Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Królewscy synowie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Królewscy synowie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 526 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Słoń­ce za­cho­dzi­ło za lasy zło­cąc nie­bio­sa, któ­re się go­rzeć zda­wa­ły; tam na­wet, gdzie bla­dły jego bla­ski, la­zur się mie­nił w bar­wę oło­wia­ną, jaką po skwa­rach przy­bie­ra. Wie­czór był dusz­ny, naj­mniej­sze­go ru­chu w po­wie­trzu. Nie­bo bez chmur­ki nie za­po­wia­da­ła zmia­ny.

Na sta­rych drze­wach, któ­re ci­chy klasz­tor ota­cza­ły, li­ście wi­sia­ły jak­by po­wię­dłe od go­rą­ca. Co żyło – szu­ka­ło cie­nia a w nim spo­czyn­ku i orzeź­wie­nia. W klasz­to­rze i poza ty­nem, któ­ry opa­sy­wał jego po­dwó­rza, ci­sza pa­no­wa­ła głu­cha; nie­kie­dy szmer jak­by po­wol­ne­go, znu­żo­ne­go cho­du ludz­kie­go prze­ry­wał ją na krót­ką chwi­lę i gi­nął gdzieś w dali. Uko­śne pro­mie­nie słoń­ca, za­bar­wio­ne go­rą­co, pa­da­ły na czo­ło ma­łe­go ko­ścioł­ka, na mury i ścia­ny Klasz­tor­ne sil­ny­mi cie­nia­mi od­zna­cza­jąc każ­de wgłę­bie­nie, gzyms, ka­mień, za­ry­so­wa­ną po­wło­kę.

Jak pust­ka wy­glą­da­ły te­raz te bu­do­wy ze drzwia­mi po­za­my­ka­ny­mi, z po­za­su­wa­ny­mi okna­mi, oko­ło któ­rych ani czło­wiek, ani zwierz, ani na­wet mała pta­szy­na nig­dzie się nie po­ka­zy­wa­ła. Wszyst­ko, co żyło, chro­ni­ło się w mury, cze­ka­ło, aż wie­czór od­ży­wi po­wie­trze rosą, a noc świe­żość z sobą przy­nie­sie.

Klasz­tor, sto­ją­cy wśród puszcz nie­daw­no prze­trze­bio­nych, choć na owe cza­sy roz­le­gły, wspa­nia­łej nie miał po­wierz­chow­no­ści. Znać na nim było i trud­no­ści bu­do­wa­nia, i po­śpiech może, i małą tro­skę o kształ­ty jego ze­wnętrz­ne. Ko­ściół się nie­wie­le nad nim pod­no­sił, a w skrom­nej wie­życz­ce jego za­le­d­wie para z bla­chy ku­tych dzwo­nów wi­sia­ła. Mury, z któ­rych się skła­da­ły bu­do­wy, były z ka­mie­ni po­lnych gru­bo i nie bar­dzo fo­rem­nie po­le­pio­ne. Część bu­dow­li do nich przy­ty­ka­ją­ca, z drew­nia­nych bru­sów za­le­d­wie ocio­sa­nych zło­żo­na, ciem­niej­szą bar­wą od­bi­ja­ła od ścian ka­mien­nych.

Obok tych gma­chów dość roz­le­głych a nie­po­zor­nych znać jed­nak było w po­dwór­cach i ogro­dach przy­ty­ka­ją­cych tro­skli­wą rękę, któ­ra oko­ło nich cho­dzi­ła. Buj­nie tu ro­sły po­za­sa­dza­ne krze­wy, któ­rym do­star­cza­no wody ze stud­ni, jak świad­czy­ły le­żą­ce na zie­mi ko­ryt­ka; nie­zna­ne pod pół­noc­nym nie­bem ro­śli­ny kwi­tły tu, roz­wi­ja­ły się na po­dziw buj­nie i pięk­nie. Na wbi­tych w zie­mię ko­łach ob­wi­ja­ły się la­to­ro­śle win­ne mię­dzy li­ść­mi, wśród któ­rych za­far­bo­wa­ły się już ciem­ne gro­na; na grzę­dach roz­ście­la­ły się zio­ła, wo­nią aro­ma­tycz­ną na­peł­nia­ją­ce po­wie­trze.

Wpo­śród sadu za­ło­żo­ne­go na po­chy­ło­ści wzgó­rza ku po­łu­dnio­wi zwró­co­ne­go ręka, co trze­bi­ła las tam nie­gdyś ro­sną­cy po­zo­sta­wi­ła kil­ka star­szych drzew roz­ło­ży­stych, ocie­nia­ją­cych sze­ro­kie prze­strze­nie zie­lo­ną okry­te mu­ra­wą. Pod kil­ku z nich sta­ły ule z psz­czo­ła­mi, pod in­ny­mi le­ża­ły ka­mie­nie dla spo­czyn­ku; lecz te­raz ani psz­czół oko­ło ulów, ni lu­dzi na sie­dze­niach wi­dać nie było.

W rogu sadu, gdzie zo­sta­ło kil­ka lip sta­rych, a krza­ki pod nimi pro­mie­ni słoń­ca nie do­pusz­cza­ły, stał przy­par­ty do par­ka­nu da­szek sło­mą okry­ty, a pod nim le­ża­ła ława z jed­ne­go klo­ca drze­wa.

Dwóch lu­dzi ukry­tych tu sie­dzia­ło w mil­cze­niu. Oba odzia­ni byli w suk­nie czar­ne bra­cisz­ków klasz­tor­nych od­zna­cza­ją­ce, nie mie­li jed­nak ani kap­tur­ków, ni zwierzch­nich suk­ni ka­płań­skich. Oba mło­dzi byli, a choć ubio­rem nie róż­ni­li się od sie­bie, naj­mniej wpraw­ne oko mu­sia­ło w nich doj­rzeć je­śli nie róż­ni­cę sta­nu, to cha­rak­te­rów i uspo­so­bie­nia.

Je­den z nich sie­dział w rogu ławy spar­ty na rę­kach, któ­re na ko­la­nach trzy­mał jak wbi­te; dru­gi, pa­trzą­cy nań z ro­dza­jem oba­wy i po­dzi­wie­nia, nie­co opo­dal się umie­ścił i z oka go nie spusz­czał. W ry­sach twa­rzy jego ma­lo­wa­ła się za­ra­zem li­tość, po­dzi­wie­nie i trwo­ga.

Ten dru­gi miał twarz wy­ra­zu ła­god­ne­go, bla­dą, oczy nie­bie­skie, włos ja­sny, krót­ko po­strzy­żo­ny, cia­ło wą­tłe i de­li­kat­ne i ręce małe. Suk­nia czar­na, zbyt dlań ob­szer­na, w sze­ro­kich a gru­bych fał­dach opa­da­ła z wy­chu­dzo­nych jego ra­mion, pas, któ­rym był ści­śnię­ty, osu­wał się i zda­wał roz­pusz­czać.

Ten, na któ­re­go pa­trzał, jak gdy­by tyl­ko co mó­wić po­prze­stał, a ostat­ni­mi sło­wy trwo­gą na­peł­nił to­wa­rzy­sza, mimo suk­ni za­kon­nej nie miał po­zo­ru mni­cha. Odzież, któ­rą miał na so­bie, zda­wa­ła się dlań za cia­sną i wy­sza­rza­na była, jak­by ob­cho­dze­niem się z nią nie­dba­łym i dzi­kim; w kil­ku miej­scach wi­dać było na niej dziu­ry jak­by ga­łęź­mi wy­szar­pa­ne, pla­my od tłusz­czu i ku­rza­wy, któ­ra przy­lgnę­ła do niej. Twarz i po­stać cała stan ten suk­ni tłu­ma­czy­ły.

Chło­piec był za­le­d­wie zmęż­nia­ły, buj­no się jesz­cze roz­ra­sta­ją­cy, na wo­jow­ni­ka może bar­dziej stwo­rzo­ny niż na spo­koj­ne­go mni­cha. Ręce wy­sta­ją­ce z rę­ka­wów sil­ne były i do dźwi­ga­nia mie­cza lub sie­kie­ry jak­by ula­ne; kark ob­na­żo­ny, ogo­rza­ły, po­nad koł­nierz wy­cho­dzą­cy, nada­wał gło­wie cha­rak­ter zwie­rzę­cej ja­kiejś siły.

Wy­ra­zist­szą jesz­cze nad te kształ­ty była gło­wa sama z twa­rzą bla­dą, dłu­gą i wiel­ką, któ­ra mia­ła w so­bie coś dzi­kie­go. Po­nad nią je­żył się włos ob­cię­ty; twar­dy i po­plą­ta­ny.

Mimo wie­ku mło­de­go ob­li­cze było pra­wie sta­re, zbla­dłe, zżół­kłe i pa­trzą­ce sro­go a szy­der­sko. Rysy jego nie­pięk­ne, wy­cio­sa­ne gru­bo a twar­do, od­py­cha­ły dumą i jak­by zło­ścią tłu­mio­ną, tra­wią­cą wnę­trze czło­wie­ka. Duże usta warg nie mia­ły pra­wie, jed­nym wą­skim pa­sem prze­ci­na­jąc po­licz­ki. Nad ocza­mi brwi zmarsz­czo­ne, po­fał­do­wa­ne, ru­cho­me wi­sia­ły, jak­by ją myśl ja­kaś ścią­gnę­ła gniew­na. Z bla­dych oczów pa­trzą­cych by­stro gro­zę tyl­ko tłu­mio­nej zło­ści moż­na było wy­czy­tać. Spod suk­ni wy­su­nię­te nogi w cho­da­kach za­nie­dba­nych i oku­rzo­nych tak sil­nie wry­ły się w zie­mię, jak­by je w nią gniew ja­kiś i mio­ta­nie się wko­pa­ło.

Na ca­łym też mło­dzień­cu wi­dać było wy­raz bun­tow­ni­czy bez­sil­ne­go opo­ru.

Mil­cze­li tak dwaj pod dasz­kiem sie­dzą­cy do­syć dłu­go; ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca za­pa­da­ły za lasy, a ogród okry­wał się pół­mro­kiem zwia­stu­ją­cym chłód wie­czor­ny.

– Wra­caj­my do celi – rzekł w koń­cu ci­cho, bo­jaź­li­wie nie­mal młod­szy brat sie­dzą­cy na rogu ławy.

Za­du­ma­ny smut­nie mło­dzian od­wró­cił ku mó­wią­ce­mu gło­wę i po­trzą­snął nią tyl­ko na znak, że tego uczy­nić nie my­śli. Po nie­ja­kim cza­sie to­wa­rzysz zno­wu ci­cho po­wtó­rzył toż samo żą­da­nie. Usły­szaw­szy je, jak­by gnie­wem za­trząsł się słu­cha­ją­cy i na­gle, zwra­ca­jąc się cały do mó­wią­ce­go, za­wo­łał:

– Nie chcę! Do­syć się w niej na­sie­dzę… Dusi mnie ta cel­ka wa­sza, zda­je mi się w niej, żem w trum­nie.

– Bra­cie Alek­sy – ozwał się ła­god­nym gło­sem dru­gi – bra­cie Alek­sy, już by wam czas było z tym się po­ło­że­niem oswo­ić, a o daw­nym za­po­mnieć. Co być nie może, tego się da­rem­nie spo­dzie­wa­jąc czło­wiek drę­czy się tyl­ko… Trze­ba się pod­dać…

– Tak! Tak! – dziw­nym, beł­ko­tli­wym gło­sem wy­buch­nął brat Alek­sy, w któ­rym czuć było ra­zem złość i szy­der­stwo. Chce­cie, to wam po­wiem to, co wy mnie mie­li­ście mó­wić? Ro­zum mieć trze­ba, re­zy­gna­cję mieć na­le­ży, gło­wę skło­nić, ca­ło­wać rękę, co chłosz­cze… mil­czeć, uśmie­chaj się, jak­by to było szczę­ściem, co jest karą i ty­rań­stwem… Hę?

– A tak, tak! – po­twier­dził mło­dy, któ­ry słu­chał z tro­chą po­dzi­wie­nia. – Wy­rwa­li­ście mi to z ust. A cze­muż nie czy­ni­cie tego, co tak do­brze zna­cie?

– Bo nie mogę! – za­wo­łał brat Alek­sy. – Bo nie je­stem bra­tem Alek­sym, tak jak wy je­ste­ście bra­tem Łu­ka­szem, ale księ­ciem je­stem i kró­lew­skim sy­nem! Na mni­cham się nie ro­dził, suk­nia ta cię­ży mi i ści­ska jak że­la­zna, pali jak ogień, par­ka­ny te mnie du­szą, klasz­tor mi się wy­da­je wię­zie­niem, wy ka­ta­mi i stró­ża­mi, a oj­ciec prze­ło­żo­ny – opraw­cą…

Z trwo­gą obej­rzał się młod­szy i za­ła­mu­jąc ręce za­wo­łał:

– Na Boga! Co­ście to rze­kli! Idź­cie i spo­wia­daj­cie się ze słów wa­szych, bunt to grzesz­ny!

– Idź, idź, zdradź mnie, po­wiedz, że mi się te sło­wa wy­rwa­ły, je­śli chcesz! – krzyk­nął wsta­jąc z ławy i na po­wrót się na nią rzu­ca­jąc kró­lew­ski syn z miną po­gar­dli­wą.

Bra­ci­szek Łu­kasz za­ru­mie­nio­ny spu­ścił gło­wę i za­milkł.

– Nie po­trze­bu­ję was zdra­dzać – ode­zwał się po prze­stan­ku ła­god­nym gło­sem po­li­to­wa­nia – wy się co dzień zdra­dza­cie sami mową, wzro­kiem, mil­cze­niem na­wet. Żal mi was!

– A co mi po two­jej li­to­ści! – roz­śmiał się kró­le­wicz. Ona mi tej suk­ni nie ścią­gnie i nie da swo­bo­dy!

Wes­tchnął cięż­ko.

– Gdy­bym choć za­po­mnieć mógł dzie­cin­nych lat i mo­ich na­dziei, i czy­ja to krew pły­nie we mnie, i co mi wy­dar­to!

– Za­po­mnieć by­ście mo­gli, gdy­by wola – ode­zwał się brat Łu­kasz. – Wy się da­rem­nie tym tru­je­cie i ją­trzy­cie. Wszyst­ko to sny są tyl­ko i ma­rze­nia nie­zdro­we.

– Ja­kie sny! – wy­buch­nął kró­le­wicz, zno­wu zry­wa­jąc się z ławy i opa­da­jąc na nią.

– Mat­ka moja była tak do­brze żoną kró­lew­ską czy ksią­żę­cą jak Ju­dy­ta, dla któ­rej ją precz ode­gna­no gdy­by na­łoż­ni­cę. Oj­cem moim był król, cze­ka­ło mnie pa­no­wa­nie!

Cóż z tego, że z ksią­żę­ce­go nie szła rodu, kie­dy łoże pań­skie po­dzie­la­ła przez lat tyle! Gdy­bym nie był kró­lew­skim sy­nem, gdy­by się mnie nie bali, czy­by mnie byli po­strzy­gli i gwał­tem za­par­li w tych mu­rach obrzy­dłych?

Brat Łu­kasz ru­szał tyl­ko ra­mio­na­mi.

– Ach! – rzekł ci­cho – czyż może być więk­sze szczę­ście nad to, ja­kie my tu mamy?

Za­praw­dę, ja bym go na żad­ną sto­li­cę ksią­żę­cą nie mie­niał. Cze­góż nam brak?

Je­ste­śmy słu­ga­mi naj­więk­sze­go z pa­nów, Pana pa­nów, nie zna­my trosk ży­cia, w ci­szy mo­że­my chwa­lić Boga za­ra­bia­jąc na kró­le­stwo nie­bie­skie. Na tro­nie, na woj­nie, żad­na chwi­la ży­cia nie­pew­na, brat mor­du­je bra­ta, wro­gi cię ota­cza­ją, woj­na sie­je nie­bez­pie­czeń­stwy…

– Tak – od­parł szy­der­sko kró­le­wicz – a tu, co za roz­ko­sze? W mu­rach cia­snych jed­ne ścież­ki o jed­nej co dzień wy­dep­ty­wać go­dzi­nie, mil­czeć, śpie­wać; po­ścić, słu­chać i po­wo­li uwie­rać. Tak, bra­cie Łu­ka­szu… Dla cie­bie to wszyst­ko do­bre, ale nie dla mnie, nie dla mnie! Mnie na­le­ża­ło i na­le­ży pa­no­wa­nie, mnie wy­dar­to zie­mie moje, imię moje, god­ność moją, star­szeń­stwo moje, cześć mat­ki, pra­wo, wła­sność… wszyst­ko!

Brat Łu­kasz wstał, sta­nął przed mó­wią­cym i przy­pa­try­wał mu się bacz­nie.

– A nie po­win­ni­ście Bogu dzię­ko­wać, że wam, jak dru­gim, ży­cia albo oczów nie wy­dar­to?

Pod­niósł gło­wę z groź­nym wej­rze­niem kró­le­wicz.

– Ty, mały człe­cze! – krzyk­nął. – Tyś się gdzieś ro­dził w ubo­giej cha­cie; to­bie przy­sta­ło za wszyst­ko dzię­ko­wać, boś nie miał nic! A ja się bu­rzę, bo mi wy­dar­to wszyst­ko! Ro­zu­miesz?! Dość tego!

– Za­raz za­dzwo­nią na chór wie­czor­ny – rzekł Łu­kasz chodź­myż już.

– Idź, jam cho­ry, zo­sta­nę w ogro­dzie – rzekł na ręku się pod­pie­ra­jąc kró­le­wicz.

– Bez was mi się nie go­dzi.

– Bo­ście do mnie łań­cusz­kiem przy­ku­ci, stró­żu mój – za­śmiał się kró­le­wicz. – Weź­że mnie siłą! Nie chcę i nie idę!

– Siły nie mam, a gdy­bym i miał – nie użył­bym jej – rzekł Łu­kasz.

– Wi­dzisz, żeś stwo­rzo­ny do nie­wo­li – za­śmiał się zło­śli­wie dru­gi. – Ja gdy­bym mógł, gdy­by się to na co zda­ło, choć cię lu­bię, zdu­sił­bym cię jak żabę, aby być wol­nym. Cie­bie, two­ją bra­cię za­kon­ną i sa­me­go prze­ło­żo­ne­go.

– Czło­wie­cze! – krzyk­nął prze­ra­żo­ny brat Łu­kasz.

Kró­le­wicz śmiał się zło­śli­wie, wstał z sie­dze­nia, wy­cią­gnął się tak sil­nie, że cia­sna suk­nia za­kon­na pę­kać na nim po­czę­ła, ręce do góry pod­niósł z dło­nia­mi za­ci­śnię­ty­mi, po­pa­trzał z po­gar­dą na to­wa­rzy­sza i zda­wał się mimo to, co mó­wił, za­bie­rać do po­cho­du; gdy na­gle, jak­by zmie­niw­szy po­sta­no­wie­nie, by mieć przy­jem­ność drę­czyć do­da­ne­go mu to­wa­rzy­sza, zno­wu padł cięż­ko na kło­dę i po­ło­żył się na niej.

Ode­tchnął całą pier­sią; po­wie­trze za­czy­na­ło osty­gać nie­co, otarł czo­ło, po któ­rym kro­ple potu spły­wa­ły… Łu­kasz stał zda­jąc się nie­cier­pli­wie ocze­ki­wać na nie­go, spo­zie­ra­jąc nie­kie­dy ku klasz­to­ro­wi.

Mrok pa­dał, pta­stwo w ga­łę­ziach ru­szy­ło się przed snem czy­niąc przy­go­to­wa­nia, oko­ło gniazd po­la­tu­jąc z krzy­kiem. Ja­skół­ki po­ka­za­ły się górą szy­bu­jąc po­nad ich gło­wa­mi, le­ciuch­ny wie­trzyk za­szem­rał w ga­łę­ziach.

– Chodź­my już – pro­sił brat Łu­kasz.

– Iść i w dusz­nych ma­rach się za­mknąć te­raz, gdy wła­śnie jest tu czym ode­tchnąć.

Bo­daj was wszyst­kich z tym wa­szym klasz­to­rem!

Za­milkł, wziął liść z drze­wa i od­wil­żył nim usta, ale wnet zę­ba­mi po­szar­pał go w ka­wał­ki i od­rzu­cił.

– Co wam dziś jest? – za­py­tał sto­ją­cy i ocze­ku­ją­cy bra­ci­szek.

– Dziś? A, ma­cie słusz­ność – od­parł żywo kró­le­wicz – praw­da! Dziś je­stem gor­szy, rwę się z po­wro­za jak cie­lę, któ­re do rzeź­ni pro­wa­dzą. Wiesz, cze­mu?

– Cóż się no­we­go sta­ło?

– Mia­łem sen – od­parł kró­le­wicz.

– Sen – Sny zsy­ła­ją złe du­chy, aby ku­si­ły lu­dzi. Snom nie po­trze­ba da­wać wia­ry – rzekł Łu­kasz.

– Nie­praw­da, są sny pro­ro­cze – za­wo­łał kró­le­wicz. – Nie czy­ta­łeś­że w Bi­blii o snach wy­kła­da­nych przez Jó­ze­fa?

– Ale wy nie je­ste­ście fa­ra­onem – szep­nął bra­ci­szek.

– Je­stem sy­nem kró­lew­skim! – od­parł z dumą za­gad­nio­ny. – Sen był strasz­ny, dziw­ny, wsta­łem po nim, jak­bym wy­szedł z łaź­ni, dłu­go oprzy­tom­nieć nie mo­głem.

Śni­ła mi się daw­no zmar­ła mat­ka moja; wi­dzia­łem ją przed sobą tak, jak oto was wi­dzę; taką pięk­ną, sil­ną, zdro­wą, jak ją nie­gdyś pa­mię­tam. Ale mia­ła włos roz­pusz­czo­ny, sza­ty po­dar­te, wzrok z gnie­wu ci­ska­ją­cy pio­ru­ny. Choć uśmie­cha­ła się do mnie, strasz­na była. Wy­cią­gnę­ła rękę ku mnie i po­czę­ła gło­sem, w któ­rym gniew mie­szał się z pła­czem, choć po ustach jej śmiech się prze­su­wał. – Zbyń! – tak mnie na­zy­wa­ła. – Zbyń! Wsta­waj! Zrzuć tę suk­nię plu­ga­wą, zbro­je wdziej, drzwi wy­łam, koń tam stoi i cze­ka na cie­bie. Idź! Spiesz! Pa­mię­taj, że wol­ność ci dam na to, abyś się mścił na nich wszyst­kich, wszyst­kich do ostat­nie­go, na ojcu na­wet, tak, na wła­snym ojcu. Mścij, mścij!

– A, okrop­ny sen! – za­wo­łał kle­ryk drżą­cy.

– Do­pie­ro nad ra­nem okrut­ną tą mę­czar­nią znę­ka­ny ze­rwa­łem się z krzy­kiem! Dzwon na jutrz­nią wo­łał do chó­ru; obej­rza­łem się – mat­ki nie było, ale głos jej, głos ten mam jesz­cze w uszach, w pa­mię­ci…

– Sen mara, Pan Bóg wia­ra! – szep­nął bra­ci­szek. – Było się prze­że­gnać i po­mo­dlić, ustą­pi­ły­by siły nie­czy­ste.

Słów tych do­ma­wiał, gdy na­gle kró­le­wicz się ze­rwał.

– Tst! – krzyk­nął gło­sem stłu­mio­nym. – Tst! Sły­szysz? Mil­cze­li oba.

Na dro­dze wio­dą­cej do klasz­to­ru, któ­ra prze­cho­dzi­ła poza par­ka­nem ogro­do­wym, sły­chać było co­raz wy­raź­niej zbli­ża­ją­cy się tę­tent koni. Ucho kró­le­wi­cza roz­róż­nia­ło już brzęk ry­cer­skich zbroi i mie­czów, gło­sy ja­kieś obce. Lice mu się mie­ni­ło.

Go­ściń­cem je­cha­li nie­wi­dzial­ni, bo par­ka­nem za­kry­ci, jeźdź­cy ja­cyś, któ­rych kil­ku­na­stu lub kil­ku­dzie­się­ciu być mu­sia­ło. Dłu­go tak sły­chać było wol­ne stą­pa­nie koni, po­brzę­ki­wa­nie orę­ża i zbroi.

Kró­le­wicz ucze­pił się ławy, aby spoj­rzeć na dro­gę, ale dach spusz­cza­ją­cy się na ogro­dze­nie nie prze­pu­ścił wzro­ku. Ci­che ja­kieś szep­ty do­sta­wa­ły się od tej gro­ma­dy jeźdź­ców do sadu klasz­tor­ne­go. W dźwię­kach ich zda­wał się kró­le­wicz roz­po­zna­wać mowę zna­ną, tę pierw­szą, któ­rą z ust mat­ki sły­szał w dzie­ciń­stwie.

Po czo­le jego prze­pły­wa­ły świa­tła i cie­nie.

Te­raz już i on chciał co ry­chlej do klasz­to­ru po­wra­cać, bo rze­czą było pew­ną, że kto­kol­wiek byli ci po­dróż­ni, pod noc znaj­du­ją­cy się na go­ściń­cu, wśród lasu, mu­sie­li u mni­chów szu­kać spo­czyn­ku i do go­ścin­nej fur­ty za­pu­kać. Kró­lew­ski syn rad był zo­ba­czyć tych ob­cych lu­dzi ry­cer­skich, coś od nich po­sły­szeć, zwłasz­cza że z po­chwy­co­nych kil­ku wy­ra­zów do­my­ślał się Cze­chów lub Po­la­ków.

– Chodź­my! – ode­zwał się kro­kiem szyb­kim wy­prze­dza­jąc to­wa­rzy­sza. – Chodź­my, żywo!

Brat Łu­kasz z trud­no­ścią mógł za nim po­dą­żyć, tak szyb­ko prze­su­wał się kró­le­wicz przez wą­skie ścież­ki mię­dzy krze­wa­mi i zie­lem zo­sta­wia­ne, cią­gle to­wa­rzy­sza swe­go i stró­ża wy­prze­dza­jąc. Wła­śnie bra­mą drew­nia­ną, przez całą sze­ro­kość klasz­to­ru z sadu na dzie­dzi­niec wio­dą­cą, do­sta­wa­li się w pierw­sze po­dwó­rze, gdy do ze­wnętrz­nych wrót stu­kać za­czę­to.

Odźwier­ny, człek sta­ry, wlókł się mru­cząc po­wo­li z pę­kiem klu­czy; nie otwo­rzył jed­nak zra­zu bra­my, wstą­pił na wschod­ki przy fur­cie, z któ­rych go­ści­niec wi­dać było, i wyj­rzał za wy­so­kie ogro­dze­nie.

Roz­mo­wy, któ­ra się mię­dzy nim a po­dróż­ny­mi roz­po­czę­ła, do­sły­szeć nie było moż­na.

Sta­ry zda­wał się wa­hać z otwar­ciem i ukła­dać z po­dróż­ny­mi o wa­run­ki, gdy przy­szedł mu w po­moc za­kon­nik dru­gi.

Ukła­da­no się jesz­cze; na osta­tek odźwier­ny zstą­pił i otwo­rzył nie wro­ta całe, ale fur­tę z boku, przez któ­rą jed­ne­go z przy­by­łych wpu­ścił do wnę­trza.

Cały wy­chy­lo­ny, roz­cie­ka­wio­ny, oczy­ma po­że­rał przy­by­wa­ją­ce­go brat Alek­sy.

Ten, któ­ry wszedł, nie­mło­dym był już męż­czy­zną, sil­nym, ry­cer­skie­go ob­li­cza, w że­la­zne bla­chy odzia­nym, z heł­mem ko­wa­nym na gło­wie, mie­czem u pasa, ostro­gą u nogi, cały ku­rzem okry­ty. Znać przy­by­wał z da­le­ka…

Bar­wy jego wło­sów dla pyłu roz­po­znać nie było moż­na, twarz też ogo­rza­ła po­ma­lo­wa­ła się dziw­nie, bo pot, któ­ry po niej spły­wał, jak­by za­schłym po­pstrzył ją bło­tem. Wi­dać było tyl­ko wąs ciem­ny i bro­dę na ka­ftan spły­wa­ją­cą, si­wi­zną już po­ma­lo­wa­ną.

Odźwier­ny sta­rzec zo­stał u fur­ty na stra­ży, a dru­gi za­kon­nik po­wiódł go­ścia do prze­ło­żo­ne­go. Nim jed­nak za­pro­wa­dzo­no go do klasz­to­ru, ry­cerz ów zwró­cił się ku swo­im i gło­śno do nich za­wo­łał:

– Stać i cze­kać na mnie, aż wró­cę!

Sło­wa te za­dźwię­cza­ły dziw­nie w uszach słu­cha­ją­ce­go kró­le­wi­cza: mowa to była, któ­rej nie sły­szał od lat kil­ku, a któ­ra mu dzie­cin­ne przy­po­mnia­ła lata. Ręce za­ci­snął sil­nie, twarz ob­la­ta się krwią, ja­sne oczy ogniem za­pa­ła­ły. Był­by się rzu­cił na­prze­ciw go­ścia, gdy­by go kle­ryk sto­ją­cy przy nim, str­wo­żo­ny co­raz bar­dziej, obu­rącz ob­jąw­szy gwał­tem nie po­wstrzy­mał całą siłą.

– Na mi­łość Bożą, do celi! Chodź­my do celi, bra­cie Alek­sy – bła­gać po­czął obej­mu­jąc go rę­ka­mi. – Do celi. My tu nic do czy­nie­nia nie mamy, to do nas nie na­le­ży.

Zra­zu wy­rwał mu się kró­le­wicz i zda­ło się, jak­by chciał prze­bo­jem iść, po­tem spu­ścił gło­wę, jak­by go ja­kaś myśl zła­ma­ła, i sło­wa nie mó­wiąc dał się pro­wa­dzić.

Ciem­ny­mi wschod­ka­mi po­czę­li wstę­po­wać na pię­tro. Tu wą­ski ko­ry­tarz, ciem­ny tak­że, cią­gną­cy się przez całą dłu­gość bu­do­wy, za­le­d­wie kil­ku wą­ski­mi otwo­ra­mi od po­dwó­rza oświe­co­ny, wy­cią­gał się przed nimi ci­chy, pu­sty i smut­ny ze swym wię­zien­nym mro­kiem i mil­cze­niem pust­ki.

Tuż przy wscho­dach były dwie cele obok sie­bie. Do jed­nej z nich jak­by z roz­pa­czą ja­kąś roz­draż­nio­ny wpadł kró­le­wicz, a brat Łu­kasz, wi­dząc go w ta­kim sta­nie, po krót­kim na­my­śle wci­snął się za nim.

Cela była za­kon­na, nie lep­sza od in­nych, po mni­sze­mu urzą­dzo­na. Jed­no w niej okno na sad wy­cho­dzą­ce, za­su­nię­te okien­ni­cą, na­tych­miast z trza­skiem gwał­tow­nie otwo­rzył przy­by­ły. W pół­świe­tle, któ­re izbę ob­la­ło, wi­dać w niej było łoże twar­de, pro­sty klęcz­nik z krzy­żem nad nim, dzban u drzwi gli­nia­ny, drew­nia­ną misę i skrzy­nię, któ­rej wie­ko na pół sta­ło otwo­rem.

Kró­lew­ski syn nie był tu ni­czym wię­cej niż ubo­gim dzie­cię­ciem św. Be­ne­dyk­ta.

Kró­le­wicz po­pa­trzyw­szy przez okno od­sko­czył od nie­go, rzu­cił się na twar­de łoże, siadł na nim i gło­wę za­nu­rzył w dło­nie. Po­ru­szo­ny był, nie­spo­koj­ny, roz­go­rącz­ko­wa­ny. Przy­by­cie tych ry­ce­rzy po śnie noc­nym ro­dzi­ło w nim prze­czu­cie i na­dzie­je.

Mil­czał tro­chę, po­tem gło­wę pod­niósł i po­czął gło­sem nie­spo­koj­nym.

– Sły­sza­łeś? To są Kra­ko­wia­nie, to moi są! Po mo­wie ich po­zna­łem. Skąd oni tu? Po co? Mię­dzy Sa­sa­mi? Jak? Dla­cze­go?

– To może Cze­si od Pra­gi – od­parł Łu­kasz. – Onić tak samo mó­wią i roz­po­znać ich od Po­lan trud­no… Cze­si się tu czę­sto za­pę­dza­ją.

– Och! Och! – po­czął kró­le­wicz. – Co ty mi mó­wisz? Cze­ska mowa piesz­czo­na in­a­czej brzmi niż na­sza. Sło­wa jed­ne a śpiew inny. Moje ucho na­wet Ślą­za­ka roz­róż­ni od Kra­ko­wia­ni­na, co do­pie­ro Cze­chów od Po­lan. To są moi Kra­ko­wia­nie – po­czął roz­go­rącz­ko­wu­jąc się co­raz bar­dziej – moi są! Sen mój! Sen! – Ko­nie sto­ją za wro­ta­mi. Sia­daj, jedź, mścij! mścij!

Beł­ko­tał co­raz ży­wiej i pię­ścia­mi bił po ko­la­nach.

Ci­sza pa­no­wa­ła w klasz­to­rze, a że ko­ry­tarz są­sied­ni na po­dwó­rze wy­cho­dził, sły­szeć stąd było moż­na, co się na nim dzia­ło. Po chwi­li za­skrzy­pia­ły sze­ro­kie wro­ta: bra­cisz­ko­wie roz­po­zna­li tę­tent koni wcho­dzą­cych na dzie­dzi­niec tłum­nie, wrza­wę, brzęk że­la­za, roz­mo­wę gwar­ną, to cich­szą, to gło­śniej­szą. Kró­le­wi­czo­wi twarz się pa­li­ła, na­sta­wiał ucha, ser­ce mu biło, zry­wał się po kil­ka­kroć z sie­dze­nia, jak­by chciał biec, a to­wa­rzysz ła­god­nie, chłod­no, ale upar­cie spy­chał go na łoże, w pół proś­bą, pół mu­sem zmu­sza­jąc go do po­zo­sta­nia na miej­scu.

– Cier­pli­wość miej­cie! – do­dał. – Je­że­li ich tu już wpusz­czo­no, toć i do re­fek­ta­rza po­pro­szą, noc­leg tu pew­nie mieć będą. Zo­ba­czy­cie ich, po­sły­szy­cie, choć­by ju­tro na mszy świę­tej w ko­ście­le, boć bez niej prze­cie od­je­chać nie mogą.

Za­mil­czał brat Alek­sy, ale usta za­gry­za­jąc rzu­cał się nie­cier­pli­wie.

Szmer, któ­ry sły­sze­li w dzie­dziń­cu, zra­zu ci­chy, wzmógł się, gło­sy ja­kieś gwał­tow­ne pod­no­sić się za­czę­ły, brzmieć groź no. Zda­wa­ło się, jak­by spór ja­kiś po­wstał mię­dzy wpusz­czo­ny­mi go­ść­mi a za­kon­ni­ka­mi.

Brat Łu­kasz roz­po­zna­wał pod­nie­sio­ny głos ojca prze­ło­żo­ne­go, po­tem od­po­wiedź nań ha­ła­śli­wą, nie­cier­pli­wą i okrzyk. Ry­ce­rze wtó­ro­wa­li swo­je­mu, zno­wu mó­wił prze­ło­żo­ny, po­tem wszy­scy ra­zem rwa­li się wrzaw­li­wie głu­sząc jed­ni dru­gich. Po krót­kich ci­szy prze­stan­kach na­stę­po­wa­ły jak­by wy­bu­chy i mil­cze­nie, to zno­wu krzy­ki upar­te i po­stu­ki­wa­nia oszcze­pa­mi o zie­mię. Moż­na się było do­my­ślić, że spór o coś zajść mu­siał.

Brat Łu­kasz drżał, Alek­sy pod­cho­dził ku drzwiom, uśmie­chał się, sia­dał na łóż­ko, zry­wał się.

Po burz­li­wej owej roz­mo­wie na­stą­pi­ło ła­god­niej­sze mru­cze­nie i umiar­ko­wań­sze gło­sy, ustał spór, wró­ci­ło zno­wu mil­cze­nie klasz­tor­ne, tak dziw­nie i nie­spo­dzia­nie prze­rwa­ne.

Wtem na ko­ry­ta­rzu dały się sły­szeć szmer i kro­ki, brat Łu­kasz nie­spo­koj­ny pod­biegł ku drzwiom, gdy się one otwar­ły sze­ro­ko i oj­ciec Ab­don, prze­ło­żo­ny, wszedł z twa­rzą chmur­ną, kro­kiem po­wol­nym. Wi­dać było na nim, że tyl­ko co do gnie­wu był po­bu­dzo­ny i te­raz do­pie­ro od­zy­ski­wał spo­kój zwy­kły i po­wa­gę.

Nie­spo­dzia­ne jego zja­wie­nie się w celi jed­ne­go z bra­cisz­ków było tak dziw­nym wy­pad­kiem, iż uj­rzaw­szy go kró­le­wicz już na­wy­kły do kar­no­ści, na pół za­cho­wu­jąc re­gu­łę klasz­tor­ną, któ­ra z przy­klęk­nię­ciem i po­ca­ło­wa­niem ręki wi­tać prze­ło­żo­ne­go na­ka­zy­wa­ła, na pół się z niej wy­ła­mu­jąc, po­chy­lił się tyl­ko i nie zgiąw­szy ko­lan za­py­tał:

– Oj­cze prze­wie­leb­ny, oj­cze! To moi, Kra­ko­wia­nie są!

Opat spoj­rzał nań su­ro­wo, za­trzy­mał wzrok na nim, usta mu się li­to­ści­wie uśmiech­nę­ły i rzekł z wes­tchnie­niem.

– Bogu jed­ne­mu wia­do­mo, aza­li wy się tym cie­szyć ma­cie czy smu­cić. Tak, Po­la­nie to są i Cze­si, któ­rzy, nie ma­jąc pra­wa, gwał­tem wy­móc chcą na mnie, abym im was dał… Ja woj­ny z nimi pro­wa­dzić nie mogę. Wdar­li się tu jako go­ście, a po­stą­pi­li jako gwał­tow­ni­cy.

Kró­le­wicz, za­le­d­wie do­słu­chaw­szy, krzyk­nął z ra­do­ści. Ra­dość ta była z po­cząt­ku tak wiel­ką, iż padł na ko­la­na i rękę opa­ta nie­chęt­nie mu po­da­ną uca­ło­wał, ale wnet ze­rwaw­szy się z zie­mi po­czął wo­łać:

– Sen mój! Mat­ka moja! Koń stoi! Ja je­chać mu­szę z nimi! Mu­szę!…

Rzu­cił się nie pa­trząc na star­sze­go ku drzwiom, wy­padł nimi i sły­chać było, jak biegł po wscho­dach.

Opat zwol­na, za­my­ślo­ny, po­szedł za nim.II

W wiel­kiej izbie na dole, w któ­rej za­kon­ni­cy zwy­kli byli przyj­mo­wać go­ści, z daw­na tak tłum­no i hucz­no nie było jak tego wie­czo­ra. Przy bla­sku kil­ku ka­gan­ków wi­dać było kil­ku­na­stu zbroj­nych lu­dzi, któ­rzy sta­li ocze­ku­jąc, po­zdej­mo­waw­szy heł­my z głów ob­la­nych po­tem, z ku­rza­wy twarz i odzie­że swe ocie­ra­li.

Byli to tyl­ko co przy­by­li go­ście, do któ­rych biegł kró­le­wicz. Za każ­dym od stro­ny drzwi sze­le­stem zwra­ca­li ku nim gło­wy, ale już po kil­ka­kroć za­wio­dło ich ocze­ki­wa­nie. Zwło­ka zda­wa­ła się ich nie­po­ko­ić.

Ten, któ­ry pierw­szy zja­wił się u fur­ty klasz­tor­nej, stał na prze­dzie go­tu­jąc się wi­docz­nie wy­rę­czyć to­wa­rzy­szów w roz­mo­wie i przy­ję­ciu tych, któ­rych ocze­ki­wa­no, bo na drzwi cią­gle miał zwró­co­ne oczy.

Był to Bo­bek z Mo­ra­wi­cy, da­le­ki ja­kiś po­wi­no­wa­ty mat­ki kró­le­wi­cza; przy nim sta­li Śre­nia­wa, Ka­nio­wa i Mu­ty­na Czech, do­da­ny im w Pra­dze. Sie­dzą­cy na ła­wach wszy­scy byli Ślą­za­cy lub Kra­ko­wia­nie.

Otwar­ły się na­resz­cie drzwi i opat wszedł wio­dąc za rękę kró­le­wi­cza Zbi­gnie­wa w tej sa­mej suk­ni po­szar­pa­nej i po­pla­mio­nej, w któ­rej sie­dział przed chwi­lą w ogro­dzie. Od­mie­nić mu ją chcia­no, ale się oparł temu.

Nikt z przy­by­łych, na­wet Do­bek z Mo­ra­wi­cy, po mat­ce mie­nią­cy się po­wi­no­wa­tym Zbi­gnie­wa, nie znał go z twa­rzy. Wszy­scy so­bie wy­sta­wia­li, kró­lew­skie­go syna, owo dzie­cię pań­skie, po któ­re przy­by­li – pięk­nym, ry­sów twa­rzy szla­chet­nych, po­sta­wy ry­cer­skiej. Ja­kież było zdzi­wie­nie ich, gdy uj­rze­li przed sobą nie­zgrab­ne­go kle­ry­ka w suk­ni cia­snej, roz­ro­słe­go wpraw­dzie i sil­ne­go, lecz do pa­rob­ka sta­jen­ne­go po­dob­niej­sze­go niż do ksią­żę­cia, z twa­rzą dłu­gą, bla­dą, od­stra­sza­ją­cą, na któ­rej cię ma­lo­wa­ła zwie­rzę­ca nie­mal ra­dość ja­kaś roz­sza­la­ła.

Ja­kiś czas sta­li osłu­pie­ni nie mo­gąc przyjść do sie­bie, ta­kim za­wo­dem wy­dał się im ten wy­ro­stek, któ­re­go wi­dzie­li przed sobą. Zmie­rzy­li się oczy­ma, le­d­wie nie po­są­dza­jąc opa­ta, że ich oszu­kać pra­gnął, pod­sta­wu­jąc im in­ne­go kle­ry­ka w miej­sce kró­lew­skie­go syna.

Wtem nie cze­ka­jąc na ich po­wi­ta­nie Zbi­gniew gwał­tow­nym ru­chem na­przód wy­stą­pił, sta­nął i po­czął śmie­jąc się gło­sem drżą­cym.

– Wi­tam, mi­ło­ści wa­sze!

Brzmie­nie mowy wy­wio­dło ich do­pie­ro z wąt­pli­wo­ści i osłu­pie­nia.

Ci, co zna­li kró­la i sły­sze­li go mó­wią­ce­go, w gło­sie zna­leź­li ja­kieś z nim po­do­bień­stwo. Do­bek z Mo­ra­wi­cy pod­szedł ku nie­mu i heł­mem, któ­ry trzy­mał w ręku, do ko­lan mu się po­kło­nił.

– Czo­łem a gło­wą mi­ło­ści wa­szej – ode­zwał się. – My­śmy po was tu przy­by­li. Do­syć tego za­mknię­cia w klasz­to­rze, po­je­dzie­my z wami, aby od­zy­skać, co wam ode­bra­no.

Śmie­jąc się gło­śno Zbi­gniew rzu­cił się go ści­skać.

– Zbaw­ca­mi mi je­ste­ście! – za­wo­łał. – Mar­łem za­szy­ty w tej suk­ni!

To mó­wiąc po­trzą­snął nią.

– Ko­na­łem w tej ciem­ni­cy osiem lat, wiek! Nim do­ro­słem, ze­sta­rza­łem.

Ła­twość i śmia­łość, z jaką mó­wił, po­pra­wi­ły pierw­sze nie­mi­łe wra­że­nie. Przy­by­li, po­wstaw­szy z ław, ko­łem go ota­czać za­czę­li.

Opat tym­cza­sem mowy tej nie ro­zu­mie­ją­cy, wi­dząc sie­bie i god­ność swą nie­co za­nie­dba­ną – po­nu­ry stał i mil­czą­cy. Daw­ny wy­cho­wa­niec wca­le się nie zda­wał zwa­żać na nie­go, po­czy­nał już so­bie jako człek swo­bod­ny, któ­ry prze­ło­żo­ne­go nad sobą znać nie chce.

Wy­cze­kaw­szy chwi­lę opat ski­nął na Do­bka z Mo­ra­wi­cy, któ­ry star­szym się zda­wał mię­dzy przy­by­ły­mi, i szep­nął mu, gdy się zbli­żył, iż chciał­by z nim mó­wić na osob­no­ści.

Do­bek, żwa­wy i po­rad­ny człek, swo­im coś rzekł i zo­sta­wu­jąc na ich rę­kach kró­le­wi­cza sam z opa­tem udał się do jego celi.

Zwol­na kro­czył oj­ciec Ab­don nic nie mó­wiąc, za­my­ślo­ny. Mąż to był po­waż­ny, do­świad­cze­nia wiel­kie­go i zdo­by­te­go wie­kiem spo­ko­ju du­cha, a prze­ło­żeń­stwo już po kil­ka­kroć w róż­nych miej­scach pia­sto­wał i na­wykł był do roz­ka­zy­wa­nia.

Nada­wa­ło mu to po­stać i oby­czaj pra­wie pań­ski.

We­szli do spo­rej izby, w któ­rej oj­ciec Ab­don zwykł był go­ści do­stoj­niej­szych przyj­mo­wać. Nie było w niej in­ne­go zbyt­ku nad ten, jaki przy­stał du­chow­ne­mu: ksiąg wie­le, ob­ra­zów zło­ci­stych kil­ka, kru­cy­fik­sy, oł­ta­rzyk do mo­dli­twy, ozdob­nie przy­bra­ny. Otwar­ty­mi okna­mi wpa­da­ło świa­tło, jesz­cze żywe i ja­skra­we, choć do­łem w po­dwó­rzach mrok się już po­czy­nał.

Opat za­jął miej­sce w krze­śle swym z po­rę­cza­mi, na po­dusz­ce, a dru­gie wska­zaw­szy

Do­bko­wi ode­zwał się po krót­kim na­my­śle.

– Przy­nie­śli­ście mi list i pie­częć z Pra­gi, abym na ręce wa­sze wy­dał wy­cho­wań­ca mo­je­go Zbi­gnie­wa. Ci, co go żą­da­ją, nie dali mi go, pra­wa doń nie mają, bie­rze­cie mi go siłą! Z Kra­ko­wa mi był po­wie­rzo­ny, z woli kró­la, jak mó­wio­no; dziś może prze­ciw niej go bie­rze­cie? Miły pa­nie, gdym brał tego mło­dzień­ca, nie­wie­lem o nim wie­dział; gdy mi go za­bie­ra­cie, go­dzi­ło­by się, by­ście mnie na­uczy­li, dla­cze­go wprzó­dy od­su­nąć i za­mknąć go chcia­no od oczów ludz­kich w ci­szy klasz­tor­nej, a dziś go chcą stąd siłą ode­brać? Ciem­nym to dla mnie. Ob­cym je­stem za­kon­ni­kiem, o spra­wach Po­lan tak jak nic nie wiem. Sasi to o nich tyl­ko wie­dzą, iż się na­pa­ści na sie­bie od kró­lów wa­szych lę­ka­ją.

– Być­że to może, oj­cze prze­wie­leb­ny – spy­tał Do­bek – aże­by was zo­sta­wio­no w nie­świa­do­mo­ści?

– Tak ono jest – od­parł opat spo­koj­nie. – Lat temu osiem przy­wie­zio­no pła­czą­ce­go chło­pa­ka gwał­tem znać do klasz­to­ru, ze znacz­nym da­rem dla ko­ścio­ła na­sze­go. Nie po­mnę, jak się zwał ten, co mi go od­da­wał; stoi za­pi­sa­ne na msza­le imię jego.

Po­wie­dzia­no mi, że dziec­ko jest nie­pra­wym po­tom­kiem księ­cia pol­skie­go, że je chcą od­da­lić, aby król czy ksią­żę, żonę bio­rąc ślub­ną, dziec­ka się nie wsty­dził i aby pra­wym na­stęp­com jego uszczerb­ku nie było. Ka­za­no go do za­ko­nu spo­so­bić przy­rze­ka­jąc wy­po­sa­że­nie. Imię mu było Zbi­gniew, my­śmy w za­ko­nu zwa­li go Alek­sym.

Do­bek słu­chał za­wsty­dzo­ny i nie­co zdzi­wio­ny.

– Ani kró­lów wa­szych, ani kró­le­stwa wa­sze­go dzie­jów i spraw nie znam – koń­czył opat. – Tyle mo­ich uszu do­szło, iż mie­li­ście zu­chwa­łe­go pana, któ­ry się na ojca swo­je­go du­chow­ne­go po­rwał i za­mor­do­wał go, że z Rzy­mu oj­ciec nasz rzu­cił in­ter­dykt na kró­le­stwo wa­sze, iż ko­ro­ny po­zba­wio­no pa­nu­ją­ce­go, a ta się pono z woli ojca na­sze­go, bi­sku­pa rzym­skie­go czy ce­sa­rza, do­sta­ła cze­skie­mu kró­lo­wi.

Do­bek ra­mio­na­mi ru­szył.

– Nie­chże mnie prze­wie­leb­ność wa­sza po­słu­cha – rzekł po­wol­nie. – Ja wszyst­ko, jak umiem, opo­wiem. Praw­da to jest, że­śmy kró­la mie­li, któ­ry jak ry­ce­rzem był wiel­kim tak nie­po­ha­mo­wa­nym i zu­chwa­łym, bo ani kró­lów swych bra­ci za rów­nych, ani pa­pie­ża, ani ce­sa­rza za wyż­szych nad sie­bie mieć nie chciał. Za­bił on bi­sku­pa na­sze­go, męża świą­to­bli­we­go, któ­ry mu grze­chy na oczy wy­rzu­cał, ale po­tem sam z kra­ju ucho­dzić mu­siał. Uli­to­wał się prze­cież pa­pież rzym­ski nad nami i brat kró­la, choć nie ko­ro­no­wa­ny, kró­le­stwo dzier­ży, dla nas kró­lem jest. Sy­nem jego pier­wo­rod­nym jest ten oto Zbi­gniew, po któ­re­go my przy­by­li­śmy.

– Ale dzie­cię­ciem nie­pra­wym – wtrą­cił opat.

– Jako żywo – od­parł Do­bek – my tej róż­ni­cy nie zna­my. Daw­nym oby­cza­jem na­szym do­mo­wym wziął Wła­dy­sław, pan nasz, krew­nę moją Han­nę, żył z nią jako z mał­żon­ką, choć ko­ściół nie po­bło­go­sła­wił związ­ku, boć u nas to nie było w owe cza­sy ko­niecz­no­ścią i du­chow­ni się o to nie upo­mi­na­li jak te­raz. Z tej Han­ny, cio­tecz­nej mo­jej, miał król oto tego syna, któ­ry tak jego pra­wym sy­nem jest jako i ten dru­gi, co mu się póź­niej z cze­skiej Ju­dy­ty na­ro­dził, za przy­czy­ną Idzie­go świę­te­go. Gdy król Ju­dy­tę brać miał za mał­żon­kę z krwi kró­lew­skiej, za­żą­da­no, by nie tyl­ko pierw­szą żonę, ale i pierw­sze dzie­cię od­trą­cił od sie­bie i za­po­mniał o nich. Zmar­ła z bo­le­ści wiel­kiej żona, sie­ro­ta zo­sta­ła; tę wtrą­co­no do klasz­to­ru jak w stud­nię. Opat się po­ru­szył moc­no.

– Miły bra­cie – rzekł – nie na zgu­bę, ale na zba­wie­ni dano go nam, nie stud­nia to jest, ale wro­ta do wiecz­nej szczę­śli­wo­ści.

– Pew­nie, pew­nie – po­pra­wił się zmie­sza­ny Do­bek gło­wę skła­nia­jąc – ale dał­że on się na­ła­mać i skło­nić, by umi­ło­wać ten stan, oj­cze prze­wie­leb­ny? Po­wiedz­cie, aby­ście na­sze uspo­ko­ili su­mie­nie?

Opat po­mil­czał nie­co, w twa­rzy jego znać było za­kło­po­ta­nie pew­ne, smu­tek, wal­kę z sa­mym sobą. Na­my­ślał się, miał­li rzec, co mu na ser­cu le­ża­ło.

– Mi­ło­ści­wy pa­nie – od­parł – nie za­ta­ję praw­dy przed wami. Osiem lat trzy­mam go na oku, mogę rzec na pa­sku, zo­bo­wią­za­li­śmy się do tego. Dziec­ko przy­szło tu ze­psu­te i krnąbr­ne, a daj Boże, aby lep­szym stąd ode­bra­nym zo­sta­ło. Na­tu­rę ma do prze­zwy­cię­że­nia trud­ną i nie­ugię­tą, umysł po­jęt­ny, krew, burz­li­wą. Nie wiem, co z nim czy­nić my­śli­cie, lecz je­śli wła­dzę jaką z rąk wa­szych ma otrzy­mać – bo­daj­by­ście da­nej mu nie po­ża­ło­wa­li!

Ostat­nie wy­ra­zy ci­szej do­mó­wił opat, spu­ścił gło­wę na pier­si i umilkł. Zdzi­wił się moc­no, gdy pod­nió­sł­szy oczy na Do­bka uj­rzał go pra­wie uśmiech­nię­tym i roz­ra­do­wa­nym tym, co go po­win­no było na­stra­szyć.

– Oj­cze prze­wie­leb­ny – ode­zwał się Do­bek – ta­kie­go nam po­trze­ba wła­śnie, któ­ry by rękę sil­ną i wolę miał, a strasz­nym był… Sta­ry król nie­wie­le może, rzą­dzi pa­la­tyn i nas wszyst­kich za­bie­rać chce w nie­wo­lę. Niech bę­dzie zły, byle sil­nym był, a mógł się mu opie­rać…

Opat się po­ru­szył.

– Nie żą­daj­cie złe­go w złą go­dzi­nę! – rzekł ci­cho, – Nie od­wo­łu­ję, com rzekł – po­czął Do­bek. – Pan nasz po­boż­ny, Wła­dy­sław Her­man, do­brym jest, ale sła­bym i bo­jaź­li­wym; nie pa­nu­je on, ale nad nim pa­nu­ją. Kró­lo­wa nie­wia­stą jest i nie wie, kędy idzie, król za­wo­jo­wa­ny, wo­je­wo­da Sie­ciech, fa­wo­ryt oboj­ga, bo­daj na przy­własz­cze­nie so­bie wszyst­kich ziem go­dzi i za­sta­wia sie­ci. Nie było rady in­nej, jak oto to kró­lew­skie dzie­cię wziąć, a nim się po­de­przeć prze­ciw sa­mo­wo­li Sie­cie­cho­wej. Gar­nie on wszyst­kie zie­mie pod sie­bie, a każ­da chce swo­je pra­wo i wo­je­wo­dę mieć…

– Daj Boże, by wa­sze le­kar­stwo od cho­ro­by gor­sze nie było! – ode­zwał się opat. – Świec­kie spray obce mi… nie rad bym też ob­ma­wiać tego wy­cho­wań­ca mo­je­go, ale o nie­go i o was trwo­ży się du­sza moja. Dzi­kie zwie­rzę w klat­ce nie­strasz­ne, na wol­no­ści – bie­da z nim!

Umilkł.

– A cóż w nim tak złe­go jest? – za­py­tał Do­bek.

– To naj­gor­sze, żem do­bre­go w nim zna­leźć nie mógł. Jak na su­chej płon­ce, com za­szcze­pił – zmar­nia­ło, a dzi­kie wil­ki bu­ja­ją. Ugiąć się, słu­chać, uko­rzyć nie umiał nig­dy. Ro­zu­mu nie brak, sło­wo ma ła­twe, by­strość wiel­ką, gdy ze­chce, ale prze­wrot­ność w nim więk­sza jesz­cze…

Jak­by znu­żo­ny opat za­milkł zno­wu i czo­ło ocie­rał.

– Nie po­są­dzaj­cie mnie – do­dał – abym nie­chęć jaką miał ku nie­mu. Bóg mi świad­kiem, ko­cha­łem go i li­to­wa­łem… się; tro­skę z ser­ca mi zdej­mu­je­cie za­bie­ra­jąc go. Nie miał­bym su­mie­nia jed­nak, gdy­bym was nie ostrzegł, nie oznaj­mił wam, iż pil­no czu­wać nad nim po­win­ni­ście.

Do­bek po­chy­liw­szy się do ręki opa­ta uca­ło­wał ją.

– Dzię­ku­je­my prze­wie­leb­no­ści wa­szej – ode­zwał się. By­najm­niej to nie zmie­nia na­szych za­mia­rów. Ja­ki­kol­wiek on jest, wziąć go mu­si­my. Kto wie, czy swo­bod­niej pusz­czo­ny nie zmie­ni się, a nie sta­nie ta­kim pa­nem, ja­kie­go nam trze­ba.

– A któż jest ten Sie­ciech? – rzekł opat.

– Kto Sie­ciech, py­ta­cie? – roz­śmiał się przy­by­ły ra­mio­na­mi ru­sza­jąc, jak­by go to py­ta­nie nie po­ma­łu zdzi­wi­ło. – Jak­że to rzec, kto on jest? Był gład­ki mło­dzie­niec, To­por­czyk ro­dem, nie­wiel­kie­go imie­nia, ale pięk­nej po­sta­wy i ży­we­go du­cha, śmia­ło­ści wiel­kiej. Kró­lo­wi się po­do­bał, bo mu do wszyst­kie­go słu­żył, mi­łym się stał kró­lo­wej, któ­ra mło­dzież lubi. Umiał się przy­mi­lić, wy­rę­czyć i ob­jął po­wo­li wszyst­ko. Kró­la ob­sa­dził swo­imi ludź­mi, w ręce wziął mie­cze i klu­cze Wła­dy­sła­wo­wi da­jąc spo­czy­wać, mo­dlić się i za­ży­wać po­ko­ju. Żoł­nierz i wódz szczę­śli­wy, ro­zu­mem i na­uką choć­by z bi­sku­pa­mi o lep­sze iść go­tów. Dziś on pan na Sie­cie­cho­wie, a ju­tro na zie­miach i kar­kach na­szych pa­nem być może.

– Cóż je­den taki chło­pak prze­ciw nie­mu zna­czy? – od­parł prze­ło­żo­ny – Bar­dzo wie­le – za­wo­łał Do­bek. – Mamy dlań za­pew­nio­ny Śląsk, gdzie go wro­cła­wia­nie i wo­je­wo­da Ma­gnus przyj­mą za pana, aby po­sta­wić prze­ciw Sie­cie­cho­wi. Ukró­cim władz jego i ura­tu­je­my krew pań­ską. Po­mil­czał tro­chę opat.

– Le­piej to za­pew­ne wie­cie, co czy­nić ma­cie – od­parł krót­ko. – Rób­cie, jak was Bóg na­tchnął, ja z su­mie­nia mo­je­go zrzu­ci­łem brze­mię. Te­raz – do­dał z lek­ka się pod­no­sząc du­chow­ny – idź­cie, mi­ło­ści­wy pa­nie, sam na sam weź­mij­cie przy­szłe­go pana, a zaj­rzyj­cie mu w du­szę. Oba­czym, co o nim po­wie­cie.

– Po­śpie­szę, gdy do­zwa­la­cie – rzekł Do­bek i raz jesz­cze rękę opa­ta uca­ło­waw­szy wy­szedł z celi.

Tu sto­ją­cy kle­ryk, któ­ry na roz­ka­zy cze­kał, dro­gę mu do fo­re­ste­rium po­ka­zał.

Zbli­ża­jąc się do wnij­ścia już omy­lić się nie mógł Do­bek, taką tam wrza­wę we­wnątrz sły­chać było i śmie­chy, w któ­rych gło­sy to­wa­rzy­szów swo­ich po­zna­wał.

Nad wszyst­ki­mi hucz­niej roz­le­ga­ło się ry­cho­ta­nie dzi­kie, w któ­rym się do­my­ślał Zbi­gnie­wa.

Uchy­liw­szy drzwi uj­rzał wi­do­wi­sko oso­bli­we. Po­la­nie przy­by­li z Do­bkiem, któ­rzy ja­dąc na tę wy­pra­wę za­wcza­su ob­my­śli­li, cze­go po­trze­bo­wać będą, za­bra­li z sobą suk­nie i uzbro­je­nie sto­sow­ne dla przy­szłe­go księ­cia, aby się w nich mógł przy­stoj­nie wro­cła­wia­nom oka­zać.

Do­bek tra­fił wła­śnie na tę chwi­lę, gdy sa­kwy i wę­zły na zie­mi roz­wią­zaw­szy to­wa­rzy­sze jego mło­de­go syna kró­lew­skie­go na nowo przy­odzie­wa­li.

Zbi­gniew szczę­ściem swym był upo­jo­ny i jako się nie­daw­no rzu­cał roz­pacz­li­wie w nie­wo­li, tak te­raz mio­tał się osza­law­szy swo­bo­dą bez mia­ry. Nie czy­ni­ło go to pięk­niej­szym.

Ro­ze­bra­ny z cia­snych su­kien sil­nym się oka­zał, ale rów­nie nie­zgrab­nie wy­cio­sa­nym jak wprzó­dy. Twarz jego bla­da ru­mie­ni­ła się we­se­lem, a oczy iskrzy­ły dzi­ką ja­kąś za­pal­czy­wo­ścią, nie­mal roz­pa­sa­ną, któ­ra już i tych, co go ota­cza­li, ra­zi­ła.

Gdy Do­bek wszedł, uj­rzał na zie­mi po­dar­ty w szma­ty drob­ne ha­bit za­kon­ny, Zbi­gnie­wa już na pół ry­cer­sko przy­odzia­ne­go, sa­me­mu so­bie dzi­wu­ją­ce­go się jak dzie­cię. Wszy­scy do­ko­ła po­słu­gi­wa­li mu chci­wie; je­den ka­ftan po­da­wał, dru­gi pas opi­nał, inny chciał hełm pró­bo­wać. Zbi­gniew nogą obu­tą bił w zie­mię, śmiał się urą­ga­jąc i wy­krzy­ki­wał gło­śno.

– Osiem lat mię wię­zi­li – wo­łał – raz wol­ny, wolę zgi­nąć niż im się dać okuć na nowo! Ani panu ojcu, co się za­parł syna, ani kró­lo­wej ma­co­sze, ani mi­łe­mu bra­tu, ni w świe­cie ni­ko­mu. – Wy­da­li mi woj­nę, gdym dziec­kiem był; za­praw­dę, nie po­czy­na­łem jej, będą mie­li woj­nę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcie­li. Pra­wo tyl­ko swe znam i Boga nad sobą, wię­cej nic.

Do­bek nie zbli­ża­jąc się przy­słu­chi­wał się zza dru­gich. Kle­ryk (bo mu już tu pierw­sze­go dnia nie­któ­rzy nada­li to prze­zwi­sko, ma­ją­ce przy nim zo­stać na za­wsze), im mu bar­dziej śmie­cha­mi po­ta­ki­wa­no, tym raź­niej wy­krzy­ki­wał.

Nie wie­dział Do­bek, czy się miał tym ra­do­wać, czy trwo­żyć; miar­ko­wał, że człek był jesz­cze nie wy­trzeź­wio­ny z pierw­sze­go sza­łu a mło­dy, lecz w za­hu­ka­nym dziec­ku nie­śmia­ło­ści się zbyt­niej ra­czej było moż­na spo­dzie­wać niż ta­kie­go na­głe­go roz­zu­chwa­le­nia.

– Oho! – wo­łał ry­cho­cząc wy­zwo­lo­ny, gdy mu miecz przy­pa­sy­wa­no – oho, te­raz mi już nikt nie za­bro­ni, gdy wło­sy od­ro­sną, pu­ścić ich na ra­mio­na i bro­dzie też dać bu­jać a jeść, a pić i na nie­wia­sty pa­trzeć, i pie­śni słu­chać, i śmiać się do­wo­li.

– Na nie­wia­sty – wtrą­cił któ­ryś – nie tyl­ko pa­trzeć wam wol­no, ale je i brać.

– O! – prze­rwał Zbi­gniew – a no, ci­cho! Tu o nich ani mó­wić, ani ich wi­dzieć, ani my­śleć o nich nie wol­no pod kara wiel­ką. Oj­co­wie mó­wią, że sza­tan sie­dzi w nich.

Śmia­li się nie­któ­rzy, inni szep­ta­li:

– Krew nie woda, te­raz so­bie na­gro­dzi!

Zbi­gniew do­sły­szał to i ręce pod­no­sząc po­czął wo­łać:

– Za­praw­dę! Za­praw­dę! Na­gro­dzić so­bie mu­szę stra­co­ne lata! Gędź­by, pie­śni, śmie­chu, swa­wo­li za­żyć, jak męż­czyź­nie przy­sta­ło.

– Wszyst­ko mieć bę­dzie­cie – ode­zwał się po­waż­niej Do­bek – ale i miecz też nie bę­dzie próż­no­wał. Zbi­gniew spoj­rzał na wi­szą­cy u boku obo­jęt­nie ja­koś. – Tym ja jesz­cze nie wład­nę – rzekł – bo mi też ani go tknąć, ani pró­bo­wać nie dano. Skąd­że­bym miał wziąć go tam, gdzie i pał­ka za­ka­za­ną była? Na­uczy­cie mnie z nim się ob­cho­dzić?

– Na­uczy­my! Na­uczy­my! – ode­zwa­li się chó­rem wszy­scy. Do­bek od­wiódł Star­żę na stro­nę.

– A co, pan nasz? – spy­tał po ci­chu.

– Wi­dzi­cie go – rzekł Star­ża, człek chu­dy, za­sę­pio­ny i fra­so­bli­wy z na­tu­ry. – Mu­sia­ło mu się od tej na­głej swo­bo­dy w gło­wie za­krę­cić. Mówi jak po pi­ja­ne­mu, po mnie ciar­ki cho­dzą słu­cha­jąc.

Po­chy­lił mu się Do­bek do ucha.

– Jesz­cze by was gor­sze wzię­ły dresz­cze – rzekł – gdy­by­ście po­sły­sze­li, co do mnie o nim opat roz­po­wia­dał. A no, wy­bo­ru nie mamy.

– Cóż mó­wił?

– Stra­szył mnie nim, aza­li my na na­sze bar­ki nie ostrzy­my to­po­ra? – szep­tał Do­bek nie­co za­sę­pio­ny. – Któż wie?

Na­my­ślił się Star­ża.

– Go­rzej ci nie bę­dzie – od­parł po na­my­śle. – W na­szych on rę­kach; ja­ke­śmy go wzię­li, tak go po­rzu­cić mo­że­my…

– Łac­niej pono wziąć niż się zbyć – do­koń­czył Do­bek. Znaj­dzie so­bie za­wsze ta­kich, co go po­pie­rać będą.

Spo­zie­ra­li z uko­sa na kró­le­wi­cza, a Star­ża rzekł w koń­cu:

– Po tym, co­ście wy od opa­ta sły­sze­li, i ja się trwo­żyć będę. Bo­giem a praw­dą, ten syn kró­lew­ski do ser­ca mi nie przy­stał. Suk­nia za­kon­na nie uczy­ni­ła go lep­szym, choć na ro­zu­mie i ję­zy­ku mu nie zby­wa. Przy­słu­chaj­my się im.

Wła­śnie za­kon­ni bra­cisz­ko­wie sto­ły dla go­ści przy­go­to­wy­wa­li dla wie­cze­rzy, gdy Do­bek ze Star­żą po­de­szli do kró­le­wi­cza, któ­ry odzia­ny w sza­ty nowe pysz­nił się nimi.

Sie­dział na ła­wie dum­nie spo­glą­da­jąc na bra­cisz­ków, nie­daw­no to­wa­rzy­szów swych, z oba­wą ja­kąś rzu­ca­ją­cych nań prze­stra­szo­ne wej­rze­nia. Prze­isto­cze­nie to czło­wie­ka, któ­re­go wczo­raj są­dzi­li już na wie­ki ob­le­czo­nym suk­nią i ślu­bem, bu­dzi­ło w nich my­śli trwoż­ne. We­dle nich zgu­bio­nym był i za­prze­da­nym nie­czy­stej sile. Z po­sza­no­wa­niem pod­nie­śli z zie­mi po­dar­tą suk­nię za­kon­ną, któ­rą Zbi­gniew zdep­tał no­ga­mi, i je­den z nich wy­niósł ją co prę­dzej z fo­re­ste­rium. Na twa­rzy po­zo­sta­łych ma­lo­wa­ła się gro­za, obu­rze­nie, po­strach kary bo­żej, któ­ra świę­to­krad­cę do­się­gnąć mia­ła.

Zbi­gniew urą­gał się im roz­par­ty na ła­wie.

– Bra­cie Łu­ka­szu, bra­cie Aga­pi­cie, bra­cisz­ku Odo­nie, pa­trzaj­cie no! Nie wy­glą­dam­li na ry­ce­rza? Nie do­brze mi tak? Chcia­ło­by się i wam ta­kiej suk­ni? Hę?

Bra­cisz­ko­wie nie spo­glą­da­li nań, nie od­po­wia­da­li na­wet, usta­wia­li na sto­le mi­ski, kła­dli chle­by, krzą­ta­li się oko­ło kub­ków i dzba­nów; spusz­cza­li oczy.

We­so­łość tyl­ko co roz­dzia­ne­go kle­ry­ka, choć się tłu­ma­czyć dała, na­wet świec­kim jego to­wa­rzy­szom wy­da­wa­ła się nie­co dziw­ną, tro­chę ra­żą­cą, cóż do­pie­ro skrom­ne­mu bra­cisz­ko­wi Łu­ka­szo­wi! Szał ten trwo­żył go nad wy­raz wszel­ki, gdyż i ów sen, i przy­go­dy uwa­żał za dzie­ło złe­go du­cha, wio­dą­ce­go nie­szczę­śli­we­go do zgu­by.

Wej­ście opa­ta i kil­ku mil­czą­cych za­kon­ni­ków, któ­rzy mu po­kor­nie to­wa­rzy­szy­li po­stę­pu­jąc zna nim z oczy­ma w zie­mię wle­pio­ny­mi, nie­wie­le uśmie­rzy­ło roz­hu­ka­ne­go ksią­żę­cia. Do­bek mu­siał go ci­chą prze­stro­gą skło­nić, aby nie­co skrom­niej i ci­szej się znaj­do­wał, za co mu wej­rze­niem zło­śli­wym za­pła­cił.

Opat sto­jąc od­mó­wił bło­go­sła­wień­stwo, go­ściom po­da­no mied­ni­cę, na­lew­ki i ręcz­ni­ki, służ­ba za­sta­wi­ła skrom­ny po­si­łek na sto­łach, na trzech jed­ną, we­dle oby­cza­ju, da­jąc misę, z któ­rej spo­łem je­dli.

Roz­mo­wa sta­ła się cich­szą i nie­śmia­łą, opat był po­waż­ny i mil­czą­cy. Nie bie­sia­do­wa­no też nad mia­rę, gdyż choć przy­ję­cie do­stat­nie było, zbyt­ku w klasz­to­rze nie do­pusz­cza­no. Piwa po kub­ku po­sta­wio­no przy każ­dym, ja­dła brał każ­dy, ile chciał i jak sta­ło. Mię­so da­wa­no tyl­ko dla ob­cych, a Zbi­gniew, dłu­go po­zba­wio­ny go, nie­po­mier­nie i z wi­docz­ną żar­łocz­no­ścią go uży­wał.

Nie oka­zu­jąc tego opat mie­rzył go oczy­ma; spo­glą­da­li i inni nie mo­gąc po­znać w tym śmia­łym aż do zu­chwa­ło­ści chłop­cu, któ­ry się im urą­gać zda­wał, chmur­ne­go, mil­czą­ce­go bra­cisz­ka, ja­kie­go zna­li w suk­ni za­kon­nej.

Po dzięk­czyn­nej mo­dli­twie mni­si, uca­ło­waw­szy z przy­klęk­nię­ciem rękę opa­ta, opu­ści­li ja­dal­nię, prze­ło­żo­ny sam zo­stał z ob­cy­mi. Wi­dać było, iż ży­czył so­bie mó­wić ze Zbi­gnie­wem.

O. Ab­don stał mie­rząc go oczy­ma. Sile tego wej­rze­nia, któ­re­go słu­chać był na­wykł, ulec mu­siał. Gniew­ny cze­kał, co mu opat po­wie.

– Po­win­szo­wać wam chcę i po­bło­go­sła­wić – ode­zwał się gło­sem su­ro­wym prze­ło­żo­ny.

– Zmie­nił się pono los wasz tak, ja­ke­ście w du­szy wa­szej po­żą­da­li; daj Boże, by na szczę­ście dla was i dla tych, co was na pana ku so­bie po­wo­łu­ją! Wiel­ki cię­żar za­praw­dę spa­da na ra­mio­na wa­sze, a uj­rzy­cie kie­dyś iż cięż­szym jest od suk­ni ubo­giej, któ­rej nie umie­li­by­ście umi­ło­wać. Idź­cie w świat z Bo­giem; mi­ło­ści­wy pa­nie, tak, z Bo­giem! Nie za­po­mi­naj­cie o Bogu, któ­re­go wola speł­nia się nad wami. Ju­tro do dnia, nim roz­pocz­nie­cie po­dróż, od­pra­wię mszę świę­tą na in­ten­cję wa­szą i po­bło­go­sła­wię…

Są­dzi­li wszy­scy słu­cha­jąc, że się chło­pak sło­wy peł­ny­mi do­bro­ci uczu­je za ser­ce uję­ty, że się ugnie, jako na­le­ża­ło, przed opa­tem i po­dzię­ku­je za do­zna­ną opie­kę i wzglę­dy – cze­ka­li. Zbi­gnie­wo­we czo­ło się za­chmu­rzy­ło tyl­ko, zmarsz­czył brwi, oczy spu­ścił w dół, za­mru­czał coś nie­wy­raź­nie i nie po­chy­lił się na­wet do ręki opa­ta.

Ka­płan stał, po­pa­trzał chwi­lę i nie rzekł już wię­cej nic, gło­wę skło­nił ku ota­cza­ją­cym się zwra­ca­jąc i kro­kiem po­wol­nym z kle­ry­kiem, któ­ry ze świa­tłem cze­kał nań u drzwi, wy­szedł.

Gdy się te za nim za­mknę­ły, ksią­żę do­pie­ro pod­niósł gło­wę z wy­ra­zem nie­mal gniew­nym.

– Ha! – mruk­nął. – Chciał, bym mu jesz­cze dzię­ko­wał może, że mnie ręką że­la­zną trzy­mał przy­ku­te­go bez li­to­ści lat tyle. Nie­do­cze­ka­nie ich! Mni­chy i ży­cie mni­sze mi do­ja­dło. Ju­tro, jak świt, w dro­gę!

– Ale nie bez mszy i bło­go­sła­wień­stwa – ode­zwał się Do­bek. – Nie­pew­na jesz­cze, co nas i was, mi­ło­ści­wy pa­nie, cze­ka, jest o co Pana Boga pro­sić.

– O, dla mnie byle na swo­bo­dę i za te mury! – za­wo­łał Zbi­gniew ręka ma­cha­jąc przed sie­bie.

Wtem zbli­żył się nie­śmia­ło bra­ci­szek Łu­kasz, daw­ny to­wa­rzysz, py­ta­jąc go, czy w daw­nej swej celi no­co­wać ze­chce.

– Ja, w tej dziu­rze – krzyk­nął szy­der­sko Zbi­gniew. – Nie, wolę tu na go­łej zie­mi. Od mo­ich to­wa­rzy­szów nie odej­dę kro­kiem.

Wnet młod­si wzię­li go mię­dzy sie­bie, a brat Łu­kasz za­wsty­dzo­ny, skło­niw­szy gło­wę, spo­mię­dzy nich się wy­śli­znął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: