssał z nie­wol­nych po­ko­leń, że „co świat do­bre­go zro­bił, to nie la chło­pa…” i z fan­ta­stycz­nych zda­rzeń wy­snu­wa dla sie­bie po­cie­chę.

„Be­dzie ta woj­na?” – py­ta­ją jed­ni, a dru­dzy: „Co ta sły­chać?…” Jed­ni i dru­dzy nie z pro­stej cie­ka­wo­ści. W za­py­ta­niu o woj­nę wi­dać oba­wę przed no­wy­mi cię­ża­ra­mi, a w py­ta­niu „co sły­chać?” kry­je się ja­kaś na­dzie­ja nie­okre­ślo­na, jak­by spo­dzie­wa­nie się skądś nie­wia­do­me­go po­lep­sze­nia bytu. W pier­wot­nym umy­śle chło­pa ro­dzi się po­ję­cie „cze­goś” lub „ko­goś”, co przyj­dzie nie wia­do­mo skąd i roz­we­se­li jego dolę… Stąd le­gen­dy o ta­jem­ni­czym „ar­cy­księ­ciu”, to o ja­kimś wy­ba­wi­cie­lu z baj­ki, któ­ry się kry­je mię­dzy lu­dem.

W Ko­nin­kach lud wie­dział coś o tym. Na ucho so­bie opo­wia­da­li sta­rzy i mło­dzi, snu­jąc na przy­szłość naj­dzi­wacz­niej­sze po­my­sły.

Poza tym żyli sobą i swo­ją gro­ma­dą za­mknię­tą w ci­chej ko­tli­nie.

O „ży­ciu po­li­tycz­nym” nikt tu nie sły­szał, nie wie­dzie­li na­wet, czy ist­nie­je ta­kie ży­cie, kto by im do­niósł!… A zresz­tą kogo by mie­li słu­chać; kie­dy im „ksiądz o tym nie mó­wił”.

Sły­sze­li wpraw­dzie star­si o wy­bie­ra­niu na po­sła ale cóż ich to mo­gło ob­cho­dzić? „Ni­ko­mu się ta z nas – po­wia­da­li – do Wied­nia nie spie­szy, bo na to trza mieć pie­nią­dze… no, i ro­zum do tego!” Jak wójt chciał, tak gło­so­wa­li, i było. Co by nie mia­ło być!

I spo­koj­nie żyli lu­dzie w Ko­nin­kach, nie kło­po­ta­li się świa­tem, bo po­wia­da­li, że mają dość swo­jej bie­dy…

Za to sobą na­wza­jem in­te­re­so­wa­li się rze­tel­nie. We­szło to na­wet w przy­sło­wie. „Nikt – pada – we wsi nie kich­nie, co by mu na dru­gim koń­cu wsi nie po­zdrów­ka­li…”

Po­wie­dział­by ci każ­dy na ucho: z kim Zoś­ka od Za­pa­ły ma dziec­ko (ta, co to na ple­ba­nii słu­go­wa­ła), za kim ula­tu­je Han­ka od Ko­ze­ry, czyj się chło­piec uto­pił na ja­zie łoń­skie­go roku i wie­le swo­ich dzie­ci ma Szy­mo­nek znad Brze­gu (ten, co ma taką prym­ną babę, a sam do­cho­dzi sześć­dzie­siąt­ki!…).

O Sa­tro­wej, co sy­nów trzy­ma na uwię­zi, nie da­jąc się im że­nić, o Ko­ze­rze ba­ła­mu­cie, co go za­wdy po no­cach „cosi” wo­dzi – wie do­brze każ­de dziec­ko. A o sta­rym tracz­nym Zły­dasz­ku, zwa­nym po­wszech­nie Chy­bą, pa­ste­rze śpie­wa­ją przy by­dle…

Sło­wem, je­den o dru­gim wie­dział wię­cej niż każ­dy o so­bie. Przy żni­wach, przy ko­pa­niu – naj­czę­ściej opo­wia­da­no o nie­obec­nych. Pono i w mie­ście tak?… Z tą róż­ni­cą, że tam ką­sa­ją, aby ką­sać, tu opo­wia­da­ją ino do śmie­chu. I o śmiech trud­no w bie­dzie – musi za­wdy ro­dzić się czy­imś kosz­tem…

Co jeno ktoś o kimś za­sły­szał – po­da­wał da­lej i przez to każ­dy był na wi­do­ku ca­łej gro­ma­dy. Mu­siał się strzec, by go nie wzię­li na ję­zy­ki. I to coś zna­czy w ta­kim zbio­ro­wi­sku… Byli też lu­dzie, o któ­rych nic po­wie­dzieć nie zdo­ła­no, mimo chę­ci; ta­kich sza­no­wa­no i poza oczy. Wie­lom sprzy­ja­no w oczy tyl­ko – lecz było paru, z któ­rych się na głos śmia­no.

Choć nie byli zły­mi. Bo złe­go śmiech nie do­tknie. Ich zaś bo­lał…

W sa­mym środ­ku wio­ski, koło wody, gro­ma­da ko­biet ko­pie ziem­nia­ki. Na­py­tał je sta­ry tracz­ny i ko­pią mu od rana. Cza­sem któ­rejś z nich prze­wle­kły głos wia­ter od­no­si, a nie­kie­dy gro­mad­ne ha­ła­śli­we śmie­chy…

– Dziw­na i to ro­dzi­na, jak i ci od Sa­tra…

– Hej!

– Żyją na ku­pie. Ani się ża­den nie żeni…

– E, bo im mat­ka nie da! – ob­ja­śni­ła któ­raś. – Pe­dzia­ła, że jej pier­wy wło­sy na bro­dzie uro­sną, za­nim przyj­mie sy­no­wą do cha­łu­py.

– O, nie­chże se ich też cho­wa do wóle Bo­skie! – ro­ze­śmia­ła się Ko­ze­ro­wa Han­ka. – Dyć by ich wnet­ki i gdo­wa nie chcia­ła. Naj­młod­sze­mu Jant­ko­wi trzy­dzie­ści ro­ków mija…

– Co też ty ga­dasz? Chy­ba śtyr­dzie­ści! Dyć Rom­ko­wi be­dzie z pięć­dzie­siąt…

– Za­czkaj­cie – pod­ję­ła Łu­ka­ska – mnie już na świę­tą Mag­da­le­nę mi­nie sześć­dzie­siąt parę, a ja małą dziew­czy­ną u nich słu­ży­ła, kie sie uro­dził.

– Sta­ra, wi­cie, grun­tu nie pu­ści – prze­rwa­ła inna – po­kie­la be­dzie żyć. Na­gaz­du­ją sie, pada, na czas, sko­ro mnie nie sta­nie…

– I na co jej to wyj­dzie?

– Po­radź­cież!

– O, prze­ję­ta tru­si­ca! Ino przy­tup­ku­je, przy­kla­sku­je i sier­dzi sie, a ła­zić nie zdo­le… Oże­ni­ła­by któ­re­go i mia­ła­by spo­koj­ny łeb.

– Dyć jej po­wiedz! to by ci od­pa­li­ła jak sta­re­mu tracz­ne­mu… Z nią dużo nie na­śpa­su­jesz.

– Małe to, wi­cie, su­che, a ta­kie złe!

Gło­śny wy­buch śmie­chu prze­rwał na chwi­lę ci­che ob­ga­dy­wa­nie. Ko­pa­ły da­lej i szu­ka­ły w my­śli, o kim by tu za­cząć… Mia­ły­by co mó­wić o Chy­bie tracz­nym, ale sy­no­wa by mu do­nio­sła… I o sta­rym Ko­ze­rze nie­ma­ło wie­dzia­ły, ino że cór­ka słu­cha! Żeby jej nie było…

– Ale, ale! Wie­cie, co sie sta­ło Dia­bło­wi od Ma­la­rza?

Wszyst­kie sta­nę­ły cie­ka­we.

– Cosi go na dro­dze urze­kło… Szedł po­skur­cza­ny, nie­bo­rak, a tak jaj­dał! My­śla­łach, że świ­nię że­nie z jar­ma­ku, bo tak sku­czał…

– Może go i kto śturk­nął nie­chcę­cy…

– Któż wie. Jemu to sie ta byle co przy­tra­fi…

– Bo łazi tam, ka nie trza.

Śmia­ły się i uprzy­jem­nia­ły so­bie pra­cę, jak mo­gły.

Z dru­giej stro­ny wody, na Sa­tro­wym polu, wi­dać trzy baby po­chy­lo­ne nad rząd­ka­mi. Sa­tro­wa ską­pa, nie przy­naj­mie do ko­pa­nia, nie upy­ta lu­dzi. Za to sama ha­ru­je za dzie­się­cio­ro. Le­d­wo ją uznać po­mię­dzy rząd­ka­mi, ta­kie to ni­kłe, wy­schnię­te, ale do­trzy­ma chło­pu przy ro­bo­cie.

Słu­żą­ca jej po­ma­ga i bied­na, nie­mło­da Ja­gnie­ska, co już od wio­sny u niej ko­mu­ru­je. Ko­mor­ni­ca ob­stoi za trzy dziew­ki – po­wia­da­ją lu­dzie bez prze­sa­dy. Ja­gnie­ska wszę­dy idzie do ro­bo­ty, gdzie jej upy­ta­ją; a pro­szą ją chęt­nie, bo się o ma­łym obej­dzie. Da­dzą jej do­bre sło­wo, ziem­nia­ków parę, to weź­mie… U Sa­tro­wej ma scho­wek na cały swój ma­ją­tek: w piw­ni­cy kąt na ziem­nia­ki, w są­sie­ku na ziar­no – i po­ściel na bo­isku… Cóż jej po wię­cej?

Na na­le­pę przy­sta­wi ku garn­kom pod­czas wa­rzy­wa swój że­łeź­nia­czek – i zje w ką­ci­ku, co jej Bóg na­go­dził… Zresz­tą i nie za­wdy im przy ogniu za­stę­pu­je, bo trzy dni w ty­go­dniu su­szy re­gu­lar­nie, zje ta raz na dzień pie­czo­ne­go ziem­nia­ka i dość ma, nie krzyw­dzi se…

Sa­tro­wa rada wzdę­ła ją do sie­bie. Ro­bo­ty dość w cha­łu­pie i na polu, to się przy­da. Pła­cić by ob­ce­mu trze­ba, a ona ta po­pchnie kie­lo te­loi nie przy­krzy się o nic. Nie robi lu­dziom, to jej po­mo­że, jak i dziś… Wy­szła od rana i ko­pie. „Może jej trza dać obiad i wie­cze­rzę, ale cóż to pła­ci? Nikt ci za dar­mo nie przyj­dzie” – uspo­ka­ja się w swym su­mie­niu sta­ra Sa­tro­wa i przy ro­bo­cie daje do­bry przy­kład. Pierw­sza za­czy­na nowy rzą­dek…

– Chy­bo­we hań ko­pią, – po­wie­dzia­ła Wik­ta, słu­żą­ca, aby coś po­wie­dzieć.

– Ko­pią i ony spo­ro, uby­wa im. – do­da­ła Ja­gnie­ska.

– Nie próż­nu­ją lu­dzie! – rze­kła Sa­tro­wa, jak­by im chcia­ła rzec: „Kop­my i my!”

– Kto im hań to ko­pie? – przy­sta­nę­ła Wit­ka, by choć tyle od­po­cząć – Ko­ze­ro­wa Han­ka, Haź­bie­ta od Chy­by…

– Kop, kop, nie wy­pa­truj – zgro­mi­ła ją sta­ra.

– Prze­cie się nie pali… – za­mru­cza­ła Wik­ta.

– A Mar­goś­ki hań nie ma, tej zza wody? – spy­ta­ła Ja­gnie­ska.

– Nie wi­dzę jej… Pono sie gnie­wa­ją ze sta­rym Chy­bą.

– Uwię­zła i ona jak mrow­czy­ca w smo­le… moc­ny Boże!

– Bied­ne to, samo ni ma co do gęby wło­żyć…

– Hej!

– A tu trza ro­bić na cu­dzym grun­cie.

– Ja też za­wdy pa­dam – mó­wi­ła Ja­gnie­ska – że le­piej sie po­my­kać po­mię­dzy ludź­mi niźi wy­sta­wić swo­ją cha­łu­pę na czy­im i po­tem od­ra­biać jak pańsz­czy­znę jaką…

– Dyć nie ona, bo nie­bosz­czyk jej chłop.

– Cóż z tego? Umarł za­wcza­su, osta­wiw­szy ją i dzio­pę , i tego Józ­ka…

– Dyć żeby nie Jó­zek, to by z gło­du po­mar­ły! On dzień w dzień przy for­na­lach i za­ro­bi prze­cie kie­lo telo. A sta­ry Chy­ba…

– Ani mi nie ga­daj­cie o nim! – prze­rwa­ła Sa­tro­wa – bo mnie tu, tu mnie boli! – ude­rzy­ła się pię­ścią w ser­ce – jak se na nie­go, wspo­mnę… Ten sta­ry hu­man prze­klę­ty! Ten… ten… już nie wiem, jak go na­zwać! Mo­je­mu Mi­chał­ko­wi cię­giem na­po­wia­da: „A zeń sie! A mat­ki nie słu­chaj!…” Ju­ści! Bo Mi­cha­łek taki głu­pi!… Jak ino wej­dzie do izby, to mi wszyst­ko opo­wie… Kie­si zno­wu Jant­ka zła­pał u ko­ścio­ła, da­lej­że na­ma­wiać go do żeń­by!… Co on ma do mo­ich dzie­ci, ten opa­lo­ny łeb! ten strzy­goń!… Niech se le­piej swo­ich pa­trzy. Ja sie do ni­czy­ich rzą­dów nie mie­szam… Ale by mu tracz ustał do zna­ku, żeby nie moje dzie­ci ko­cha­ne. One zwo­żą tra­my i rzną dzień po dniu, a on ino pi­nią­dze zgar­nu­je… Do tego do­bry! Ho! ho! ho! Li­czyć, cho­wać, zgar­no­wać!… I cóż ma, choć je taki bo­gacz. Kie­loż grun­tów na­sku­po­wał? Na swo­im le­d­wo zdo­le wy­żyć. Żeby nie tracz…

– Nie ko­mor­ni­cy, co za wodą sie­dzą… – To by skre­pi­ro­wał do zna­ku!

Usta­ła zdy­sza­na, za­pie­nio­na… nikt by nie przy­pu­ścił, że w tym ni­kłym, sku­lo­nym ta­kie wiel­kie zło sie­dzi.

– Co on ma do mo­ich dzie­ci? – za­czę­ła po chwi­li. – Czy on ich cho­wał abo co, że sie te­raz nimi zaj­mu­je? Taki nie­pro­szo­ny ociec!

– A zły, niech ręka Bo­ska bro­ni! – mó­wi­ła Ja­gnie­ska. – Dyć-ech mu ta ro­bi­ła, to wiem… Ze sy­no­wą co nie na­wy­dzi­wia, to strach! Nie­raz w głó­sec­ki na nie­go krzy­czy… I cóż ma bied­na ro­bić? Chło­pa ma do ni­cze­go. Pa­nie, ra­tuj! Ino cho­dzi a mru­czy, a me­dy­tu­je, wsze cosi do sie­bie gada… taki du­mać. Dyć robi, bo robi, jak i w kuź­ni, ale cóż z tego? Sko­ro on ja­ki­śi głup­ta­wy… Wsze o czym­si my­śli.

– Pan Bóg po­ka­rał go ta­kim sy­nem – rze­kła po­waż­nie Sa­tro­wa. – O! Pan Bóg do­brze wie, jaki kto kany jest i co sie mu pa­trzy… Choć On ta wy­so­ko, ale wi­dzi!

Wszyst­kie trzy spoj­rza­ły na­boż­nie do góry i za­mil­kły na chwi­lę, za­ję­te zbie­ra­niem wy­ko­py­wa­nych ziem­nia­ków.

– A ja­cyż i ci dwa naj­młod­si! – pod­ję­ła sta­ra – ani to do Boga, ani do lu­dzi, ta­kie obie­śni­ki skoń­czo­ne. Sob­ko­wi już be­dzie ze dwa­dzie­ścia ro­ków a jesz­cze nie był do spo­wie­dzi… tak żyje! Woj­tek ino świa­tem pa­trzy, lo­fer be­dzie z nie­go, nic wię­cy…

– Dyć praw­dę ga­da­cie, bo nie śpas! – po­twier­dzi­ła Ja­gnie­ska. – Po­ka­rał go Pan Bóg – cią­gnę­ła da­lej – ale też nic god­ne­go nie wy­ro­śnie, jak ojce la­da­co… dyć wie­cie! Bo to lum­pok był, jak i Chy­ba… sta­ry za mło­du, wszy­scy sie na nie­go skar­ży­li. Oj­ców nie sza­no­wał, nie słu­chał, od cza­su był taki ze­wzię­ty jak tchórz. Po­wia­da­li, że jak ssał, to mat­ce pier­si po­ob­gry­zał…

– Ra­tu­nec­ku! – szep­nę­ła Wik­ta i za­trzę­sła się cała,

– Tak, tak… wilk był i wilk jest do­sie­la. Ko­pa­ły da­lej za­wzię­cie i opo­wia­da­ły gor­szą­ce hi­sto­rie o sta­rym Chy­bie. Sa­tro­wa prze­sa­dza­ła w opo­wia­da­niu, szarp­nię­ta przez nie­go w naj­draż­liw­szą stru­nę ser­co­wą, stru­nę mat­czy­nej tro­skli­wo­ści. Naj­bliż­szy przy­ja­ciel sta­wał się wro­giem, sko­ro jej wspo­mniał tyl­ko o żeń­bie „dzie­ci”. Nic to, że dzie­ci mia­ły po kil­ka­dzie­siąt lat, chcia­ła być do śmier­ci ich mat­ką.

Ja­gnie­ska też cho­wa­ła w głę­bo­ko­ści ser­ca ura­zę do Chy­by, że ro­bił na de­spet Mar­go­ś­ce… Czu­ła się z nią spo­krew­nio­ną przez bie­dę i wspól­ny los ko­mor­ni­czy.

Wik­ta zaś przy­świad­cza­ła każ­dą razą, bo co jej to szko­dzi­ło? Nie słu­ży u Chy­by, ino u Sa­tro­wej… Go­spo­dy­ni schle­biać nie za­wa­dzi, sko­ro sam człek na tym nie ucier­pi.

We­pra­ły w Chy­bę, co ino wla­zło. Nie szczę­dzi­ły mu ostat­nich prze­zwisk.

W rze­czy­wi­sto­ści Zły­da­szek, in­a­czej Chy­bą zwa­ny, nie był ta­kim czar­nym do zna­ku, jak go od­ma­lo­wa­ła Sa­tro­wa… Nie. Był to go­spo­darz za­sie­dzia­ny na swo­im ka­wał­ku od dzia­da pra­dzia­da. Grunt miał wy­daj­ny i ży­zny, nad samą wodą, na wo­dzie tracz i młyn do tego.

Wal­ny był z nie­go chłop – jak po­wia­da­li dal­si lu­dzie; a że są­sie­dzi pśka­li nań okrut­nie, to nie dzi­wo­ta. Z są­siedz­twem żyje się całe ży­cie, z dal­szy­mi tyl­ko cza­sem.

Sy­nów miał trzech. Baba mu po­mar­ła na ja­dwen­cie, ino nie pa­mię­ta, któ­re­go roku… dość, że po­mar­ła i nie ma jej… a szko­da! boby się przy­da­ła w cha­łu­pie. Z ko­niecz­no­ści mu­siał syna że­nić i przy­jął nie­po­trzeb­ny kło­pot, bo się sy­no­wa z młod­szym, Sob­kiem, nie zga­dza. Cią­gle ob­ra­za bo­ska i nic wię­cej…

Z nie­wia­stą wpraw­dzie wziął parę stó­wek i kro­wę, ale to ja­ko­si prze­szło i nie znać w cha­łu­pie Bab­skie wia­no – pa­da­ją – jak wilk nie zje, to zdech­nie samo…

Dziw­ny był ten syn naj­star­szy, Ja­siek. Ci­chy i spo­koj­ny, dnia­mi ca­ły­mi cho­dził jak noc za­sę­pio­ny…

– Jak sie uweź­mie, to – pada – ty­dzień przej­dzie i sło­wa do ni­ko­go nie prze­po­wie… taki du­mac! Na kogo on sie po­dał? Prze­cie mat­ka była roz­mow­na… ba! na mi­nu­tę gęby nie za­war­ła, i mnie, chwa­ła Bogu, gwa­ry nie brak… a ten taki! Do­pust bo­ski czy co ta­kie­go… – mó­wił sta­ry przed ludź­mi, a w ser­cu my­ślał: „Du­maj! Choć­byś do sąd­ne­go dnia du­mał, to nie wy­du­masz…”

Nikt z lu­dzi nie wie­dział, jaka ci­cha wal­ka to­czy­ła się po­mię­dzy Jaś­kiem a sta­rym. Była to wal­ka dwóch ta­len­tów – z jed­nej stro­ny nie­świa­do­ma, z dru­giej prze­zor­na i za­wzię­ta.

Oj­ciec, prak­tycz­ny gaz­da i mię­dzy ludź­mi ob­rot­ny, był maj­strem za­wo­ła­nym. Ro­bił tra­cze, mły­ny i młyn­ki, był ko­ło­dzie­jem, sto­la­rzem na całą wieś i da­lej… Sły­sza­no o nim wszę­dy i zno­szo­no z oko­licz­nych wsi ro­bo­tę – póki syn nie do­rósł.

Ja­siek ma­łym już chłop­cem stru­gał fu­jar­ki, har­mo­nij­ki na­pra­wiał i ro­bił w kuź­ni, przy ojcu. Z cza­sem oj­ciec zdał na nie­go kuź­nię i rad wi­dział, że syn gar­nie się do świa­ta. Ale cóż? Jaś­ko­wi kuź­nia nie star­czy­ła, po­czął maj­stro­wać koło tra­cza, po­ro­bił nowe koła, młyn na­pra­wił – i oj­ciec ze zgro­zą zo­ba­czył, że syn umie wię­cej od nie­go.

„Skąd jemu to przy­cho­dzi? – my­ślał sta­ry – czy­by się już z tym uro­dził, czy co?”

Ale nic – cze­kał, co to bę­dzie da­lej.

Ja­siek wol­ny­mi go­dzi­na­mi wciąż „maj­stro­wał” coś w kuź­ni albo sia­dy­wał na tra­czu z pod­par­tą gło­wą. Przy­cho­dzi­li lu­dzie z za­mó­wie­nia­mi – to się bu­dził i w mig wy­koń­czał ro­bo­tę. Zna­li go już wszę­dy. Ro­bił koła i kół­ka, płu­gi nowe, że­la­zne, ze­ga­ry na­pra­wiał przy cza­sie, a na­wet fu­zje zro­bił ze dwie i skrzy­piec parę.

Wieść o nim le­cia­ła da­le­ko. Na ojca nikt się nie oglą­dał – za­ćmił go syn.

Co się tam w ser­cu ojca dzia­ło – nie wia­do­mo. Nie prze­szka­dzał Jaś­ko­wi, żył jak do­tąd, lecz gdy kto po­chwa­lił za­słu­że­nie Jaś­ko­wą ro­bo­tę – zie­le­niał, klął ci­cho i za­my­kał się w cha­łu­pie. Zda­wa­ło się, że „maj­ster­kę” za­rzu­cił do zna­ku; pra­co­wał ino na grun­cie.

– Dyć jest syn, to wam niech zro­bi! – od­po­wia­dał, gdy go pro­sić przy­szli. – Ja sie ta już tym nie trud­nię.

Ale in­a­czej my­ślał w ser­cu. Po­sta­no­wił zro­bić coś ta­kie­go, cze­mu syn nie spro­sta. Nie wie­dział jesz­cze co, ale czuł, że musi zro­bić, in­a­czej po­wie­dzą lu­dzie: „Wi­cie! Ja­siek prze­myśl­niej­szy od ojca…”

– Be­dzie­my wi­dzieć, kto prze­myśl­niej­szy! – mru­czał, za­ci­nał się w za­wzię­to­ści we­wnętrz­nej i po­zie­rał z boku na Jaś­ka.

Ten zaś, ci­chy, nie­świa­dom gnie­wu ojca, prze­sia­dy­wał w kuź­ni albo du­mał sie­dząc na tra­czu z pod­par­tą gło­wą.

– Du­maj choć­by do sąd­ne­go dnia! to nie wy­du­masz – po­wta­rzał sta­ry i skar­żył się przed ludź­mi na syna, że taki „du­mac i nie­mra­wa”.

Lu­dzie śmia­li się, ża­ło­wa­li sta­re­go w oczy, że szko­da było na­kła­du i pra­cy, by dać sy­no­wi „ta­lant do ręki” – ale z ro­bo­tą cho­dzi­li do Jaś­ka.

Chy­ba też czuł we­wnętrz­ną wzgar­dę dla lu­dzi.

– Żar­ły­by ino, be­sty­je – klął po ci­chu – o brzu­chu ino wie­dzą i my­ślą, że im każ­dy rów­ny…

Czuł się o wie­le wyż­szym od są­sia­dów, choć z nimi żył, bo żyć trze­ba, nic nie po­mo­że. Ino tego nie mógł po­jąć u Jaś­ka, że z byle ko­mor­ni­cą bę­dzie ga­dał (choć mało mówi) i nie­raz po­rząd­ne­mu gaź­dzie ro­bo­tę za­trzy­ma, a jej ko­pacz­kę po­kle­pie…

– Nie musi on wię­cy wie­dzieć – po­cie­szał się wte­dy – boby prze­cie z by­leś­kim nie był tak za pan brat. Już So­bek in­ak­szy jest, choć nie maj­ster.

So­bek też z grun­tu in­ak­szy był od Jaś­ka. Obe­r­tal , ja­kich mało, bit­nik i za­wa­dia­ka, zna­ny na całą wieś. Nie było świę­ta, żeby się w karcz­mie bez nie­go obe­szło; a jak on był, to i bit­ka była. Twar­dą miał skó­rę, po­obi­ja­ną ze­wsząd, wy­trzy­ma­ły był na wszyst­ko. Nie lu­bi­li go lu­dzie, ale się bali. Wie­dział on o tym i rad wznie­cał po­strach dia­bli­mi fi­gla­mi. W domu kłót­nik był nie­zno­śny. Naj­wię­cej od nie­go ucier­pia­ła bra­to­wa. Nie było komu jej bro­nić. Ja­siek cią­gle na tra­czu, do­brze, że choć na noc przyj­dzie do cha­łu­py…

So­bek kpił z Jaś­ka, schle­biał sta­re­mu i ucho­dzi­ły mu przez to róż­ne sztucz­ki, któ­re by Wojt­ko­wi, młod­sze­mu, nie uszły.

– Ten hun­cwot – jak go na­zy­wał oj­ciec – nig­dy nie przyj­dzie, jak co prze­skro­bie, nie prze­pro­si, ino sie cho­wa poza wę­gły. My­śli, że ja go będę prze­pra­szał… Ski­śniesz, hyc­lu, jak tak bę­dziesz ro­bił. Po­czkaj! – od­gra­żał sta­ry – nie słu­chasz ojca, to po­słu­chasz kie­dyś psie skó­ry!…

Woj­tek śmiał się w oczy, co draż­ni­ło sta­re­go, i ucie­kał na wieś albo za wodę do „Mar­go­ś­cy­nej Zoś­ki”, Nie­raz i trzy dni nie było go wi­dać. To naj­bar­dziej ojca gnie­wa­ło.

– Po co on tam lata? Nie ma co jeść w cha­łu­pie ten hun­cwot!… Idź no, Haź­bieś, po nie­go – ma­wiał do sy­no­wej – bo jak pódę, to mu wszyst­kie ko­stecz­ki po­ra­chu­ję!… A za­po­wiedz tym dzia­dom, niech mi dziec­ka nie ścią­ga­ją do sie­bie! Po­kiel zno­szę, to zno­szę…

Haź­bie­ta wy­cho­dzi­ła i zwy­kle wra­ca­ła sama.

Wte­dy sta­ry ci­skał się i prze­kli­nał go­dzi­nę, w któ­rej pu­ścił na swój ka­mie­niec „ko­mor­ni­ków, dzia­dów prze­klę­tych”, któ­rzy mu dziec­ko zwle­kli.

Za­po­mniał jed­nak sta­ry Chy­ba, że to oj­ciec jego oże­nił dłu­go­let­nie­go słu­żą­ce­go swe­go z Mar­goś­ką sie­ro­tą, dał im plac na za wodą i drze­wa udzie­lił na cha­łu­pę. Oni zaś mie­li po­ma­gać mu w polu i po­ma­ga­li.

Za­ba­czył se o tym sta­ry Chy­ba… Może się mu zda­wa­ło, że to już było za jego gaz­do­wa­nia abo że już tak dłu­go żyje na świe­cie… Któż wie!II

Na Chy­bo­wym tra­czu ze­bra­ło się spo­ro chło­pów. Był Szczyp­ta spod Gro­nia, Ję­drek od Za­pa­ły, Bła­żek od Ku­sia, zwa­ny tak­że Ku­rie­rem, Ko­ze­ra sta­ry, no i trzej Sa­tro­wie: Ro­mek, Mi­chał i Jan­tek.

Ci ostat­ni by­wa­li tu co dzień. Zwo­zi­li z lasu od­ziom­ki, wy­kro­ty su­che sku­po­wa­li, gdzie mo­gli, i rżnę­li w tra­czu od wio­sny do zimy i w zi­mie na­wet.

De­ski sprze­da­wa­li msza­ni­kom, każ­dy na swo­ją rękę. Pra­co­wa­li wspól­nie, a dzie­li­li się za­rob­kiem. Było to ci­che sprzy­mie­rze­nie trzech bra­ci prze­ciw­ko mat­ce. Ża­den się z tym gło­śno nie od­zy­wał, ale każ­dy my­ślał po ci­chu, że jak za­ro­bi parę stó­wek, to się przy­że­ni byle gdzie do grun­tu i nie bę­dzie cze­kał na mat­czy­ne przy­zwo­le­nie do ożeń­by… Tym­cza­sem słu­cha­li drwin ludz­kich i przy­cin­ków i od świ­tu do nocy pra­co­wa­li jak woły.

Szczyp­ta i Ję­drek mie­li w tra­czu tra­my, chcie­li je ze­rżnąć i sprze­dać, bo na sól nie ma. Leżą one tu już od wio­sny, przy­ło­żo­ne in­ny­mi, ale nie­po­ra­da się było wy­rwać z cha­łu­py. Za­wdy ro­bo­ty moc­ki na polu i w izbie. Je­sie­nią swo­bod­niej­szy czas ku temu, kie­dy się już z pola po­zbie­ra­ło i prze­wa­li­ła się ta pra­ca usta­wicz­na. Jest, co praw­da, ko­pa­nie, ale to bab­ska rzecz, to się ta niech schy­la­ją nad rząd­ka­mi. Chło­pa prę­dzej krzy­że roz­bo­lą… Tak se to my­ślę­cy uło­ży­li i przy­szli.

Błaż­ka bo tu nic nie przy­wio­dło pil­ne­go, ale on się ta wszę­dy znaj­dzie, choć go nie pro­szą. Rad na wieś idzie i prze­sia­du­je po cha­łu­pach go­dzi­na­mi, to i tu mógł zajść i po­sie­dzieć przy cza­sie. Za mło­du świa­tem cho­dził, to ma co opo­wia­dać. Ino że nie wie, gdzie się praw­da koń­czy, to mu się i gada cza­sem, samo nie wie co… Lu­bią go wszę­dy, zwy­czaj­nie człe­ka, z któ­re­go się moż­na uśmiać. Ozór ma dłu­gi – po­wia­da­ją – ale też ta i ni­ko­mu nie szko­dzi, bo mu nikt nie wie­rzy… A że no­win­ki rad zbie­ra i po cha­łu­pach nosi, za to go też „Ku­rie­rem” zo­wią.

Ko­ze­rę mu­sia­ło tu „cosi” przy­wieść, bo jego tak wo­dzi, jak zwy­czaj­nie pi­ja­ka spraw­ne­go i ba­ła­mu­ta.

Ze­szli się wszy­scy na tra­czu i oto­czy­li gro­ma­dą Jaś­ka, któ­ry ro­bił pal­co­we koło; tuż obok le­ża­ło wod­ne i trzy ostru­ga­ne wal­ce.

– Co też to bę­dzie, sły­szy­cie? – spy­tał cie­ka­wy Bła­żek.

– Gon­ciar­nia – szep­nął ci­cho Ja­siek pod­no­sząc gło­wę.

– Niby co?

– Gon­ciar­nia! – po­wtó­rzył gło­śniej.

– Ja wiem, ale co to?

– Uj­rzy­cie…

– To, wi­cie, be­dzie taki mały tra­czyk – ob­ja­śniał Szczyp­ta, któ­ry za­wdy rad był ucho­dzić za mą­dre­go – tu pił­ka, tam wod­ne koło, a te­raz robi pal­co­we… Nie wi­dzi­cie?

– Dyć wi­dzę.

– No, to o cóż sie py­ta­cie?

Każ­dy uda­wał, że ro­zu­mie, choć nie wie­dział, co to ma być.

Piła na tra­czu ochli­ła drze­wo za­wzię­cie i wy­rzu­ca­ła tro­ci­ny na de­ski. So­bek, któ­ry co do­pie­ro wy­szedł z izby, zgar­no­wał je kerp­ca­mi.

– Mi­chał, do piły! bo do­cho­dzi… – za­wo­łał w stro­nę chło­pów. Po­ru­szy­li się wszy­scy. Mi­chał z Jant­kiem za­sta­wia­li wodę. Ro­mek ob­ra­cał kor­bą. Za­sa­dzi­li piłę po nową de­skę i zgrzyt pusz­czo­ne­go w ruch tra­cza roz­legł się na nowo. Jed­ni wró­ci­li do Jaś­ka, dru­dzy oto­czy­li pół­ko­lem wa­trę uło­żo­ną przy tra­czu.

– On ta, rze­kę, cosi wy­ma­ni, jak i Ja­siek… – pod­jął ten od Za­pa­ły.

– Hej!

– Wy­du­ma, wy­śtu­de­ru­je i zro­bi.

– Zwy­czaj­nie, chłop prze­my­śny…

– Ta­lant ma, bo ma. Nikt mu nie za­prze­czy. Ino z ludź­mi nie­mra­wy, nie­po­ję­ty.

– To, to! Z nim, rze­kę, wie­le nie na­ga­da…

– O nie!

– Taki du­mac.

– E, wy­ko­pa­li­ście ta? – za­py­tał Ję­dr­ka Szczyp­ta.

– Dyć, rze­kę, mo­gły­by już wy­ko­pać, jak i baby, kie­by się były ze lnem uwi­ja­ły. Bo czas był, wi­cie, do­bry. Ale tak, rze­kę, scho­dzi to z tym, to z owym. Po­wia­dam ba­bie: Chyć­że się, rze­kę, wart­ko, nie od­kła­daj… Ale baby, jak baby.

– Nie spie­szy sie im.

– Nie. Ona, rze­kę, woli śwar­niać po izbie, koło pie­ca, a ro­bo­ta niech cze­ka. Nie za­jąc, po­wia­da, to nie uciek­nie.

– Tak za­wdy. Dyć i moja…

– Mi­chał, do piły! bo do­cho­dzi – za­wo­łał So­bek. Sa­tro­wie po­sko­czy­li żwa­wo – przy wa­trze chło­pi grza­li się do­ko­ła, sie­dząc na gru­bych tra­mach. Ko­ze­ra tyl­ko plą­tał się bez ustan­ku, za­zie­rał na Jaś­ka, to znów po­wra­cał do wa­try. Pie­kło go cosi we­wnątrz na su­mie­niu – szu­kał, komu by się mógł zwie­rzyć. Zna­lazł prze­cie.

Przy pile, na tra­mi­ku obe­rznię­tym do­ko­ła, sie­dział So­bek sa­mot­ny, bił kerp­cem o pod­ło­gę i gwiz­dał ja­kąś nutę. Mało go ob­cho­dzi­li ze­bra­ni chło­pi. Wi­dy­wał ich tu co dzień; znał ich wszyst­kich, oni go jesz­cze le­piej. Ko­ły­sał się i gwiz­dał, cza­sem dla więk­szej fan­ta­zji przy­klął so­bie siar­czy­ście.

Do nie­go to przy­to­czył się Ko­ze­ra cier­pią­cy.

– Tak mnie, So­buś, tak mnie to na­de­szło…

– Mów­cie gło­śniej, bo piła!

Zgrzyt przy­du­szo­ny tłu­mił gwa­rą i wchła­niał ostre sło­wa.

– Niech cie Bóg bro­ni, So­buś, niech cie Bóg za­cho­wa!

– Od cze­go?

– Ja ci po­wiem, ino mie słu­chaj uważ­nie. Rano było… Ty już wiesz, co ja rano ro­bię. U mnie pa­cierz i chwa­ła Bo­ska przede wszyst­kim. Ju­ści ta mó­wię ten pa­cierz i mó­wię – a tu mi cosi szep­ce: „Ko­ze­ra, podź do Żyda! Ko­ze­ra, podź do Żyda!” Co to jest? – my­ślę so­bie – czy mnie dia­beł kusi, czy co? Ale nic – mó­wię da­lej… Oj­cze nasz… Zdro­waś… Wie­rzę… A tu jak mnie szarp­nie cosi za ra­mię, jak mi wrza­śnie nad uchem: „Ko­ze­ra, podź do Żyda!!” Tak cóż było ro­bić? Ze­bra­łech sie i idę… idę, idę – a cię­giem czu­ję, jak mnie cosi po­pę­dza, po­pę­dza… No i przy­sze­dłech do Zy­śla. Ja­kech przy­szedł…

– Mi­chał, do piły! bo do­cho­dzi… – wrza­snął So­bek.

– Ja­kech przy­szedł, ta­kech ci ta i ostał… od rana do po­łed­nia, od po­łed­nia do wie­czo­ra. Na­scho­dzi­ło sie chło­pów! Był i Kan­ty, i Lu­ber­da, i Gre­la, było tego spo­ro. Pi­je­my ta, pi­je­my, a czas leci, nie stoi… Ju­ści ja ka­zu­ję pół­kwa­te­rek, Gre­la też; zna­lazł sie przy nas i ku­motr znad mie­dze, i ktoś jesz­cze… dość, że nas było moc­ki. Po­pi­li­śmy se świę­cie, jak sie pa­trzy… Słu­chaj­że! bo to jesz­cze nie ko­niec… Tak ci prze­szedł i wie­czór, i noc na­de­szła nie­za­dłu­go. Wszy­scy sie po­tra­ci­li, ka mo­gli – ja ostał sam… Co tu ro­bić? E my­ślę se, pódę na wólę Bo­ską! Prze­cie cha­łu­pa nie prec­ki , to i doj­dę…

Ale mnie cosi wstrzy­mo­wa­ło… Nie py­ta­łech już prze­cie na nic i po­sze­dłech. Ju­ści idę i idę pro­stą dro­gą, jak sie pa­trzy… dyć zaj­dę! Na­raz – jak mnie cosi za­ję­ło, jak mnie za­czę­ło wo­dzić!… Zwo­dzi­ło mnie wszę­dy: woda nie woda, mie­dza nie mie­dza… wo­dzi­ło i wo­dzi­ło do sa­me­go rana. Co ja sie razy za­mo­czył, z kie­lu ja brze­gów spadł, to ani, ani!… ze­ży­jesz świat, a nie uwie­rzysz. Ino, jak­by cie­bie sa­me­go kie­dy tak za­ję­ło, cze­go Boże broń, za­cho­waj! Mat­ko Naj­święt­sza!… Do­pie­roch ci rano przy­szedł do sie­bie, jak sie już do­brze roz­wid­ni­ło… i wiesz, ka­nych sie zna­lazł?… Hań – na Za­pa­ło­wym brzyz­ku – w tych ja­mach!… Tam mnie już opu­ści­ło, toż toch sie osa­tał i wró­cił do cha­łu­py… Nie wie­rzysz mi? Przy­patrz sie! – wy­cią­gnął nogę – no­wiut­kie kerp­ce ku­pi­łech na jar­mar­ku, toch ci je zdo­łał do zna­ku ze­drzeć… za jed­nę noc!

– Mi­chał, do piły! bo już do­szła… – krzyk­nął So­bek za­sta­wia­jąc wodę.

– Tak ci pa­dam, mój So­buś, nie wierz nic, choć­by ci ga­da­ło nie wiem co! Choć­by cie szar­pa­ło ze wszyst­kich stron!… Bo to ku­si­ciel krot­ny, nic wię­cej. Ju­żech sie za­przy­siągł: Nie póde ani razu do karcz­my, choć­by mie w gar­dle pie­kło. Nie pódę – wolę sko­nać… Tak, So­buś…

– Bę­dzie karcz­ma próż­niej­sza!

– I ty nie chodź, ra­dzę ci… Usłuch­nij mnie sta­re­go! Be­dziesz wi­dział, że mi po­dzię­ku­jesz! Bo to pie­kło. Ob­ra­za Bo­ska! Nic wię­cy… Tak, tak, So­buś – za­krztu­sił się Ko­ze­ra i po­szedł wol­no ku wa­trze.

– Fi­lut sta­ry! – za­mru­czał So­bek – wi­du­je mnie u Zy­śla i boi sie o dziew­kę… My­śli, po­kra­ka, że ją haw mam w gło­wie… Już, za­raz! Trza ci zię­cia! Zjesz ty dia­błów trzy­sta…

Przy wa­trze gwar­no było. Bła­żek cuda na­opo­wia­dał o świe­cie.

– Roz­ma­ite świa­ty są… roz­ma-ite!

– Dyć każ­dy wie o tym, nie ino wy…

– Ja, rze­kę, nika nie był – pod­jął Ję­drek – a ni mam sie za głu­pie­go…

– Wy­rę­czą was w tym lu­dzie… daj­cie spo­kój – po­kpi­wał z nie­go Szczyp­ta.

A Bła­żek stra­cił mia­rę zwy­kłą i opo­wia­dał da­lej.

– Szli­śmy wte­dy spod Rusa i za­trzy­ma­li­my sie pod Kra­ko­wem. Ład­ne mia­sto, przy­stoj­ne!… ni ma co rzec. Jest co wi­dzieć, ino żeby był czas po temu… Są tam wie­że dwie, stra­śne okro­pecz­ne!… Strach hań wyj­rzeć. A na wie­żach onych pa­trol stoi i trą­bi bez cały dzień…

– Niby na co?

– Ja nie wiem. Tak mu­szą mieć na­ka­za­ne.

– Ba­je­cie!

– No, dy idź­cie, uj­rzy­cie, czy wam bajt­ki ga­dam… Na­ro­du moc­ki w Kra­ko­wie! – cią­gnął da­lej." – Jed­ni spa­ce­ru­ją, dru­dzy po ko­ścio­łach sie­dzą, nic nie ro­bią, tak żyją.

– A tu człek… Pa­nie ra­tuj!

– Pa­dam wam, że jest co wi­dzieć.

– Pono ry­nek jest taki jak we Msza­ny?

– Ho, ho, ho! Ani przy­ty­kać!… Tam na ryn­ku trzy ko­ścio­ły sto­ją i jest jesz­cze telo pla­cu, żeby sto re­imen­tów woj­ska mógł usta­wić…

– Co ga­da­cie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: