Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kownacka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
16 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kownacka - ebook

Maria Kownacka jest matką chrzestną dziecięcej wyobraźni wielu pokoleń. Któż bowiem nie czytał „Plastusiowego pamiętnika” czy „Rogasia z Doliny Roztoki”? A przecież obok tych dwóch stoją „Kajtkowe przygody”, „Dzieci z Leszczynowej Górki”, „Głos przyrody” i wiele innych.

Przez lata jednak pisarstwo nie było jej głównym zajęciem. Ta obdarzona ogromną wrażliwością społecznica w majątku męża swojej siostry prowadziła szkółkę dla dzieci z czworaków, czym zapracowała sobie na przezwisko „Siłaczka z Krzywdy”, pracowała w bibliotece naukowej Ministerstwa Reform Rolnych, należała do zespołu „Promyka” i tworzyła Teatr Baj.

Historia jej życia – obdarzonej bogatą wyobraźnią panienki wychowanej w dworku, potem tułającej się po rodzinie sieroty, wreszcie wojennej uchodźczyni i autorki dziecięcych bestsellerów – jak w zwierciadle odbija przemiany niespokojnego XX wieku: dwie wojny, burzliwe i pełne nadziei lata międzywojenne, upadek kultury ziemiańskiej i przejęcie władzy przez komunistów.

To opowieść o kobiecie, która nie skorzystała z wytyczonej drogi i pomimo trudności wybrała swoją ścieżkę. I gdzieś w głębi duszy do końca została małą dziewczynką, która kochała opowieści i przyrodę.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-419-0
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jeden

Na półce w jej mieszkaniu stoi ramka ze zdjęciem. Obok, na regałach kilka, może kilkanaście innych – większych i mniejszych – fotografii. Wszystkie czarno­-białe lub w sepii, wszystkie starannie włożone za niewielkie szybki, postawione tak, aby można było po nie sięgnąć jednym ruchem. W tak niewielkim mieszkaniu o to nietrudno.

To jedno zdjęcie nie jest ani duże, ani szczególnie wyraźne. Bez wątpienia nie jest też najpiękniejsze. Ale z całego zbioru właśnie ono przykuwa uwagę. Postawna kobieta o prostokątnej twarzy i ostrych rysach siedzi ze szczeniakiem na kolanach. Mała, najwyżej czteroletnia dziewczynka przytrzymuje psa za kark. Dziecko ma na sobie ładną sukienkę w kratkę. Wysoki kołnierzyk dodaje jej powagi, w przeciwieństwie do miny – wciąga usta, widocznie nie spodziewając się, że właśnie ten moment zostanie uwieczniony. Skąd może to wiedzieć, niezbyt często robi się jej zdjęcia.

Jasne włosy zaczesane do tyłu, skromna opaska, żadnych wykwintności. Nuży ją ta sytuacja, psa trzeba trzymać coraz mocniej. Speszona przytula się do nóg matki. Ta do zdjęcia pozuje zapięta po brodę, w czarnej sukni o nieco bufiastych rękawach. Wygląda na starszą, niż jest w rzeczywistości. Włosy zaczesane do tyłu i przedziałek na środku głowy dodatkowo podkreślają jej rysy. Poza oczami nie są do siebie zbyt podobne. Te oczy – wyraźnie otoczone cieniami, dość małe i z opadającymi zewnętrznymi kącikami – nie sprawiają radosnego wrażenia. Ale obie wydają się spokojne i cierpliwe. Czekają w skupieniu na uwiecznienie tej chwili.

Maria Kownacka, lat cztery. Ludwika Kownacka, cztery lata przed śmiercią.

Ale jest coś jeszcze. Kawałek męskiego ramienia zaburza tę fotografię, nie pozwalając, aby Marysia miała swój własny portret z matką. Bez niego byłoby idealnie. Portret podwójny jednak nigdy się nie zdarzył, nikt nie zdecydował się zmarnować całego dnia dla małej dziewczynki, która chciałaby mieć zdjęcie z matką. Po latach, kiedy rosną możliwości rozwijających się zakładów fotograficznych, Maria wycina w końcu odpowiedni kadr. Matka i córka. I pies Filuś. On mógł zostać. Inni nie.

Ramię należy do brata Marii, Stanisława, także ubranego na czarno, ale na nim pierwotne zdjęcie się nie kończy. Mamy tu całe rodzeństwo i troje dalszych krewnych. Niefortunnie się składa, że obok Marysi siedzą bliżej nieznana kobieta i dwoje małych dzieci, a najbliżej stoi właśnie brat, którego wizerunek ona sama niekoniecznie chciałaby stale widywać. Nie w swoim mieszkaniu. Jego ramię w zupełności wystarczy. Dalej od Marysi siedzi – trzymając drugiego psa na kolanach – starsza siostra Zofia. Prawie piętnaście lat różnicy. Zapięta, podobnie jak matka, pod szyję, złożyła dłonie na koronkowym fartuszku. Za nią stoi druga siostra, Janina. Dziewięć lat różnicy. Bufiaste rękawy, skromna fryzura, wąska talia. Janina góruje na zdjęciu, wyższa niemal o głowę od dwunastoletniego tu Stasia. W przeciwieństwie do rodzeństwa i matki nie ma zacienionych oczu. Ładna dziewczyna w wielkim ubraniu śmiało patrzy w obiektyw. Marysia jest najmłodsza z rodzeństwa, pewnie dlatego może być tuż obok mamy. Tylko ona nosi jasną, kraciastą sukienkę; siostry są już dość duże, by mieć poważny strój, podobny raczej do tego, który nosi matka. Marysię ominął ten obowiązek, do zdjęcia ubrano ją najładniej ze wszystkich. Dopiero później będzie rodzinnym „kopciuszkiem” i „parszywą owcą”. Sukienki nie będą miały tu nic do rzeczy.

Ludwika Kownacka z córką Marią

Inni są na tej fotografii bez znaczenia, mimo że zajmują centrum kadru. Kownacka w albumie notuje tylko: „Krakowowie (rodzina)”. Skoro już są – trudno. Nie pierwszy i nie ostatni raz wyselekcjonuje postaci na zdjęciach. Niejedną osobę wytnie, przytnie, pozbawi samej głowy albo całego ciała. Tak też jest w tym przypadku. Na zdjęciu oprawionym w ramkę zostaną tylko Marysia i Ludwika.

Nie wiadomo, gdzie był w tym czasie Jan Kownacki, mąż Ludwiki i ojciec czworga dzieci z drugiego małżeństwa.

Jest 1898 rok. W Słupie, w zaborze rosyjskim, Marysia jest szczęśliwym dzieckiem.Dwa

Kownacka nie lubi wracać do wydarzeń z przeszłości, szczególnie tych następujących już po czasie, który do końca nazywa „najszczęśliwszym okresem tragicznego życia” lub tylko „najszczęśliwszym okresem życia”. Mimo wszystko robi to co najmniej kilka razy, uważając ten powrót za swój obowiązek. Jedną z takich przymiarek jest zbiór odręcznych notatek, który na próbę tytułuje jako „Życiorys”. Pisze go w drugiej połowie lat siedemdziesiątych – kreśli, dopisuje, planuje, co powinna jeszcze omówić i kogo uwzględnić w spisie osób, którym należy poświęcić uwagę. Zostawia puste pola do uzupełnień (wielu danych nie jest pewna), ale ostatecznie nigdy ich nie wprowadza.

Na pierwszej stronie tego notatnika wypisuje:

Z SĘDZIMIRÓW

PELAGIA LESZNOWSKA

– Z RODU ZAŁOŻYCIELI „GAZETY WARSZAWSKIEJ”, PIERWSZEGO DZIENNIKA WARSZAWSKIEGO

– BRATANICA ARCYBISKUPA WOŁŁOWICZA (Z WILNA) – WIELKIEJ ZACNOŚCI CZŁOWIEK

– GRÓB LESZNOWSKICH NA STARYCH POWĄZKACH KOŁO KATAKUMB

Pelagia, babka Marii, umiera w 1905 roku w wieku osiemdziesięciu lat, przeżywając nie tylko swojego męża Antoniego Lesznowskiego (zmarłego niemal pół wieku wcześniej), ale także córkę Ludwikę. Ani w latach siedemdziesiątych, ani wcześniej Kownacka nie zapisuje żadnych osobistych wspomnień na temat babki. Ani słowa o ich relacji, ani słowa o stosunku najstarszej kobiety z rodu do przedwcześnie osieroconej Marysi. Nie wiadomo, czy ta ostatnia nie wierzy własnej pamięci, czy woli eksponować tylko status społeczny przodków. W opowieściach o swoim dzieciństwie na pierwszym planie zawsze umieszcza matkę. W swoim przekonaniu wszystko, co najlepsze, zawdzięcza jej.

Kownacka z trudem próbuje rozwijać dział, który określa jako „Sagę Rodzinną / Prehistorię”. Dopiero za drugim podejściem (jest bardzo prawdopodobne, że było ich więcej, ale zapiski się nie zachowały) udaje jej się spisać spójniejszą, ale też dużo bardziej czytelną historię. Nie zawsze oznacza to pełną wiarygodność – niektóre dane trudno zweryfikować, inne opierają się raczej na daleko idącym domniemaniu.

Herby, przywileje, tytuły, status społeczny.

Zasługi, odznaczenia, dwory i dworki, dobra, folwarki, możne rody.

Posiadłości, majątki, nazwiska rodowe, małżeństwa z rozsądku.

Służba, pokojówki, kucharki.

Wobec wszystkiego tego Kownacka zdawała się przez kolejne dekady zachowywać dystans. A jednak wszystko to wymienia teraz z aptekarską skrupulatnością.

Od początku dość żmudna praca Marii nad opisaniem szlacheckiego pochodzenia stawia pod znakiem zapytania jej z trudem wypracowywaną przez lata niezależność od życiowych schematów. Do tego przedsięwzięcia Kownacka podchodzi jak do wszystkiego. Wyznacza sobie zadanie i poczuwa się do jego zrealizowania. Nie zamierza ani nad tym więcej rozmyślać, ani się oszczędzać.

Pisze zgodnie z planem, ale szkieletu, poza wcześniejszymi notatkami, nie zachowała w archiwum. Wprawdzie asekuracyjnie zostawia większość lewych stron notatnika pustych, lecz ostatecznie uzupełnienia zajmują niewiele miejsca. Niewiele tu też skreśleń, niewiele poprawek. Mimo że w ostatnich latach życia Kownacka pisze często z trudnością (coraz więcej czasu spędza, leżąc w łóżku), a w rezultacie nie zawsze czytelnie, ten notes jest jednym z najbardziej przejrzystych dokumentów pisanych jej ręką. W przeciwieństwie do korespondencji, trudno z niego wyczytać jej wiek czy pogarszający się stan zdrowia. Obowiązki zawsze ją mobilizują. W obliczu obowiązku zyskuje siłę, wigor i zapał do pracy. Wtedy żadne wymówki, gorączki, złamania ani nowotwory nie mają znaczenia. Obowiązek to obowiązek. Zaczyna więc tę historię ostatni już raz – 9 września 1979 roku w domu w Łomiankach, zwanym Plastusiowem.

Inaczej niż za pierwszym razem nie zaczęła od Lesznowskich, tylko od Kownackich. Teraz doliczyła się już sześciu, nie zaś pięciu pokoleń. Babka Pelagia z kolei raz na zawsze spadła z piedestału.

Babcia Leokadia Kownacka z domu Au, żona Ludwika Kownackiego (pochowanego w Suserzu w grobie mojej Matki).

Ród Au należał – według ustaleń najmłodszej wnuczki Leokadii – do lwowskiej inteligencji.

Babcia w dzieciństwie straciła rodziców, jako sierota nie otrzymała wykształcenia ani „posagu”. Przyjechała w Płoc­kie, zapewne jako „bona”, i tu poślubiła, o wiele starszego od siebie, Ludwika Kownackiego, właściciela Turzy Wielkiej. Była uosobieniem prawości, dobroci i mądrości życiowej, co potwierdza jej „sztambuch”, jaki się u mnie zachował.

Los miała ciężki. Dziadek, jak myślę, był psychopatą, a w każdym razie dziwakiem (na starość popadł w manię religijną).

Mieli dwóch synów i córkę. Córka, ciocia Marysia, spadła z komody w wieku ± 1 roku, zostawiona przez chwilę bez opieki, i straciła słuch, ukochanego, najmłodszego synka Józia w wieku ± 8 lat zabiły mieszaje od stodoły. Normalnie wychował się najstarszy syn Jan (mój ojciec).

W rodzinnym albumie pisarki zachowało się zdjęcie babci Leokadii Kownackiej, na którym dominującą rolę odgrywają suknia oraz inne elementy tradycyjnego, a zarazem bogatego ubioru. Wizerunek jest oficjalny, zgodny z konwencją pierwszej połowy XIX wieku. Na przykładzie tego rodzinnego albumu widać zmianę, jaka dokonuje się w sferze obyczajów i społecznej roli kobiet w tamtym czasie, a której na własnej skórze doświadcza dorastająca Maria. Jej babcia ze zdjęcia to kobieta przykryta zwałami materiału. Twarz to co najwyżej część wizerunku, niewiele bardziej istotna niż rzeźbione krzesło, na którym siedzi. Jeszcze czepiec, pierścienie, szale i kokarda – zdjęcia babci i wnuczki dzieli wszystko.

Babcia Kownacka zmarła młodo, około 40 lat, w co trudno uwierzyć, widząc na zdjęciu matronę w czepcu, aksamitach i krynolinach. Niestety nie znałam tej anielskiej babci. Już nie żyła…

Pisząc te słowa, Maria Kownacka kończyła osiemdziesiąt pięć lat. „Matrona” to jedno z ostatnich określeń, jakie przychodzi do głowy, kiedy ogląda się zdjęcie z tego czasu. W „anielskość” babci ze strony mamy trzeba uwierzyć na słowo. W sztambuchu Leokadii, z którego jej wnuczka wnioskowała prawość i dobroć, można znaleźć wiele czułostek i sentymentalnych wpisów.

Pod rysunkiem anioła:

Przyjaźń stałą w każdej stronie

zachowajmy i po zgonie.

Onufry Antoszewski

Dnia 25 listopada r. 1819

Do tego kilka innych rysunków, drobne wierszyki z kupidynami w roli głównej, aforyzmy i obietnice przyjaźni na wieki. Wyrazy sympatii, przywiązania i życzenia szczęścia. Babka widocznie zawsze woziła ze sobą ten niewielki pamiętniczek – miała go i we Lwowie, i w Lipowcu, i w Warszawie, i w końcu w Turzy Wielkiej. Dla jej wnuczki takie wierszyki są punktem zaczepienia. Przyczynkiem do wyobrażania sobie, jak niezwykłej dobroci babkę utraciła jeszcze przed swoim urodzeniem.

Wielu spośród opisywanych w swoim notesie historii Kownac­ka nie doświadczyła – jako najmłodsza z rodziny nie zdążyła również poznać dużej części jej członków. Będąc dzieckiem, pozostawała bardzo często raczej słuchaczką rodzinnej sagi niż bezpośrednią obserwatorką wydarzeń, które zadecydowały o ich położeniu.

Wszystko wskazuje jednak na to, że – obok ulubionych pozytywistycznych lektur – na wrażliwość młodej dziewczyny istotnie wpłynęły te historie rodzinne. Trudno natomiast powiedzieć, na ile jej estetyczne upodobania decydują o treści wspomnień takich jak to:

Ciocia Marynia ukończyła specjalne kursa dla „głuchoniemych” w zaprzyjaźnionym domu dyrektora szkoły średniej – Pankiewicza, którego córka dotknięta była tym samym kalectwem. Obie te panny kochały się w pięknym i wybitnie zdolnym Sułowskim, też głuchym, który jednak doprowadził swoją wymowę i poznawanie mowy po ruchach i układzie ust rozmówcy do takiej perfekcji, że z łatwością brał udział w dyskusjach. Uprawiał jedyny dostępny dla głuchoniemych fach – introligatorstwo. Ożenił się, po raz pierwszy, ku rozpaczy cioci Maryni – z Pankiewiczówną, która zmarła młodo przy urodzeniu syna Wacława (również głuchego), którego wychowała ciocia Marynia, już jako druga żona jego ojca. Brzydki i mało zdolny Wacio, ukochany cioci – był również introligatorem, miał syna Kazimierza, którego spotkał ten sam los. Teraz dopiero synowie Kazia słyszą (wszyscy oni żenili się z głuchoniemymi).

Opisana w notatniku historia głuchoniemej rodziny czerpie sporo ze schematów literatury dla dzieci, jaką Kownacka tworzyła w pierwszych latach działalności pisarskiej. Z książek o dobrych i złych, pokrzywdzonych przez los i tych, którzy zapamiętani będą przez swój egoizm. O zmagających się z własną niedoskonałością i zawsze chronionych przez innych. O mądrych, ale niezbyt urodziwych i o pięknych, ale próżnych. O tych, które wkraczają w życie bez posagu i wykształcenia, i o tych, które życie pędzą na patrzeniu przez okno. O tych, które poświęcają się dla innych, i o tych, które skupiają się na lekkich rozrywkach.

Jako najmłodsza z rodzeństwa Marysia wielokrotnie nie tylko zaobserwuje, jak dzieli się świat, ale również doświadczy tego na własnej skórze. I szybko wyciągnie wnioski.

Dziewczynka przychodzi na świat już w dworze w Słupie, do którego jej rodzeństwo i rodzice przenieśli się z majątku Prawda, położonego niedaleko Łukowa. Jak wynika z dokumentów archiwalnych, Ludwik Kownacki, dziadek Marii, mieszkał z rodziną syna aż do śmierci w 1898 roku. Był to też rok, w którym wykonano rodzinną fotografię przed domem w Słupie. Być może zdjęcie zostało zrobione przy okazji pogrzebu.

Z podobnego okresu (między 1898 a 1900 rokiem) pochodzą również dwa indywidualne ujęcia małej Marysi. Na obu, prawie identycznych, dziewczynka jest z pieskiem Filusiem, ważnym towarzyszem jej dzieciństwa. Wbrew temu, co Kownacka mówiła przez lata na temat swojego najszczęśliwszego okresu życia, na tych zdjęciach wygląda przejmująco smutno. A przecież dzieci fotografowano wtedy już swobodniej, nie wymagając od nich posągowej miny. Mimo to Marysia nie tylko się nie uśmiecha, ale także ma zatroskane oczy, opuszczone kąciki ust. Stoi na fotelu z psem u stóp, niemal nieobecna. Może krępuje ją ta sytuacja, może wybrano zły moment do zdjęcia. Dziewczynka ma sukienkę podobną do tej, w której sfotografowano ją z rodziną, na niej biały fartuszek, a do tego korale i ładne wysokie trzewiki. Świadczy to także o relatywnej zamożności rodziny, która kilkuletniemu dziecku daruje biżuterię. Nie wpływa to jednak na wrażenie, jakie wywołuje ten wizerunek. Radość dzieciństwa można wyczytać raczej z późniejszej deklaracji Kownackiej niż z zachowanych zdjęć z tego czasu.

Kiedyś z nieskrywaną dumą skomentowała, że wygląda na tych zdjęciach jak dziecko z obrazów Wyspiańskiego.

W jej osobistym archiwum nie ma żadnych wcześniejszych fotografii, także na kolejną okazję do sesji trzeba będzie sporo poczekać. Zdjęcia nie są jeszcze wtedy popularne, a prywatne aparaty fotograficzne to niezwykła rzadkość.

Kolejne zdjęcia Marii pochodzą z XX wieku. Na większości występuje rodzeństwo, czasami wraz ze szkolnymi przyjaciółmi. Chętnie fotografują się w otoczeniu natury, koło domu, często w grupie czy w parze. Nie ma już na nich rodziców ani dziadków.

O śmierci ojca w zachowanych dokumentach Maria nie opowiadała. Ani o dokładnych okolicznościach, ani o dacie i ­miejscu.

Tylko parę słów.

O dziadku Ludwiku, poza tym że wariat i dewot, najwyraźniej w ogóle nie miała potrzeby się wypowiadać.

O bracie Stanisławie wspominała z żalem i bólem.

Najbliżsi mężczyźni ją rozczarowują, niszczą plany i marnują kolejne lata życia. Są leniwi i niegodni zaufania. Wykorzystują, zawodzą, a zarazem mają niesłychane szczęście do kobiet. Wspaniałych, silnych, walecznych, o dobrym sercu. W jej powściągliwych historiach o Ludwiku, Janie i Stanisławie nie ma wiele czułości, jest za to wiele przemilczeń i niechęci. Wypowiedzi o ojcu unikała, a kiedy się pojawiały – zdobywała się na szacunek, czasami wręcz na uznanie wobec jego zdolności i talentów. Krzywda, którą wyrządził jej po śmierci matki, wybija się jednak na pierwszy plan.Trzy

Jan Kownacki – wąsaty jegomość w okularach – jak podaje jego córka, urodził się w 1840 roku w Turzy Wielkiej. Tamtejszy majątek przejął po rodzicach, a następnie sprzedał, aby osiedlić się ostatecznie w Słupie. Wraz z rodziną Jana do dworu w Słupie przeniósł się jego ojciec, wspomniany już Ludwik. Jak podaje Leszek S. Zakrzewski,

Kownaccy wywodzą się z Kownat ziemi ciechanowskiej, parafii Czernice, gdzie notowani są na początku XVI wieku. Był to już wówczas dom rozrodzony, którego gniazdo uległo z czasem podziałom na Kownaty­-Maciejowięta, Kownaty­-Pawłowicze, Kownaty­-Piczki i Kownaty­-Rzepki Wielkie.

Przynależność do herbu „Suchekownaty” przypisuje się z kolei w materiałach zgromadzonych w Izbie Pamięci Marii Kownac­kiej, ale bez potwierdzenia w pismach urzędowych czy innych dokumentach. Informacją, co do której można mieć pewność, pozostaje więc przede wszystkim ta, że rodzina Kownackich należała do szlachty, co poświadczała jeszcze pod koniec XIX wieku.

Historia o niesłyszącej siostrze ojca – Maryni, która mimo niepełnosprawności zdobyła wykształcenie i którą ze względu na chorobę rodzina szczególnie się opiekowała – jest dowodem na troskę, jaką otaczali swoje dzieci Kownaccy: dziadek i babcia Marii. Wskazuje to także na dużą dbałość rodziców o wykształcenie dzieci, również niepełnosprawnej dziewczynki, co w pierwszej połowie XIX wieku nie było częste, nawet wśród majętnych ludzi. W tym czasie, jak pisze Anna Pachoc­ka, „przejawianie zbyt dużego zainteresowania nauką przez panny budziło wciąż podejrzliwość i zastrzeżenia”. Także w kolejnym pokoleniu przekonania o tym, że edukacja dziewcząt i kobiet w takim zakresie, jak w przypadku chłopców, nie jest koniecznością, nie zostały jeszcze w pełni wyrugowane.

Mimo to opieka nad dziećmi oraz dbałość o ich rozwój i edukację w pierwszej połowie XIX wieku wzrastały wraz ze świadomością rodziców.

Odpowiedzialne rodzicielstwo od pierwszych chwil życia dziecka promowane było w prasie i książkach. Pomimo zwiększonych starań rodziców i służby wiele dzieci nie dożywało wieku dojrzałego. Umierały wskutek chorób i nieszczęśliwych wypadków. Aby temu zapobiec, oprócz sposobów medycznych, stosowano różne metody niekonwencjonalne. Granica między życiem i śmiercią pozostawała wciąż bardzo cienka.

Jan Kownacki, ojciec Marii

Śmierć młodszego z synów Kownackich – Józefa – z pewnością wstrząsnęła rodziną. Do przeszłości przechodziły już przekonania i oczekiwania, że należy zachowywać powściągliwość w wyrażaniu emocji spowodowanych utratą dziecka. Wśród młodszych dzieci, szczególnie noworodków, śmierć była czymś może nie akceptowanym, ale jednak powszechnym. W tym wypadku mowa o ośmiolatku, a więc chłopcu wychodzącym już z okresu dzieciństwa, prawdopodobnie rozpoczynającym poważniejszą edukację.

Śmierć Józefa i niepełnosprawność Maryni sprawiły, że w najstarszym synu pokładano największe nadzieje, niejako skumulowane po rozczarowaniach pozostałym rodzeństwem. Jan, pragnący się uczyć, musiał wziąć odpowiedzialność zarówno za rodzinny majątek, jak i za gospodarstwo po przedwczesnej śmierci matki i podczas postępującej choroby ojca. Nie miały tu większego znaczenia zapatrywania i pasje dorastającego młodzieńca. Mimo oporów przyjął pisaną mu życiową rolę z dobrodziejstwem inwentarza. To właśnie obowiązki związane z majątkiem, jak pisze w notatniku ­Kownacka, jej ojcu „przeszkodziły w zdobyciu wyższych studiów”.

Obowiązki, praca i utracone marzenia. Kownacka chętnie układa takie bolesne, choć proste zestawienia, opowiadając o losach wielu ludzi. I niejednokrotnie opowiada się po stronie powinności. Tych wstrząsających ludzkim życiem, ale też tych mniejszych, dotyczących wyborów, które nie stawiają całej rodziny w trudnej sytuacji. Ta postawa manifestuje się również wtedy, kiedy Maria doradza innym w wyborze kierunku studiów. Nawet jeśli dostrzega wybitne uzdolnienia ­plastyczne, doradza kierunek „bardziej sprecyzowany, praktyczny”.

Tymczasem opowiadając historię swojego ojca, kładzie nacisk na to, jak fatalne w skutkach było odebranie mu prawa do podjęcia decyzji o własnej przyszłości.

Trzeba się było zająć gospodarstwem, do czego nie miał specjalnych predyspozycji, wydaje mi się, że zmarnował natomiast talent pisarski (zainteresowania historią) i satyryczny. Pisał cięte, kapitalne wiersze, dawał świetne riposty w modnych wówczas sekretarzach itp.

Kownacka cytuje jeden z nich:

Co to jest duch?

I jakie jego działanie?…

A ojciec błyskawicznie odpowiada:

– Na zamarzniętą szybkę – chuch! chuch! chuch!

– To jest duch!…

Woda kapie, para bucha –

Oto jest działanie ducha!…

Wierszyki bawiące małą Marysię nie były pewnie najlepszym przykładem twórczości i talentu jej ojca, ale niewiele innych udało jej się przytoczyć. Niewątpliwie te krótkie rymowanki i bystre odpowiedzi ojca cieszyły małą dziewczynkę. Kiedy u schyłku swojego życia Kownacka pisze „Życiorys”, ojciec dodatkowo doczekuje się takiej noty:

Z zamiłowania historyk, utalentowany pisarz, satyryk i felietonista, i gawędziarz. Niestety wszystko to zaginęło w czasie wojen. Niewiele jednak jego utworów trafiało do druku. Sam mówił o sobie, że jako „hreczkosiej” nie miał łatwego dostępu do literatury. Co nie przeszkadzało we własnym środowisku mieć opinii „człowieka wykształconego” o „bystrym dowcipie”…

Wszystko to nie świadczy jednoznacznie o zmarnowanej karierze literackiej ojca. Raczej o tym, że jego najmłodsze dziecko od pierwszych lat przyzwyczajone było do rymowanek, opowiastek i humoru niezbędnego w podstawowej edukacji. Że w domu dzieci cieszyły się zainteresowaniem rodziców, którzy zdradzali zainteresowania kulturą. Po latach Kownacka doceniała i podkreślała niezwykłość swoich rodziców. Nawet jeżeli w rozmowach przybierało to czasami formy przechwałek.

Matka moja była zupełnie odmiennego pokroju – dusiła się w atmosferze „bywania”, toalet, intryg, ploteczek, a zwłaszcza nieróbstwa – toteż bez wahania wyszła za człowieka o 15 lat starszego od siebie (i to „rozwodnika” – w owym czasie wielka skaza) – na wieś.

Matka potrafiła w owym starzejącym się rozwodniku Janie Kownackim (1840 r.) (właścicielu folwarku Turza Wielka) ocenić nieprzeciętną, zwłaszcza w tym środowisku, inteligencję i zainteresowania naukowe (historia!), prawość i kulturę. Zapewne grał też rolę w tym wyborze jego czynny udział w otaczanym kultem powstaniu styczniowym, podczas którego pełnił jakoby służbę jednego z adiutantów Langiewicza (?) (Faktu tego nie udało mi się sprawdzić) .

Nie wiadomo, czy Jan Kownacki pełnił tak wysokie funkcje podczas powstania styczniowego. Żaden list ani dokument tego nie potwierdzają. Istotne wydaje się raczej, że w ogóle brał w nim udział. Pozwala to sądzić zarówno o jego poglądach politycznych i narodowych, jak i sposobie wychowywania dzieci – niepozbawionych edukacji historycznej i kulturalnej, skupionej na polskiej tradycji narodowowyzwoleńczej. Korepetytorem Marysi został przyjaciel ojca Leopold Cielecki – także uczestnik powstania styczniowego, więzień Cytadeli Warszawskiej, później „zesłany na Sybir”. Opowieści o tym, jak to białe niedźwiedzie dobijały się do jego jurty, fascynowały dziewczynkę. Poruszona i podekscytowana Marysia lubiła dreszcz emocji, jaki dawały jej te – mniej lub bardziej prawdopodobne – historie. Słuchając ich, tuliła się do mamy, ale za nic nie chciała, by przerwano opowiadanie.

Podczas korepetycji Marysi szło różnie.

Matematyki nie potrafiła pojąć w ogóle. Korepetytor z bezsilności rwał z głowy resztki włosów.

Ojciec, ratując honor córki, poprosił, żeby mnie przesłuchał z historii powszechnej. Przesłuchał. Szafirowe przerażone oczy Mu się rozjaśniły, zaczął biegać po pokoju, powtarzając – Jak Boga kocham, wybryk natury!

Do rachunków miała jednak serce. Prowadziła je z wielką sumiennością przez większość życia – honoraria, inne przychody, koszty życia, koszty prezentów, koszty utrzymania i udzielone pożyczki. Wszystko w słupkach, wyliczone co do grosza. Bez wielkiego skąpstwa, ale bardzo precyzyjnie.

Możliwe, że przejęła tę potrzebę spisywania budżetu po ojcu, przymusowym zarządcy majątkiem, który w ten sposób próbował zapanować nad wymykającymi się spod kontroli dobrami. A może po matce, praktycznej kobiecie pozbawionej tęsknot za salonowym życiem? Kownacka w notatniku i listach bardzo często modyfikuje swoje opinie o ludziach, miotając się ze skrajności w skrajność. Kiedy porównuje się jej sądy o bliskich, można się natknąć na pełen wachlarz emocji. Nie dotyczy to tylko matki – nieskazitelnej w każdej opinii i wspomnieniu. Ojciec wielokrotnie wypada dużo gorzej. Po latach Kownacka pisze gorzko do bratanka: „mój Ojciec całe życie się tylko kurował (a Matka harowała!)”.

Kownacka nie wspomina, z jakiego powodu kurował się jej ojciec, na co cierpiał i czy jego dolegliwości wymagały intensywnego leczenia, czy raczej w ten sposób wymigiwał się od obowiązków. Raz tylko nadmienia, że zmarł na wylew krwi do mózgu, ale nie ma żadnych informacji, które pozwalałyby to łączyć z jego przedłużającymi się kuracjami.Cztery

Małżeństwo Jana Kownackiego i Ludwiki z Lesznowskich jest nietypowe. Rozwodnik i młoda kobieta zawierają je w 1879 roku w warszawskiej Parafii Świętego Krzyża. Jan ma już prawie czterdzieści lat, Ludwika nie skończyła jeszcze dwudziestu pięciu. Było to drugie małżeństwo Jana. Pierwsze, nieudane, rozpadło się. Jego związek z Adelą Darewską doczekał się komentarza najmłodszej córki, która – pewnie mając informacje z drugiej ręki – wyrobiła sobie na jej temat jednoznaczną opinię.

Z pierwszą żoną Adelą Darewską z Kresów (Mińsk Lit.) się rozwiódł, pozostawiając tej zaborczej, trudnej osobie syna Włodzimierza (ojca Mirka i Anielci). Z synem Włodzimierzem ojciec zetknął się dość niezwykle, bo przez „Gazetę Rolniczą”, gdzie ojciec dał ogłoszenie o posiadaniu na sprzedaż nasion buraka cukrowego. Nadszedł list z Mińszczyzny – „jeżeli Pan jest moim ojcem – proszę napisać pod adres…”

Postać przyrodniego brata nie jest szczególnie obecna w życiu Marii. Ani we wczesnej młodości, ani później. Z tej anegdoty wnioskować można przede wszystkim, że Jan nie tylko nie utrzymywał żadnego kontaktu z synem, ale również nie łożył na jego utrzymanie. Kownacka nie pisze na ten temat nic więcej – czy z braku wiedzy na ten temat, czy z niespodziewanej kurtuazji.

Ludwika Kownacka, matka Marii, to córka Antoniego Lesznowskiego i pojawiającej się już wcześniej w notatkach Pelagii. Antoni Lesznowski był redaktorem „Gazety Warszawskiej”, pierwszego regularnie wydawanego stołecznego pisma. Gazeta powstała w 1774 roku i od początku istnienia była areną najważniejszych sporów dotyczących życia publicznego. Fakt ten zawsze podkreśla Kownacka, eksponując to, że miała w rodzinie członka miejskiej elity. W dodatku redaktora pisma należącego do tworzącej się wówczas inteligencji. Dziadek redaktor dobrze wyglądałby w jej biografii, ale na plan pierwszy w jego życiorysie wybijają się nie zawodowe osiągnięcia, tylko anty­semickie poglądy. Sama Kownacka tak pisze o jego pracy i pozycji:

Było to pierwsze w Warszawie pismo codzienne (jeżeli nie liczyć jezuickiego „Monitora”) założone i prowadzone chyba przeszło 100 lat przez parę pokoleń braci i synów Lesznowskich. Pismo było konserwatywne, można powiedzieć reakcyjne, a dziadek Antoni miał w szeregach postępowych przydomek „ojca antysemityzmu”.

Szerszego komentarza Kownacka w tej sprawie nie zamieszcza. Stwierdza tylko, że dziadek „podniósł wydatnie poziom” pisma, choć nie wiadomo, jak się to ma do poglądów i opinii, które w nim prezentował. Informacji Maria szuka w rozmaitych czasopismach, książkach i opracowaniach, przekopując się przez historię polskiej prasy z nadzieją na znalezienie powodów do chwalenia się dziadkiem. Okazuje się tymczasem, że szczególnie zapisała się w dokumentach wypowiedź, o jaką pokusił się przy okazji mało istotnego wydarzenia. Sprawa uros­ła do rozmiarów wielkiego sporu, w który zaangażowali się nie tylko publicyści i urażeni insynuacją Żydzi, ale także sąd. Do rąk Kownackiej trafił z pewnością artykuł Ludwika Lublinera, adwokata przy Trybunale Apelacyjnym w Brukseli, napisany w 1859 roku, a więc niedługo po samym zajściu. W tekście zatytułowanym Napaść Pana Lesznowskiego, redaktora „Gazety Warszawskiej”, na Polaków wyznania mojżeszowego przedstawił swoje stanowisko wobec Lesznowskiego:

Kiedy jedni publicyści polscy, powołując się na źródła i fakta historyczne, rozważają wyjątkowe położenie socjalne żydów w Polsce, a tym samem zgłębiają tę kwestię z pewną powagą literacką, to inni publicyści, mianowicie dziennikarze, maczają swe pióro w żółci i rozlewają obraźliwe szyderstwa i nikczemne zelżywości przeciw ludności żydowskiej na ziemi polskiej osiadłej, w przekonaniu, że tym sposobem zyskają sobie popularność u Polaków chrześcijan, a hojną zapłatę u żydów, którzy błagać będą napastników o pokój i milczenie…

Podobnego rodzaju napadu dopuściła się niedawno temu „Gazeta warszawska” w swym nrze z 4 stycznia 1859 rok. – Rzecz tak się miała:

Artystka morawianka Panna Neruda dała dnia 26 grudnia r. z. w Warszawie koncert instrumentalny; sala koncertowa była próżną. – Wypadek ten tak powszedni i naturalny redaktor „Gazety Warszawskiej” wytłumaczył nieobecnością Żydów na koncercie, spowodowaną nieprzyjaźnią ku wszystkim artystom chrześcijanom. – Zarzucając Żydom wyłączne protegowanie artystów swego wyznania, Pan Lesznowski nie omieszkał zaprawić zarzut ten rozmaitymi szyderstwami i zelżywościami i objawić obok tego życzenie, żeby nareszcie Żydzi do Palestyny wrócili.

Według mnie, jeśli Pan Lesznowski, redaktor odpowiedzialny „Gazety Warszawskiej”, niegodziwie obraził żydów przez swoje szydercze wysłowienia, to nie mniej obraził Polaków chrześcijan. – W samej rzeczy, jeżeli nieobecność na jakim koncercie ludności żydowskiej, stanowiącej tylko 1/8 część ludności ogólnej, może sprawić próżnię w sali koncertowej, konsekwencja z podobnego twierdzenia jest ta: że Polacy chrześcijanie, pomimo przewyższającej ludności w proporcji 7 do 1, nie mają najmniejszego pociągu do sztuki muzykalnej… Lecz ślepa zawiść, niezważająca nawet na wyniki swej ohydnej akcji, delektuje się, że znalazła najniedorzeczniejszy nawet pozór do zaczepienia żydów, celem jej będących…

Przytoczę główny ustęp z artykułu napastniczego umieszczonego w „Gazecie Warszawskiej” z dnia 4 stycznia, aby dać poznać, czy li podobne wysłowienia są zgodne z charakterem redaktora pisma publicznego.

„Brak Pannie Nerudzie orlego nosa, śniadej cery, czarnych włosów i innych cech azjatyckiego pokolenia; nie wymawia ona R gardłowo, nazwisko jej nie kończy się na berg, blatt, kranz lub podobnie; brak jej więc tytułów do poparcia ze strony tego tajemniczego związku (?), który nasiadł całą Europę, a zwłaszcza nas, i trzymając się ściś­le, popycha każdego ze swoich, czy to oni bankierem, czy tenorem, czy spekulantem, czy skrzypkiem. Tej to potęgi – w naszym mieście potęga to prawdziwa – nie umiała sobie zjednać Panna Neruda, głównego jej tytułu brak”.

Oto jeden ustęp tego artykułu „Gazety Warszawskiej”, a który, jak i inne, jest nacechowany zarazem śmiesznością rozumu i niegodnym dążeniem. – Ta mniemana wielka potęga żydów w Warszawie, ten węzeł jedności łączący naturalnie żydów prześladowanych, uciemiężonych, jakiż wpływ – zapytuję arcylogicznego Pana Redaktora – wywierać mogły na wstrzymanie ludności chrześcijańskiej przewyższającej od jej asystowania na koncercie Panny Nerudy?…

Dwudziestu trzech Żydów protestujących przeciwko tej wypowiedzi Lesznowski – według relacji autora artykułu – zadenuncjował rosyjskiej policji, która miała zdecydować, że wszelkie wystąpienia przeciwko redaktorowi uważane będą za przestępstwo i ścigane z urzędu. Jego wizerunek ucierpiał na tym znacznie. Ściągnął na siebie atak nie tylko Żydów, ale także liberalnych publicystów i oburzonych chrześcijan.

Kownacka o wszystkim tym wie. Zachowuje nawet ślady w swoim notatniku. Może planowała jeszcze wrócić do tematu (pół strony ma nadal wolne), a może walczyła ze swoimi emocjami, poglądami i potrzebą „dobrych korzeni”. Wpływowy dziadek antysemita nie bardzo dawał się w ten sposób wykorzystać i nie zaspokajał nadziei wnuczki na przyzwoitych przodków.

W opisie dziadka Kownacka skupia się na jego gargantuicznej tuszy.

Wadę przykrywa wadą.

Dziadka antysemitę przesłania dziadkiem grubasem.

Lesznowski umiera w tym samym roku, w którym rozpętał antysemicki skandal. Miał niewiele ponad czterdzieści lat,

zabiła go zapewne własna niebywała tusza, przy pięknej, rasowej twarzy i pokaźnym wzroście ważył ± 300 funtów. Nic dziwnego, że krążyło o nim po ówczesnej Warszawie mnóstwo dykteryjek. Współredaktor jego König, zdolny dziennikarz, pisał o nim:

A Lesznowski – liczy zgłoski

kiedy mówisz doń…

bestia skąpa – kiedy stąpa –

rzekłbyś – istny słoń!…

Miał specjalny powozik o podwójnych resorach, bo pojedyncze łamały się pod nim… a w pierwszych rzędach wszystkich teatrów – między dwoma fotelami ruchome oparcie „dla pana redaktora” – w pojedynczym fotelu – grzęznął na amen!…

W atmosferze salonowej Warszawy i politycznego sporu, w cieniu ojca o dwuznacznej, ale mocnej w świecie prasy pozycji dorasta Ludwika Lesznowska. Nie lubi zamętu, który wywołują goście. Nie podziela pasji swojej siostry do podglądania pięknych pań. W życiu salonowym nie uczestniczy zresztą zbyt chętnie nawet jako dziecko, którym można się chwalić przed gośćmi. W tę rolę lepiej wchodzi jej starsza siostra. Ludwika niewiele zapamiętała z tego okresu. Jeszcze mniej przekazała córce w krótkich opowiastkach. Po latach w chwilach słabości jednak trochę tęskni za emocjami, które budziły w niej – jako małej dziewczynce – spory i dyskusje zza ściany.

Co jakiś czas opowiada o tym Marysi, może trochę ubarwiając, żeby zaciekawić córkę światem, który niewiele się dla niej wtedy różni od baśni. Poważni panowie widziani oczami kilkuletniej wówczas Ludwiki trafiają do wyobraźni Marysi. Dziewczynka czuje, że w życiu jej rodziny w przeszłości działo się coś ważnego, że ona – słabawa i chorowita – miała dziadka, który był ważny, gruby i pracował w gazecie. Wyobraża sobie i dopowiada zakończenia historii, wymyśla twarze tym słynnym panom i zastanawia się, czy byli chociaż trochę tacy jak jej tata. Mama mówi, że byli całkiem inni.

Mama opowiada jej też o dalszych przodkach, ale Maria nie rozwikłała ostatecznie tajemnicy, skąd się wzięła jej rodzina. Kim był tata dziadka Lesznowskiego, który już tak dawno nie żyje, że mama ledwo go pamięta. Ktoś wspomina, że też nazywał się Antoni Lesznowski, ale to nie przekonuje dziewczynki. Zapamiętuje tylko, że gdzieś w przeszłości mieli w rodzinie arcyksiężniczkę. Sama już nie wie, gdzie kończą się historie rodzinne, a zaczynają baśnie, kiedy mama opowiada o swych przodkach. Arcyksiężniczka w rodzinie budzi jej wątpliwości – nie pasuje do tego wszystkiego, co widzi wokół, ani do tego, jaka jest jej mama. Nawet dwór, w którym mieszkają, nie bardzo do tego pasuje. Ale tak właśnie to zapamiętała.

Dziewczynce z księżniczką kojarzy się raczej babcia niż mama.

Pelagię pamięta doskonale. Jej wygląd, maniery. Przedwcześnie owdowiała kobieta nieco ogranicza salonową aktywność, do której przywykła za życia męża. Nie oznacza to jednak spuszczenia z tonu. Nadal utrzymuje kucharkę, lokaja, nie rezygnuje z wielopokojowego mieszkania.

Samą babcię pamiętam zawsze pięknie zadbaną, w koronkowych żabotach, stroikach na siwych włosach, co miało wiele staroświeckiego uroku. Babcia odznaczała się niezwykłą gościnnością, wdziękiem i wykwintnymi manierami.

Mama tłumaczy dziewczynce, że babcia musi jeździć do Karlsbadu i innych miejsc o obco brzmiących nazwach, żeby leczyć swoje dolegliwości. Tata też leczy dolegliwości, ale nigdzie nie jeździ. Kilkuletnia Marysia z trudem nadąża. Niewiele jej – małemu dziecku wychowanemu na wsi – to wszystko mówi, ale daje jasny sygnał, że babcia jest inna niż jej mama, siostry i ona sama. Że nie pracuje od rana do nocy w domu. Że ma takie piękne suknie i koronki. Że ciągle ktoś ją odwiedza. Mama i siostry nie przyjmują przecież tylu gości.

Kiedy Pelagia odwiedza rodzinę córki już w dworze w Słupie, przywozi Marysi pomarańcze. Dziewczynka jest zachwycona egzotycznymi owocami. Rodzice obierają je, mając nadzieję, że może wzmocnią one lichutkie zdrowie najmłodszej z rodzeństwa. Dziewczynka zajada się cząstkami, trochę nie radząc sobie z soczystym owocem. Natychmiast chce się dzielić z bratem i siostrami, nawet z psem, ale na to już rodzice nie pozwalają. Owoce są za drogie, żeby oddać je zwierzakom. Te zresztą tylko niechętnie obwąchują pachnącą pomarańczami Marysię.

Zabawek babcia nie przywozi. Dziewczynka jest zawiedziona.

Później będzie zawiedziona raczej swoją spóźnioną obserwacją, że babcia nie tylko nie przywoziła zabawek, ale też właściwie nic nigdy nie robiła.

Od tego była „służba” i różni specjaliści. Ona tylko wydawała rozporządzenia i zamówienia, a sama – oparta na gobelinowej poduszce kanapowej, godzinami wyglądała przez parterowe okno mieszkania przy ul. Widok (choć właściwie „widoków” tam żadnych nie było…).

Najbliższa wyobrażeniu o księżniczkach członkini rodziny zostaje nią na zawsze w wyobraźni Kownackiej. Rozczarowanie babką nie wynikało z jej niedorastania do tej roli. Raczej z tego, że z czasem Maria zrozumiała, że Pelagia naprawdę czuła się trochę księżniczką w koronkach i nie inaczej chciała żyć. Że trwała w fantazji, pasjonowała się romansami, daleka od życia ludzi z niższych warstw społecznych. Żyła salonem, minioną sławą męża. Żyła „bon tonem” i nie miała poglądów na najważniejsze w społeczeństwie sprawy. Ani przejętych po mężu, ani własnych. Po prostu patrzyła w okno, za którym nie było nawet nic ciekawego. I trwała. Po latach Maria podobnie postrzegała postać babki. Dodawała jedynie, że „tak ówczesna epoka urabiała kobiety”.

Porównując własną matkę do jej starszej siostry Toli, od najmłodszych lat Marysia widzi pierwszą ważną dzielącą je różnicę. Siostry Lesznowskie różniły się bowiem pod każdym względem. Tola wdała się w matkę, Ludwika poszła własną drogą. Tola w młodości była posągowa, jej urodę doceniały warszawskie magazyny. Razem z kuzynką pozowały nawet do obrazów. Zbierała komplementy, cieszyła się zainteresowaniem kawalerów. Była popularna. Stanowiła dobrą warszawską partię. Interesowała się życiem salonu, nie wzbraniała się też przed spędzaniem dnia na kanapie. Lubiła bywać, prowadzić kurtuazyjne rozmowy, ładnie wyglądać. Ceniła francuski styl i bieżącą modę,

chodziła w czerni i maleńkich kapelusikach­-kapturkach, wiązanych pod brodą à la Maria Stuart. Trzeba przyznać, że styl ten znakomicie podkreślał jej urodę . Ciocia reprezentowała znakomicie typ warszawskiej damy – każdy jej zręczny ruch, pewna pozorna nonszalancja, stąpanie (koniecznie!) palcami od siebie, a przy tym bystrość i poczucie humoru, zdradzało nieomylnie warszawiankę.

Wraz z mężem w przeszłości aspirowali też do arystokracji, więc naśladowali wyobrażone cechy tej klasy. Trochę wynios­łości, trochę uroku, trochę dystansu wobec rodziny ze Słupa.

Marysia trzyma się bezpiecznie matki, ale lubi patrzeć na ciotkę – jest piękna, jej styl zachwyca. Bawią ją też historyjki, które słyszy – gładko opowiedziane, z humorem innym niż ten, który zna z wierszyków taty. Ciotka wygląda przy tym trochę jak jej porcelanowe lalki, które mrugają. Lubi na nie patrzeć, ale to wszystko.

Dziewczynka czasami próbuje naśladować gesty ciotki, lecz czuje, że jej to nie wychodzi. Ruchy są niezgrabne, pozbawione swobody. Ciotka nie stanie się dla niej wzorem, pozostanie odległą ciekawostką. Od pierwszych lat dziewczynka zauważa również, że ciotki nie zachwyca jej wygląd, uroda ani fartuszki.

Skonfrontowana z paniami Lesznowskimi pierwszy raz w życiu Maria stwierdza, że jest brzydka.

Mama Marysi – „stale zbuntowana przeciwko konwenansom i nieróbstwu” – w końcu popada w konflikt z rodziną, wybierając inną drogę niż jej starsza siostra. Próbuje przekraczać ustaloną dla kobiety tradycyjną rolę.

Zapatrywania i ambicje Ludwiki nie sięgają wysoko – nie chce się kształcić, ale raczej wyrwać z bezproduktywnego i bezmyślnego salonu. Także w gospodarstwie pod zarządem męża nie zamierza być dekoracją. Wiele wskazuje na to, że tylko jej płeć przesądziła o tym, że nie ona, lecz mąż reprezentował ich dwór i majątek. Rola, jaką odgrywa w tym układzie, jest jednak nieporównywalna do tej przypisanej w małżeństwie jej matce – Pelagii. Ludwika jest aktywna, bystra i niejednokrotnie ma większy wpływ na podejmowane przez rodzinę decyzje niż jej mąż. Towarzystwo Kredytowe Ziemskie to jej, jako „właścicielce dóbr Słup i Modła”, udziela kredytu, to także ona stara się o rozłożenie długu na raty.

Panie Lesznowskie przewracają oczami.

Ludwika wychowuje dzieci inaczej, niż to zwykła robić jej rodzina. Nie stroni od kontaktu z nimi. Część obowiązków wprawdzie ceduje na nianie, ale jest obecna na każdym etapie ich dorastania. Dba też o edukację – zarówno trzech córek, jak i syna. Za powinnościami i obowiązkami idą emocje i uczucia. Ludwika i Jan kochają swoje dzieci, poświęcają im wiele uwagi, ale też dają sporą swobodę. W 1880 roku – jeszcze w Warszawie – na świat przyszła Zofia, pięć lat później Janina. Rok młodszy od niej był Stanisław. Dziewczynki wychowywane są inaczej niż brat, rodzice bardziej im pobłażają w szkolnych obowiązkach, ale też wpajają poczucie obowiązku wobec rodziny i przygotowują do przyszłej roli – żony i matki. Wszyscy troje od początku korzystają z uroków wsi. Swoje własne najpiękniejsze miejsce poznają, kiedy przeniosą się do Słupa – neoklasycystycznego dworu z ogrodem.Pięć

Do 1894 roku życie rodziny Kownackich przebiega w ustalonym trybie. Małżeństwo żyje raczej zgodnie, mimo że Jan nie pali się do pracy, a Ludwikę co jakiś czas przytłaczają obowiązki. Na początku tego roku rodzina ostatecznie przenosi się z „majoratu Prawda pod Stoczkiem (łukowskim)” do majątku Słup, leżącego niedaleko Gostynina. Podczas przeprowadzki Ludwika jest w czwartej ciąży. Dlaczego wybrali akurat taki moment na przenosiny, trudno domniemywać. Bez wątpienia warunki życia, które czekały ich w nowym otoczeniu, stanowiły niemałą zachętę do podjęcia tego wysiłku. A zatem jadą. Mają ponad dwieście kilometrów do przebycia. Jan, Ludwika, Ludwik, Zofia, Janina, Stanisław. No i zwierzęta.

Jest więc 1894 rok. Jan jest już grubo po pięćdziesiątce, Ludwika za moment skończy czterdzieści lat. Kolejnego dziecka raczej nie planowali. Ale stało się. Z popularnych poradników i książek przyszła matka wie, że wszelkie nieprawidłowości w przebiegu ciąży i połogu nierzadko kończą się śmiercią nowo­rodka, matki lub obojga. To jej nie uspokaja.

Jak pisze Anna Pachocka:

Brzemiennym niewiastom zalecano umiarkowany wysiłek fizyczny, za jego najodpowiedniejsze formy przyjmując „chodzenie w domu około gospodarstwa” i spacery. Zdecydowanie odradzano im natomiast tańczenia, forsownego biegania, skakania, gwałtownych ruchów, szybkiego wchodzenia na schody, a nawet głośnego śmiechu czy wołania, jako czynności mogących doprowadzić do krwotoków i przedwczesnych porodów.

Podróż, choć wyczerpująca dla kobiety w ciąży, przebiega bez kłopotów.

11 września już w dworze w Słupie, dwie godziny po północy, na świat przychodzi dziewczynka.

Nie wiadomo, czy przy porodzie pomagał lekarz, akuszerka czy tylko miejscowy felczer. Nie zachowały się też informacje, czy poród odbył się o czasie, czy też noworodek był wcześniakiem. Prawdopodobnie kobieta spodziewała się późniejszego rozwiązania. W tak ryzykownej – dla życia jej samej i dziecka – sytuacji rozsądniejszą i bezpieczniejszą decyzją byłby poród w szpitalu lub chociaż w Warszawie, bliżej lekarzy. Kownackich i Lesznowskich stać było na zapewnienie kobiecie w połogu najlepszej opieki. Ludwika rodzi jednak w domu, w nocy. Rodzice nie mogą uwierzyć, że mają czwarte dziecko. Zosia, że zostanie matką chrzestną. A Staś, że ma kolejną siostrę.

Niemowlę jest słabowite, malutkie. Ma drobne ciało, ale żyje i wszystko wskazuje na to, że – wbrew niepokojom – udało się. Jak na imię? Maria. Maria Ludwika.

Z chrztem się w takich przypadkach nie czekało. Dziewczynka była na tyle słaba, że – w razie śmierci – rodzice nie chcieli ryzykować zesłania jej duszy do limbo. Czas naglił, chrzest odbył się natychmiast.

W XIX wieku dusze nieochrzczonych dzieci nie szły jeszcze do nieba. Kownaccy dmuchali na zimne.

Jednak musiał minąć prawie rok, aby rodzice otrząsnęli się na tyle, żeby urzędowo zgłosić urodzenie najmłodszej córki. Aby tego dokonać, do Suserza – oddalonego od Słupa o niecałe cztery kilometry – zawiózł 1 lipca 1895 roku Marysię ­ojciec. Metrykę chrztu, zgodnie z wymogami zaborcy, spisano po rosyjsku.Sześć

„Na własnej skórze poznałam – źle, kiedy ojciec mógł być dziadkiem…” Wiek rodziców i swoją pozycję w rodzinie dziewczynka odczuwa z roku na rok coraz bardziej. Kiedy uczy się czytać, ojciec ma około sześćdziesięciu lat i nie bardzo potrafi nawiązać z nią bliski kontakt. Czyta jej książki i opowiada baśnie, ale niezbyt chętnie towarzyszy w zabawach. Nie nadąża już za żywą, energiczną córką. Projektuje i organizuje jednak piękny ogród.

Marysia jest sporo młodsza od rodzeństwa, co sprawia, że dorasta „właściwie jak jedynaczka. Byłam pieszczona i ukochana przez Matkę, a na pewno nie rozpieszczona”. Nie rośnie wśród dzieci, prawie ich nie zna. Starsze rodzeństwo większość czasu spędza poza domem, także nie stanowiąc dla niej stałego towarzystwa. Podczas gdy oni chodzą już do szkoły w Warszawie, gdzie spotykają koleżanki i kolegów, uczą się historii, matematyki i biologii, ona jeszcze raczkuje. Od początku starsza trójka odnosi się do niej – podobnie jak rodzice – w zupełnie inny sposób niż do pozostałych członków rodziny.

Mówią o niej: Marysia, siostrzyczka, maluch, dziecko.

Traktują trochę jak zabawkę.

Podczas świątecznych pobytów w domu opowiadają jej niezliczone historie o Warszawie, szkole, zabawach, o wygłupach (w tym przoduje Staś), koleżankach, lekcjach i nauczycielach. Marysia wysłuchuje tych opowieści i anegdot z dużym zaciekawieniem, nadal spędza bowiem cały czas w domu lub ogrodzie. Jej jedynymi towarzyszami zabaw są dwa ukochane psy. Żali się, że „dzieciaki” – jak nazywa rodzeństwo kilkuletnia siostra – przyjeżdżają tak rzadko. Kiedy zbliża się czas ich wizyt, czeka w napięciu. Wystaje w oknie. Szykuje zabawki. Poprawia fartuszek, mimo że wie, że to jeszcze nie czas.

Te ich przyjazdy stanowią dla niej nie tylko atrakcję, ale także szansę na – choćby pośredni – kontakt z wielkim światem szkoły i innych dzieci. Marysia dzieciństwo spędza więc w większości sama, pod opieką rodziców i starej piastunki. Nic dziwnego, że szybko odkrywa w sobie fascynację naturą, tajemniczym światem roślin i zwierząt. Dostępu do nich w dworze w Słupie nigdy jej nie ograniczano. Ze znalezionych patyków, sznurków i gałązek najpierw jej siostra, a potem także ona sama robią zabawki. Wprawdzie Marysia regularnie dostaje piękne, a zarazem drogie lalki z porcelany i inne zabawki, ale to nie one rozpalają jej serce i wyobraźnię.

Zrobione przez siebie figurki dorosła Kownacka wspominała, jakby bawiła się nimi ledwie wczoraj. Kilkadziesiąt lat po opuszczeniu Słupa opowiadała w telewizji:

Moje zabawy były dość niezwykłe – nie potrafiłam np. bawić się kupnymi lalkami o porcelanowych głowach i oczach, które umiały zamykać.

Podziwiałam je, zachwycały mnie ich „prawdziwe” stroje – ale z ulgą oddawałam je do schowania w szafie, a sama godzinami potrafiłam się bawić „paniami”, „panami” i „dziećmi” malowanymi przez najstarszą siostrę Zosię lub wycinanymi ze starych tygodników z modami, albo ludzikami z patyków. Patyk musiał mieć ręce i nogi, głowę dolepiało się z gliny albo z gałganka, a często obywało się bez głowy…

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: