Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kot Bob i jego podarunek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
18 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kot Bob i jego podarunek - ebook

Nieznane dotąd szczegóły historii znanej już na całym świecie: zimowa opowieść o niezwykłym kocurze i zagubionym człowieku, który odzyskał dzięki niemu wiarę w Boże Narodzenie.

Jest grudzień 2010 roku. James z Bobem u boku nadal sprzedaje gazety na ulicach Londynu, z trudem wiążąc koniec z końcem. Zbliża się Boże Narodzenie – okres, którego James, cierpiąc z powodu rozłąki z rodziną i dotkliwej biedy, obawia się najbardziej. Tym razem jednak święta będą wyglądały zupełnie inaczej – za sprawą rudego kota, który podaruje swojemu opiekunowi wyjątkowy prezent…  

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13013-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Londyn, grudzień 2013

Choć do Bożego Narodzenia brakowało jeszcze kilku tygodni, w pięciogwiazdkowym hotelu przy Trafalgar Square imprezowano już na całego. Ogromna lustrzana sala balowa tętniła życiem: kręciło się tu ponad dwustu gości, ludzie gawędzili, słychać było śmiechy. Niewielki oddział eleganckich kelnerek i kelnerów roznosił tace z szampanem, winem i smakowicie wyglądającymi tartinkami. Wszyscy byli w nastroju do świętowania.

To przyjęcie w porze lunchu zorganizował jeden z największych londyńskich wydawców. Zjawili się bardzo znani autorzy. Od czasu do czasu napotykałem znajome twarze. Dopiero po chwili stwierdzałem, że musiałem je już kiedyś widzieć w telewizji albo w gazecie.

Serdeczność, z jaką ci pisarze się witali, dowodziła, że większość pozostaje w zażyłych stosunkach. Ja jednak na tej imprezie nie znałem prawie nikogo.

Czułem się trochę jak intruz; jak gdybym ukradł komuś zaproszenie. Choć prawda była zupełnie inna.

Wytworna karta z tłoczonymi złotymi literami nadal spoczywała w wewnętrznej kieszeni mojej skórzanej kurtki, gdzie zresztą zamierzałem zostawić ją na pamiątkę. A w zaproszeniu wyraźnie była mowa o mnie – wraz z „osobą towarzyszącą”. Kilka minut wcześniej, kiedy wszyscy znaleźli się już na sali, gospodyni przyjęcia, szefowa wydawnictwa, publicznie podziękowała kilku autorom, którzy, nie zważając na złą pogodę, zaszczycili przyjęcie swoją obecnością. Jedno z wymienionych przez nią nazwisk należało do mnie. Choć dla ścisłości trzeba zaznaczyć, że padło też to drugie, „osoby towarzyszącej”.

– Cieszymy się bardzo, mogąc gościć Jamesa Bowena, który przybył, rzecz jasna, ze swoim nieodłącznym przyjacielem Bobem – oznajmiła i usłyszałem głośne oklaski.

Wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę. Poczułbym zażenowanie, gdyby zebrani skupili całą swoją uwagę na mnie, lecz na szczęście tak nie było. Jak zwykle w tamtych dniach spojrzenia ludzi przyciągnął w rzeczywistości ktoś, kto siedział na moim ramieniu – piękny rudy kocur. Bob władczym wzrokiem omiatał zgromadzonych i niczym kapitan galeonu obserwował świat w dole. Bob, gwiazda pop. Zdążyłem już do tego przywyknąć.

Nie przesadzę, jeśli powiem, że Bob uratował mi życie. Gdy sześć lat wcześniej znalazłem go skulonego na wycieraczce w moim bloku w północnym Londynie, był zabłąkanym, poranionym zwierzęciem. Pojawienie się Boba całkowicie odmieniło pokręcone życie, które wtedy wiodłem. Byłem wówczas heroinistą na odwyku i walczyłem o przetrwanie, przyjmując substytut narkotyku, metadon. Miałem dwadzieścia osiem lat, a większość ostatnich dziesięciu spędziłem, śpiąc pod gołym niebem lub w przytułkach dla bezdomnych i schroniskach. Byłem przegrany. Dopiero opieka nad kotem dała mi pozytywnego kopa i motywację, których potrzebowałem, by dojrzeć do zmian. Zdołałem odbić się od dna, najpierw muzykując na ulicach, a później sprzedając czasopismo bezdomnych: „The Big Issue”¹. I, co najważniejsze, zacząłem schodzić z prochów².

Bob okazał się zdecydowanie najbardziej inteligentnym i pomysłowym kotem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Czas spędzony z nim na ulicach Londynu nie tylko dostarczał wielu przeżyć, lecz także miał wielką moc oczyszczającą. Każdego dnia rudy kocur dawał mi poczucie kierunku i celu, przyjaźń, a także, no cóż, kolejny powód, żeby się uśmiechnąć.

Jego wpływ na mnie był tak duży, że dostałem w końcu propozycję napisania książki o naszym wspólnym życiu. Kiedy w marcu 2012 roku moje wspomnienia zostały opublikowane, nie sądziłem, że wydawca zdoła sprzedać więcej niż sto egzemplarzy. I to w najlepszym razie. Lecz ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu Kot Bob i ja stał się bestsellerem nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale też na całym świecie. Potem przyszedł czas na drugą książkę, Świat według Boba, w której opisałem nasze przygody na ulicach. W trzeciej, historyjce z obrazkami dla dzieci, puściłem wodze fantazji, wyobrażając sobie, co Bob robił, zanim mnie poznał. I to właśnie popularność tych wszystkich tytułów (w samym Zjednoczonym Królestwie rozszedł się ponad milion egzemplarzy) sprawiła, że ja i rudy kocur zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie.

Gdy przemowy dobiegły końca, impreza nabrała kolorów. Kelnerzy okazali się tak czuli na urok osobisty Boba, że natychmiast przynieśli nam dwie miseczki – na chrupki i specjalne kocie mleko, które miałem z sobą. Mój kot zawsze kradł show i tego dnia nie mogło być inaczej. Nieustannie podchodzili do nas nowi ludzie, żeby się z nim przywitać albo zrobić zdjęcie. Ja natomiast zbierałem gratulacje. Wiele osób pytało o moje plany na przyszłość. Po raz pierwszy w życiu je miałem, więc teraz z radością dzieliłem się szczegółami. Wyjątkową dumą napawał mnie fakt, że włączyłem się w działania obrońców praw zwierząt i organizacji otaczających opieką bezdomnych. W ten sposób starałem się odwdzięczyć za to, co życzliwi ludzie uczynili, by pomóc mi stanąć na nogi w najtrudniejszym czasie, gdy naprawdę potrzebowałem wsparcia. A kiedy zadawano mi pytanie, jak zamierzam spędzić Boże Narodzenie, odpowiadałem, że razem z Bobem i moją najlepszą przyjaciółką Belle uczcimy je w jednym z teatrów na West Endzie, a potem pójdziemy do restauracji.

– A więc najbliższe święta z pewnością będą się różnić od tych, które spędzał pan jeszcze niedawno, prawda? – zauważyła pewna dama.

Uśmiechnąłem się tylko i skinąłem głową.

– Może trochę.

W pewnym momencie do Boba ustawiła się cała kolejka grubych ryb z towarzystwa. Choćby nie wiem co, nigdy nie zdołałem przywyknąć do zainteresowania, jakie wzbudzaliśmy, nawet w czasie, gdy powinno mi ono już było spowszednieć. Niecały tydzień wcześniej, na przykład, przez cały dzień kręciliśmy w jednym z londyńskich hoteli film dla Japończyków. Potem się dowiedziałem, że japońscy aktorzy chcieli dokładnie poznać życie moje i Boba, by stworzyć inscenizację specjalnie na potrzeby telewidzów w ich kraju. Nie do końca potrafiłem się w tym połapać.

Natomiast przed paroma miesiącami Bob i ja pojawiliśmy się w ITV. Na oczach wielomilionowej widowni odebraliśmy nagrodę podczas gali The British Animal Honours³. Brytyjska telewizja po raz pierwszy filmowała tę uroczystość. Pod wieloma względami moje życie zaczynało upodabniać się do snu. Robiłem rzeczy, o których nigdy wcześniej nawet nie marzyłem, i to niemal dzień w dzień. Nieustająco czekałem, aż ktoś wreszcie mnie uszczypnie i przekona, że nie śnię na jawie.

Co zresztą nastąpiło – tuż przed samym końcem przyjęcia gwiazdkowego. Ktoś naprawdę mnie uszczypnął, i to jak! Spędziliśmy w sali balowej dobre dwie godziny, aż wreszcie zauważyłem, że ludzie zaczynają się rozchodzić. Zamierzałem pójść w ich ślady, zwłaszcza że Bob wyglądał na nieco zmęczonego. Przykląkłem, by założyć mu smycz, którą zawsze nosi na ulicy, gdy poczułem, że ktoś za mną stoi.

– Już wcześniej chciałam podejść. Myśli pan, że nie miałby nic przeciwko, gdybym się przywitała? – usłyszałem za plecami głos kobiety.

– Jedną chwilę, muszę mu założyć uprząż – odparłem, odwracając się i podnosząc wzrok.

Od razu rozpoznałem tę twarz. To była znana autorka książek dla dzieci, Jacqueline Wilson, nasze brytyjskie dobro narodowe, pisarka, spod której pióra wyszło mnóstwo klasycznych już powieści dla najmłodszych.

Rzadko się zdarza, bym zapomniał języka w gębie, tym razem jednak całkiem mnie zatkało. Po prostu zamarłem z wrażenia. Pamiętam, że coś tam wymamrotałem. Pewnie coś w stylu, jak bardzo ją podziwiam, co zresztą było prawdą, no i jak wielką jej fanką jest Belle. Moja przyjaciółka ubóstwia Tracy Beaker, najpopularniejszą bohaterkę, jaką stworzyła Wilson.

– Śledziłam waszą historię i uważam, że osiągnęliście coś fantastycznego – powiedziała Jacqueline.

Gawędziliśmy jeszcze przez chwilę, kierując się w stronę foyer. To było dla mnie niemal zbyt ekscytujące. Czułem się dotąd jak outsider, jak ktoś, kto przywłaszczył sobie cudze zasługi, ale dzięki Jacqueline uwierzyłem, że to nie sen, że naprawdę jestem częścią tego świata.

Bob, jak zwykle, miał na sobie jeden z szalików, którymi zawsze obdarowują go wielbiciele. Wychodząc na zewnątrz, w ponure zimowe popołudnie starannie osłoniłem kocią szyję przed chłodem.

– Fajnie było, nie, kolego? – zapytałem, czując radość, że wszystko potoczyło się tak dobrze.

Lecz jak już często zdarzało się w przeszłości, ulice Londynu szybko sprowadziły mnie na ziemię.

Niebo wkrótce zasnuły ciemne chmury. Zacinający wiatr wiał od strony Trafalgar Square, gdzie na ogromnej choince paliły się już światełka.

– No dobra, Bob, łapiemy taryfę – oznajmiłem, idąc w kierunku placu.

To zresztą też wymagało uszczypnięcia się i sprawdzenia, czy aby na pewno nie śnię. Jeszcze niedawno sama myśl o taksówce była dla mnie czystą fantazją. Czasem z największym trudem starczało mi na autobus. Nawet teraz nie rozbijam się bynajmniej taksówkami. Zawsze czuję się winny, gdy wydaję pieniądze, nawet jeśli jest to w pełni uzasadnione. A przecież tamtego dnia dużo się działo, Bob padał z nóg, na dworze był ziąb, no i mieliśmy jeszcze umówione spotkanie z Belle przy Oxford Circus.

Na ulicach Londynu panował ożywiony ruch; jedni robili zakupy, inni wracali do domów. Trudno było namierzyć jakąś wolną taksówkę – z zapaloną lampką. Nie udało mi się zatrzymać już kolejnej, kiedy nagle tuż za rogiem mignęła znajoma czerwona kamizelka sprzedawcy „The Big Issue”.

Natychmiast rozpoznałem charakterystyczną czapkę z czerwonym pomponem, rękawiczki i szalik gazeciarza. Każdej zimy fundacja „The Big Issue” zaopatruje swoich wieloletnich pracowników w paczkę z ciepłą odzieżą. A jednak brodata, zaczerwieniona od wiatru twarz sprzedawcy nie wydała mi się znajoma. Mężczyzna miał długie, wiszące w strąkach siwe włosy. Sądząc z wyglądu, był po pięćdziesiątce.

Zauważyłem, że ma jeszcze dużą stertę tygodników do sprzedania, co nasunęło mi myśl, że dopiero zaczął pracę albo kiepsko mu idzie. Doświadczenie podpowiadało raczej to drugie.

Widać było też, że facet marznie. Nie mógł ustać w jednym miejscu i nieustannie przytupywał, aby pobudzić krążenie. Zawzięcie chuchał w dłonie, próbując rozgrzać zlodowaciałe od wiatru ciało.

Podszedłem i dałem mu dwudziestofuntowy banknot. Nie miałem żadnych drobnych.

– Dzięki, stary – powiedział uradowany, widziałem jednak, że jest trochę zmieszany. Pewnie faktem, że przypadkowy gość rzuca mu taką kasę. Gdy zaproponował wydanie reszty, powstrzymałem go, potrząsając tylko głową.

Przez chwilę mierzył wzrokiem mnie i Boba. Na jego twarzy malowało się pytanie: „Dlaczego?”.

– Wierz mi, stary, wiem, jak to jest, kiedy na dworze robi się parszywie. Parę groszy więcej sprawia wtedy wielką różnicę – odparłem.

Nie miał pojęcia, kim jestem, co wcale mnie nie dziwiło. Ostatecznie nie pokazywali nas co dzień w telewizji.

Rzucił mi trochę nieufne spojrzenie, ale się uśmiechnął.

– Naprawdę wiem, jak to jest – powtórzyłem.

– No dobra. Skoro tak mówisz.

Właśnie zamierzałem odejść, kiedy nagle pochylił się i zaczął grzebać w plecaku.

– Poczekaj, mam tu coś dla ciebie.

Rozkładana kartka świąteczna, którą mi podał, przedstawiała szopkę betlejemską. W środku było tylko kilka prostych słów: „Wesołych świąt, dzięki za wsparcie, Brian”.

– Dzięki. Mam nadzieję, że ty też spędzisz fajnie ten czas.

Postałbym z nim jeszcze trochę, żeby pogadać, ale zauważyłem nadjeżdżającą taryfę z zapaloną lampką. Bob robił się niespokojny, trzeba było jechać. Kiedy otworzyłem drzwi, kot momentalnie dał susa do środka, zadowolony z ciepła bijącego z taksówki. Natychmiast zwinął się w kłębek na siedzeniu obok mnie. Wiedział, że zasłużył na drzemkę.

Kiedy ruszyliśmy, obejrzałem się jeszcze za siebie. Przez chwilę patrzyłem na Briana, którego sylwetkę powoli rozmywał londyński wieczór. Czerwono-szara postać zginęła wkrótce w mgle kolorowych świateł na Trafalgar Square, nie mogłem jednak odpędzić jej obrazu i tego prostego gestu, jaki wykonał gazeciarz. Brian przywołał wiele uczuć i wspomnień – poruszających, radosnych, smutnych.

Jeszcze niedawno znajdowałem się tam, gdzie on. Przez dziesięć lat z okładem ja też nie miałem twarzy, byłem niewidzialny w tłumie, zdany na łaskę i niełaskę obcych ludzi. Dobrze pamiętałem ostatnią Wigilię, którą przepracowałem na ulicy. Był to rok 2010 – zaledwie trzy lata wcześniej.

Gdy taksówka torowała sobie drogę ku północnej części miasta, mijając przystrojoną świątecznymi dekoracjami Regent Street, z kłującą w oczy na wystawach sklepów bożonarodzeniową pstrokacizną, myślami cofnąłem się do tamtego czasu. Życie na ulicach zawsze było walką o każdy dzień, ale święta 2010 roku okazały się najtrudniejszą próbą. Pamiętałem jednak również, jak wiele się tamtej zimy nauczyłem. Zdobyte wówczas lekcje wydawały się teraz, w moim odmienionym życiu, tym cenniejsze. Nie kupiłbym tej wiedzy za żadne pieniądze czy zaszczyty.

I w chwili gdy szykowałem się na następne Boże Narodzenie, jakże różne od świąt z przeszłości, zrozumiałem, że tamtej lekcji życia nie wolno mi zapomnieć.

1. Tygodnik ten, sprzedawany na ulicach Wielkiej Brytanii przez bezdomnych i osoby w trudnej sytuacji mieszkaniowej, daje pracownikom szansę na powrót do normalnego życia.

2. Mowa o wydarzeniach opisanych we wcześniejszych książkach Jamesa Bowena: Kot Bob i ja oraz Świat według Boba.

3. Są to nagrody przyznawane najbardziej niezwykłym zwierzętom Wielkiej Brytanii oraz ich opiekunom.Rozdział 1

Złote Łapy

Droga do domu była żmudna i powolna.

Ten grudzień należał do najmroźniejszych, jakie pamiętano, a poprzedniego dnia przez Londyn przeszła największa od dwudziestu lat zamieć śnieżna. W ciągu dwóch godzin spadło ponad piętnaście centymetrów białego puchu. Przez noc chodniki zmieniły się w błyszczącą, porytą koleinami, stalowoszarą płachtę lodu. Każdy krok groził upadkiem. Co chwila zastanawiałem się, czy szczęście tym razem mi dopisze, czy przeciwnie, wywinę orła i rozkwaszę sobie twarz. Na domiar złego każde stąpnięcie przyprawiało mnie o ostry, piekący ból w prawej stopie.

To właśnie ta cholerna noga wygoniła mnie z domu. Cały ostatni miesiąc dawała mi popalić, aż w końcu lekarz potwierdził to, czego się obawiałem. Ból świadczył o nawrocie dolegliwości, na którą jakiś czas temu cierpiałem. W górnym odcinku uda rozwinęła się zakrzepica żył głębokich, czyli ZŻG. Mniej więcej rok wcześniej wylądowałem na krótko w szpitalu, gdzie poddano mnie leczeniu. Na początku tygodnia doktor zapisał mi tabletki przeciwbólowe, ostrzegł jednak, że nie pomogą, jeśli nie będę trzymał nogi w cieple, przynajmniej do końca tej arktycznej zawieruchy.

– Zimno na ogół hamuje krążenie krwi – oznajmił. – Lepiej więc na razie zostać w domu.

„Gadaj zdrów – pomyślałem. – Boże Narodzenie za pasem, a w Londynie więcej śniegu niż na Syberii. Może powiesz mi, doktorku, skąd wziąć na żarcie i ogrzewanie, nie ruszając się z domu i nie pracując?”.

Choć niechętnie, posłuchałem jednak jego rady i kilka dni przesiedziałem w chacie. Pogoda była okropna, wystawienie nosa za drzwi graniczyło z szaleństwem. Ale tego popołudnia pulsowanie w nodze zaczęło tak mi doskwierać, że musiałem pokuśtykać po kolejną porcję środków przeciwbólowych. Jak to w niedzielę, większość sklepów była zamknięta. Musiałem więc doczłapać się do całodobowego.

Normalnie powrót do domu zająłby mi pięć minut, ale ślizgawka na chodniku oznaczała, że tego dnia mogło to potrwać ze dwa razy dłużej. W pewnej chwili straciłem równowagę do tego stopnia, że musiałem opierać się o ściany i łapać za poręcze. Gdy dotarłem w końcu przed drzwi mojego bloku, tego samego, w którym mieszkałem już od czterech lat, z piersi wyrwało mi się westchnienie ulgi. Nie tylko dlatego, że wyszedłem cało z jazdy po lodowisku, w które przeobraził się chodnik. Zimny wiatr zaczął już zmrażać mi krew w żyłach i fajnie było poczuć ciepło.

A na dodatek działała winda. Niedawno zainstalowali nową, bardzo elegancką, z wyświetlaczem. Chodziła dużo lepiej niż ta stara, hydrauliczna, która bez przerwy nawalała. Nadal jednak nie miałem do niej zaufania. Myśl o wędrówce schodami na piąte piętro napełniała mnie grozą, zwłaszcza w obecnym stanie.

Wychodząc z kabiny, poczułem się od razu lepiej. A komiczna scena, jaką ujrzałem, przekraczając próg mieszkania, jeszcze bardziej poprawiła mi humor.

W środku była już Belle, która wcześniej zapowiedziała swoją wizytę. Podobnie jak ja miała za sobą odwyk. Gdyby nie utknęła na zakręcie, na którym ja sam wylądowałem, z pewnością zostałaby malarką, rzeźbiarką albo projektantką. Zawsze potrafiła wyczarować fajne rzeczy z drobiazgów, które znajdowała. Również tego roku postanowiła sama zrobić bożonarodzeniowe dekoracje i zaprojektować świąteczne kartki. Kilka leżało już odłożonych na kupce. Na stoliku do kawy dostrzegłem resztę kartek, brokat, klej, sznurek i trochę wstążek. Bob nie mógł przegapić okazji, by też wziąć udział w zabawie, czego wymowny dowód miałem przed sobą.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, były rozwleczone po mieszkaniu wstążki. Na kartkach zrobionych już przez Belle spostrzegłem małe kokardki i od razu się domyśliłem, że Bob musiał namierzyć tasiemki i porwać je, kiedy nie patrzyła. Najwyraźniej próbował zawiązać na kokardę cały nasz dobytek; wstążki walały się po dywanie, z tyłu za oparciem sofy, nawet wokół telewizora. Kompletnie mu odbiło.

Ale to nie był koniec bałaganu, którego narobił. Na dywanie i sofie widniały błyszczące od brokatu złote ślady kocich łapek. Prowadziły do kuchni, gdzie widocznie musiał wpaść, żeby łyknąć wody z miseczki. A potem spostrzegłem złoty wkład tuszujący z poduszeczką. Nietrudno było skojarzyć fakty. Drań musiał jakoś zapuścić tam łapska. Słyszałem, owszem, o Złotym Palcu¹, tu jednak złoczyńcą okazały się Złote Łapy.

Belle była tak pochłonięta swoją pracą, że zupełnie zapomniała, jakiego mam w domu artystę. W tej dziedzinie mój kot niewiele jej ustępował.

– Widzę, że Bob nieźle się bawił. – Zdejmując płaszcz, wskazałem dziewczynie poplątane wstążki, a także złote ślady.

Nie powiodła wzrokiem za ruchem mojej ręki, tylko spojrzała na mnie skonsternowana.

– O co ci chodzi?

– O te odciski łap. I wstążki.

– Jakie odciski łap i wstążki? – zapytała, rozglądając się. – O rany.

Dopiero teraz do niej dotarło. Przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną, zaraz jednak parsknęła śmiechem. Myślałem, że już nigdy nie przestanie chichotać.

– No trudno. Sam wiesz, że gdy coś się dzieje, nie znosi być pomijany.

Belle uwielbiała Boże Narodzenie. Każdego roku z utęsknieniem czekała na święta. Kiedy kończyliśmy ubierać choinkę, zawsze przytulała Boba, co oznaczało oficjalny początek odliczania do tego szczególnego dnia. Dla niej całe to zamieszanie z brokatem i wstążkami było po prostu częścią wielkiej świątecznej radości. A ja potrząsnąłem tylko głową, naprawdę nie wiedząc, co powiedzieć. Ten kot nie przestawał mnie zadziwiać.

Sądząc po jego zachowaniu, nie tylko tamtego dnia, ale w całym poprzedzającym Gwiazdkę tygodniu, Bob także był wielkim amatorem świąt. Czwarty raz mieliśmy spędzić je razem, nigdy przedtem nie widziałem go jednak w takich emocjach.

Rudego zawsze fascynowały bożonarodzeniowe drzewka. Gdy się pojawił, miałem tylko sztuczną elektryczną choineczkę na USB. Bob uwielbiał migoczące lampki i mógł wpatrywać się w nie godzinami jak zahipnotyzowany. Wkrótce jednak w miejscowym supermarkecie sprawiliśmy sobie plastikową choinkę wysoką mniej więcej na metr. Postawiłem ją na starym drewnianym barku, który znalazłem lata temu w sklepie ze starzyzną.

Było to naprawdę coś bardzo prostego w porównaniu z cudami, które od kilku tygodni pokazywano w całym Londynie. Bob jednak i tak nie krył zachwytu. Belle zawsze nudziła, żeby wyciągać choinkę już w pierwszych dniach grudnia, a kot na widok drzewka zmieniał się w kulę kosmicznej energii. Uwielbiał patrzeć, jak je stawiamy i ubieramy, był też bardzo wymagający w kwestii najdrobniejszych choćby detali. Gdy tylko zaczynałem wieszać dekoracje, przysiadał obok mnie z miną surowego nadzorcy. Niektóre moje decyzje zyskiwały jego aprobatę, inne wprost przeciwnie. Aniołek na szczycie drzewka, na przykład, nie miał żadnych szans na akceptację. Zeszłego roku znalazłem w sklepie dla ubogich maleńką srebrzystą wróżkę. Belle się spodobała, ale w momencie gdy umieściłem ozdobę na czubku choinki, Bob do niej wystartował. Tak długo próbował, aż w końcu udało mu się ściągnąć nieboraczkę. Wyglądało na to, że woli zwyczajną złotą gwiazdę, wróciliśmy więc do niej tego roku.

Mój kocur lubił też bombki na gałęziach; łańcuchy raczej nie były w jego stylu. Bombki oczywiście musiały być zawsze nowe, błyszczące, złote, a najlepiej czerwone. Światełka? Proszę bardzo, ale tylko z przodu drzewka, żeby wszystkie lampki mógł mieć na oku.

Co jakiś czas próbowałem powiesić coś innego, jakąś ozdobę z czekolady albo szyszkę. Prawie natychmiast sięgał po intruza łapą, a jeśli nie sięgał, odbijał się od ziemi tylnymi nogami, skakał i strącał dekorację albo ściągał ją pazurem. Pewnego dnia Belle próbowała opleść drzewko girlandami własnego pomysłu. Natarł na nie bezlitośnie i zerwał pogardliwym gestem. Jego oczy mówiły: „Jak śmiesz wieszać to okropieństwo na moim drzewku?”. Zdarzało się, że rozwalał cały kram, przewracając z hukiem choinkę na podłogę.

Jakby nie dość było tych dziwactw, Bob wielką wagę przywiązywał do ułożenia drucianych gałęzi. Lubił gałązki tak rozsunięte, żeby dało się pod nie zaglądać. Miałem na ten temat pewną teorię. W miarę zbliżania się godziny zero, kiedy zaczynaliśmy kłaść prezenty pod choinką, Bob bawił się nimi, strącał je z barku, a gdy spadały na podłogę, rozrywał papier i dobierał się do zawartości. Przeczuwając jego zamiary, kładłem pod drzewkiem kilka pustych pudełek tylko po to, by mógł odprawić swój rytuał. Podejrzewałem, że Bob chce wiedzieć, jakie upominki kryją się pod drzewkiem, i dlatego właśnie uparcie stara się rozsuwać gałęzie.

Kiedy choinka stała już na swoim miejscu, przystrojona zgodnie z życzeniami kota, Bob strzegł jej niczym najważniejszej rzeczy na świecie. Biada śmiałkowi, który odważyłby się ją tknąć albo przesunąć. Kocur wydawał wtedy głuche warknięcie, a potem przywracał poprzedni porządek. Sposób, w jaki to robił, był nieopisanym widokiem. Bob chwytał którąś gałązkę pyszczkiem, po czym obracał choinkę o kilka stopni, aby znalazła się pod odpowiednim kątem.

Ta nadopiekuńczość obracała się niekiedy przeciwko niemu. Regularnie wciskał łeb między gałęzie u podstawy drzewka, jakby chciał zmierzyć jego obwód, i czasem lądował wśród gałązek jak w potrzasku, a gdy chciał unieść grzbiet, wywracał całą choinkę. To samo następowało, gdy próbował ją trochę przesunąć. Zrywaliśmy boki ze śmiechu. Bywało, że cała konstrukcja leciała na łeb na szyję, a wraz z nią sprawca katastrofy. Bombki i ozdoby spadały na podłogę, a kot rzucał się za nimi w pogoń, popychając je i turlając. Podczas tego polowania zawsze wyglądał jak lekko pomylony. Ustawianie wszystkiego na nowo było utrapieniem, ale komizm sytuacji wynagradzał nam trudy. Beztroski śmiech nieczęsto gościł zimą w moim domu – a zwłaszcza tamtej konkretnej zimy.

Nadeszły ciężkie czasy, znacznie cięższe od tych, których doświadczyłem w przeszłości. A to nie byle co dla kogoś, kto przez prawie piętnaście lat żył na krawędzi.

Siarczysty mróz przekreślał praktycznie jakiekolwiek szanse na pracę. Przez cały poprzedni tydzień nie ruszaliśmy się z Bobem z domu, bo muzykowanie i sprzedaż gazet na ulicach były zupełnie niemożliwe. Podjąłem parę prób, ale spełzły na niczym. Transport publiczny prawie zamarł, a kiedy działał, było po prostu zbyt zimno, by przesiadywać z kotem na ulicy. Lubiłem patrzeć na gęsto sypiący śnieg przez okna ciepłego mieszkania, z Bobem zwiniętym w kłębek przy jego ulubionym kaloryferze. A jednak areszt domowy, na który sam się skazałem, miał wysoką cenę.

Żyłem wówczas z dnia na dzień, więc fakt, że tyle czasu zmarnowałem w domu, oznaczał brak jakiejkolwiek kasy. Ten brak łatwiej mi było znosić w inne miesiące, ale gdy Boże Narodzenie pukało do drzwi, kłopoty z forsą były naprawdę dołujące.

Lubiłem przygotować się na święta, kupować po trochu różne drobiazgi, potrzebne, by znośnie spędzić Boże Narodzenie. Podchodziłem do tego mniej więcej tak samo jak bohater starej piosenki Johnny’ego Casha, One Piece at a Time, robotnik, który ze swojej fabryki wynosił część po części, by złożyć wymarzony samochód. Dawniej, w najczarniejszej epoce mojego uzależnienia, byłem w stanie uciec się nawet do kradzieży, lecz ten okres szczęśliwie miałem już za sobą. Teraz czerpałem radość ze świadomości, że mogę zapłacić za siebie w sklepie, nawet jeśli stać mnie tylko na drobiazgi. I w ten właśnie sposób przez ostatnie tygodnie nasza lodówka stopniowo zaczęła się wypełniać zapasami na święta: kocimi przysmakami dla Boba i zdrowym tradycyjnym jedzeniem dla mnie. Naturalnie kocur mógł liczyć na swoje ulubione paszteciki, w tym mokrą karmę z królika, a także na kocie mleko i nieco łakoci, dość, aby wprawić go w dobry nastrój w pierwszy i drugi dzień świąt. Dla siebie kupiłem małą pierś indyczą i szynkę wędzoną – tuż przed upływem daty przydatności do spożycia, choć i tak mięso było dość drogie, przynajmniej na moją kieszeń. Leżało teraz w naszej małej zamrażarce. Wykosztowałem się też na wędzonego łososia, trochę serka śmietankowego i niewielki kubełek lodów. Do tego zamierzałem podać sos z masła, cukru i brandy na bożonarodzeniowym puddingu. Poza tym – sok pomarańczowy i półlitrowa butelka niedrogiego wina musującego Cava. Jej korek miał wystrzelić drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Nie mogłem się doczekać.

Trzeba było wielkiej wyobraźni, by nazwać to wystawnymi świętami. Wydałem pewnie okruszek tego, co przeciętna rodzina jest w stanie wyłożyć na prezenty i poczęstunek. Ale nawet za tanie rzeczy trzeba płacić – a ja byłem bez grosza przy duszy.

Od wielu dni ta sytuacja spędzała mi sen z powiek. Moje myśli nieustannie krążyły wokół podstawowego pytania: jak zarobić? Możliwości nie pchały mi się w ręce. Z tą fatalną pogodą za oknami – a zapowiadano jeszcze gorszą – czułem się jak w koszmarze sennym. Byłem wielkim fanem Tima Burtona i w gazecie wyczytałem, że w najbliższych dniach ma lecieć w telewizji jego słynny film animowany o świętach, Miasteczko Halloween. Doskonale podsumowywał moją sytuację, bo ja też czułem się jak w horrorze.

Zostawiwszy Belle z jej robótkami, poszedłem do kuchni, żeby napić się herbaty. I kolejny już raz oddałem się ponurym myślom. Było to z pewnością widać, bo po chwili, gdy w drzwiach stanęła Belle, na jej twarzy malowało się współczucie.

– Daj spokój, Scrooge, rozchmurz się trochę. To już prawie Boże Narodzenie.

Miałem wielką ochotę odpalić jak bohater Opowieści wigilijnej: „Głupstwa!”, ale wzruszyłem tylko ramionami.

– Wybacz. Duch świąt Bożego Narodzenia nie całkiem mi się jeszcze udzielił – odparłem.

Belle znała mnie zbyt dobrze, by nie wiedzieć, co czuję. Domyślała się też powodu.

– Jestem pewna, że coś zarobisz jeszcze przed Wigilią – pocieszyła mnie.

– Pożyjemy, zobaczymy – burknąłem w odpowiedzi.

Wypiłem dwa łyki herbaty i ruszyłem w stronę pokoju. Pozbierałem wstążki i zacząłem usuwać wilgotną szmatką ślady kocich łap. Na szczęście bardzo łatwo schodziły. Bob nadal krążył po mieszkaniu, zostawiając za sobą szlak wyzłoconych stópek. Wiedziałem, że to może mu zaszkodzić, postanowiłem więc położyć kres zabawie.

– No jazda, koleś – mruknąłem, podnosząc go z podłogi. – Czas na kąpiel.

Belle zrozumiała, że nabroili, więc również wzięła się do sprzątania. Wyglądała na zafrasowaną. Zdawała sobie sprawę z wagi problemów, z którymi się zmagałem, szczególnie z tym najbardziej naglącym, dotyczącym rachunków.

– Możemy użyć gazu do podgrzania wody?

– Nie, muszę ją zagrzać na kuchence elektrycznej.

– W porządku.

– A mogłabyś pójść sprawdzić stan licznika? Ostatnio go nie oglądałem. Boję się.

Wierzcie mi, że nie przesadzałem.

W swoim czasie interesowały mnie najrozmaitsze rzeczy: gitary, powieści science fiction, gry komputerowe, kolejne działki heroiny i to, jak je zdobyć. Teraz największą moją obsesją stały się liczniki na gaz i elektryczność zainstalowane obok drzwi do mieszkania. Zmuszono mnie do ich założenia, kiedy zacząłem nawalać z rachunkami kwartalnymi. Te urządzenia działały na karty, które musiałem doładowywać w pobliskim sklepie. Starałem się to robić systematycznie, jednak ceny energii rosły w zawrotnym tempie. Obliczyłem, że ze względu na mrozy potrzebuję na prąd i gaz od dwóch do trzech funtów dziennie – a na tym z pewnością nie miało się skończyć. Jedynym pocieszeniem był fakt, że już na początku grudnia udało mi się wnieść opłatę kwartalną za korzystanie z liczników. Przez ostatni tydzień bardzo jednak dogrzewałem mieszkanie, co oznaczało, że obydwa pożerały kasę jak wściekłe. Konsekwencje były nieuniknione.

Każdy licznik skonstruowano tak, że na koncie użytkownika pozostawało zawsze dodatkowe pięć funtów na wypadek nadzwyczajnych zdarzeń. W takich przypadkach trzeba było wsunąć kartę w otwór licznika i nacisnąć guzik E. Trzy krótkie sygnały powiadamiały, że jedzie się na rezerwie. Z chwilą gdy i ten zapas ulegał wyczerpaniu, zabawa się kończyła. W rzeczywistości była to pożyczka czy coś w rodzaju debetu, więc nim człowiek spłacił te pięć funtów ekstra, miał odciętą dostawę prądu i gazu. Już dwa dni wcześniej sytuacja zmusiła mnie do skorzystania z tego awaryjnego rozwiązania. Wiedziałem, że na każdym z liczników mam jeszcze po pięć funtów, a potem koniec pieśni. Odtąd moim życiem zaczęły rządzić dźwięki wydawane przez te maszynki. Oraz skomplikowany taryfikator opłat, który utrzymywał je na chodzie.

Ludzie nie zawsze są w stanie doładować kartę w nocy, toteż oba liczniki przewidują coś, co firmy energetyczne lubią nazywać „okresem tolerancji”. W praktyce oznacza to, że jeśli ma się jeszcze cokolwiek na koncie w momencie nieprzekraczalnego terminu spłaty (zwykle jest to szósta po południu), nie odcinają cię od energii w środku nocy albo w niedzielę, gdy trudno znaleźć jakiś sklep, w którym można by doładować kartę.

Te nieprzekraczalne terminy spłat były teraz moim głównym zmartwieniem. O szóstej wieczorem każdego dnia oddychałem z głęboką ulgą, gdy licznik wydawał cichy odgłos powiadamiający, że nie odłączą mi energii przynajmniej do dziewiątej rano. Jeśli była sobota, wiedziałem, że będę miał spokój przez najbliższą noc i całą niedzielę. Dostawa gazu i elektryczności mogła zostać przerwana nie wcześniej niż dopiero o dziewiątej w poniedziałek. Każdego ranka przechodziłem przez ten sam bolesny rytuał, obserwując, jak wskazówka zegara zbliża się do dziewiątki, i czekając na złowrogi sygnał maszyny, który miał obwieścić, że w mieszkaniu zapanują mróz albo ciemności. Nie działało to kojąco na moje nerwy.

Dwa dni wcześniej usłyszałem, że nie mam już gazu. Koniec z kąpielami, a co gorsza, koniec z centralnym ogrzewaniem. Bob nie wyglądał na zachwyconego – jego ulubiona miejscówka przy kaloryferze nie była już małą ciepłą przystanią jak dotychczas. Próbowałem jakoś temu zaradzić, uciekając się do pomocy niewielkiego termowentylatora, który od czasu do czasu włączałem, żeby ogrzać pokój. Ale że z elektrycznością też było krucho, używałem go bardzo oszczędnie. W przerwach siedziałem w kuchni lub chowałem się pod kołdrą w sypialni. Bob zaczął zwijać się w kłębek obok mnie i jakoś ogrzewaliśmy się nawzajem.

Wiedziałem, że mój dług znacznie przekroczył pięć funtów, bo przez cały weekend jechałem na rezerwie. Żeby nakarmić licznik i znów móc używać gazu, potrzebowałem więc około piętnastu. Były to pieniądze, których na razie nie miałem.

Najbardziej obawiałem się tego, że odetną mi też prąd. To oznaczałoby prawdziwe kłopoty, bo większość świątecznych zakupów leżała przecież w zamrażarce. Przerażała mnie myśl, że wszystko miałoby się zepsuć i wylądować w koszu na śmieci. Wątpliwe, czy zdołałbym uzupełnić jeszcze jakoś zapasy. Nie tylko dlatego, że półki w supermarketach pustoszały z godziny na godzinę.

Trudna rada. Trzeba było iść w miasto i zarobić trochę grosza. Nie mogłem pozwolić na to, by powstrzymała mnie pogoda czy ból w nodze. Jednak sama myśl o wyjściu na ulicę wydawała się przygnębiająca, pomijając sam fakt, że taka wyprawa była dość niebezpieczna. Temperatura spadała niemal z dnia na dzień. „Jeśli termometr pokaże mniej niż dziesięć stopni poniżej zera, jak zapowiadają, zamienimy się z Bobem na ulicy w dwa sople lodu” – pomyślałem.

Za wszelką cenę chciałem jednak zaradzić kłopotom. Nie miałem zamiaru nieustannie nasłuchiwać złowróżbnych dźwięków dobiegających z licznika. Nie zamierzałem też żyć w ustawicznym strachu, że zawartość mojej lodówki przepadnie i wszystko trzeba będzie wyrzucić do kosza. A co istotniejsze, Bob i Belle bardzo cieszyli się na te święta. Pragnąłem dzielić z nimi ich radość. Tak bardzo mi pomogli; byłem im winny parę szczęśliwych i beztroskich dni.

Miałem jednak również poważniejszą motywację. Nie chciałem być zrzędą Scrooge’em, patrzącym z zawiścią na tych, których ogarnął świąteczny nastrój. Nie pasowała mi też zabawa w żałosnego Grincha, myślącego tylko o tym, jak obrzydzić innym święta. Miałem dość takiego Bożego Narodzenia. Zbyt długo odgrywałem te role.

1. Mowa oczywiście o Goldfingerze, owładniętym obsesją złota przeciwniku Jamesa Bonda.Rozdział 3

Pip, pip, pip

„Pip, pip, pip”.

Obudził mnie dźwięk, którego się obawiałem. Był poniedziałkowy ranek. I właśnie się wyczerpała moja pięciofuntowa rezerwa prądu.

Wiedziałem, że usłyszę to brzęczenie dwadzieścia razy, a potem zapadnie cisza. Za każdym razem rozlegało się po dwanaście takich sygnałów, a każdy wwiercał mi się w mózg jak świder. Było to cholernie wkurzające, ale nic nie mogłem poradzić, najwyżej jak najszybciej doładować kartę. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem przetrząsać kieszenie. Znalazłem wszystkiego jakieś trzy i pół funta, a z taką sumą mogłem tylko pomarzyć o wyrównaniu długu. Sytuacja była jasna jak słońce. Koniec. Koniec ogrzewania i światła.

„Pip, pip, pip”. Licznik znowu się odezwał.

Był kolejny szary, zasnuty chmurami ranek. Cały dom skąpany w cieniu. W kuchni panowała cisza, mrok rozświetlało tylko mrugające światełko zegara na baterie. Otworzyłem zamrażarkę i dotknąłem kilku opakowań. Jedzenie wciąż było zimne, wiedziałem jednak, że już niedługo.

Dramatyczna chwila nadchodziła nieubłaganie. Nerwy miałem w strzępach. Mój umysł pracował jak oszalały. Na jak długo mogę zostawić jedzenie, zanim się zepsuje? Ile kasy potrzebuję, żeby ponownie uruchomić prąd? Jak odzyskać na święta gaz i elektryczność? Co poczniemy z Bobem, jeśli nie zdobędę pieniędzy? Co nas czeka w zbliżające się Boże Narodzenie? Schronisko dla bezdomnych? Ta myśl była zbyt okropna, żeby ją w ogóle rozważać.

„Pip, pip, pip”.

Był czas, gdy tonąc w bagnie uzależnienia, panikowałem i nie byłem w stanie radzić sobie z żadnymi problemami. To, że prawie natychmiast zrozumiałem, co mam robić, dowodziło, jak bardzo się zmieniłem.

Dziwna rzecz, ale sytuacje kryzysowe ułatwiają czasem ogląd spraw. W pewnym sensie katastrofy upraszczały zawsze moje życie. Kiedy zaczęły się śnieżyce, miałem wybór: zostać w domu albo odważyć się wyjść. Teraz jednak nie miałem już wyboru. Musiałem pojechać do centrum i zarobić na prąd. Teoretycznie miałem jeszcze jakieś dziewięć godzin, by zapobiec nieszczęściu. Po upływie tego czasu świąteczne zakupy zaczęłyby się psuć. A ja nie mogłem do tego dopuścić.

Szybko zjadłem talerz płatków z mlekiem, które zostało mi w lodówce. Nadal miałem spory zapas karmy dla Boba, nałożyłem mu więc do miseczki trochę tuńczyka i zmieniłem wodę. Potem zacząłem działać jak na autopilocie. Zgarnąłem wszystko, czego potrzebowałem: gitarę, egzemplarze „The Big Issue”, kamizelkę gazeciarza. Wrzuciłem do plecaka jeszcze trochę żarcia dla Boba i na chybcika zrobioną kanapkę dla siebie.

Wyjrzałem za okno. Tego ranka przynajmniej nie śnieżyło. Na szczytach dachów wciąż zalegała warstwa białego puchu, ale po ulicach krążyły samochody, co znaczyło, że można też było liczyć na autobusy. Chociaż tyle.

„Pip, pip, pip”.

Na dworze na szczęście nie słyszałem już tego natarczywego dźwięku. Po chwili jednak znów dopadły mnie emocje. Mieszanka samozaparcia, niepewności i z wolna narastającego przerażenia.

Czekając z Bobem na przystanku, ułożyłem plan działania. Zrobiłem kilka prostych wyliczeń. Chodziło o to, by jeszcze tego dnia mieć w domu prąd. Zajrzałem do sklepu za rogiem i sprawdziłem stan konta. Musiałem spłacić pięć funtów rezerwy, a także następne sześć i pół. Potrzebowałem więc co najmniej jedenastu i pół funta, by uchronić zawartość lodówki.

Sprawdziłem również kartę na gaz. Tutaj zadłużyłem się na mniej więcej piętnaście funtów. Patrząc realnie, oznaczało to, że muszę zapłacić od dwudziestu do trzydziestu funtów, żeby na parę dni włączyć ogrzewanie i ciepłą wodę. To był mój pierwszy cel, kolejny zaś polegał na tym, by nakarmić licznik aż do dwudziestego trzeciego grudnia, a więc do dnia przed świętami. Po zdobyciu kredytu mógłbym dociągnąć na nim do szóstej wieczorem, czyli mieć zapewnioną dostawę energii od Wigilii aż po drugi dzień świąt. Zabawa zaczęłaby się na nowo dopiero o dziewiątej rano dwudziestego siódmego.

Wiedziałem jednak, że to kalkulacja na krótką metę, bo szanse, że zarobię jakieś pieniądze między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, były bliskie zeru. W tym czasie Londyn przemieniał się w wymarłe miasto. Trzeba było wziąć też pod uwagę pogodę. Mogły nasilić się zawieje, co zapowiadały zresztą prognozy meteo. Zakładanie, że skołuję jakąś kasę w tym okresie, było ryzykowne.

A zatem nie miałem już żadnych wątpliwości. Musiałem przetrwać następne dwa tygodnie. Czyli mieć dość kasy, by nie martwić się o gaz i elektryczność aż do Nowego Roku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: