Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Konsekwencje namiętności - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Czerwiec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Konsekwencje namiętności - ebook

Kolejna część bestsellerowej serii Aleathy Romig. Czy utracone zaufanie można odbudować?

 

Podziwiał ją coraz bardziej.

Wbrew oczekiwaniom, rozkwitała.

Wciąż dostosowywała się do jego reguł.

To jednak nie wystarczyło…

 

Po kilkunastu miesiącach zamknięcia, Claire Nichols zostaje uwolniona. Przestaje być grzeczną dziewczynką i wprowadza nowe zasady gry. Jej jedynym celem jest zemsta na Anthonym Rawlingsie. Nieoczekiwanie w sprawę angażuje się także nowo poznany przyjaciel, Harry. Czy tylko przyjaciel?

 

Anthony chce za wszelką cenę odzyskać miłość Claire. Kobieta musi zadać sobie pytanie – czy zemsta naprawdę ma sens? Co powinna wybtać – bezpieczną przystań w ramionach Harry’ego czy pełną emocji relację z byłym mężem?

 

Czy i tym razem zwycięży namiętność?

 

Nieprzewidywalne zakończenie znów mnie zaskoczyło. Mogę sobie tylko wyobrazić, co czują ci, którzy kochają Tony’ego oraz ci, którzy go nienawidzą.

John/Amazon.com

 

Claire jest o wiele silniejsza w tej powieści. Bywało, że niemal krzyczałam na nią, by czegoś nie robiła, ale ostatecznie konsekwencje jej czynów cię zaskoczą.

Alice/Amazon.com

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-852-9
Rozmiar pliku: 995 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­dob­no coś tak drob­ne­go jak trze­pot skrzy­deł mo­ty­la
jest w sta­nie wy­wo­łać taj­fun na dru­giej pół­ku­li.

Teo­ria cha­osu

Prolog

Sier­pień 2011

Opo­ny che­vro­le­ta equ­inox pod­ska­ki­wa­ły na wy­bo­istym as­fal­cie Bri­stol Road. Zer­ka­jąc przez szy­bę na umie­ra­ją­ce mia­sto, Rich Bo­sley za­sta­na­wiał się, czy tak to wła­śnie wy­glą­da­ło na Za­cho­dzie, kie­dy go­rącz­ka zło­ta do­bie­gła koń­ca. Po obu stro­nach uli­cy cią­gnę­ły się ogrom­ne po­ła­cie ogro­dzo­ne­go be­to­nu. W cza­sach świet­no­ści mia­sta Flint w sta­nie Mi­chi­gan te par­kin­gi przez całą dobę były peł­ne sa­mo­cho­dów. W fa­bry­kach pra­co­wa­no na trzy zmia­ny – dziś za­kła­dy sta­no­wi­ły do­sko­na­ły przy­kład „miej­skie­go upad­ku”.

W roku ty­siąc dzie­więć­set ósmym Ge­ne­ral Mo­tors wy­bu­do­wał we Flint swo­ją głów­ną sie­dzi­bę. Przez wio­dą­ce do fa­bryk drzwi prze­cho­dzi­ły całe po­ko­le­nia ro­bot­ni­ków; każ­de wie­rzy­ło, że spi­sze się le­piej niż po­przed­nie. Wszyst­ko zmie­ni­ło się wraz z kry­zy­sem na ryn­ku ropy naf­to­wej w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i ogól­no­kra­jo­wym za­my­ka­niem fa­bryk w la­tach osiem­dzie­sią­tych.

Jed­nak na prze­ło­mie wie­ków do Flint po­wró­cił opty­mizm. GM za­in­we­sto­wał w swo­ją fa­bry­kę sześć­dzie­siąt mi­lio­nów do­la­rów. W mi­ja­nym te­raz bu­dyn­ku dwóm ty­siąc­om pra­cow­ni­ków pła­co­no za go­dzi­nę, a ko­lej­nych stu osiem­dzie­się­ciu mia­ło sta­łą pen­sję. Uczci­wa pra­ca za uczci­we pie­nią­dze. Fa­bry­ka po raz ko­lej­ny tęt­ni­ła ży­ciem.

Pod ko­niec pierw­szej de­ka­dy prze­mysł sa­mo­cho­do­wy do­znał za­pa­ści. Nie­któ­re za­kła­dy, któ­rym gro­zi­ło za­mknię­cie, zo­sta­ły ura­to­wa­ne przez pry­wat­nych in­we­sto­rów. Ci biz­nes­me­ni przy­wra­ca­li na­dzie­ję tam, gdzie ją utra­co­no; po­trze­bo­wa­li jed­nak po­mo­cy. Pra­cow­ni­cy zgo­dzi­li się na ob­ni­że­nie wy­na­gro­dzeń, a ma­rze­nie o lep­szym prze­kształ­ci­ło się w po­trze­bę cze­go­kol­wiek. Wła­dzom sta­nu Mi­chi­gan tak bar­dzo za­le­ża­ło na utrzy­ma­niu fa­bryk i za­pew­nie­niu lu­dziom pra­cy, że za­de­cy­do­wa­no o okre­so­wym zwol­nie­niu od pła­ce­nia po­dat­ków.

Kie­dy po­dat­ko­wy okres ochron­ny mi­nął, pra­cow­ni­ków po­pro­szo­no o przy­sta­nie na jesz­cze niż­sze pen­sje. To jed­nak nie na wie­le się zda­ło; go­spo­dar­ka nie była w sta­nie wspie­rać pro­duk­tu. Li­czył się tyl­ko osta­tecz­ny bi­lans. Nie ma­jąc mo­ty­wa­cji do tego, aby po­zo­sta­wić otwar­te drzwi, męż­czyź­ni i ko­bie­ty w ga­bi­ne­tach ka­dry kie­row­ni­czej, da­le­ko, da­le­ko stąd, po­dej­mo­wa­li do­nio­słe de­cy­zje. Ich sku­tek oglą­dał te­raz Rich: pu­sty bu­dy­nek za pu­stym bu­dyn­kiem, roz­pa­da­ją­ce się szkie­le­ty tego, co się tu kie­dyś znaj­do­wa­ło.

Roz­my­ślał o zło­żo­nej mu przez ojca pro­po­zy­cji. Per­spek­ty­wa po­wro­tu do Iowa mo­gła wy­glą­dać jak po­raż­ka. No bo czy sek­tor ban­ko­wy miał się w Iowa le­piej niż w Mi­chi­gan? Go­spo­dar­ka sta­no­wi­ła pro­blem ca­łe­go kra­ju. Rich i jego żona Sa­rah wie­rzy­li w to mia­sto. Nie bali się cięż­kiej pra­cy, byle ich sy­no­wi i przy­szłym dzie­ciom żyło się le­piej.

Rich zer­k­nął w pra­wo i uśmiech­nął się do uro­czej żony, po­chło­nię­tej prze­glą­da­niem ko­lo­ro­we­go ma­ga­zy­nu.

– Jak mo­żesz czy­tać na tych wszyst­kich wy­bo­jach?

Za­zwy­czaj mia­ła sta­ran­ną fry­zu­rę, dziś jed­nak jej wło­sy za­kry­wa­ła czap­ka z dasz­kiem, a służ­bo­wy strój za­stą­pi­ły dżin­sy i T-shirt. To był pierw­szy rok gry w ba­se­ball ich syna w li­dze no­wi­cju­szy. Bar­dziej w tym wszyst­kim cho­dzi­ło o na­ucze­nie się pra­cy w ze­spo­le niż za­sad ba­se­bal­lu. Gdy­by jed­nak za­py­tać o to gra­czy, naj­waż­niej­sze były słod­kie prze­ką­ski na ko­niec me­czu. Sa­rah na­szy­ko­wa­ła pierw­szo­rzęd­ne ba­becz­ki z kre­mem.

– To ten ar­ty­kuł tak mnie wcią­gnął.

– Co czy­tasz?

– „Va­ni­ty Fair”. Nu­mer sprzed kil­ku mie­się­cy. Za­po­mnia­łam, że go tu zo­sta­wi­łam.

Rich kiw­nął gło­wą; mało go to in­te­re­so­wa­ło.

– Ar­ty­kuł o An­tho­nym Raw­ling­sie i jego żo­nie – kon­ty­nu­owa­ła. – Czy twój oj­ciec nie otrzy­mał przy­pad­kiem za­pro­sze­nia na ich ślub?

– Chy­ba tak. To jed­na z ko­rzy­ści by­cia Ri­char­dem Bo­sley­em, su­per­waż­nym gu­ber­na­to­rem sta­nu Iowa. Spo­ufa­lasz się ze zna­czą­cy­mi dar­czyń­ca­mi.

– Pa­mię­tam, jak o tym wspo­mi­nał. Brzmi to nie­sa­mo­wi­cie – pa­pla­ła Sa­rah. – Ślub od­był się w ich re­zy­den­cji, ro­zu­miem więc, że twój tato tam po­je­chał?

– No ra­czej. Na­praw­dę nie robi to na mnie wra­że­nia.

– A to cze­mu? Z tego, co tu jest na­pi­sa­ne, wy­ni­ka, że obo­je an­ga­żu­ją się w dzia­łal­ność cha­ry­ta­tyw­ną. Wie­dzia­łeś, że jego żona była bar­man­ką, kie­dy się po­zna­li?

– Ten czło­wiek za­ra­bia na krzyw­dzie in­nych lu­dzi.

– Tu­taj jest to przed­sta­wio­ne jako nie­sa­mo­wi­ta hi­sto­ria mi­ło­sna. Wy­obra­żasz so­bie, że je­steś bez­ro­bot­ną me­te­oro­loż­ką, pra­cu­jesz za ba­rem i za­ko­chu­jesz się w mi­liar­de­rze?

– Chwi­lecz­kę, a skąd po­cho­dzą te mi­liar­dy?

– Pi­szą tu coś o In­ter­ne­cie.

– Tak. Z tego, co wiem od ojca, tak to się wła­śnie za­czę­ło. An­tho­ny’emu Raw­ling­so­wi uda­ło się za­ło­żyć fir­mę i roz­wi­jać ją dzię­ki nie­ko­rzyst­ne­mu po­ło­że­niu in­nych lu­dzi. Oso­bi­ście zwol­nił wy­star­cza­ją­cą licz­bę osób, aby za­peł­nić te fa­bry­ki.

– Z dru­giej stro­ny taką samą licz­bę pra­cow­ni­ków za­trud­nia. – Sa­rah zer­k­nę­ła na roz­cią­ga­ją­cy się wo­kół nich przy­gnę­bia­ją­cy wi­dok. – Uwa­żam, że lu­dzie są po pro­stu za­zdro­śni. Któ­ra ko­bie­ta nie chcia­ła­by na­gle wieść ży­cia Cla­ire Raw­lings?

Ich uwa­gę zwró­cił głos syna. Za­miast roz­my­ślać o miej­skiej za­gła­dzie i sta­nie kra­jo­wej go­spo­dar­ki, Rich zer­k­nął na ja­sne wło­sy sie­dzą­ce­go z tyłu chłop­ca.

– Tato, mu­szę siku – rzu­cił ma­lec bła­gal­nie, pa­trząc w wi­docz­ne w lu­ster­ku wstecz­nym oczy ojca.

– Ryan, za parę mi­nut do­je­dzie­my do domu. Wy­trzy­masz.

– Nie, tato, nie wy­trzy­mam. Mu­szę już te­raz!

Rich i Sa­rah wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Jej mina mó­wi­ła to, co i tak wie­dział: to nie była oko­li­ca od­po­wied­nia na po­stój. Gdy­by po­je­cha­li ka­wa­łek da­lej, by­ło­by znacz­nie bez­piecz­niej; Ryan jed­nak ję­czał, wy­ma­chu­jąc krót­ki­mi no­ga­mi.

– Wi­dzę sta­cję ben­zy­no­wą. Za­trzy­maj się, pro-ooo-szę! – Ostat­nie sło­wo two­rzy­ły trzy prze­cią­głe sy­la­by.

Wbrew roz­sąd­ko­wi Ri­chard Bo­sley II wje­chał na par­king przed sta­cją Spe­edway i zwró­cił się do żony:

– Pój­dę z nim. Poza tym jest śro­dek dnia i nie ma du­że­go ru­chu.

Sa­rah uśmiech­nę­ła się i od­pię­ła pasy.

– Do­brze, chło­pa­ki, za­ła­tw­cie, co trze­ba, i w dro­gę. Mamy do obej­rze­nia mecz ba­se­bal­lo­wy. Wszyst­ko na­gra­łam. Ryan, po­cze­kaj tyl­ko, aż zo­ba­czysz, jak przyj­mu­jesz pił­kę!

Cięż­kie, szkla­ne drzwi po­kry­te były smu­ga­mi i od­ci­ska­mi pal­ców. Rich ro­zej­rzał się w po­szu­ki­wa­niu ta­blicz­ki in­for­mu­ją­cej, gdzie znaj­du­ją się to­a­le­ty. We wnę­trzu uno­sił się za­pach hot do­gów opie­ka­nych tak dłu­go, aż mia­ły kon­sy­sten­cję gumy. Sto­ją­ce po­środ­ku re­ga­ły na to­war były czę­ścio­wo pu­ste, a po­pę­ka­ne li­no­leum brud­ne i tam, gdzie cho­dzi­li klien­ci, wy­tar­te. Rich zer­k­nął w stro­nę kasy umiesz­czo­nej w nie­du­żym bok­sie. Chciał po­pro­sić pra­cow­ni­ka o po­moc, ale zo­ba­czył tyl­ko pu­ste krze­sła; a po­tem do­strzegł wy­cią­gnię­tą szu­flad­kę kasy.

– Tato, wi­dzę na­pis. – W pa­nu­ją­cej w po­miesz­cze­niu peł­nej na­pię­cia ci­szy roz­legł się głos Ry­ana.

Na­gle na ko­ry­ta­rzu, gdzie mie­ści­ły się to­a­le­ty, zro­bi­ło się ja­kieś za­mie­sza­nie. Kil­ka chwil za­wie­si­ło się w cza­sie, jak­by elek­tro­ny zwol­ni­ły, pro­to­ny prze­sta­ły się przy­cią­gać, a ato­my nie wpa­so­wy­wa­ły się już w ma­te­rię; tak jak się dzie­je w chwi­li, kie­dy z gar­dła no­wo­rod­ka wy­do­by­wa się pierw­szy krzyk. Nie­któ­re mo­men­ty po­ja­wia­ją się w mgnie­niu oka; ni­czym bły­ska­wi­ce, któ­re tak trud­no uchwy­cić na zdję­ciu. Inne cią­gną się i cią­gną.

W ich stro­nę ru­szył ja­kiś krę­py męż­czy­zna. Jego twarz była scho­wa­na pod ko­mi­niar­ką. Pierw­szą myśl Ri­cha – „Jest li­piec, po co ko­muś ko­mi­niar­ka?” – nie­mal na­tych­miast za­stą­pi­ła świa­do­mość tego, co się wła­śnie dzie­je.

– Szyb­ko! Do sa­mo­cho­du! – za­wo­łał.

Choć Sa­rah była za­ję­ta szu­ka­niem port­fe­la, ton gło­su męża spra­wił, że bez chwi­li zwło­ki chwy­ci­ła syna za rękę i od­wró­ci­ła się ku po­ma­za­nym szkla­nym drzwiom. Huk strza­łów roz­legł się tak na­gle, że nie dane jej było zo­ba­czyć, jak jej mąż upa­da. Ry­ano­wi tak­że. Ostat­nim, co uj­rze­li, była czer­wo­na mgieł­ka ich krwi, roz­bry­zgu­ją­cej się na pod­ło­dze i szy­bach.

Przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi wie­le ki­lo­me­trów stąd pe­wien dy­rek­tor zde­cy­do­wał się za­mknąć nie­przy­no­szą­cą do­cho­dów fa­bry­kę kru­szy­wa. Na sku­tek tej jed­nej de­cy­zji ty­sią­ce osób wy­lą­do­wa­ło na bru­ku. Jed­nym z nich oka­zał się oj­ciec sa­mot­nie wy­cho­wu­ją­cy cho­re dziec­ko. W chwi­li de­spe­ra­cji ten bez­ro­bot­ny męż­czy­zna uznał, że je­dy­nym spo­so­bem na zdo­by­cie pie­nię­dzy po­trzeb­nych na opła­ce­nie za­le­głych ra­chun­ków za le­cze­nie i ura­to­wa­nie syna jest wkro­cze­nie na dro­gę prze­stęp­stwa. Kil­ka roz­bo­jów póź­niej, kie­dy pie­nią­dze oka­za­ły się zbyt ku­szą­ce i zbyt pro­ste do zdo­by­cia, męż­czy­zna miał już nowy za­wód…Nie ist­nie­ją gra­ni­ce tego,
co czło­wiek może zro­bić albo do­kąd do­trzeć,
pod wa­run­kiem że nie dba o to, komu zo­sta­ną przy­pi­sa­ne za­słu­gi.

Char­les Edward Mon­ta­gue

Rozdział 1

Ri­chard Bo­sley ro­zej­rzał się po pre­sti­żo­wym ga­bi­ne­cie, du­ma­jąc o swo­im miej­scu w hi­sto­rii. Wzdłuż ścian sta­ły im­po­nu­ją­ce re­ga­ły z książ­ka­mi, a ma­ho­nio­we biur­ko moż­na było opi­sać sło­wem „kró­lew­skie”. Za skó­rza­nym fo­te­lem wy­eks­po­no­wa­no fla­gi Sta­nów Zjed­no­czo­nych i sta­nu Iowa. Za­le­d­wie pięt­na­ście mie­się­cy mi­nę­ło od ob­ję­cia przez nie­go dru­giej ka­den­cji na sta­no­wi­sku gu­ber­na­to­ra. Miał tyle pla­nów. Po tra­gicz­nej śmier­ci je­dy­ne­go syna i jego ro­dzi­ny mógł li­czyć na wy­bor­ców. Ob­da­rzy­li go za­ufa­niem, po­par­li jego po­my­sły i gło­szo­ne przez nie­go war­to­ści. Pa­trząc na ro­dzin­ną fo­to­gra­fię przed­sta­wia­ją­cą go w to­wa­rzy­stwie syna, sy­no­wej i wnu­ka, po­da­wał te ostat­nie w wąt­pli­wość. Być może oka­za­ły się zbyt wznio­słe. Może gdy­by trzy­mał się z dala od sta­no­wisk pu­blicz­nych, wszyst­ko po­to­czy­ło­by się ina­czej.

Za oknem hu­lał zim­ny mar­co­wy wiatr. Przy­glą­da­jąc się swe­mu od­bi­ciu na tle ciem­ne­go, wie­czor­ne­go nie­ba, Ri­chard Bo­sley znał praw­dę: te wszyst­kie „co by było, gdy­by” w ogó­le nie mia­ły zna­cze­nia! Nie miał już ro­dzi­ny, a ju­tro roz­pocz­nie trze­cią se­rię che­mio­te­ra­pii. Dru­ga za­bra­ła mu wło­sy i ener­gię, a ta trze­cia rów­nie do­brze może ode­brać ży­cie. W prze­ciw­nym ra­zie z pew­no­ścią zro­bi to no­wo­twór. Z wy­chu­dzo­nej twa­rzy prze­niósł wzrok na bla­dą skó­rę dło­ni. Ży­cie nie było spra­wie­dli­we; mo­dlił się jed­nak, aby śmierć oka­za­ła się bar­dziej ła­ska­wa.

Ju­tro w po­łu­dnie mia­ła się od­być kon­fe­ren­cja pra­so­wa, pod­czas któ­rej Ri­chard Bo­sley ofi­cjal­nie zło­ży re­zy­gna­cję ze sta­no­wi­ska gu­ber­na­to­ra sta­nu Iowa. Na po­zo­sta­łą część ka­den­cji od razu zo­sta­nie za­przy­się­żo­ny Shel­don Pre­ston, obec­nie wi­ce­gu­ber­na­tor. Dzi­siej­szy wie­czór, spę­dzo­ny w sa­mot­no­ści w ga­bi­ne­cie, gu­ber­na­tor Bo­sley po­sta­no­wił po­świę­cić na po­dej­mo­wa­nie waż­nych de­cy­zji. Nie miał nic do stra­ce­nia. Do dia­bła z ko­mi­te­tem wy­ko­naw­czym, dzi­siaj li­czy­ło się tyl­ko jego zda­nie.

Moż­na w ogó­le stwier­dzić, czy do­bry uczy­nek speł­nio­ny z nie­wła­ści­wych po­bu­dek jest na­dal do­bry? W tej aku­rat chwi­li su­mie­nie ka­za­ło mu się za­sta­no­wić jesz­cze raz. Nie od­cho­dzić z tego sta­no­wi­ska bez świa­do­mo­ści, że zro­bi­ło się wszyst­ko, co moż­li­we. Usiadł na skó­rza­nym fo­te­lu i po­sta­no­wił, że tak wła­śnie uczy­ni. Hi­sto­ria sama się na­pi­sze.

Sto­sik wnio­sków o uła­ska­wie­nie zo­stał omó­wio­ny i do­głęb­nie prze­ana­li­zo­wa­ny. Wie­ści o jego ry­chłej re­zy­gna­cji spra­wi­ły, że po­ja­wi­ło się ich cał­kiem spo­ro. Ko­mi­tet wy­ko­naw­czy za­jął się tymi wnio­ska­mi i dzie­sięć zo­sta­ło roz­pa­trzo­nych po­zy­tyw­nie. Dzie­się­cio­ro wnio­sko­daw­ców, od­sia­du­ją­cych wy­ro­ki w za­kła­dach kar­nych sta­nu Iowa, wkrót­ce wyj­dzie na wol­ność. Ju­tro tych dzie­sięć osób do­wie się, że ich wy­ro­ki zo­sta­ły uchy­lo­ne, a czas od­siad­ki do­biegł koń­ca.

Gu­ber­na­tor Bo­sley po­pa­trzył na ster­tę do­ku­men­tów le­żą­cych po le­wej stro­nie biur­ka. Te aku­rat do­ty­czy­ły je­de­na­ścior­ga in­nych osób. Zgod­nie z de­cy­zją ko­mi­te­tu ci osa­dze­ni po­zo­sta­ną w wię­zie­niu. Od­sie­dzą wy­ro­ki orze­czo­ne przez moż­nych i waż­nych sę­dziów tego wspa­nia­łe­go sta­nu. Trzę­są­cy­mi się dłoń­mi – co było skut­kiem ra­czej krą­żą­cej w jego ży­łach che­mii niż emo­cji – prze­rzu­cał wnio­ski tych więź­niów, któ­rym nie dane bę­dzie uła­ska­wie­nie.

Gwał­ci­cie­le, wła­my­wa­cze, pro­sty­tut­ki i inni prze­stęp­cy. Ri­char­do­wi przy­po­mnia­ło się w koń­cu, cze­go szu­ka. Jesz­cze raz przej­rzał do­ku­men­ty i zna­lazł po­szu­ki­wa­ne na­zwi­sko. Tak, była wcze­śniej żoną An­tho­ny’ego Raw­ling­sa. A niech to, go­ścił prze­cież na ich we­se­lu. Na­gle na twa­rzy Ri­char­da Bo­sleya po­ja­wił się uśmiech. Ostat­ni­mi cza­sy nie­wie­le miał po­wo­dów do ra­do­ści. Mię­śnie twa­rzy za­raz się zmę­czą, ale na ra­zie cie­szył go ten mo­ment eu­fo­rii.

Po­now­nie prze­czy­tał wnio­sek. Cla­ire Ni­chols: wy­rok bez orze­ka­nia o wi­nie w spra­wie o usi­ło­wa­nie za­bój­stwa, do­bre spra­wo­wa­nie w za­kła­dzie kar­nym, żad­ne­go nie­po­słu­szeń­stwa, wcze­śniej nie­ka­ra­na, ska­za­na na sie­dem lat, od­sie­dzia­ła czter­na­ście mie­się­cy. Zwa­żyw­szy na mno­gość grze­chów bę­dą­cych na su­mie­niu więź­niów, któ­rzy ju­tro zo­sta­ną uła­ska­wie­ni, gu­ber­na­tor Bo­sley mógł się za­sta­na­wiać, dla­cze­go ko­mi­tet wy­ko­naw­czy po­zwo­lił, aby ta aku­rat ko­bie­ta po­zo­sta­ła za krat­ka­mi – w su­mie znał jed­nak po­wód. W skład ko­mi­te­tu wcho­dzi­ło pięć wpły­wo­wych po­li­tycz­nie osób – czy też osób z po­ten­cjal­ny­mi wpły­wa­mi – któ­rych ka­den­cja trwa­ła czte­ry lata. Wszy­scy wie­dzie­li, że w sta­nie Iowa nie od­nie­sie się suk­ce­su, wcho­dząc w dro­gę An­tho­ny’emu Raw­ling­so­wi.

Dla Ri­char­da Bo­sleya to była nie­ocze­ki­wa­na szan­sa na po­msz­cze­nie śmier­ci syna. Ob­co­wa­nie z po­li­ty­ka­mi i ludź­mi po­kro­ju An­tho­ny’ego Raw­ling­sa wie­le go na­uczy­ło. Za­mknąw­szy oczy, zo­ba­czył tego cie­szą­ce­go się ogól­nym sza­cun­kiem biz­nes­me­na, uśmie­cha­ją­ce­go się, wy­mie­nia­ją­ce­go uści­ski dło­ni i czy­nią­ce­go obiet­ni­ce. Wie­dział jed­nak, jak brze­mien­na w skut­ki oka­za­ła się jego de­cy­zja o za­mknię­ciu tam­tej fa­bry­ki kru­szy­wa we Flint. Ze­msta była nie­god­na chrze­ści­ja­ni­na, ale kie­dy pa­trzył na le­żą­ce przed sobą do­ku­men­ty, nie mógł się oprzeć wra­że­niu, że to nie kto inny, tyl­ko Bóg po­da­ro­wał mu tę szan­sę.

Nie na­my­śla­jąc się dłu­żej, gu­ber­na­tor Ri­chard Bo­sley zło­żył pod­pis na dole wnio­sku. Na­stęp­nie przy­sta­wił urzę­do­wą pie­częć, czy­niąc do­ku­ment pra­wo­moc­nym. Dzie­sięć na­zwisk uła­ska­wio­nych więź­niów zo­sta­ło już prze­ka­za­nych pra­sie. Nic nie szko­dzi; dzien­ni­ka­rze nie od razu zwie­trzą świet­ny te­mat: „Urzęd­nik pań­stwo­wy pro­stu­je spra­wy i uła­ska­wia byłą żonę mi­liar­de­ra”. Ri­chard Bo­sley był prze­ko­na­ny, że świat po­zna tego na­stęp­stwa i że ja­kimś cu­dem rzecz­nicz­ka pra­so­wa pana Raw­ling­sa ob­ró­ci wszyst­ko na jego ko­rzyść. Ist­nia­ła jed­nak szan­sa, choć­by nie­wiel­ka, że nie zna­la­zł­szy się na pierw­szej li­ście osób uła­ska­wio­nych, pani Ni­chols bę­dzie mia­ła oka­zję przed­sta­wić swo­ją wer­sję.

Na­za­jutrz, w obec­no­ści przed­sta­wi­cie­li pra­sy lo­kal­nej i ogól­no­kra­jo­wej, gu­ber­na­tor Bo­sley pod­pi­sał dzie­sięć wnio­sków. Na mocy kon­sty­tu­cji sta­nu Iowa w przy­pad­ku oso­by uła­ska­wio­nej nisz­czo­no całą do­ku­men­ta­cję zwią­za­ną z jej wcze­śniej­szym ska­za­niem. Uła­ska­wie­nie przy­wra­ca­ło wszyst­kie pra­wa oby­wa­tel­skie utra­co­ne na mocy wy­ro­ku są­do­we­go i ofi­cjal­nie unie­waż­nia­ło wy­rok oraz inne praw­ne kon­se­kwen­cje po­peł­nio­ne­go prze­stęp­stwa. Oso­ba ta bę­dzie uzna­wa­na za nie­win­ną i od­zy­ska sta­tus, jaki mia­ła­by, gdy­by w ogó­le nie po­peł­ni­ła prze­stęp­stwa, za któ­re zo­sta­ła ska­za­na.

Co waż­niej­sze, ta­kie uła­ska­wie­nie było osta­tecz­ne i nie­odwo­łal­ne. Gu­ber­na­tor Bo­sley wło­żył dzie­sięć do­ku­men­tów do tecz­ki, w któ­rej znaj­do­wał się już je­den. Uśmie­cha­jąc się bla­do do ka­mer, wstał i za­jął miej­sce za pul­pi­tem.

– Pa­nie i pa­no­wie, by­li­ście świad­kiem mo­jej ostat­niej czyn­no­ści jako gu­ber­na­to­ra tego wspa­nia­łe­go sta­nu. Z cięż­kim ser­cem skła­dam dzi­siaj re­zy­gna­cję z tego pre­sti­żo­we­go sta­no­wi­ska…

Se­kre­tar­ka gu­ber­na­to­ra wzię­ła tecz­kę i umie­ści­ła każ­dy do­ku­ment w osob­nej ko­per­cie. Po­wia­do­mie­ni zo­sta­ną obroń­cy wszyst­kich ska­za­nych, a po uzy­ska­niu ak­cep­ta­cji każ­de­go więź­nia uła­ska­wie­nie nie bę­dzie już mo­gło zo­stać cof­nię­te. Na ko­niec in­for­ma­cja o tym zo­sta­nie prze­ka­za­na do są­dów. W ogól­nym za­mie­sza­niu se­kre­tar­ka w ogó­le nie zwró­ci­ła uwa­gi na fakt, że uła­ska­wień było je­de­na­ście, a nie dzie­sięć.

W jed­nym z biu­row­ców na tej sa­mej uli­cy, przy któ­rej mie­ścił się bu­dy­nek par­la­men­tu sta­no­we­go, praw­nicz­ka Jane Al­ly­son cho­dzi­ła ner­wo­wo po swo­im nie­wiel­kim ga­bi­ne­cie, za­kli­na­jąc te­le­fon, aby za­dzwo­nił. To był jej pierw­szy wnio­sek o uła­ska­wie­nie. Za­wsze z nie­po­ko­jem cze­ka­ła na sę­dziow­skie wy­ro­ki, któ­re de­ter­mi­no­wa­ły wol­ność i przy­szłość jej klien­tów. Obec­na sy­tu­acja była zu­peł­nie inna – sur­re­ali­stycz­na. Jej klient­ka stra­ci­ła już wol­ność i przy­szłość, do­bro­wol­nie wnio­sku­jąc o wy­rok bez orze­ka­nia o wi­nie w spra­wie o usi­ło­wa­nie za­bój­stwa.

Jane pa­mię­ta­ła, jak sta­ła obok pani Ni­chols owład­nię­ta po­czu­ciem kom­plet­nej bez­rad­no­ści i ra­zem słu­cha­ły, jak sę­dzia przed­sta­wia kon­se­kwen­cje wnio­sku Cla­ire. Kie­dy Jane była jesz­cze na stu­diach, uczy­ła się tego, jak nie an­ga­żo­wać się emo­cjo­nal­nie w spra­wy klien­tów. Na ogół jej się to uda­wa­ło. To była kwe­stia prze­trwa­nia. Nie by­ła­by w sta­nie po­móc ko­lej­ne­mu klien­to­wi, gdy­by my­śla­mi po­zo­sta­wa­ła przy tym, któ­re­go za­wio­dła; jed­nak tam­te­go dnia, przed ro­kiem, mia­ła ocho­tę sie­dzieć i pła­kać ra­zem z Cla­ire Ni­chols. To było ta­kie nie­spra­wie­dli­we.

Czas pły­nął i zmie­nia­ły się pory roku. Nowi klien­ci przy­cho­dzi­li i od­cho­dzi­li. Po­ja­wi­ły się nowe moż­li­wo­ści. Jane Al­ly­son pra­co­wa­ła obec­nie w kan­ce­la­rii w cen­trum sto­li­cy sta­nu Iowa. Spo­ro mia­ła na gło­wie. I ja­koś so­bie ra­dzi­ła, aż trzy dni temu ku­rier do­star­czył ko­per­tę za­adre­so­wa­ną: „Sza­now­na Pani Jane Al­ly­son, do rąk wła­snych”. W środ­ku zna­la­zła wy­peł­nio­ny wnio­sek o uła­ska­wie­nie Cla­ire Ni­chols. Jane nie mu­sia­ła ro­bić nic oprócz zło­że­nia pod­pi­su jako re­pre­zen­tu­ją­cy ją obroń­ca. Do wnio­sku do­łą­czo­no krót­ki, wy­dru­ko­wa­ny list:

Sza­now­na Pani!

Moż­li­we, że pa­mię­ta Pani klient­kę sprzed mniej wię­cej roku, Cla­ire Ni­chols. W za­łą­cze­niu: wnio­sek o jej uła­ska­wie­nie, prze­zna­czo­ny dla gu­ber­na­to­ra Bo­sleya. Jak Pani za­pew­ne wia­do­mo, jego czas na tym sta­no­wi­sku do­bie­ga koń­ca. Ten wnio­sek MUSI dzi­siaj zo­stać do­star­czo­ny do jego biu­ra. Od Pani wy­ma­ga­ny jest je­dy­nie pod­pis. W za­łą­cze­niu czek, któ­ry po­kry­je kosz­ty Pani pra­cy.

Dzię­ku­ję.

Być może była to kwe­stia cze­ku opie­wa­ją­ce­go na sto ty­się­cy do­la­rów, a może nie­pod­pi­sa­ne­go li­stu, ale przy­ję­cie tego zle­ce­nia wy­da­wa­ło się czymś nie­wła­ści­wym. Jaki zdro­wy na umy­śle praw­nik przy­jął­by zle­ce­nie i ho­no­ra­rium z nie­zna­ne­go źró­dła? Od tej de­cy­zji mo­gła za­le­żeć za­rów­no jej przy­szłość, jak i li­cen­cja praw­ni­ka. Jane wie­dzia­ła, że po­win­na się skon­sul­to­wać z part­ne­ra­mi w kan­ce­la­rii. I taki wła­śnie mia­ła za­miar, kie­dy jej uwa­gę zwró­ci­ły znaj­du­ją­ce się w dol­nym rogu mo­ni­to­ra cy­fer­ki po­ka­zu­ją­ce go­dzi­nę: szes­na­sta trzy­dzie­ści dwie. Od sie­dzi­by gu­ber­na­to­ra dzie­lił ją dzie­się­cio­mi­nu­to­wy spa­cer.

Jane do­star­czy­ła pod­pi­sa­ny wnio­sek.

Te­raz ner­wo­wo ocze­ki­wa­ła tego, co przy­nie­sie przy­szłość. Gu­ber­na­tor pod­jął de­cy­zję. Obej­rza­ła w ne­cie kon­fe­ren­cję pra­so­wą. Cho­dząc po ga­bi­ne­cie, po raz ko­lej­ny kwe­stio­no­wa­ła ety­kę i le­gal­ność swo­jej de­cy­zji. Je­śli jej te­le­fon nie za­dzwo­ni, a wnio­sek o uła­ska­wie­nie nie zo­sta­nie roz­pa­trzo­ny po­zy­tyw­nie, nikt się nie do­wie, że w ogó­le go zło­ży­ła. Czek po­zo­sta­nie w tecz­ce z do­ku­men­ta­mi. Bez wzglę­du na de­cy­zję pod­ję­tą przez gu­ber­na­to­ra, jego spie­nię­że­nie wy­da­wa­ło się nie­mo­ral­ne i nie­etycz­ne.

Na ścia­nie, opra­wio­ny w im­po­nu­ją­cą dę­bo­wą ramę, wi­siał jej dy­plom Wy­dzia­łu Pra­wa Uni­wer­sy­te­tu Iowa. W ofi­cjal­nej pie­czę­ci świa­tło od­bi­ja­ło się na­wet przez szyb­kę. Czy de­cy­zja o udzie­le­niu po­mo­cy tej ko­bie­cie i przy­ję­ciu zle­ce­nia prze­kre­śli wszyst­kie lata na­uki?

Nie prze­sta­wa­ła ma­sze­ro­wać po wy­ło­żo­nej wy­kła­dzi­ną pod­ło­dze. Mo­gła się te­raz zaj­mo­wać wie­lo­ma in­ny­mi spra­wa­mi, ale od cza­su, kie­dy go­dzi­nę temu kon­fe­ren­cja pra­so­wa do­bie­gła koń­ca, nie była w sta­nie się sku­pić na ni­czym z wy­jąt­kiem za­kli­na­nia te­le­fo­nu. Je­śli wkrót­ce nie za­dzwo­ni, spra­wę bę­dzie moż­na uznać za za­mknię­tą.

Jane roz­my­śla­ła o Cla­ire Ni­chols. Jej aku­rat nie przy­szło do gło­wy zło­że­nie wnio­sku o uła­ska­wie­nie, ale po­mysł był rze­czy­wi­ście do­bry. Tym, co ją prze­ra­ża­ło – i z całą pew­no­ścią oso­bę, któ­ra prze­sła­ła wnio­sek – był An­tho­ny Raw­lings, czło­wiek nie­zwy­kle wpły­wo­wy, więc je­śli wnio­sek zo­stał roz­pa­trzo­ny po­zy­tyw­nie, na pew­no trze­ba się bę­dzie zmie­rzyć z kon­se­kwen­cja­mi. Jane od­su­nę­ła od sie­bie te my­śli. Te­raz je­dy­ne, co mo­gła zro­bić, to cze­kać.

Tak była po­grą­żo­na w my­ślach, że kie­dy te­le­fon za­dzwo­nił, aż się wzdry­gnę­ła. Ser­ce wa­li­ło jej jak mło­tem. Przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w apa­rat. Czy to jej wy­obraź­nia? Czy ten nie­du­ży, pla­sti­ko­wy apa­rat rze­czy­wi­ście wy­da­wał z sie­bie dźwięk? Drżą­cą ręką pod­nio­sła słu­chaw­kę, wzię­ła się w garść i ode­zwa­ła to­nem, ja­kie­go uży­wa­ła na sali roz­praw:

– Halo, tak, z tej stro­ny Jane Al­ly­son…

Jane tak moc­no za­ci­ska­ła dło­nie na kie­row­ni­cy, że aż jej po­bie­la­ły knyk­cie. Jaz­da z Des Mo­ines do Mit­chel­lvil­le nie po­win­na za­jąć wię­cej niż trzy­dzie­ści mi­nut, a kwa­drans po czter­na­stej nie było mowy o kor­kach. Praw­nicz­ka nie po­tra­fi­ła prze­stać my­śleć o tym, że nikt na świe­cie nie wie, co ona w tej chwi­li robi.

Przed nią roz­cią­ga­ło się mar­co­we nie­bo, sza­rość nad sza­ro­ścią. Od­cie­nie róż­ni­ły się mię­dzy sobą, a jed­nak wy­da­wa­ły się ta­kie same. Po pro­stu chmu­ry, a na nich ko­lej­ne chmu­ry. Skrę­ca­jąc na wschód na au­to­stra­dę I-80, Jane my­śla­ła o ko­bie­cie w wię­zie­niu, od­gro­dzo­nej od wła­sne­go ży­cia i naj­bliż­szych, od któ­rej dzie­li­ło ją za­le­d­wie kil­ka ki­lo­me­trów. W le­żą­cej na są­sied­nim fo­te­lu ak­tów­ce znaj­do­wał się jed­no­stro­ni­co­wy do­ku­ment, któ­ry na za­wsze od­mie­ni ży­cie Cla­ire Ni­chols.

Trzy dni temu ten do­ku­ment w ogó­le nie ist­niał. Jane Al­ly­son roz­my­śla­ła na te­mat wnio­sku i cze­ku. Pod­ję­ła de­cy­zję – nie­waż­ne, czy do­brą, czy złą – że za­cho­wa to zle­ce­nie w ta­jem­ni­cy. W świe­cie pie­nię­dzy i wpły­wów każ­de­go mo­gło­by ku­sić, aby po­in­for­mo­wać An­tho­ny’ego Raw­ling­sa o zło­żo­nym wnio­sku.

Ni­ko­go o nic nie oskar­ża­ła, o nie. Cho­dzi­ło je­dy­nie o to, że Cla­ire bo­ha­ter­sko zło­ży­ła wy­ja­śnie­nia. Jej ze­zna­nia wy­pa­ro­wa­ły ni­czym mgła nad je­zio­rem w chłod­ny wie­czór. Po­nad rok póź­niej nikt, na­wet wścib­scy dzien­ni­ka­rze, nie miał po­ję­cia o dru­giej twa­rzy zło­te­go chłop­ca sta­nu Iowa. Ci­chy głos w du­szy Jane ostrzegł ją przed in­for­mo­wa­niem ko­go­kol­wiek o tym, co te­raz robi. Kie­dy za­ła­twi tę spra­wę do koń­ca, po­pro­si part­ne­rów w kan­ce­la­rii o roz­mo­wę. O ile szczę­ście do­pi­sze, zro­zu­mie­ją. W tej aku­rat chwi­li wo­la­ła się przej­mo­wać Cla­ire niż po­ten­cjal­ny­mi kon­se­kwen­cja­mi.

Czymś nie­wia­ry­god­nym było, że li­sta uła­ska­wio­nych osób, któ­rą po kon­fe­ren­cji pra­so­wej otrzy­ma­ły me­dia, nie za­wie­ra­ła na­zwi­ska Cla­ire Ni­chols, a mimo to Jane była w po­sia­da­niu sto­sow­ne­go do­ku­men­tu. Wjeż­dża­jąc na par­king dla od­wie­dza­ją­cych, aż się trzę­sła z pod­eks­cy­to­wa­nia. Czter­na­ście mie­się­cy temu nie po­tra­fi­ła po­móc swo­jej klient­ce; dziś było ina­czej.

Roz­ra­do­wa­nie znik­nę­ło jed­nak w chwi­li, gdy w jej gło­wie po­ja­wi­ła się pew­na myśl. Jane sta­nę­ła jak wry­ta, z ręką unie­sio­ną ku drzwiom, i za­czę­ła się za­sta­na­wiać nad tym, kto ma zbęd­ne sto ty­się­cy do­la­rów na to, aby uwol­nić Cla­ire z wię­zie­nia. Do tej pory ży­wi­ła prze­ko­na­nie, że to ktoś, kto się boi An­tho­ny’ego Raw­ling­sa. A je­śli to był on? Czy to moż­li­we? Ale dla­cze­go?

Czy skła­da­jąc wnio­sek, Jane oka­za­ła się je­dy­nie pion­kiem? A je­śli wol­ność, któ­rą za chwi­lę mia­ła ofia­ro­wać Cla­ire, była ni­czym in­nym jak zwa­bie­niem w sieć? Zła­pa­ła za klam­kę i po­czu­ła ści­ska­nie w żo­łąd­ku. Nie mo­gła po­zwo­lić, aby te my­śli ją po­wstrzy­ma­ły. Cla­ire Ni­chols za­słu­gi­wa­ła na wol­ność. A ona mu­sia­ła do­pil­no­wać tego, aby jej klient­ka tą wol­no­ścią cie­szy­ła się poza gra­ni­ca­mi sta­nu Iowa.

W nie­du­żym, ob­skur­nym po­ko­ju od­wie­dzin świa­tło było upior­nie flu­ore­scen­cyj­ne. Me­ta­lo­wy stół i krze­sła wy­da­wa­ły się przez to jesz­cze zim­niej­sze. Jane co rusz zer­ka­ła na ze­ga­rek. Jak dłu­go może trwać przy­pro­wa­dze­nie tu­taj więź­nia?

Oka­za­ło się, że trzy­na­ście mi­nut. Pra­wie trzy­na­ście mi­nut po tym, jak Jane zna­la­zła się w tym ma­łym, bez­barw­nym po­miesz­cze­niu, drzwi w koń­cu się otwo­rzy­ły. Eskor­to­wa­na przez straż­ni­ka Cla­ire Ni­chols we­szła i usia­dła na sto­ją­cym na­prze­ciw­ko krze­śle. Wy­glą­da­ła do­kład­nie tak, jak Jane ją za­pa­mię­ta­ła, a brą­zo­we wło­sy spię­ła w koń­ski ogon. Cerę mia­ła bla­dą i bez odro­bi­ny ma­ki­ja­żu, ale jej oczy wciąż były in­ten­syw­nie zie­lo­ne. Choć obie ko­bie­ty mia­ły po­dob­ną fi­gu­rę, ubra­na w kom­bi­ne­zon wię­zien­ny Cla­ire spra­wia­ła wra­że­nie drob­niej­szej.

– Jane, je­stem za­sko­czo­na tym, że cię wi­dzę. Co cię spro­wa­dza? – Głos Cla­ire brzmiał zdu­mie­wa­ją­co sil­nie.

– Sły­sza­łaś o czymś ta­kim jak uła­ska­wie­nie?

– Tak, to coś, co robi pre­zy­dent przed odej­ściem z urzę­du. A dla­cze­go?

– Dla­te­go że to tak­że coś, co robi gu­ber­na­tor przed odej­ściem z urzę­du.

Cla­ire zmru­ży­ła zie­lo­ne oczy.

– Nie ro­zu­miem.

– Gu­ber­na­tor Bo­sley ma raka. Dzi­siaj ustą­pił ze sta­no­wi­ska.

– Przy­kro mi to sły­szeć. Z tego, co pa­mię­tam, był go­ściem na moim ślu­bie. – Za­wa­ha­ła się, prze­tra­wia­jąc usły­sza­ną in­for­ma­cję. – Co ta­kie­go po­wie­dzia­łaś o uła­ska­wie­niu?

– Cla­ire, przed zło­że­niem re­zy­gna­cji pod­pi­sał kil­ka wnio­sków o uła­ska­wie­nie. Przy­je­cha­łam tu po­roz­ma­wiać o two­im.

Cla­ire sły­sza­ła, co mówi praw­nicz­ka. Bar­dzo moc­no się sta­ra­ła zro­zu­mieć, o co cho­dzi, ale to wszyst­ko nie mia­ło sen­su. W jej oczach po­ja­wi­ły się łzy.

Jane ob­ser­wo­wa­ła, jak jej klient­ka pró­bu­je przy­swo­ić so­bie to, co się wła­śnie dzie­je.

– Naj­pierw mu­sisz for­mal­nie przy­jąć uła­ska­wie­nie. – Praw­nicz­ka wy­ję­ła z ak­tów­ki do­ku­ment i po­ło­ży­ła go na sto­le. – Kie­dy to zro­bisz, bę­dziesz wol­na.

Osa­dzo­na wpa­try­wa­ła się w le­żą­cy przed nią pa­pier. Prze­czy­ta­ła swo­je imię, na­zwi­sko i za­rzu­ty. Na sa­mym dole wid­niał pod­pis gu­ber­na­to­ra Bo­sleya oraz ofi­cjal­na pie­częć sta­nu Iowa. Jed­no miej­sce po­zo­sta­ło pu­ste: tam, gdzie to ona po­win­na się pod­pi­sać. Kie­dy prze­nio­sła wzrok z wnio­sku na ko­bie­tę, któ­ra czter­na­ście mie­się­cy temu była jej obroń­cą, po­licz­ki mia­ła mo­kre od łez.

Mu­sia­ła się upew­nić. Zbyt wie­le razy ją oszu­ka­no.

– Dla­cze­go mnie uła­ska­wio­no… i je­stem wol­na… co to zna­czy? Rze­czy­wi­ście wol­na czy wol­na, ale mu­szę być pod nad­zo­rem… – Jej głos drżał z emo­cji.

Jane się­gnę­ła po­nad bla­tem i uję­ła trzę­są­ce się dło­nie Cla­ire.

– Je­śli zło­żysz pod­pis na wnio­sku, bę­dziesz wol­na. Uła­ska­wie­nie ozna­cza, że wszyst­kie oskar­że­nia zni­ka­ją. Zo­sta­ją usu­nię­te z two­ich akt. Wszyst­ko zo­sta­je ci wy­ba­czo­ne i jesz­cze dziś mo­żesz opu­ścić to wię­zie­nie, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. – Usły­szaw­szy wy­ja­śnie­nia Jane, Cla­ire przy­gar­bi­ła się i spu­ści­ła gło­wę. Bez­gło­śnie szlo­cha­ła. Praw­nicz­ka uści­snę­ła jej dło­nie. – Mo­żesz się udać, do­kąd tyl­ko chcesz i kie­dy tyl­ko chcesz. Cla­ire, do­kąd chcesz je­chać?

Gdy unio­sła gło­wę, jej zie­lo­ne oczy błysz­cza­ły.

– Do­kąd ja chcę je­chać? – za­py­ta­ła. Krę­ci­ło jej się w gło­wie; tak wie­le mi­nę­ło cza­su, od­kąd to ona kon­tro­lo­wa­ła swo­ją przy­szłość. W koń­cu od­par­ła: – Nie wiem.

– Chy­ba pierw­sze py­ta­nie, na któ­re mu­sisz udzie­lić od­po­wie­dzi, brzmi: „Przyj­mu­jesz uła­ska­wie­nie?”. – Jane pa­trzy­ła, jak klat­ka pier­sio­wa Cla­ire uno­si się i opa­da. Nie mo­gąc wy­do­być z sie­bie gło­su, ko­bie­ta w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie kiw­nę­ła gło­wą. – Wo­bec tego mu­sisz zło­żyć pod­pis na wnio­sku.

Cla­ire po­now­nie ski­nę­ła gło­wą.

Kie­dy Jane w koń­cu uda­ło się uspo­ko­ić swo­ją klient­kę, ta pod­pi­sa­ła się na dole do­ku­men­tu. Choć ist­nia­ły w ta­kich przy­pad­kach sto­sow­ne pro­ce­du­ry, wia­do­mo było, że jesz­cze dziś bę­dzie mo­gła opu­ścić za­kład kar­ny.

– Kie­dy mnie wy­pusz­czą? – W jej gło­sie sły­chać było nie­pew­ność.

– Nie wy­ja­dę stąd bez cie­bie.

Cla­ire spoj­rza­ła na nią z po­dzi­wem.

– Co mu­szę zro­bić?

– Masz w celi coś, co chcia­ła­byś za­brać?

Tak, mia­ła zdję­cia, li­sty, no­tat­ki i kil­ka pa­mią­tek. Ski­nę­ła gło­wą.

– W ta­kim ra­zie wróć ze straż­ni­kiem do celi. Za­nio­sę uła­ska­wie­nie na­czel­ni­ko­wi wię­zie­nia. A nie­dłu­go po­tem ktoś cię do mnie przy­pro­wa­dzi. – Cla­ire ki­wa­ła po­ta­ku­ją­co gło­wą. – Otrzy­masz z po­wro­tem wszyst­ko, co mia­łaś przy so­bie w dniu aresz­to­wa­nia, tak­że ubra­nia. Przy­wio­złam ja­kieś inne, gdy­by się oka­za­ło, że tam­te już na cie­bie nie pa­su­ją.

– Dzię­ku­ję ci. – Cla­ire opu­ści­ła wzrok na stół. – Nie mam żad­nych pie­nię­dzy, aby za­pła­cić za two­ją pra­cę.

Jane po­my­śla­ła o cze­ku.

– Naj­pierw cię stąd wy­cią­gnij­my, a po­tem po­roz­ma­wia­my o wy­na­gro­dze­niu. – Jej uśmiech oka­zał się za­raź­li­wy. Cla­ire tak­że się uśmiech­nę­ła i uści­snę­ła dło­nie Jane. – Za­nim wró­cisz do celi, po­wiedz, do kogo mogę za­dzwo­nić? Jest ktoś, kto mógł­by cię do­kądś za­brać? Czy też chcesz po­zo­stać w Iowa? – Jane mo­dli­ła się w du­chu, aby jej klient­ka chcia­ła wy­je­chać i aby było miej­sce, do któ­re­go mo­gła­by się udać.

– Do­kąd mogę je­chać?

– Gdzie tyl­ko masz ocho­tę. Do kogo mogę za­dzwo­nić?

Cla­ire za­sta­na­wia­ła się nad od­po­wie­dzią. Tak szyb­ko, jak tyl­ko by się dało, pra­gnę­ła wy­je­chać z Iowa i zo­sta­wić za sobą wszyst­kie zwią­za­ne z tym sta­nem wspo­mnie­nia. Ale kto mógł­by jej po­móc? Nie mia­ła pie­nię­dzy. Jej sio­stra mo­gła­by po nią przy­je­chać, lecz tro­chę by to po­trwa­ło. Poza tym Emi­ly tak­że bra­ko­wa­ło oszczęd­no­ści. Wte­dy przy­szła jej do gło­wy pew­na oso­ba.

Wie­le mie­się­cy temu, po tym, jak otrzy­ma­ła pu­deł­ko z se­kre­ta­mi An­tho­ny’ego, po­sta­no­wi­ła się skon­tak­to­wać z Am­ber McCoy, na­rze­czo­ną Si­mo­na John­so­na. Czu­ła, że łą­czy je swo­ista więź: dwie ko­bie­ty skrzyw­dzo­ne przez czy­ny An­tho­ny’ego Raw­ling­sa. Dzi­siaj była prze­ko­na­na, że Am­ber jej po­mo­że.

– Am­ber McCoy, pre­zes SiJo Ga­ming z Palo Alto w Ka­li­for­nii. Nie znam jej nu­me­ru.

Jane za­pi­sa­ła so­bie dane, po czym od­par­ła:

– Nic się nie martw, skon­tak­tu­ję się z nią, za­nim zdą­żą cię do mnie przy­pro­wa­dzić.

– Dzię­ku­ję. – Cla­ire wsta­ła i po­de­szła do drzwi. – Na­praw­dę, Jane, dzię­ku­ję ci – po­wtó­rzy­ła. – W ogó­le się tego nie spo­dzie­wa­łam… w ogó­le.

– Po­roz­ma­wia­my wię­cej w sa­mo­cho­dzie. A te­raz za­bie­raj swo­je rze­czy, bo cze­ka na cie­bie wiel­ki, wspa­nia­ły świat.

Jane pa­trzy­ła, jak Cla­ire uno­si gło­wę i się pro­stu­je, po czym puka do drzwi, a straż­nik za­bie­ra ją do celi. Jesz­cze przez kil­ka mi­nut bę­dzie trak­to­wa­na jak więź­niar­ka. Straż­nik nie wie­dział, że jest już wol­ną ko­bie­tą. W prze­ci­wień­stwie do ostat­nie­go razu, kie­dy praw­nicz­ka ob­ser­wo­wa­ła eskor­to­wa­ną Cla­ire, tym ra­zem po­cie­chę sta­no­wił fakt, że to już dłu­go nie po­trwa.

Jane za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go wszyst­ko dzia­ło się tak bez­pro­ble­mo­wo. Za­bra­nie więź­nia z za­kła­du kar­ne­go o śred­nim ry­go­rze po­win­no być trud­niej­sze, a tu pro­szę – dzię­ki jed­ne­mu pod­pi­so­wi gu­ber­na­to­ra Cla­ire Ni­chols sie­dzia­ła te­raz na fo­te­lu pa­sa­że­ra w toy­ocie co­rol­li, ubra­na w dżin­sy i tra­per­ki sprzed czter­na­stu mie­się­cy.

Zde­cy­do­wa­ła się wło­żyć bluz­kę, któ­rą przy­wio­zła jej Jane. Była ciut przy­du­ża, ale Cla­ire zda­wa­ła się tym nie przej­mo­wać. Bar­dziej za­ję­ta była po­dzi­wia­niem wi­do­ków za szy­bą, wzdy­cha­niem i wy­cie­ra­niem oczu. Jane pró­bo­wa­ła so­bie wy­obra­zić, w ja­kim sta­nie znaj­du­je się te­raz jej klient­ka. To oczy­wi­ste, że była roz­dy­go­ta­na. Do­pie­ro co jej całe ży­cie ule­gło gwał­tow­nej zmia­nie – po raz ko­lej­ny. Coś ta­kie­go by­ło­by trud­ne dla każ­de­go.

Co chwi­la Jane zer­ka­ła w lu­ster­ko wstecz­ne. Nic nie wska­zy­wa­ło na to, że są śle­dzo­ne; je­śli jed­nak nadaw­ca cze­ku na sto ty­się­cy do­la­rów wie­dział o zwol­nie­niu Cla­ire, Jane mar­twi­ła się, że ta oso­ba może cze­kać na opusz­cze­nie przez nich wię­zie­nia.

– Nie roz­ma­wia­łam z pa­nią McCoy – rze­kła, prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie – ale jej asy­stent­ka ka­za­ła ci prze­ka­zać, że na sta­no­wi­sku Ame­ri­can Air­li­nes bę­dzie na cie­bie cze­kał bi­let.

– Nie mam żad­ne­go do­wo­du toż­sa­mo­ści. – Gdy Cla­ire to so­bie uświa­do­mi­ła, po­czu­ła prze­ra­że­nie. Czy przez to prze­ocze­nie na nowo tra­fi do wię­zie­nia?

– Ależ masz. Stan Iowa wy­sta­wił taki do­ku­ment, po­twier­dza­jąc prze­ka­za­nie ci two­ich rze­czy. Masz wszyst­ko, praw­da?

Cla­ire przy­ci­snę­ła do sie­bie swój do­by­tek. Wszyst­ko, co po­sia­da­ła na tym świe­cie, znaj­do­wa­ło się w ma­łej ny­lo­no­wej tor­bie. Oprócz przed­mio­tów z celi tor­ba skry­wa­ła kasz­mi­ro­wy nie­bie­ski swe­ter i bi­żu­te­rię, jaką mia­ła na so­bie w mo­men­cie aresz­to­wa­nia. Nie­wie­le, jak na dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią ko­bie­tę.

– Tak. Nie są­dzi­łam, że ten do­ku­ment bę­dzie waż­ny poza mu­ra­mi wię­zie­nia.

Skrę­ciw­szy na po­łu­dnie na dro­gę nu­mer dwie­ście trzy­dzie­ści pięć, Jane wzię­ła głę­bo­ki od­dech i po­ru­szy­ła nie­wy­god­ny dla niej te­mat.

– Mu­szę ci coś po­wie­dzieć. Wnio­sek o uła­ska­wie­nie wca­le nie był moim po­my­słem.

My­śli Cla­ire Ni­chols, do tej pory uwię­zio­ne w swo­istym tran­sie, w koń­cu zo­sta­ły uwol­nio­ne. Sku­pi­ła się na sło­wach wy­ba­wi­ciel­ki – oso­by, któ­ra uwol­ni­ła ją od ży­cia w od­osob­nie­niu – jed­nak po tak dłu­gim cza­sie spę­dzo­nym w sa­mot­no­ści pro­wa­dze­nie roz­mo­wy nie było czymś pro­stym. Go­rącz­ko­wo pró­bo­wa­ła so­bie przy­po­mnieć, jak to się robi. Je­śli jed­na oso­ba koń­czy mó­wić, to sy­gnał, że głos może za­brać dru­ga. Ja­koś so­bie po­ra­dzi.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć?

Jane opo­wie­dzia­ła jej o ano­ni­mo­wej prze­sył­ce, wy­peł­nio­nym wnio­sku o uła­ska­wie­nie i cze­ku. Nie wspo­mnia­ła o tym, cze­go się bała tuż przed prze­kro­cze­niem pro­gu wię­zie­nia.

– Kto miał­by wy­dać sto ty­się­cy do­la­rów, abym mo­gła wyjść na wol­ność? – za­py­ta­ła Cla­ire.

– Nie wiem.

Cla­ire sku­pi­ła swo­ją uwa­gę na wy­ra­zie twa­rzy, ję­zy­ku cia­ła i to­nie gło­su sie­dzą­cej obok niej ko­bie­ty. Uzna­ła, że mówi praw­dę. Jej praw­nicz­ka nie wie­dzia­ła, komu za­wdzię­cza wol­ność.

– Po­cząt­ko­wo są­dzi­łam – kon­ty­nu­owa­ła Jane – że oso­ba, któ­ra to zro­bi­ła, nie chce, aby łą­czo­no jej na­zwi­sko z two­im uła­ska­wie­niem. Uzna­łam tak­że, że chro­ni w ten spo­sób sie­bie przed two­im by­łym mę­żem.

Cla­ire prze­tra­wia­ła jej sło­wa; to mia­ło sens. Gdy­by Tony się do­wie­dział, że ktoś jej po­mógł w od­zy­ska­niu wol­no­ści, kto wie, co mógł­by zro­bić. Wte­dy do­tarł do niej peł­ny sens wy­po­wie­dzi Jane.

– Po­cząt­ko­wo? Co masz na my­śli, mó­wiąc „po­cząt­ko­wo”?

To­yo­ta mknę­ła w kie­run­ku mię­dzy­na­ro­do­we­go lot­ni­ska w Des Mo­ines.

– Mu­szę przy­znać, że przy­szło mi do gło­wy coś jesz­cze. – Cla­ire się nie od­zy­wa­ła. Słu­cha­ła i pa­trzy­ła. Jane mó­wi­ła da­lej: – A je­śli wnio­sek, list i pie­nią­dze po­cho­dzą z mało praw­do­po­dob­ne­go źró­dła, od oso­by, dla któ­rej sto ty­się­cy do­la­rów to pi­kuś?

Cla­ire sze­ro­ko otwo­rzy­ła szma­rag­do­we oczy. Ra­do­sne unie­sie­nie, któ­re do tej pory prze­peł­nia­ło jej płu­ca, wy­pa­ro­wa­ło.

– My­ślisz, że to był T-Tony? – wy­ją­ka­ła. Ogar­nę­ły ją mdło­ści. – Cze­mu miał­by się tak za­cho­wać?

– Na­praw­dę nie wiem. Uwa­żam je­dy­nie, że naj­lep­sze, co mo­żesz zro­bić, to wy­je­chać z Iowa, naj­le­piej za­nim za­cznie się go­rącz­ka me­dial­na.

Cla­ire przy­ci­snę­ła tor­bę do pier­si. Przy­po­mnia­ła so­bie bez­li­to­snych dzien­ni­ka­rzy i przede wszyst­kim swo­je­go by­łe­go męża. Daw­ne lęki spra­wi­ły, że ser­ce wa­li­ło jej jak mło­tem. Spoj­rzaw­szy po­now­nie na Jane, do­strze­gła, że praw­nicz­ka co ja­kiś czas zer­ka w lu­ster­ko wstecz­ne. A je­śli Tony albo ktoś inny je śle­dził?

– Tak wła­śnie zrób­my – rze­kła.

Pra­cow­ni­ca Ame­ri­can Air­li­nes nie za­kwe­stio­no­wa­ła do­wo­du toż­sa­mo­ści wy­da­ne­go przez stan Iowa. Wrę­czy­ła Cla­ire kar­tę po­kła­do­wą: pierw­sza kla­sa do San Fran­ci­sco, wy­lot za dzie­więć­dzie­siąt mi­nut.

Każ­dy krok Cla­ire w stro­nę hali był co­raz bar­dziej sprę­ży­sty. Choć żywo mia­ła w pa­mię­ci nie­po­kój i strach, ja­kie były jej udzia­łem za cza­sów ży­cia z To­nym, de­spe­rac­ko sta­ra­ła się od­su­nąć je od sie­bie. Po­mo­gły jej w tym za­in­te­re­so­wa­nie i życz­li­wość praw­nicz­ki. Cla­ire tak na­praw­dę nie mia­ła jesz­cze cza­su na to, aby zro­zu­mieć, że od­zy­ska­ła wol­ność. Od­wra­ca­jąc się ku Jane, za­py­ta­ła:

– Po­wiedz mi raz jesz­cze o tym uła­ska­wie­niu. Mu­szę się ko­muś mel­do­wać?

– Wszyst­ko, co mia­ło zwią­zek z oskar­że­niem o usi­ło­wa­nie za­bój­stwa, zo­sta­ło unie­waż­nio­ne. Aresz­to­wa­nie, twój wnio­sek, wy­rok, wszyst­ko usu­nię­to z two­ich akt. Jest tak, jak­by to w ogó­le nie mia­ło miej­sca. – Po czym do­da­ła z em­fa­zą: – Cla­ire, czter­na­ście ostat­nich mie­się­cy w ogó­le się nie wy­da­rzy­ło.

– Trzy­dzie­ści sześć – po­pra­wi­ła Cla­ire.

Jane po­pa­trzy­ła na swo­ją klient­kę. Zo­ba­czy­ła oczy ofia­ry sprzed po­nad roku – nie było to spoj­rze­nie po­ten­cjal­nej za­bój­czy­ni. Smu­tek w po­łą­cze­niu z kon­ster­na­cją po­wie­dział jej, że od­zy­ska­nie wol­no­ści nie oka­że się ta­kie pro­ste. Wy­do­sta­nie Cla­ire zza krat Żeń­skie­go Za­kła­du Kar­ne­go Sta­nu Iowa było ła­twiej­sze niż usu­nię­cie z jej pa­mię­ci mi­nio­nych trzech lat. Żad­ne sło­wa ani dzia­ła­nia nie mo­gły uspo­ko­ić prze­peł­nio­nych stra­chem my­śli jej klient­ki. Je­dy­nym ce­lem Jane było bez­piecz­ne wy­pra­wie­nie Cla­ire poza gra­ni­ce Iowa.

– Uwa­żaj na sie­bie, pro­szę – rze­kła, wyj­mu­jąc jed­no­cze­śnie z to­reb­ki ko­per­tę i wi­zy­tów­kę. – Tu­taj masz nu­mer do pra­cy, nu­mer mo­jej ko­mór­ki i ad­res ma­ilo­wy. Gdy­bym w ja­ki­kol­wiek spo­sób mo­gła ci po­móc, śmia­ło dzwoń albo pisz. W tej ko­per­cie jest coś, co uwa­żam, że po­win­no na­le­żeć do cie­bie.

Cla­ire po­wo­li otwo­rzy­ła ko­per­tę. W środ­ku znaj­do­wa­ło się pięć­dzie­siąt do­la­rów w bank­no­tach dzie­się­cio­do­la­ro­wych i czek na sto ty­się­cy do­la­rów.

– Nie, Jane. Nie mogę tego przy­jąć. To dla cie­bie. To two­je ho­no­ra­rium za to, że mi po­mo­głaś.

– Go­tów­kę masz na nie­prze­wi­dzia­ne wy­dat­ki, ja­kie mogą ci się tra­fić, za­nim się spo­tkasz z przy­ja­ciół­ką. A je­śli cho­dzi o czek, to ab­sur­dal­na kwo­ta za kil­ka go­dzin pra­cy. Te pie­nią­dze przy­da­dzą ci się na nowy start. Kie­dy bę­dziesz mo­gła, prze­ślesz mi od­po­wied­nie wy­na­gro­dze­nie za moje usłu­gi.

– Ale nie wie­my, od kogo są te pie­nią­dze.

– To praw­da. Je­śli jed­nak od czło­wie­ka, któ­re­go po­dej­rze­wa­my, nie ucie­szył­by się na wieść, że tra­fi­ły do cie­bie?

Cla­ire uśmiech­nę­ła się po­wo­li i po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie. Nie ucie­szył­by się. – Prze­cze­sa­ła tłum w po­szu­ki­wa­niu zna­jo­mej twa­rzy, a kie­dy jej nie zna­la­zła, ode­tchnę­ła z ulgą. – I z tego po­wo­du przyj­mu­ję ten czek – do­da­ła. Ko­bie­ty się uści­ska­ły. – Dzię­ku­ję ci, Jane, za wszyst­ko.

Cla­ire wy­pro­sto­wa­ła się i od­wró­ci­ła w stro­nę wyj­ścia. Do­syć daw­no nie le­cia­ła li­nia­mi ko­mer­cyj­ny­mi, ale wie­dzia­ła, że bez kar­ty po­kła­do­wej jej to­wa­rzysz­ce nie wol­no przejść da­lej. Na szczę­ście in­nym tak­że.

Jane pa­trzy­ła, jak Cla­ire prze­cho­dzi przez od­pra­wę, po czym zni­ka w tłu­mie pa­sa­że­rów. Z gło­śnym wes­tchnie­niem po­dzię­ko­wa­ła Bogu, że nikt nie roz­po­znał jej klient­ki i że dzien­ni­ka­rze jesz­cze o ni­czym nie wie­dzą. Nie mia­ła po­ję­cia, jak dłu­go uda się utrzy­mać w ta­jem­ni­cy uła­ska­wie­nie i wy­lot Cla­ire. Mia­ła na­dzie­ję, że czas ten oka­że się wy­star­cza­ją­co dłu­gi.

Cla­ire Ni­chols sie­dzia­ła w rzę­dzie po­łą­czo­nych ze sobą czar­nych krze­seł, trzy­ma­jąc na ko­la­nach cały swój do­by­tek. Ob­ser­wo­wa­ła, co się wo­kół niej dzie­je. Lu­dzie roz­ma­wia­li, czy­ta­li, a nie­któ­rzy na­wet spa­li. Co ja­kiś czas z gło­śni­ków roz­le­ga­ły się dud­nią­ce ko­mu­ni­ka­ty. In­for­mo­wa­no o naj­bliż­szych lo­tach i opóź­nie­niach. Nikt nie zwra­cał na nią uwa­gi. Ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło to, że za­le­d­wie przed czte­re­ma go­dzi­na­mi była więź­niem sta­nu Iowa. Jej puls po­wo­li się uspo­ko­ił. Jesz­cze trzy­dzie­ści pięć mi­nut i znaj­dzie się na po­kła­dzie sa­mo­lo­tu. Mia­ła na­dzie­ję, że jej lot nie bę­dzie opóź­nio­ny. Może i nie pa­mię­ta­ła swo­je­go przy­jaz­du do Iowa, ale roz­ko­szo­wa­ła się tym, że w koń­cu opusz­cza ten stan. I jej pla­ny nie uwzględ­nia­ły po­wro­tu.

– Pani Ni­chols? – po­wie­dział ci­cho do ucha Cla­ire po­tęż­ny pra­cow­nik ochro­ny.

Za­sko­czo­na bli­sko­ścią i sło­wa­mi męż­czy­zny wy­du­ka­ła:

– Tak? Je­stem Cla­ire Ni­chols.

– Pro­szę pójść ze mną.

„O Boże, nie! Bła­gam, po­zwól mi wsiąść do tego sa­mo­lo­tu”. W oczach Cla­ire po­ja­wi­ły się łzy, a w jej gło­wie roz­legł się prze­ni­kli­wy dzwo­nek alar­mo­wy. Choć ogar­nię­ta pa­ni­ką, sta­ra­ła się mó­wić spo­koj­nie:

– Przy­kro mi, ale nie mogę tego zro­bić. Nie mogę się spóź­nić na swój lot.

– Pani Ni­chols, pro­szę się udać ze mną, wszyst­ko wy­ja­śnię pani w swo­im biu­rze.

Za­ci­snę­ła dło­nie na tor­bie, za­sta­na­wia­jąc się nad dal­szym dzia­ła­niem. Nie po­win­na była zo­sta­wiać Jane, nie tak od razu. Mia­ła wi­zy­tów­kę praw­nicz­ki, mo­gła do niej za­dzwo­nić. Kie­dy się ode­zwa­ła, w jej gło­sie dało się sły­szeć nie­po­kój.

– Na­praw­dę nie chcę pójść z pa­nem.

Lu­dzie za­czę­li im się przy­glą­dać.

Męż­czy­zna rzekł do niej szep­tem:

– Pani Ni­chols, pani bi­let zo­stał anu­lo­wa­ny. – Po­krę­ci­ła gło­wą. – Nic się nie dzie­je. – Zbli­żył usta do jej ucha, aby nikt nie mógł go pod­słu­chać, i szep­nął: – Pro­szę się uspo­ko­ić, pani bi­let anu­lo­wa­no, po­nie­waż przy­le­ci po pa­nią pry­wat­ny sa­mo­lot.

Głos pra­cow­ni­ka ochro­ny do­cie­rał do niej przez dłu­gi, ciem­ny tu­nel, któ­ry się za­mknął. Zo­sta­ła tyl­ko ciem­ność…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: