Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kości zmarłych - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kości zmarłych - ebook

Kości zmarłych to czwarta powieść serii o inspektorze Anthonym McLeanie, której akcja ma miejsce w Edynburgu.

Ciało znanego szkockiego polityka zostaje odnalezione w jego wiejskiej rezydencji. Wygląda na to, że Andrew Weatherly zabił swoja żonę i dwie córki zanim zastrzelił siebie. Wszyscy zadają sobie pytanie, jak taki odnoszący sukcesy człowiek mógł zrobić coś tak strasznego.

Rozwiązanie tej zagadki przypada McLeanowi i jak zwykle im inspektor kopie głębiej, tym bardziej schodzi do świata, w którym rzeczywistość staje się nieoczywista, a najbardziej irracjonalne odpowiedzi wydają się jedynymi możliwymi wyjaśnieniami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-472-3
Rozmiar pliku: 975 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ból jest wszędzie.

W głowie pulsuje, jakby ktoś wywiercił mu dziurę w czaszce i ściskał mózg w rytmie bicia serca. Ból płynie żyłami niczym kwas, wyżera go od środka. Zgrzyta w stawach, mimo że są nieruchome. Płonie na skórze jak pled z ognia.

Nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Dokoła jest tylko ciemność, w uszach rozbrzmiewający echem ryk i ten wszechogarniający ból. Może znów jest w Afganistanie? Skończył jak Bodie i Jugs? Stąpnął na minę-pułapkę, podłożoną przez jakiegoś arabusa? Nie. To było wtedy. Odbył służbę, przeżył. Czy to dobrze, inna sprawa.

Pamięta miasto, sekretny świat ludzi mieszkających na ulicy. Był jednym z nich. Był bezpieczny przez jakiś czas. Udało mu się stanąć na nogi, zbudować jakieś życie. Takie, jakie rozumiał: walka o przetrwanie, o kolejną porcję alkoholu.

Spokój. Spróbuj zachować spokój. Pozwól dojść do głosu dawnym umiejętnościom. Bywał w gorszych tarapatach, bez dwóch zdań. Musi tylko zebrać się w sobie. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, wciąż czuje to pulsowanie w czaszce, świąd całego ciała, papier ścierny w biodrach, łokciach i kolanach.

Powoli panika ustępuje, zostaje tylko ból. Z bólem da sobie radę. Potrafi go zignorować. Skupić się na czymś innym, próbować dojść, co się z nim dzieje. Zaciska dłonie, jęczy, ból gwałtownie przenika ramiona. Dźwięk dodaje mu otuchy, jest konkretny i zrozumiały. Więzy wokół lewej dłoni jakby odrobinę zelżały. Skup się. Wykorzystaj to. Nie zwracaj uwagi na ból, nie trać energii. Atakuje pasek jak terier szczura. Wytrwale, uparcie, obsesyjnie.

Nagle pasek ustępuje. Jakby ktoś strzelił mu prosto w łeb. Ciemność wybucha kalejdoskopem kolorów, które wirują dokoła, błyskają. Chociaż czuje, że jest bliski przegranej, zaciska zęby, wydaje z siebie dźwięk przypominający krótkie szczeknięcie. Triumf zmieszany z porażką. Pozwala uwolnionej dłoni opaść wzdłuż boku i zbiera siły przed kolejną bitwą.

Najpierw pasek wokół głowy. Śliskie od potu palce walczą ze zbyt mocno zaciśniętą sprzączką. Wydaje się, że minęły całe godziny, nim wreszcie udaje mu się ją rozpiąć. Miał nadzieję, że teraz pulsowanie w czaszce ustąpi, lecz przeciwnie, jeszcze się nasiliło. Dotyka czoła. Skóra jest szorstka i ściągnięta, miejsce, w którym spoczęły palce, wybucha ogniem.

Zaznał bólu nieraz. Podczas treningu do sił specjalnych zmuszano jego ciało do takich rzeczy, że większość ludzi pewnie by nie uwierzyła. To teraz jest jednak znacznie gorsze. Kiedy próbuje usiąść, tylko paski ciasno zaciśnięte wokół kostek powstrzymują go przed upadkiem. Próbuje je rozwiązać, ale wysiłek prawie go zabija. Nic nie może poradzić, osuwa się na podłogę. Przynajmniej jest chłodna, koi skórę w miejscach, które jej dotykają. Przywiera do niej jak dziecko do matki, rozpaczliwie szuka tej drobnej ulgi.

Okazuje się krótkotrwała. Chłodny dotyk na powrót rozpala skórę, wznosi cierpienie na kolejny poziom. Jakby kamień zmienił się w papier ścierny i pocierał powierzchnię ciała, już i tak zdartego niemal do żywego mięsa. Jakby ktoś wcierał w rany sól i sok z cytryny.

Podnosi się z trudem, opiera o nosze. Widzi światło. Prawdziwe światło, nie fajerwerki, które wypełniały jego pole widzenia od chwili, kiedy po raz pierwszy próbował wykonać jakiś ruch. Ale to, co widzi, starcza, by panika powróciła, żeby wypełniła jego gardło jak wymiociny.

Znajduje się w sali tortur. Otaczają go przeróżne narzędzia przeznaczone wyłącznie do zadawania bólu. Długie mechaniczne ramiona zakończone igłami, pudełka okręcone drutem, chromowe poręcze nabite rzędami zacisków szczękowych. Butelki pełne kolorowych płynów, trucizn, kwasów.

Cofa się przerażony i w tym samym momencie chwyta kątem oka jakiś ruch. Szyba, nie, lustro. Obca postać powtarza jego niezgrabne kroki. Nie widzi zbyt wiele w ciemności, ale i tak podchodzi bliżej. Coraz bliżej. Na razie nie wie, co jest nie tak z postacią w lustrze.

Ale po chwili już widzi. Postać patrzy na niego w stłumionym świetle. Twarz. Jego twarz. Twarz demona. Dzikie obłąkane oczy. Policzki, nos, czoło i ogoloną czaszkę pokrywają czarne zawijasy. Spogląda w dół, na swoje ramiona. Wzory wiją się na całym ciele. Są pod skórą: obce upiorne stworzenia pożerają go od środka.

Wpada w panikę. Fala adrenaliny zmywa wszystko dokoła. Pozostaje tylko nieodparta chęć ucieczki. Rzuca się do drzwi, biegnie przez puste korytarze, świadom jedynie bólu i niczego poza tym. Nie wie, dokąd ucieka, nie ma żadnego planu. Byle się stąd wydostać.

I nagle znajduje się na zewnątrz. Białe płatki sypią się z nocnego nieba. Biegnie dalej, ledwo sobie uświadamia, że jest nagi. Prawie nie czuje zimna pod stopami ani uderzeń niskich gałęzi na obolałej skórze. Jest tak przerażony, że nie zauważa, kiedy kończy się ziemia. Nogi i ramiona wciąż pracują. Pchany ich siłą, spada z klifu i leci coraz niżej, coraz dalej w dół.2

– Jezu, ale zimno.

Inspektor Tony McLean tupał w sięgającym kostek śniegu, desperacko usiłując pobudzić w nich krążenie. Czerwone dłonie wcisnął pod pachy, szukając ciepła, boleśnie świadom, że nie przygotował się odpowiednio na tę wyprawę. Latem Roslin Glen było wspaniałym miejscem. Rzeka North Esk płynęła tu wyrytym w piaskowcu wąskim, głębokim wąwozem, który rozszerzał się w miejscu, gdzie Tony właśnie stał – tam, gdzie skręca w górę droga na Rosehall i Dalkeith. Zwykle był to silnie nasłoneczniony punkt. Ale nie dzisiaj. Tego dnia wiatr dął w wąskim korytarzu, wznosząc wiry śniegu, a ten natychmiast przyklejał się do każdego fragmentu odsłoniętej skóry.

– Trzeba było zabrać płaszcz, szefie. Bywa tu chłodnawo. – Sierżant Laird, wśród przyjaciół i wrogów znany jako Bob Gburek, wyglądał jak poczciwy wujaszek przebrany za świątecznego krasnala. Miał na sobie pikowaną kurtkę i grube rękawice, a na łysiejącej czaszce jaskrawożółtą czapkę z pomponem. Zimny wiatr pomalował mu policzki i czubek nosa na czerwono. Albo dał znać o sobie wieloletni nałóg. A może jedno i drugie.

– Wiesz może, dokąd mamy iść? – McLean obrócił się na piętach, jednocześnie obejmując parking spojrzeniem.

Stało na nim kilka radiowozów, furgonetka ekipy technicznej i zardzewiały peugeot kombi. Ludzi jednak nigdzie nie było widać. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę porę roku i śnieg wciąż sypiący z nieba w kolorze starego sińca. Chyba tylko ktoś doskonale obeznany w terenie ryzykowałby spacer w w takich warunkach.

– Rzeka jest tam, zdaje się. – Bob Gburek machnął w stronę najbliższego samochodu.

W śniegu rysowała się wydeptana i już częściowo zasypana ścieżka. W oddali powinien widnieć zamek wznoszący się na skale. Może nawet kaplica, o ile McLean dobrze pamiętał. Ale dzisiaj nie było na to szans. Ruszył przed siebie. Kiedy mijał furgonetkę technicznych, drzwi się rozsunęły i ze środka wydostał się podmuch ciepła zmieszany z nieomylnym zapachem prawdziwej kawy. Oraz posterunkowy Stuart MacBride.

– O, już pan jest.

– Raczej nie da się zaprzeczyć. – McLean zerknął do środka.

Paru technicznych kuliło się przy czymś, co wyglądało na przenośny piecyk gazowy i co z pewnością nie spotkałoby się z akceptacją komisji do spraw bezpieczeństwa i higieny pracy.

– Pewnie nie macie zapasowej kurtki?

Owszem, może i była wściekle żółta i ozdobiona biegnącym przez środek wielkim niebieskim napisem „Strathclyde Water”, ale przynajmniej ciepła. McLean opatulił się szczelnie kurtką i ruszył za kolegami wąską ścieżką, wiodącą od parkingu w głąb doliny. Drzewa wznoszące się z obu stron tworzyły coś w rodzaju tunelu i osłaniały przed najgorszymi podmuchami, ale w zamian groziły zwaleniem lawiny śniegu na nieostrożnego przechodnia.

– Co właściwie będziemy dzisiaj oglądać, posterunkowy? – zapytał McLean, kiedy ścieżka doprowadziła ich do niewielkiej łączki, na której pasło się stadko biednych owiec.

– Zwłoki. Musiał spaść gdzieś dalej, w górze rzeki. Ostatnio przybyło wody, pewnie zmyło go na te skałki.

Pokonali połamany płot i znaleźli się na gęściej zadrzewionym obszarze. Tutaj ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu – wystarczająca, by zrobiło się bardzo ślisko. Stromy brzeg bynajmniej nie poprawiał sytuacji. McLean jakimś sposobem zdołał dotrzeć na sterczącą nad wodą płaską skałę i ani razu nie zaliczyć gleby. Nieco dalej kilku mundurowych kuliło się z zimna we wściekle żółtych kurtkach. Bałtyckie powietrze zmieniało ich oddechy w parę.

– Tutaj? – McLean wskazał w dół, gdzie rzeka płynęła wąskim kanałem między płaskimi skałami.

Z dołu docierał głośny szum wody. Dwóch technicznych pilnie budowało konstrukcję złożoną z ramy i wyciągu. Obaj mieli na sobie specjalne wodoodporne ubrania i hełmy, podobne do tych, które często wkładają kajakarze i grotołazi. Niewątpliwie wyciągnęli krótsze słomki, kiedy decydowano, kto pójdzie po zwłoki.

– Kto go znalazł? – spytał McLean posterunkowego, kiedy podeszli na sam skraj. Uważał na każdy krok, świadom, że w każdej chwili może spaść głową w dół, prosto w odmęty North Esk.

– Jeden z mieszkańców wsi. Codziennie chodzi tu z psem na spacer. Cholerny świr, jeśli chce pan znać moje zdanie. – Policjant zrobił zmieszaną minę, po czym dodał: – Sir.

McLean w milczeniu popatrzył w głąb parowu. Rzeka ryła ten wąwóz w piaskowcu przez tysiące lat. Miejscami kamienne ściany wznosiły się na wysokość dobrych trzydziestu metrów. Tutaj rzeka napotkała opór twardszej skały. Wzburzony nurt wypychał wielkie głazy i układał z nich zaporę. Wąski kanał, na który McLean patrzył, to była jedna z wielu dróg, którymi woda okrążyła przeszkodę, by popłynąć dalej w stronę Firth of Forth. Leżała tam cała masa przeróżnych odpadków, pni drzewnych i śmieci, znalazł się nawet wózek z supermarketu. A teraz również nagi martwy mężczyzna.

Tak w każdym razie przypuszczał McLean, chociaż niewiele mógł dojrzeć w słabym świetle. Woda potraktowała ciało dość brutalnie, obróciła je i rzuciła na skały, powyginała nogi i ramiona w nienaturalny sposób. Głowy w ogóle nie było widać, kryła się między kamieniami. McLean wzdrygnął się na myśl, że może w ogóle jej tam nie być. Nie pierwszy raz ktoś utrudniłby im pracę w ten sposób. Za każdym razem było to tak samo nieprzyjemne doświadczenie.

Przede wszystkim jego uwagę zwrócił kolor ciała. Widok czarnoskórego mężczyzny w mieście wielkości Edynburga rzecz jasna nie należy do rzadkości, ale w tym przypadku kolor wyglądał jakoś podejrzanie. A może raczej tekstura?

– Mamy go wyciągnąć?

McLean podniósł wzrok i spojrzał na jednego z technicznych – jak się okazało, stojącego znacznie bliżej, niż McLean się spodziewał. Nie usłyszał jego kroków. Nieustający grzmot wody tłumił wszystkie dźwięki.

– Póki leży na dole, nic nie zrobimy. Tak, wyciągnijcie go.

Odsunął się i patrzył, jak spuszczają wąskie nosze. Jeden z oficerów obwiązał linę wokół najbliższego głazu, a jego kolega ostrożnie wszedł do wody. Minęły całe wieki, McLean zaczął tracić czucie w stopach. Wreszcie oficer odwrócił się i uniósł kciuki. Potem techniczni razem unieśli nosze i umieścili je na płaskiej skale.

– Utknął łbem w pierdolonej szczelinie. Cholerna robota. – Oficer zaczął zwijać linę, a jego kolega rozmontowywać ramę i wyciąg. Obaj mieli takie miny, jakby marzyli jedynie o powrocie do furgonetki i gazowego piecyka.

McLean nie mógł mieć o to pretensji. Ukucnął obok ciała, wciąż dziwacznie wykręconego i połamanego przez rzeczny nurt. Nie widział twarzy. Bez wątpienia był to mężczyzna. Dowód, choć mały i skurczony, nie budził wątpliwości. Podobnie jak fakt, że denat nie miał ciemnej skóry. Tu i tam błyskały nieliczne jasne fragmenty.

Resztę ciała, od stóp do głów, dłonie, palce, nawet penis, pokrywały tatuaże w formie ciemnych zawijasów.3

… napływają informacje na temat strzelaniny w domu w północno-wschodniej części Fife. Mężczyzna, wstępnie zidentyfikowany jako Andrew Weatherly, zastrzelił żonę i dwie córki, po czym popełnił samobójstwo przy użyciu tej samej broni. W tym momencie jeszcze nie możemy potwierdzić, że chodzi o posła do Holyrood, Parlamentu Szkockiego, z okręgu Fife West…

McLean wcisnął guzik na kierownicy, którym zmieniało się stacje radiowe, w poszukiwaniu kojącej muzyki. Miał dosyć własnych kłopotów, nie zamierzał wysłuchiwać historii o sprawach podlegających innym wydziałom. Tyle że teraz wszyscy byli jedną wielką rodziną pod wspólną nazwą Policji Szkockiej.

Zauważył przesmyk między samochodami i przyspieszył, przez chwilę rozkoszował się tempem jazdy, ale już po pięćdziesięciu metrach znów musiał zwolnić. Dojazdy były prawdziwym koszmarem, nie pierwszy raz tęsknił za dawnym mieszkaniem na Newington. Chodzenie pieszo do pracy miało swoje zalety nawet podczas takich chłodów i w śniegu. Łatwiej myśleć do rytmu kroków na chodniku niż w tym poruszającym się zrywami tłumie samochodów.

Przynajmniej nie musiał narzekać na wóz. Ani martwić się, że rozpuści się w soli, którą sypano ulice. Stara alfa jeszcze nie wróciła z warsztatu i nie mógł pozbyć się myśli, że w gruncie rzeczy dobrze się stało.

Już miał skręcić w boczną uliczkę, w nadziei że skróci sobie podróż o kilka sekund, kiedy zadzwonił telefon, i to bardzo donośnie, bo przez głośniki. Mniej ceniona przez niego zaleta nowoczesnego samochodu. Wcisnął przycisk na desce rozdzielczej aktywujący system Hands-free.

– McLean.

– Gdzie ty się, do cholery, podziewasz?

Dzień dobry, nadinspektorze Duguid, mnie również miło pana słyszeć. McLean spojrzał na zegar. Pomarańczowe cyfry pokazywały, że do ósmej zostało jeszcze dwadzieścia minut.

– W tym momencie, szefie? Jestem w swoim samochodzie, który stoi w korku na Lothian Road. A pan gdzie się w tej chwili znajduje?

– Nie pyskuj, McLean. Miałeś być na porannym briefingu, o wpół do siódmej.

Pierwszy raz o tym słyszał. Po tak zwanym incydencie na strychu odsunięto go od aktywnej służby niby do czasu, aż wyleczy złamaną nogę, ale nieoficjalnie do zakończenia, jak się wydawało, niemającej końca serii spotkań z jego ulubionym psychiatrą, profesorem Mattem Hiltonem. Wczorajsza wyprawa do Roslin Glen to była pierwsza porządna sprawa od wielu miesięcy.

– Poranny briefing, szefie? Jaki briefing?

Krótka pauza, jakby nadinspektor popadł w zamyślenie.

– No tak. Nie jesteś częścią zespołu.

Krótkiemu epizodowi z Duguidem w roli komendanta litościwie położyło kres powstanie tworu zwanego Policją Szkocką. Była to jednak zapewne jedyna pozytywna strona całej tej żałosnej reformy. Wydział dochodzeniowo-śledczy zmienił nazwę na wydział kryminalny i podzielił się na imponującą liczbę zespołów wyspecjalizowanych w przeróżnych aspektach przestępczych umysłów rodem ze Szkocji. Człowiek ledwo miał czas, żeby się zorientować, gdzie akurat danego dnia pracuje.

– Nieważne. – Zero przeprosin. To by nie było w stylu Duguida. – Znajdź mnie, jak tylko przyjedziesz, okej? Mam dla ciebie zajęcie.

Linia umilkła. Głos nadinspektora zastąpiło radio, w którym akurat grano radosną popową piosenkę, nieznaną McLeanowi. Na moment zapatrzył się przed siebie, ale nagle dotarło do niego, że samochód z przodu zaczął się oddalać. Wcisnął sprzęgło, wrzucił bieg i dodał gazu. A już się cieszył na dochodzenie w sprawie ciała znalezionego w Roslin Glen. Ale cóż, jak to nieraz bywa, życie miało wobec niego inne plany.

– Wiem, że to katastrofa. I fatalny moment. Wiem też, że roboty nam nie brakuje.

Mimo całego zamieszania towarzyszącemu powstawaniu Policji Szkockiej nadinspektor Charles Duguid jakimś cudem zdołał zatrzymać wielki gabinet na trzecim piętrze. Teoretycznie miał zawiadywać Oddziałem do spraw Przestępczości i Bezpieczeństwa Publicznego, wcześniej znanym jako Lothian i Borders, więc w pewnym sensie było to uzasadnione. McLean i tak skrycie marzył, by do gabinetu wróciła poprzednia właścicielka. Niestety, z reguły jego marzenia w tej dziedzinie pozostawały niespełnione.

Duguid, może składając w ten sposób hołd poprzedniczce, a może kierowany patologiczną potrzebą ciągłej kontroli otoczenia, od pewnego czasu i na jakiś czas w ciągu dnia zostawiał drzwi otwarte. McLean zatrzymał się na zewnątrz i słuchał rozmowy telefonicznej, zastanawiając się, kiedy powinien wkroczyć.

– Wiesz może, o co chodzi? – spytał sekretarkę czuwającą przy biurku tuż obok drzwi gabinetu.

– Zdaje się, że o tego posła, który zabił rodzinę. Okropna, okropna historia. – Potrząsnęła głowa i wróciła do stukania w klawiaturę.

– McLean, nie stój tak, chyba nie przyszedłeś na pogawędki z sekretarką. Właź do środka. I zamknij drzwi. – Duguid stał tuż przy wejściu, jak zwykle zniecierpliwiony. W jednej dłoni trzymał telefon, który znów przyłożył do ucha, kiedy tylko McLean wypełnił polecenie. – Nie. Jest tu teraz. Wszystkiego się dowiem, proszę się nie martwić, szefie.

McLean uniósł brwi. Nie spodziewał się żadnych wyjaśnień. I nie przeżył rozczarowania – Duguid rozłączył się, położył telefon na biurku i rozparł się w wielkim skórzanym fotelu. W końcu spojrzał na McLeana.

– Jak noga?

McLean poruszył się lekko. Biodro nadal go bolało, chociaż minęło już kilka miesięcy. Owszem, odczuwał poprawę, ale zimna aura bynajmniej nie pomagała.

– Coraz lepiej, dziękuję. Raz w tygodniu chodzę na rehabilitację, ale to żaden problem.

Duguid zmrużył oczy. Przesunął w stronę McLeana kartkę papieru i nie patrząc na nią, powiedział:

– Wstępna ocena psychiatryczna głosi, że możesz wrócić do pracy. – Zabrzmiało to, jakby Duguid traktował ów fakt niczym osobistą obrazę.

– Bardzo się cieszę, szefie, bo wróciłem już jakiś czas temu.

– Oszczędź mi sarkastycznych uwag, McLean. Zapewne słyszałeś o Andrew Weatherlym?

– Pośle do parlamentu? Coś wspominali rano w radiu, ale myślałem, że jeszcze nie potwierdzono…

– O, to na pewno on. Pieprzony idiota. – Duguid potarł twarz. Chwytliwe paluchy, długie i cienkie, sprawiały wrażenie, jakby je wyposażono w zbyt wiele stawów. – Wygląda na to, że zabił żonę i dzieci, a potem strzelił sobie w łeb. Po co, kurwa, ktoś robi coś takiego?

– Naprawdę nie mam pojęcia, szefie. Może żył w dużym stresie?

Duguid spojrzał na niego jak na wariata.

– A ja to co niby jestem? Jego terapeutą? Skąd mam wiedzieć?

McLean milczał. Wiedział, że najlepiej odczekać i nie reagować. A skutkami martwić się później.

– Nasz pan Weatherly był człowiekiem o szerokich koneksjach. Należał do Komisji do spraw Współpracy z Policją. Zostawił mnóstwo odcisków palców na naszej ulubionej Policji Szkockiej, więc sam rozumiesz, co to oznacza dla naszych przełożonych. Chcą jak najszybciej pozamiatać.

– A to nie jest sprawa dla Fife? To przecież ich teren.

Duguid rzucił mu wzgardliwe spojrzenie.

– Już nie ma żadnych „terenów”. Jesteśmy jedną, kurwa, wielką szczęśliwą rodziną, zapomniałeś?

McLean zaszurał stopami, próbował powstrzymać się przed niecierpliwym podskakiwaniem. Jasne, znał nowe struktury, ale stary podział na regiony w ramach wydziału kryminalnego nadal istniał. Nie było potrzeby jeździć do Fife i denerwować miejscowych.

Duguid znów zrobił to coś z paluchami, po czym ciężko opadł na oparcie fotela, które zaskrzypiało ostrzegawczo i odchyliło się gwałtownie, jakby zaraz miało go zrzucić na podłogę.

– Posłuchaj. Ludzie z Fife są teraz na miejscu. Tak, to ich teren, jak raczyłeś zauważyć. Ale Weatherly był posłem. Miał dom w Edynburgu, tutaj prowadził interesy. A więc, czy tym z Fife się to podoba, czy nie, bierzemy udział w dochodzeniu.

– I co mam zrobić?

– Sądziłem, że to oczywiste, McLean. To, co zwykle. Grzeb głębiej niż to konieczne. Komplikuj, co tylko się da.

McLean zmarszczył brwi. Tego się nie spodziewał. Na pewno nie z ust Duguida.

– Ale myślałem, że kwatera główna…

Duguid pochylił się do przodu, podparł łokciami o blat biurka.

– O to sięga wyżej, McLean. Samej góry. Chcą posprzątać szybko i skutecznie. Jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Pieprzyć to. Niewinna kobieta i dwie dziewczynki nie żyją. Nie obchodzi mnie, czy ich morderca się zabił. Chcę wiedzieć, co nim kierowało, a jeśli przy okazji wejdziemy kilku osobom w paradę, no to trudno.

Pół godziny później McLean wszedł do pokoju dochodzeniówki, jak zwykle pogrążonym w gorączkowej bezczynności. Jego mózg nadal próbował przepracować rozmowę z nadinspektorem. Duguid nie przestawał go zdumiewać. Pozostawała też drobna kwestia: na kogo spadnie wina, kiedy wszystko się spierdoli. Bo niewątpliwie się spierdoli. Nie pierwszy raz McLean został skazany. I zapewne nie ostatni.

– Dzień dobry. – Głos dochodzący zza otwartych drzwi był świeży i pełen zapału, podobnie jak wyszorowana do różowości twarzyczka właściciela. Posterunkowy MacBride pilnie siedział przy swoim biurku.

– Dzień dobry. Jesteś sam?

– Briefing w pokoju głównym, szefie. Nadinspektor Brooks postanowił oświecić wszystkich inspektorów i sierżantów w kwestii bieżących dochodzeń. – MacBride zrobił zbolałą minę, prawdopodobnie naśladując wyraz twarzy McLeana.

– Chyba umknęła mi notatka służbowa. – To by tłumaczyło poranny telefon Duguida. – Nieważne, mam lepsze rzeczy do roboty, niż słuchać bełkotu w wykonaniu Brooksa. Dowiedziałeś się czegoś na temat naszego tajemniczego mężczyzny z tatuażami?

MacBride pogrzebał w teczkach na biurku i wyciągnął jedną z nich – rozczarowująco cienką. Ale przynajmniej opatrzoną oficjalnym kodem.

– Jeszcze nic. Ciało jest w kostnicy, czeka na sekcję. Zasięgnąłem języka w rejestrze osób zaginionych. Nikt nie odpowiada opisowi. Niewiele można zrobić, póki się nie dowiemy, czy w ogóle są powody do podejrzeń.

– Był nagi. Jak dla mnie, to wystarczająco podejrzane. Gdyby po prostu wpadł do wody, powinien coś na sobie mieć.

– Mógł zdjąć ubranie. Podobno ludzie czasem tak robią, kiedy bardzo marzną. Coś im się plącze w głowie, mają wrażenie, że się gotują. Chyba gdzieś o tym czytałem…

– Zaburzenia świadomości spowodowane hipotermią. Tak, całkiem możliwe. – McLean potrząsnął głową. – Cóż, wkrótce się dowiemy. Wiesz, kiedy odbędzie się sekcja?

– Nie. Ale mogę zadzwonić. – MacBride sięgnął po telefon.

– To może zaczekać. Na początek mam inne zadanie. Jest tu gdzieś Ritchie?

– U Brooksa na briefingu, tak jak cała reszta. Może ja mógłbym w czymś pomóc? – Pełne nadziei spojrzenie posterunkowego stanowiło naprawdę piękny widok. Był jak szczeniak, który rozpaczliwie pragnie, by to jego wybrali nowi właściciele. McLean z przykrością musiał go rozczarować.

– Potrzebne mi jej szczególne umiejętności – odparł dyplomatycznie, bo nie mógł powiedzieć prawdy: że wolałby nie utknąć z MacBride’em w samochodzie na parę godzin, kiedy mógł sobie wybrać mniej rozentuzjazmowane towarzystwo. – Poza tym Ritchie zna kogoś z regionu Fife, co może się okazać bardzo korzystne.

– Fife? – Zdumiona mina ustąpiła zrozumieniu z towarzyszeniem szeroko rozwartych oczu. – O

– Zgadza się. O Duguid kazał mi pogrzebać w krwawej jatce. Jeśli masz choć odrobinę rozsądku, to lepiej zostań tutaj.4

Po pewnym czasie doszedł do wniosku, że może byłoby jednak lepiej, gdyby zabrał MacBride’a. Sierżant Ritchie zareagowała z wielką wdzięcznością, kiedy wyciągnął ją z bezsensownego briefingu, ale wyglądała na bardzo zmęczoną i przez całą drogę prawie nic nie mówiła.

– Brooks jest aż tak fatalny? – próbował zagaić, kiedy zwolnili, by przeczołgać się przez kolejne niekończące się roboty drogowe na północnym krańcu miasta, gdzie znajdował się wjazd na nowy most prowadzący do Fife.

– Nawet sobie nie wyobrażasz. – Ritchie potrząsnęła głową.

– Teraz znów należysz do mojego zespołu. Tylko pamiętaj, jeszcze możesz pożałować.

Przed Halbeath, kiedy ruch wreszcie zelżał, McLean wrzucił bieg i dodał gazu. Uwielbiał to uczucie, kiedy wbijała go w fotel siła silnika V6. Dźwięk też bardzo lubił. Wiedział jednak, że samochód jest niemal tak samo nieodpowiedni do jego stanowiska, jak model klasyczny, który właśnie przechodził kosztowną naprawę w specjalistycznym warsztacie w Anglii. Nie wspominając już, z jakim bólem – dosłownie – wiązało się wsiadanie i wysiadanie z nogą dopiero co wyjętą z gipsu.

Śnieg zbierał się na poboczu, szary od soli i brudu. Jechali przed siebie w milczeniu. McLean dawno nie odwiedzał tej okolicy, ale nie dostrzegał większych zmian. Może przybyło kilka magazynów na obrzeżach Kinross. Ale każda suma przesłana ze stolicy, zwykle zresztą niewielka, wyparowywała tym szybciej, im dalej na północ. Kiedy minęło się Auchtermuchty, nawet wyboje na drodze wyglądały tak, jakby rosły tam od stuleci.

McLean wydrukował sobie wcześniej mapę, ale i tak, nim dotarli na miejsce, musieli zaliczyć kilka błędnych skrętów i rozmowę z pomocnym farmerem o ogorzałej twarzy. Jeśli skąpe wiadomości na temat Andrew Weatherly’ego były prawdą, a nie wymysłem mediów, zaczynał on raczej skromnie, ale z wielkim entuzjazmem przyjął styl życia osiadłego na wsi arystokraty. Jego rezydencja stała z dala od drogi, w naturalnym zagłębieniu na końcu płytkiej doliny. Po zachodniej stronie wznosiło się największe wzgórze w okolicy, teraz przysypane grubą warstwą śniegu. Ciemne sylwetki świerków wyznaczały kształt stoków. Bez wątpienia było to piękne miejsce, co dodatkowo podkreślało grozę ostatnich wydarzeń.

Nim zdążył skręcić z drogi na podjazd, policjanci w mundurach kazali mu się zatrzymać. Wszędzie stały samochody reporterów i furgonetki telewizyjne. Legitymacja McLeana wywołała jedynie lekkie uniesienie brwi, ale na końcu podjazdu znów musiał się zatrzymać – tym razem z powodu biało-niebieskiej taśmy policyjnej.

– Nie ma co wkurzać ich jeszcze bardziej. – Zaparkował najbliżej domu jak tylko się dało i wysiadł. Zimne powietrze uderzyło go w twarz, powiew od strony wzgórza przeniknął do kości. McLean sięgnął do wnętrza samochodu, wyjął ciężki wełniany płaszcz i zdążył go włożyć akurat na powitanie kolejnego mundurowego.

– Pan jest śledczym z Edynburga, tak?

McLean przytaknął i ponownie pokazał legitymację. Ritchie wygramoliła się z samochodu i rozglądała dokoła, naciągając na dłonie czarne skórzane rękawiczki.

– Oficer dowodzący w namiocie. – Policjant ruchem głowy wskazał niską białą konstrukcję, stojącą w odległości kilku metrów od drzwi wejściowych. McLean już miał ruszyć w tamtym kierunku, ale zatrzymała go dłoń na ramieniu.

– Uprzedzę, że pan przyjechał. Lepiej nie psuć technicznym roboty.

McLean wytrzymał spojrzenie oficera, może nieco za długo jak na zasady uprzejmego zachowania. Był to starszy mężczyzna w stopniu sierżanta. Przypuszczalnie w wieku Boba Gburka. Może trzeba go wziąć do towarzystwa. Pewnie znał wszystkich w rejonie, przynajmniej z widzenia.

– Słusznie – odparł w końcu McLean. – Nie zamierzamy przeszkadzać. Tylko proszę dać znać, kiedy będziecie gotowi.

Sierżant kiwnął głową i ruszył w stronę namiotu, bynajmniej się nie spiesząc.

– Niezbyt uprzejmie, co?

Odwrócił się i spojrzał na Ritchie, która stała oparta o samochód. Piegowatą twarz wykrzywiał grymas, krótkie rude włosy źle znosiły lodowate podmuchy wiatru.

– Przypominam sobie, że wcale nie wykazałaś się większą uprzejmością, kiedy przyszedłem na pogrzeb Donalda Andersona. Nikt nie lubi, kiedy ktoś mu włazi na jego terytorium.

– A czy nie temu właśnie miała służyć idea Policji Szkockiej? Koniec z głupią rywalizacją między regionami. Wszyscy razem i całe to motywacyjne pierdolenie, z którego przez pół roku na próżno próbowałam coś zrozumieć.

– Daj sobie czas. I nie traktuj tego zbyt osobiście. – McLean posłał Ritchie coś, co w jego mniemaniu było przyjacielskim uśmiechem, i dostał w zamian uśmiech znużony.

Nagle Ritchie przesunęła spojrzenie na coś za jego plecami i wyprostowała się jak struna, jakby zamierzała stanąć na baczność.

– Inspektor Tony McLean. Nie przypuszczałem, że spotkam cię w tej okolicy.

McLean odwrócił się. Znał ten głos, ale dopiero po chwili skojarzył go z właścicielem. Wysoki, szczupły mężczyzna podszedł bliżej. Towarzyszyli mu umundurowany sierżant i fotograf kryminalny w białym kombinezonie roboczym. Mężczyzna również miał na sobie podobny kombinezon, ale górą część rozpiął i luźno obwiązał rękawy wokół talii.

– Jack? – McLean nie mógł ukryć zdziwienia, chociaż wiedział, że jest ono raczej nie na miejscu. Powinien wiedzieć, że do tak poważnej sprawy przypiszą wyższego rangą oficera. Nadinspektor Jack Tennant bez wątpienia spełniał konieczne kryteria. I ze wszystkich osób, które potencjalnie mogłyby pełnić rolę oficera dowodzącego na miejscu zbrodni, lepszego towarzystwa McLean nie mógł sobie wymarzyć.

– Chyba aż tak bardzo się nie zmieniłem, co? – Nadinspektor przeciągnął dłonią po czole, goniąc uciekającą linię włosów. Znajdowała się w tym samym miejscu już przy ich pierwszym spotkaniu, prawie osiemnaście lat temu. Na szczupłej twarzy, może nawet trochę niezdrowo szczupłej, przybyło zmarszczek. Ale bez wątpienia był to ten sam człowiek, który kiedyś nauczył młodego posterunkowego, na czym polega praca w dochodzeniówce.

– Przepraszam – odparł McLean. – Po prostu nie spodziewałem się, że cię tu spotkam. Myślałem, że siedzisz przykuty do biurka.

– Zabrzmiało to jak bolesna choroba. I może faktycznie tak jest. W pewnym sensie. Sam wiesz, że sprawa taka jak ta… – Tennant machnął ręką gdzieś w stronę domu – … jest zbyt poważna, by powierzać ją ludziom, którzy wiedzą, co robią.

– Pewnie dlatego i mnie tu przysłali.

Tennant przekrzywił głowę i popatrzył na McLeana. Potem na Ritchie.

– A kim jest twoja towarzyszka? Bob Gburek już za stary?

– Sierżant Kirsty Ritchie. Nadinspektor Jack Tennant. Bo chyba nadal nadinspektor, prawda?

– Ritchie. Wcześniej pracowałaś w Aberdeen, zgadza się? Z inspektorem Reidem. – Tennant nie zadawał pytań, tylko stwierdzał fakty, jakby czytał w głowie jej życiorys.

– Tak jest. Przeniosłam się jakieś półtora roku temu.

– Aha. Cóż. – Nadinspektor zamilkł, po chwili jakby sobie przypomniał, co tu właściwie robią. Zwrócił się do mundurowego, który przez cały czas podejrzliwie przyglądał się McLeanowi. – Ben, mógłbyś sprawdzić, czy nie znajdzie się więcej kombinezonów? Czas oprowadzić kolegów z Edynburga po miejscu zbrodni.5

Najpierw weszli do domu. McLean nie wiedział, czy było to zamierzone. Tak czy inaczej, czuł wielką wdzięczność, bo zimno zaczynało się dawać porządnie we znaki. Owszem, gruba wełna nieźle chroni przez chłodem i wiatrem, ale niewiele może zdziałać, kiedy ktoś ma na sobie cienkie skórzane buty i zapomniał o czapce.

W środku mocne reflektory skutecznie przegoniły nawet najwytrwalsze cienie. Stara drewniana boazeria, pokrywająca ściany od podłogi po sufit, lśniła w ostrym świetle. Pośrodku zwisał z pięknej rozety ozdobny żyrandol, mieniąc się niczym brylanty gwiazdy filmowej.

McLean zatrzymał się w drzwiach, omiótł wzrokiem pomieszczenia, po których uwijali się techniczni w białych kombinezonach, zbierając materiał dowodowy. Po co, nie wiedział. Sprawa wydawała się oczywista. Tyle że Andrew Weatherly był ważną osobą, a inne ważne osoby pilnowały, by potraktowano go w taki sposób, na jaki w ich mniemaniu zasłużył.

– Możemy wejść? – zapytał nadinspektora Tennanta. Odpowiedziała stojąca obok oficer z ekipy technicznej – spod białego stroju było widać tylko jej oczy i kosmyk miedzianych włosów.

– Trzymać się wyznaczonych ścieżek. Niczego nie dotykać. – Szorstko i konkretnie.

McLean spojrzał na podłogę. Czarno-biała szachownica wyfroterowana przez kilka setek lat wieloma parami stóp. Ścieżka zaznaczona srebrną taśmą prowadziła wprost do ciemnych dębowych schodów, wystarczająco szeroka, by bez problemu nią przejść, ale McLean i tak się bał, że straci równowagę i wpadnie prosto między krążących dokoła oficerów technicznych.

Na górze znajdował się szeroki wyłożony dywanem podest, bardzo podobny do tego w domu McLeana. Kilkoro drzwi prowadziło do sypialń i, jak można się było domyślić, również do wspólnej łazienki. Na niskich komodach leżały pozostałości rodzinnego życia: stos czystych ręczników, czekających, by ktoś je schował do szafki, dziecięce książeczki, nadżarty przez mole pluszowy miś bez oka. Na ścianach między drzwiami wisiały zdjęcia: głównie portrety żony Weathelry’ego. O ile McLean dobrze pamiętał, pracowała kiedyś jako modelka.

Ścieżka z taśmy, teraz węższa, wiodła do otwartych drzwi na końcu podestu. McLean czuł obecność Ritchie tuż za swoimi plecami, trochę zbyt blisko, jakby się bała, że zostanie sama w ciemnościach. Wszedł do pokoju dalej, niż miał na to ochotę, by dać jej trochę przestrzeni. I zaraz pożałował.

Była to bez wątpienia sypialnia małżeńska. Duża i wygodna, z dwoma oknami wychodzącymi na podjazd i tymczasowo namiot technicznych. Za dwojgiem drzwi umieszczonych naprzeciwko zapewne mieściły się łazienka i garderoba. McLean dostrzegł, że pokój umeblowano antykami, ale nie poświęcił im zbyt wiele uwagi. Pod ścianą naprzeciwko drzwi królowało szerokie łoże. Zajmowała je tylko jedna osoba – siedziała sztywno wyprostowana, wsparta na poduszkach, wcześniej białych, teraz poplamionych ciemnym szkarłatem.

Morag Weatherly zginęła podczas lektury. Nadal trzymała w dłoniach książkę. Weatherly musiał posłużyć się strzelbą z gwintem, ponieważ nie licząc niewielkiej dziurki pośrodku czoła, twarz ofiary zachowała się w całości i nienaruszona. Nie dało się powiedzieć tego samego o tylnej części czaszki. Wygląd ściany sugerował, że dosłownie eksplodowała, malując na welurowej tapecie upiorne „halo” z krwi i fragmentów mózgu. Żona Weatherly’ego przynajmniej zginęła od razu, chociaż sądząc z wyrazu twarzy, zdążyła sobie uświadomić, co się dzieje.

– Był już patolog? – McLean odwrócił wzrok od koszmarnego widoku, przekonany, że jednak w ten sposób nie wymaże go z pamięci.

Sierżant Ritchie patrzyła ponad jego ramieniem, bladością niemal dorównując ofierze. Przyciskała dłoń do ust i rozpaczliwie przełykała ślinę, by powstrzymać mdłości.

– Jeszcze nie. Twój kumpel Cadwallader właśnie do nas jedzie. – Tennant nadal stał na korytarzu, w bezpiecznej odległości.

McLean nie mógł mieć do niego pretensji.

– Nie było nikogo trochę bliżej?

– O, całe mnóstwo. Ale ciebie też przysłali, a na brak śledczych również nie cierpimy.

McLean potrząsnął głową, częściowo wyrażając zrezygnowane zdumienie, a częściowo próbując, na próżno zresztą, przegonić z pamięci obraz przerażonej twarzy Morag Weatherly. Kiedy podniósł wzrok, okazało się, że Ritchie wciąż gapi się na ofiarę jak zaczarowana.

– Może zejdziesz na dół i zaczekasz tam na Angusa? – Lekko dotknął jej ramienia.

Ten gest wystarczył, by zdjąć zaklęcie. Dreszcz przebiegł ciało Ritchie. Spojrzała na McLeana tak, jakby właśnie wyrwała się z transu.

– Przepraszam. Nie wiem, co mi się stało. Normalnie…

– W tej sprawie nie ma nic normalnego. Ani trochę. – McLean wyprowadził Ritchie na korytarz. – Sprawdź, może w którejś furgonetce znajdzie się czajnik. I uprzedź Angusa, co go czeka, okej?

Tennant nic nie powiedział, kiedy Ritchie zawróciła po ścieżce ze srebrnej taśmy i znikła gdzieś na dole, pośród oślepiającego blasku reflektorów. McLean zaczekał, aż podwładna znajdzie się w bezpiecznej odległości, i wypuścił długo wstrzymywany oddech.

– Mistrzowski ruch. Dawno nie musiałem wyprowadzać oficera z miejsca zbrodni.

– Nie chciałem, żeby zarzygała dywan. Sam wiesz, jak reagują techniczni.

– Tak czy inaczej. Spodziewałem się po niej czegoś więcej. Słyszałem, że jest… jak to mówią?

– Lepiej nie mówić. – McLean o mało nie zajrzał jeszcze raz do pokoju, ale zreflektował się w ostatniej chwili. – Tak jak jej powiedziałem, to nie jest normalna sprawa, nawet dla takich jak my. Mam niemiłe przeczucie, że będzie jeszcze gorzej.

– Chciałbym, żebyś się mylił, Tony. Naprawdę. – Tennant przeszedł przez podest, minął schody i skierował się do drugiej części domu. Równoległe pasy srebrnej taśmy prowadziły do kolejnych drzwi. Tennant przystanął.

– Aż tak źle? – spytał McLean.

Nadinspektor nieznacznie kiwnął głową.

Ten pokój był nieco mniejszy od małżeńskiej sypialni. Dwa wysokie okna wychodziły na niskie budynki gospodarcze na tyłach domu, drzewa i pokryty śniegiem stok wzgórza. Na ścianach wisiała dziwna mieszanina dziecięcych rysunków, przedstawiających ulubione postacie z bajek, oraz plakatów z najmodniejszymi boysbandami – tak przynajmniej przypuszczał McLean, patrząc na roznegliżowanych młodzieńców o niezbyt przyjemnym wyrazie twarzy i wzgardliwie wydętych wargach.

Stały tam dwa łóżka obok siebie, ale w odległości wystarczającej, by wyznaczyć osobne terytoria. Na tym z prawej strony kołdra była odrzucona, jakby jedna z dziewczynek wstała w środku nocy, przestraszona hałasem czy złym snem. McLean nie musiał się zastanawiać, dokąd poszła – leżała obok siostry bliźniaczki. Dwie małe głowy spoczywały na miękkich białych poduszkach. Twarze były identyczne i nieruchome. Dobrze, że przynajmniej oczy miały zamknięte, ale ten całkowity bezruch, idealna blada skóra, robiły nawet większe wrażenie niż brutalny obraz z sypialni rodziców.

– Jak zmarły? – zapytał McLean.

Tennant i tym razem nie wszedł do pokoju.

– Dopiero patolog będzie mógł nam powiedzieć. Najprawdopodobniej zabójca udusił je poduszką albo podał truciznę.

McLean jeszcze raz powiódł wzrokiem dokoła. Na obu stolikach nocnych stały puste szklanki białe od mleka. Wziął do ręki jedną z nich, usłyszał, jak Tennant ostro wciąga powietrze na znak dezaprobaty, ale go zignorował. Powąchał: śmierdziało mlekiem, które właśnie zaczęło kwaśnieć, może odrobinę gałką muszkatołową. Nic podejrzanego. Odstawił szklankę dokładnie tam, gdzie stała, powoli obrócił się na pięcie, przez cały czas świadom obecności dwóch drobnych ciał, leżących tuż obok, po jego lewej stronie.

Sądząc po wgłębieniu na pustym łóżku, dziewczynki poszły spać oddzielnie. Może jedna z nich obudziła się w środku nocy i przestraszona przeniosła się do łóżka siostry? Może. A może obudził ją strzał, który zabił jej matkę? Angus powinien znaleźć odpowiedź podczas sekcji zwłok.

McLean jeszcze raz spojrzał na dziewczynki. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że śpią. Ale tylko na pierwszy. Całe pomieszczenie krzyczało, że zdarzyło się tu coś złego. Cały dom. Nic dziwnego, że Ritchie tak zareagowała. On też to czuł. Przez te wszystkie lata widział aż nazbyt wiele miejsc zbrodni, zbyt wiele martwych ciał, ale w tej zbrodni i w tym miejscu było coś wyjątkowo przerażającego.

Ostrożnie stąpając po własnych śladach, McLean wycofał się na korytarz, gdzie czekał Tennant.

– Może lepiej chodźmy obejrzeć Weatherly’ego.

Cios świeżego powietrza na żwirowym podjeździe był niemal tak lodowaty jak spojrzenie, którym oficer techniczny obrzucił McLeana, gdy ten śmiał postawić nogę w ciężkim bucie na srebrnej taśmie w holu. Tyle że znacznie przyjaźniejszy.

Sierżant Ritchie stała oparta o jedną z furgonetek, ściskając w rękach łagodnie parujący kubek.

– Oby mieli tego więcej. Inaczej będę musiał się odwołać do hierarchii służbowej – powiedział McLean.

– W porządku, możesz wziąć. Już jedną wypiłam. – Ritchie podała mu kubek. McLean już miał go przyjąć, gdy uprzedziła go inna ręka.

– Nadinspektor chyba stoi wyżej od inspektora, prawda? – Tennant wyszczerzył się w uśmiechu kogoś, kto nie tylko zdobył kubek gorącej herbaty, lecz również umknął okrutnym torturom. Wskazał namiot wzniesiony pośrodku trawnika. – Poza tym powinieneś zajrzeć do środka. W końcu masz się z nami podzielić doświadczeniem śledczego z wielkiego miasta.

McLean westchnął, wstrzymując się od odpowiedzi, po czym ruszył przez zaśnieżony trawnik. Przed namiotem stał zmarznięty i nieszczęśliwy mundurowy. Na widok McLeana nic nie powiedział ani nie próbował go zatrzymać.

Pośrodku namiotu wznosiła się rzeźba, Eros połączony z wanienką dla ptaków czy coś w tym stylu. Dwaj technicy w białych kombinezonach właśnie ustawiali reflektory, by oświetlić głównego bohatera wydarzeń, ale przez plastikowe ścianki namiotu i tak wpadało wystarczająco dużo światła.

McLean pamiętał ostatnie spotkanie z Andrew Weatherlym. Przyjęcie służbowe, na które go wysłano zamiast Jayne McIntyre. Weatherly miał opinię człowieka bezwzględnego w interesach. Zapamiętał go jako kogoś, kto bardzo intensywnie interesował się nowo poznaną osobą przez jakieś pięć sekund, akurat tyle, ile trwa wymiana uprzejmości, by stwierdzić, czy dany osobnik na coś mu się przyda, czy nie. Oczywiście McLean nie był pożyteczny i natychmiast został wyrzucony z pamięci. Zupełnie się tym nie przejął, spotykał w życiu sporo wpływowych mężczyzn i znalazłoby się wśród nich wielu bardziej godnych pogardy niż Andrew Weatherly.

Aż do dzisiaj.

Poseł do parlamentu z okręgu Fife West usiadł na pokrytej śniegiem ziemi, oparł się plecami o rzeźbę, umieścił strzelbę między nogami, a wylot lufy pod brodą i nacisnął spust. Tak to zapewne wyglądało. Podobnie jak w przypadku żony kula poczyniła widoczne spustoszenia przy wylocie, twarz pozostawiając wprawdzie dziwacznie zastygłą, ale poza tym w najmniejszym stopniu nieuszkodzoną. McLean okrążył namiot, trzymając się z daleka od ciała, aż znalazł się dokładnie naprzeciw. Ukucnął, by lepiej się przyjrzeć. Wargi Andrew Weatherly’ego były spuchnięte i pokryte pęcherzami, jakby tuż przed śmiercią się poparzył. Ale najbardziej zaskakujący był wyraz skrajnego przerażenia w jego oczach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: