Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki Atopii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kroniki Atopii - ebook

Wyobraź sobie, że pracujesz wydajniej, nie chodząc tak często do pracy. Chcesz wrócić do formy? Twój nowy sobowtór zabierze cię na przebieżkę, gdy ty będziesz opalał się przy basenie. Wyglądaj jak chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz – i żyj przy tym dłużej. Sam stwórz potrzebną ci rzeczywistość. Zapisz się od razu! Za darmo!
U schyłku XXI wieku świat dochodzi do siebie po Wojnach Pogodowych. Na Atopii, wyspie-raju, prowadzi się tajne testy nowej technologii, która daje ludziom możliwość kreowania alternatywnych rzeczywistości, idealnych światów, a także przenoszenia się do nich i zatracania w nich, podczas gdy ich sobowtór zajmuje się ich realnym ciałem.
Ale Atopia, która miała być ratunkiem dla ludzkości, staje się pułapką, w której nic nie jest do końca ani rzeczywiste, ani złudne.
Ludzie tracą kontrolę nad technologią, którą stworzyli.
Piękny sen zamienia się w koszmar.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-272-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Kroniki Atopii mają wyjątkową strukturę: składają się z pięciu powiązanych ze sobą opowiadań i ostatniej księgi o długości powieści, łączącej wcześniejsze wątki w jedną całość. Każda z pierwszych pięciu opowieści podąża za jedną postacią wędrującą przez Atopię, każda historia przeplata się z pozostałymi, tworząc świat.

Należy pamiętać, że opowiadania ze świata Atopii są dla siebie „wątkami pobocznymi”, wszystkie zaczynają się w tym samym czasie i rozgrywają jednocześnie w tym samym świecie.

Zatem czytając tę książkę, pamiętajcie, że każda nowa historia zaczyna się w tym samym punkcie w czasie, a szósta i ostatnia księga domyka całość. Przyjemnej lektury.

– Matthew MatherProlog

– Jesteś pewna?

W Atopii nie chodzi tylko o udoskonalanie rozszerzonej rzeczywistości. Jako starsza pracownica naukowa miałam własną pasję, którą były głębokie wiązki neutrino. Wyłożyliśmy nieckę Oceanu Spokojnego gęstym dywanem sieci fotoreceptorów, utkanej z sensoropyłków, szukając w mroku głębin rozbłysków promieniowania Czerenkowa, które sygnalizuje poruszające się neutrina. DNO – Detektor Neutrino Oceanów – jest naszym wkładem w weryfikowanie prognoz, że neutrina z równoległych wszechświatów przemieszczają się przez nasz własny.

– Mamy sygnał, doktor Killiam – odpowiedziała moja współpracownica.

– Nie waż się publikować żadnych rezultatów. Jeszcze nie teraz. Przeprowadź ponownie wszystkie testy i zweryfikuj je. Ani słowa nikomu, zrozumiano?

Neutrina są irytująco trudne do uchwycenia. Nawet gdy ma się teleskop o skali planetarnej, taki jak DNO, nie byłby to pierwszy nieudany eksperyment.

Moja współpracownica kiwnęła posłusznie głową, nie spuszczając ze mnie wzroku. Lepiej będzie, jeśli oddeleguję agenta, żeby ją pilnował. Najmniejszy przeciek do prasy o wydarzeniu tej miary zdestabilizowałby oś czasową, którą staramy się podążać.

– Jesteś pewna, że to nie pochodzi z ziemskiego źródła?

– Jesteśmy pewni.

– Nie mówcie nikomu – powtórzyłam. – To absolutna tajemnica między nami trojgiem.

– Nawet panu Kesselringowi?

– Szczególnie panu Kesselringowi!

Jak to możliwe, że to wydarza się akurat teraz? Wzdrygnęłam się na myśl, co mógłby zrobić Cognix, gdyby Kesselring o tym usłyszał. – Kiedy przeprowadzicie testy po raz drugi, zamknijcie wszystko.

– Tak jest.

Miałam zamiar przenieść swoją pierwotną podmiotowość z tego pomieszczenia, kiedy współpracownica chwyciła mnie za ramię.

– Jest jeszcze coś – powiedziała.

Czekałam, dostrzegając w jej oczach strach.

– Przepuściliśmy przez sygnał cały zestaw memów komunikacyjnych, żeby sprawdzić, czy zdołamy coś odszyfrować…

– I?

– To nie jest całkiem jasne…

– Mów dalej – zachęciłam ją.

Wzięła głęboki oddech.

– To wygląda jak ostrzeżenie.1

Tożsamość: Olympia Onassis

– Nie! Nie! Po pańskiej drugiej lewej stronie – rzuciłam gniewnie, wskazując paczkę papierosów, którą miałam zamiar kupić. Serce wciąż waliło mi jak młotem po straszliwej awanturze, którą Alex zrobił mi na ulicy. Chciał, żebyśmy zamieszkali razem, a raczej próbował wprowadzić się do mnie. Nie byłam na to gotowa – w gruncie rzeczy, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek będę. Właśnie ze sobą zerwaliśmy, tym razem na dobre.

Od tygodni niemal nie sypiałam, co w niczym nie pomagało.

Wpatrujący się we mnie zza lady farmaceuta powiedział coś w jakimś obcym języku. Języki wymierają ponoć szybciej od żab, ale czytałam gdzieś, że w tym mieście i jego dzielnicach nadal używa się niemal tysiąca różnych dialektów. Co za bajzel!

Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „I co teraz?”.

Pomruk zniecierpliwienia ludzi stojących za mną w kolejce o mało nie pokonał mojego głodu nikotyny. O mało, ale nie całkiem. Kupienie głupiej paczki papierosów wymagało, żeby farmaceuta osobiście zweryfikował zaświadczenie o moich nanouprawnieniach, a ja nie miałam zamiaru przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.

– Chwila! – Uniosłam jedną rękę, grzebiąc drugą w torebce; szukałam słuchawki sieci komórkowej. Czułam niechęć do chirurgicznych implantów, więc nadal używałam staromodnych gadżetów. Boleśnie zdawałam sobie sprawę z wpatrzonych we mnie zniecierpliwionych oczu, ale wsunęłam słuchawkę do ucha.

– Camele lighty! – powtórzyłam, pokazując palcem przeszkloną gablotę.

Język, którym się posługiwał, natychmiast przetłumaczono w słuchawce.

– Jak już pani mówiłem, to nie są camele. Paczka wygląda tak samo, ale będzie pani musiała przejść na drugą stronę ulicy, żeby dostać camele. – Z nadzieją w oczach wskazał drzwi wyjściowe.

Westchnęłam.

– W porządku, niech będzie, cokolwiek pan ma.

Sięgnął do gabloty i podał mi paczkę. Chwyciłam ją i zaczęłam się przepychać przez tłum ku wyjściu, a kiedy otworzyłam paczkę, natychmiast obciążono mój kredyt za tę transakcję. Kopnęłam w drzwi i wypadłam na zewnątrz, płosząc wchodzących klientów.

Palenie to zły nawyk, którego nauczyłam się od matki. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od lat, a nawet jeśli dochodziło między nami do jakiejkolwiek wymiany zdań, i tak się mną nie interesowała. Podobnie jak nie interesowała się ojcem, co ostatecznie doprowadziło do tego, że przeniósł się z resztą rodziny do jakiejś komuny technofobów w Montanie. Nie byłam w stanie skontaktować się z nim niemal od tak dawna, jak nie rozmawiałam z matką, i tego też nie miałam zamiaru jej wybaczyć w najbliższym czasie.

Stanęłam tuż przed drzwiami do apteki, żeby zapalić, przymknęłam oczy i zaciągnęłam się głęboko.

Śródmieście pulsowało wokół światłami reklam. Niemal każdy cal kwadratowy przestrzeni od latarni do chodnika wypełniały ruchome afisze zapowiadające nowe przedstawienie na Broadwayu albo zapraszające do wielowszechświata. Tuż nade mną tańczyła holograficzna głowa, skrząc się i chybocząc w zasnuwającym ją papierosowym dymie. „Odwiedzajcie Tytana, kąpcie się w metanowych deszczach!”

Zaciągając się po raz drugi, zerknęłam na uśmiechniętą głowę. „Kąpcie się w metanowych deszczach?” To nie brzmi sexy. Powinni byli raczej zaproponować coś takiego: „Unieś ją na wyżyny – kochajcie się na węglowodorowej pustyni”. Uśmiechnęłam się posępnie pod nosem. „Kochajcie się” – to coś zupełnie mi obcego, nie tylko na Tytanie.

Metaliczny, zrobotyzowany surogat, którego kątem oka widziałam za sobą w kolejce w aptece, wpadł na mnie zupełnie bez ostrzeżenia i przycisnął mnie mocno do muru. Z przejęcia krew odpłynęła mi z twarzy, ale strach i zdumienie ustąpiły szybko miejsca wściekłości. Odepchnęłam go, wrzeszcząc i wymachując rękoma.

– Złaź ze mnie!

Odepchnęłam się od muru znacznie łatwiej niż się spodziewałam. Staliśmy naprzeciw, wpatrując się w siebie przez chwilę, moje gniewne spojrzenie napotykało martwe spiżowo-szare gałki. Obdarzył mnie, jak mogłam się domyślać, przelotnym spojrzeniem, poruszył rękoma w przedziwnym mechanicznym geście, jakby chciał wzruszyć ramionami, i zniknął w strumieniu pieszych. Rzuciłam się za nim w pościg, ale niemal natychmiast się poddałam.

Trzęsłam się.

Oddychając nierówno, wytarłam ślinę z kącików ust. Opuściłam głowę i przekonałam się, że ukradł mi papierosy. Ręce drżały mi w takt chybotania się holograficznej głowy zachwalającej nade mną Tytana. Między palcami prawej dłoni wciąż tlił się obojętnie papieros.

Nikt z przechodniów niczego nie zauważył, a raczej nie chciał zauważyć. Domyśliłam się, że syntetykowi chodziło o papierosy, choć nie miałam pojęcia, że roboty palą.

Cholerne miasto.

Przyszło mi do głowy, żeby zadzwonić do Alexa, ale przypomniałam sobie niedawną awanturę, a poza tym byłam już spóźniona na prezentację. Roztrzęsiona, rzuciłam niedopałek na chodnik, zmiażdżyłam go stopą i wyszłam spod markizy, żeby przyłączyć się do płynącego Zachodnią Pięćdziesiątą Siódmą morza pieszych.

Wbijając się w tłum, wypatrywałam nurtu, który zaniósłby mnie do krawężnika. Daleko przede mną ktoś zaklął głośno i przystanął. Powstrzymany na chwilę pęd zmusił falę ludzi do rozwidlenia się wokół przeszkody.

To była moja szansa.

Podpłynęłam do stojącego, wykonałam zwód za plecami mężczyzny i zgodnie z oczekiwaniami pochwycił mnie przeciwny nurt, płynący w pożądanym przeze mnie kierunku. Potem wpadłam na jakąś absurdalnie wyglądającą kobietę, pomalowaną błyszczącą czerwoną farbą, z wystającymi skądś tam pawimi piórami.

– Z drogi! – warknęłam. Odepchnęłam ją na bok, skręciłam ku krawędzi ulicy i przepchnęłam się łokciami do krawężnika, gdzie wyciągnęłam rękę wśród lasu innych wyciągniętych rąk.

– Dziesięć! Dziesięć! – krzyknęłam na cały głos, oferując dziesięciokrotność zwykłej taryfy. Byłam zmęczona i przestraszona, i chciałam się stąd wydostać.

Od strumienia aut oderwała się taksówka i przystanęła przede mną, a moja hojność naraziła mnie na wściekłe spojrzenia zgromadzonych wokół ludzi, także polujących na taryfę. Kiedy uniosły się maleńkie skrzydlate drzwi taksówki, pokazałam im środkowy palec.

Wsiadłam do pojazdu. Owiało mnie chłodne, przefiltrowane powietrze, zatrzasnęły się drzwi. Odczekałam chwilę, żeby się opanować, przymknęłam powieki, powoli odetchnęłam, starając się pozbyć napięcia.

– Dokąd, proszę pani? – rozdzwonił się metaliczny głos. Było to samoprowadzące się elektryczne auto, jeden z tych hondasoftów z silnikami w kołach; niewiele więcej od plastikowej rury na deskorolkach, gdyby ktoś chciał znać moje zdanie, ale taksówka tak czy inaczej.

Nabrałam powietrza w płuca.

– A… – Jaki jest do cholery adres mojego biura? Wyprostowałam się w panice. Co się ze mną dzieje? Pracuję tam od ponad dziesięciu lat!

– Dokąd, proszę pani?

– Jedną sekundę – rzuciłam. Przypomniawszy sobie, że wciąż mam słuchawkę w uchu, zadzwoniłam do mojego asystenta technicznego. – Kenny, podaj mi adres naszego biura.

– Piąta Aleja 555 – zakłopotany Kenny odpowiedział niemal natychmiast, a ja powtórzyłam adres taksówkarzowi.

Zaczerwieniłam się. Jak mogłam zapomnieć? Potrzebowałam drinka. Taksówka natychmiast przyspieszyła i włączyła się do ruchu. Oparłam się w fotelu i znów zrobiłam kilka głębokich wdechów, starając się pozbyć ucisku w piersi, kiedy pędziliśmy przez miasto.2

Podniosłam ostrożnie jasną papierową serwetkę z czarnego blatu stołu konferencyjnego i otarłam pot z karku. Byłam zdenerwowana. Patricia Killiam, słynna matka chrzestna rozszerzonej rzeczywistości, postanowiła pojawić się osobiście na zaplanowanym na dziś zebraniu marketingu – a jeśli nie osobiście, to w postaci biostymulowanej prokury.

Co dla mieszkańców Atopii było jednym i tym samym.

Nowe konto Cognixa było największym przedsięwzięciem, jakim mieliśmy zajmować się w firmie, a mnie wyznaczono do kierowania ostatnimi negocjacjami. Po takim awansie mogłam wreszcie wyjść z cienia i grać pierwsze skrzypce. Napięcie było ogromne.

Musiałam się spieszyć, przebiegłam sprintem kilka ostatnich jardów do windy, ale zdążyłam na czas. Natychmiast rzucili mnie wraz z przygotowaną przeze mnie prezentacją na pożarcie ludziom z Cognixa. Mój pokaz nie był dobry – atak robota i zanik pamięci w taksówce dały mi się we znaki – nie zmieściłam się w czasie.

Ale zrobiłam, co do mnie należało. Oparłam się wygodniej na krześle i przyglądałam się, jak mój współpracownik Bertram kończy prezentację.

Myślałam o kłótni z Alexem. Nie chodziło tylko o zamieszkanie razem. Alex zawsze się czepiał, że spędzam za mało czasu z jego rodziną, jego braćmi i siostrami, którzy nieustannie mnie krytykowali. Właśnie to było źródłem ciągłych napięć między nami, a on tylko pogarszał sytuację, upierając się, że przemawia przeze mnie mój własny brak poczucia bezpieczeństwa. Wychował się w dużej rodzinie, pragnął mieć dzieci, a ja nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chciał sprowadzać potomstwo na ten świat. Rozpadający się świat.

Kątem oka zauważyłam, że nadszedł email z sierocińca Washington Heights, w którym pracowałam jako wolontariuszka. Nie chciałam mieć dzieci z Alexem, ale to nie oznaczało, że los dzieci w ogóle mnie nie obchodził. Wiedziałam, czym jest porzucenie przez rodziców. Ale to była wyłącznie moja sprawa. Skasowałam wiadomość, zanim ją zauważono.

Przeniosłam wzrok z powrotem na Bertrama. Po tylu nadgodzinach, które poświęciłam na pracę nad projektem, nie mogłam uwierzyć, że mój szef chciał początkowo oddać Bertramowi (niesforna grzywa kasztanowych włosów, absurdalna pantomima w groteskowym, multifazowym garniturze, wybuchy śmiechu z własnych żartów) kierowanie ostatnimi negocjacjami. Ale wnosząc z tego, jak reagowano na pokazywaną przez niego końcówkę MOJEJ prezentacji, to, co robił, przynosiło efekty. Czułam, że kariera wymyka mi się z rąk.

Chciało mi się palić.

Może już jestem na to za stara? W dzisiejszych czasach wszystkie dzieciaki używają sztucznej inteligencji do wykonywania większości zadań. Było mi trudno nadążyć za tym pędem. Na myśl o dzieciakach znów przypomniałam sobie Alexa. Czy popełniłam największy życiowy błąd? Kłuło mnie w brzuchu.

– Cognix: jutro zaczyna się dziś! – rzucił na zakończenie Bertram, wskazując z rozmachem przyszłość.

Rozległ się cichy aplauz.

Chwila! To mój slogan! Co on sobie myśli, prezentując go dzisiaj? Miałam przedstawić to hasło reklamowe dopiero jutro. Myślałam, że doszliśmy do porozumienia.

Szef zerknął na mnie.

– Coś nie tak, Olympio? – Roger, uosobienie średniej kadry menadżerskiej, zawsze trzymał w dłoni filiżankę kawy, a w szafie nieskończony zapas źle skrojonych garniturów i tandetnych krawatów. – Chciałabyś coś dodać? – Podniósł filiżankę do ust i upił łyk kawy. Wszyscy wpatrywali się we mnie.

Chryste, ależ tu duszno.

– Ja… ee… ja… – wyjąkałam, ale nie zdołałam niczego wykrztusić.

Wydawało mi się, że w sali brakuje powietrza, znów czułam ucisk w piersiach, jakby ściskanych imadłem. Zerwałam się od stołu i wybiegłam z sali, musiałam odetchnąć.

– Niech ktoś wezwie lekarza! – usłyszałam krzyczącego za moimi plecami Rogera. Oczy zaszły mi mgłą, ogarnęła mnie ciemność.3

– To tylko zwykły atak paniki. – W łysinie doktora odbijał się wiszący wysoko panel lamp, tworząc ponad nieskazitelnie czystym kitlem lśniącą od potu aureolę. Wokół jego szyi wisiał nieprzydatny stetoskop. Pochylił się nad biurkiem i złożył dłonie, którymi podparł brodę, przyjmując, jak przypuszczam, zamyśloną pozę. – Ciągle pani pali?

Głupie pytanie. Wiedział, oczywiście, że palę.

– Tak, ale dbam o kondycję.

Kiwnął głową i zajrzał do notatek, wyczuwając, że lepiej nie rozpoczynać dyskusji na ten temat.

– To da się wyleczyć…

– Utrzymuję organiczną dietę farmaceutyczną – przerwałam mu. – Muszę ograniczyć przyjmowanie leków.

Coś w tym człowieku przypominało mi nigdy niekończący się korowód mężczyzn, z którymi po odejściu ojca spotykała się moja matka. Małżeństwo moich rodziców od samego początku było skazane na porażkę – grecko-szkocki melanż to najlepsza recepta na katastrofę.

Doktor spojrzał na mnie, zastanawiając się, co powiedzieć.

– Stres i lęk często prowadzą w tych czasach do zgonów. Naprawdę musi pani o siebie zadbać.

Spłodzili mnie jako usprawiedliwienie dla przepojonego złością związku. Miałam być spoiwem, które nie zadziałało, choć kłócili się o to bez przerwy, zupełnie nie zwracając przy tym uwagi na mnie. Jako dorosła przyjęłam nazwisko matki, Onassis. To była jedyna rzecz, jakiej od niej chciałam.

– Dobrze się pani czuje? – Doktor zauważył, że błądzę gdzieś myślami.

– Tak, tak. – Marzyłam, żeby się stąd wydostać. – Na pewno jest jakaś inna droga niż leki. Może nanoboty?

– Ale one i tak wykorzystują lekarstwa – tłumaczył. – Służą tylko za przekaźniki.

– Więc muszę sama dać sobie z tym radę. – Przewróciłam oczami. – Medytacja, techniki relaksacyjne…

Co za gówno… Tego nie musiałam dodawać.

– To z całą pewnością dobrze się pani przysłuży na dłuższą metę, ale doraźnie…

– Więc co pan proponuje? – Dlaczego od razu nie może przejść do rzeczy?

Odetchnął.

– Myślę, że dysponujemy czymś, co byłoby dla pani idealne, ale nadal rozważam opcje.

– I? – Czekałam na objawienie. Przyjął kolejną irytującą zamyśloną pozę.

– Stres i lęk to problemy głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie – odpowiedział spokojnie. – Choć da się je leczyć objawowo lekami, medykamenty nie rozwiązują kryjących się za nimi przyczyn. Medycyna uporała się z większością poważnych chorób, ale ludzki umysł to wciąż zagadka…

Poprawił się na krześle.

– Powstał nowy system rozszerzonej rzeczywistości, który testujemy na wybranych klientach – zaczął i podniósł ręce, bo chciałam zaprotestować. – Zanim pani coś powie, mogę zapewnić, że nie mam na myśli żadnych implantów w sensie chirurgicznym. Korzystała już pani z dostarczających lekarstwa nanobotów, a to, o czym mówię, jest krokiem dalej.

Pokiwałam głową.

– Okay.

– Połyka pani tabletkę i popija ją szklanką wody. W tabletce znajdują się urządzenia w skali nano, nazywane „sprytocytami”, które rozprzestrzeniają się w pani organizmie i podłączają do układu nerwowego. Są w stanie modyfikować sygnały przepływające przez neurony…

Znów nie byłam w stanie skupić uwagi, a doktor to zauważył. Nienawidziłam technicznego bełkotu.

Przerwał i spojrzał na mnie uważnie, zanim zaczął mówić dalej.

– Jeśli kiedykolwiek doszłaby pani do wniosku, że działanie systemu wywołuje dyskomfort czy też chciałaby się go pani pozbyć, prosta komenda dezaktywuje wszystko, a sprytocyty są wypłukiwane z pani ciała i wydalane. To bardzo łatwe.

Uśmiechnął się, na co odpowiedziałam uśmiechem. Wiedziałam już, co takiego opisuje.

– To zostało już przetestowane? – zapytałam.

Mówił o nowym atopijnym systemie Cognixa, którym zajmowaliśmy się w firmie. System nie był jeszcze dostępny na rynku, ale wiedziałam, że przeprowadzają testy na wybranej grupie klientów. Rozchmurzyłam się. Wyglądało na to, że ktoś z samej góry zwrócił na mnie uwagę. Może w końcu dostanę jednak to konto.

– System był testowany klinicznie od lat i jest w pełni dopracowany. Nie mogę podać pani nazwy handlowej, ale to nie powinno mieć znaczenia, prawda?

Byłam pewna, że wiedział, że wiem, o czym mówi, ale musiał trzymać się procedury. Grałam w tę grę, zdając sobie sprawę, że wszystko zostanie poddane ocenie kogoś z Cognixa, kiedy tylko wyrażę zgodę.

– Nie, raczej nie, jeśli uważa pan, że to pomoże… – odpowiedziałam, usiłując ukryć radość. Zastanawiałam się, czy będzie mnie karmił moimi własnymi sloganami marketingowymi.

– Jedną z głównych przyczyn stresu i lęku są reklamy. – Przerwał, wiedząc, że jestem specjalistką od reklam. – Moje zalecenie brzmi tak: powinna pani wykorzystać system do usunięcia ich na jakiś czas ze środowiska, w którym pani przebywa, i przekonać się, jak się pani poczuje.

– Jasne, brzmi zachęcająco.

Nie był pewien, czy to nie sarkazm, ale wyczuł poprawę mojego nastroju.

– Czy mam wypisać receptę?

Kiwnęłam głową.

– Będę miała nad tym całkowitą kontrolę?

– Oczywiście.

Chwila ciszy, podczas której patrzyliśmy sobie w oczy.

– Jest pani gotowa?

– Na co?

– Jeśli jest pani gotowa…

Kolejna pauza, po której kiwnęłam głową. Słuchawka, którą wciąż miałam w uchu, zadzwoniła cicho, odbierając elektroniczną receptę od automatycznej asystentki doktora.

Lekarz nalał z butelki, którą trzymał w szafce za biurkiem, wody do papierowego kubeczka – i podał mi kubek wraz z białą tabletką.

– Proszę to połknąć. To środek nasenny, który uśpi panią podczas wstępnej fazy zbierania danych.

Odebrałam od niego tabletkę i kubek. Spojrzał mi prosto w oczy.

– Olympio, czy wyraża pani zgodę na przekazywanie danych osobowych programowi?

Kiwnęłam głową po raz drugi.

– To obejmuje również pani prywatne dane z przeszłości, rozumiemy się?

– Tak – odpowiedziałam.

– Nie będziemy w stanie aktywować systemu dzisiaj. Musi pani wrócić do mnie pod koniec tygodnia, ale wszystko zainstalujemy już dziś.

Przyjrzałam się z roztargnieniem pigułce, wrzuciłam ją do ust i popiłam wodą, a potem oddałam mu pusty kubek.

– Proszę za mną. – Wstał i wyprowadził mnie z gabinetu do mniejszego pomieszczenia, w którym stała kapsuła – łóżko dopasowane do ludzkich kształtów. Przypominało to stare łóżka z solariów. – Musi się pani rozebrać.

Wykonałam polecenie bez pośpiechu. Środek nasenny zaczynał działać, a mój mózg pływał w oceanie spokoju. Położyłam się w kapsule, a zaraz potem oblepił mnie kleisty żel.

– A teraz proszę się odprężyć. – Opuścił górną część kapsuły. Zamknęła się z sykiem, całkowicie izolując mnie od otoczenia. W półśnie czułam dotykające mnie i łaskoczące drobne paluszki, jakieś świetliste wzory migotały mi pod powiekami, a w uszach słyszałam piski jak podczas badania słuchu. Czułam łagodne skurcze mięśni, wzdłuż całego ciała przebiegały słabe wyładowania elektryczne. Słodkawe i słonawe płyny przepłukiwały mi usta, nozdrza wypełniał gryzący dym, robiło mi się na przemian zimno i gorąco.

Zasnęłam i śniło mi się, że lecę nad polami złocistych stokrotek, a na pięknym złocistym niebie świeci słońce. Śniłam o żywych, choć nieżyjących dzieciach o błękitnych oczach, wypełnionych niebieskimi oceanami bólu.4

– Olympio…

– Olympio – odezwał się znowu głos.

Pływałam sama, całkiem spokojna, i tylko ten natrętny głos przerywał mój dobrostan. Mózg starał się go zignorować, ale…

– Olympio?

Otworzyłam z ociąganiem oczy i ujrzałam pochylającego się nade mną anioła, który przypominał trochę mojego kota, Pana Tweedlesa. Nie, chwila, to nie był anioł, to była pielęgniarka. Tak jest. Przed kilkoma dniami zainstalowałam system i znów byłam w gabinecie lekarskim, żeby go aktywować. Kolejny raz mnie uśpili. Zamknęłam oczy i podniosłam rękę, żeby dotknąć policzka, a potem podniosłam powieki i westchnęłam poirytowana.

– Słucham?

– Komuś przydałaby się jeszcze drzemka – uśmiechnęła się pielęgniarka. – Proszę, pomogę pani wstać i ubrać się.

Oparłam się na łokciach i zmarszczyłam brwi.

– Jak długo spałam?

– Hm… – zastanawiała się. – Powiedziałabym, że jakieś dwie godziny. Wszystko powiodło się idealnie. Właśnie aktywowaliśmy system. Pani prokura wyjaśni szczegóły, kiedy znajdziecie się w domu. Obudziłabym panią wcześniej, ale spała pani tak słodko...

Pokręciłam głową, opuściłam nogi ponad krawędzią kapsuły i usiadłam, nie pozwalając sobie pomóc.

– Dam sobie radę, wielkie dzięki.

Spojrzała na mnie, mrużąc oczy, a na jej twarzy znów pojawił się uśmiech. Odwróciła się, żeby wyjść.

– Zadbam o to, żeby mogła pani porozmawiać z doktorem, chce zamienić z panią dwa słowa – dodała, wychodząc i zamykając za sobą drzwi.

Ubrałam się i po minucie czy dwóch otworzyłam drzwi na korytarz. Pielęgniarka przyglądała mi się bacznie z pewnej odległości. Zatrzymałam się przy gabinecie lekarskim i wsunęłam głowę do środka.

– Jak się pani czuje? – zapytał natychmiast doktor, odrywając się od jakiejś papierkowej roboty. – Proszę wejść.

– Nie, nie, nic mi nie jest. To znaczy, chcę się rozruszać. Mam sprawy do załatwienia. Proszę tylko powiedzieć mi szybko to, co powinnam wiedzieć.

Milczał przez chwilę.

– Dostała pani do dyspozycji bardzo potężne narzędzie. Proszę na nie uważać i nie aktywować żadnej z funkcji rozszczepiania świadomości.

– Rozszczepiona świadomość! – parsknęłam, odwracając się ku pielęgniarce, która stanęła za mną w korytarzu. – Skąd im się biorą te pomysły?

– Jeśli zechce pani porozmawiać ze mną – ciągnął cierpliwie doktor – wystarczy tylko wypowiedzieć moje nazwisko o dowolnej porze dnia i nocy, a natychmiast zostanie pani przekierowana do mnie.

– Świetnie – odpowiedziałam. – Kapuję.

– Kiedy dojedzie pani do domu, proszę wypowiedzieć hasło „Instrukcje psis”, a otrzyma pani wszelkie potrzebne informacje od nowej prokury.

– Doskonale. – Było mi lekko na duchu na myśl, że zaraz stąd wyjdę. – Będę w kontakcie.

Pożegnałam się z nim leciutkim skinieniem głowy i pomaszerowałam korytarzem ku drzwiom, celowo ignorując pielęgniarkę, która odprowadzała mnie wzrokiem.

Na dworze było rześko i odświeżająco, po raz pierwszy od wieków czułam przypływ optymizmu. „Przespaceruję się do domu, przyda mi się łyk świeżego powietrza”.

Przystanęłam, żeby zapalić papierosa.

Doszłam do wniosku, że nie popełniłam błędu z Alexem. Muszę pobyć sama przez jakiś czas.

Upał późnego lata zelżał, powietrze miało odświeżającą moc. Maszerowałam energicznie chodnikiem, bardzo z siebie zadowolona, i rozglądałam się wokół.

Nie czułam się inaczej, i po trosze wątpiłam, czy to, co mi zrobili, zadziała zgodnie ze specyfikacją, choć przecież to ja wprowadzałam ten produkt na rynek. Na Upper East Side jak zawsze roiło się od ludzi, ale dało się jakoś przejść. Krajobraz miasta przesłaniały billboardy i hologramy, lecz spacer i tak był przyjemny. W końcu znalazłam się przed moją pozbawioną windy oazą z piaskowca.

Pan Tweedles skoczył na mnie, kiedy tylko otworzyłam drzwi, mruczał głośno, ocierając się o nogawki spodni. Zamknęłam drzwi i opróżniłam kieszenie. Kot był pomysłem mojej przyjaciółki Mary. „Żeby zapewnić ci towarzystwo”, powiedziała. Psiknęłam na niego, nie mogąc znieść myśli o sierści, którą na mnie zostawia podczas każdej pełnej pomruków pieszczoty.

Od razu sięgnęłam po butelkę wina, stojącą na kuchennej ladzie, i nalałam sobie kieliszek. Padłam na sofę i wzięłam potężny łyk, delektując się smakiem. Przekopawszy się przez zawartość torebki, znalazłam w paczce ostatniego papierosa. Mają do dyspozycji te technologiczne czary-mary, więc mogliby wynaleźć prawdziwego, nigdy się niewypalającego, bo te e-papierosy nie dawały mi najmniejszej satysfakcji. Zgniotłam w dłoni puste kartonowe pudełko i rzuciłam je na stół.

Do roboty, pomyślałam.

– Instrukcje psis! – zawołałam, zapalając papierosa.

– System aktywowany – usłyszałam w głowie. – Pojawię się teraz na fotelu obok ciebie. Proszę, zachowaj spokój.

Po tych słowach rzeczywiście coś zmaterializowało się obok mnie i usiadło na drugim fotelu – wyglądało trochę jak ja. W gruncie rzeczy wyglądało zupełnie jak ja.

– Jestem twoim nowym polisyntetycznym interfejsem sensorycznym, czyli psis, a mówiąc inaczej prokurą – powiedziało to coś. – Wyjaśnię ci teraz właściwości systemu. Możesz mi przerwać w dowolnym momencie.

– Czekaj, czekaj, czekaj – zaprotestowałam, odganiając sprzed twarzy dym. – Jedna chwila.

Chciałam pokazać to coś Kenny’emu z pracy. Szukałam w torebce komórkowej słuchawki.

– Komórka nie będzie ci już potrzebna – poinformowała mnie moja nowa prokura, domyślając się najwyraźniej, o co mi chodzi. Przestałam szperać w torebce.

– Kenny? – zawołałam na próbę. Na środku salonu natychmiast pojawiła się jego dryfująca projekcja. Kenny zawsze przychodził do pracy w podkoszulku i dżinsach, miał wiecznie potargane włosy i nigdy nie wypełniał moich poleceń dotyczących bardziej urzędowego stroju. Był jednak oddanym i znającym się na rzeczy technologicznym maniakiem, więc jakoś z nim wytrzymywałam.

– Tak, szefowo? – rzucił zza kwadratowych okularów. – Uau, chodzi u ciebie jakiś super wyświetlacz soczewkowy, nie?

Pominęłam milczeniem jego technokomplement i odczekałam, aż się opanuje.

– Posłuchaj, proszę, co mówi ta… eee… kobieta – powiedziałam, wskazując moją nową prokurę. – Ten interfejs psis czy prokura, czy cokolwiek… Mów dalej ­– zwróciłam się do niej.

Kenny zrobił wielkie oczy, kiedy prokura zaczęła opisywać sterowanie systemem. Usiadłam i delektowałam się kieliszkiem wina, a potem następnym.

Po jakimś czasie postać zniknęła, a ja z nadzieją w oczach spojrzałam na Kenny’ego.

– Czy mogę przekazać ci dostęp do kodu źródłowego systemu, żebyś zajął się ustawieniami i negocjacjami z tą prokurą? Nie chcę mieć z nią nic wspólnego, bo mówiąc szczerze, to coś, ta ona czy cokolwiek, wyprowadza mnie z równowagi.

– Nie jestem pewien, szefowo. Z tego, co zrozumiałem, nie możesz przekazać wszystkich funkcji źródłowych, ale daj mi dzień albo dwa, żebym się w to wgryzł.

Aż się do tego rwał. Technomaniak!

– Tylko nie zmarnuj na to zbyt dużo czasu, dobrze? – Gdybym mu pozwoliła, wykorzystałby to do wymigiwania się od innych obowiązków.

Kiwnął głową.

– Jasne.

– Jeślibym miała jakieś problemy, wystarczy, że cię zawołam, a ty się pojawisz, tak?

– Dokładnie. Zawsze i wszędzie.

– Świetnie.

Miałam zamiar uwolnić się od jego towarzystwa, ale wpatrywał się we mnie intensywnie.

– Czego?

– Zwróciłaś uwagę na zabezpieczenia, nie? – zapytał. – Gdybyś musiała zresetować system, wbudowali w niego na stałe rozpoznawanie gestów. – Zaczął się poruszać w powietrzu, sięgając do piersi, przekręcając coś i wyciągając. Wyglądało to idiotycznie.

– Posłuchaj, Kenny, mam ciebie, tak? Albo doktora Simmonsa, a gdyby wszystko zawiodło, wezwę tę prokurę, zgadza się?

Przerwał w połowie to, co robił.

– Jasne, oczywiście.

– Tylko zajmij się wszystkim, okay?

– Okay, szefowo.

– A teraz nastaw to, proszę, na usuwanie wszystkich reklam, tak jak przepisał mi lekarz.

Na chwilę zapadła cisza, bo Kenny rozmawiał z prokurą po swojej stronie.

– Wszystko załatwione – rzucił szybko. Uśmiechnął się i uniósł brwi.

Faktycznie szybko. Musiałam przyznać, że spodobał mi się pomysł niekorzystania już nigdy więcej z komórkowej słuchawki, a nowa technologia wyglądała imponująco, nawet po jednej sesji z prokurą.

Pożegnałam się machnięciem ręki z Kennym i usiadłam z powrotem na sofie, pozwalając Panu Tweedlesowi zwinąć się w kłębek na kolanach. Drapałam go za uchem i czułam, jak mruczy, a potem boleśnie zdałam sobie sprawę, że Alex już nigdy nie przyjdzie. Zostaliśmy sami Panie Tweedles.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPolecamy również:

Tomasz Fijałkowski

ANTIPOLIS

Lato 1936 roku. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że do Antipolis, stolicy Korony, zbliża się Zenit – moment, w którym nastąpi brutalne wtargnięcie Innej Rzeczywistości w granice naszej. Potwierdzają to nie tylko obserwacje naukowców badających układy wyładowań atmosferycznych, ale również inne tragiczne wydarzenia. Bogowie w przerażający sposób zaczynają manifestować swoją obecność, a osoby, w żyłach których płynie boska krew, zdradzać groźne nadludzkie umiejętności.

Na straży porządku wewnętrznego stoi Struktura, która strzeże najbardziej skrywanej tajemnicy wyjaśniającej, dlaczego następuje ingerencja Istot do naszego świata. Tylko parę osób zwerbowanych w szeregi Struktury, dysponujących nadnaturalnymi możliwościami psychicznymi, ma szansę na przeciwstawienie się Zenitowi.

Zaczyna się nierówna walka z Inną Rzeczywistością.

W dalszej części znajdziecie Państwo

fragment publikacjiNastępnego ranka nie mógł opędzić się od wyrzutów sumienia. Zaspał. Zjawił się w pracy dwie godziny za późno i liczył na to, że od samego rana nikt go nie szukał. Wpadł do gabinetu i natychmiast otworzył okno – pokój nagrzał się do nieprzyzwoicie wysokiej temperatury. Odemknął szafę pancerną, by wyciągnąć z niej wczorajsze akta, gdy rozległo się pukanie i do środka wpadł zdyszany Lesman.

– Dobrze, że pan jest! – krzyknął na powitanie. – Sędzia wydał już nakaz aresztowania tego młodego. To niesamowite! Stary Płanetnik wrócił w nocy z Monachium i właśnie siedzi w sądzie z całą armią prawników! Wszędzie pełno pismaków! Aleśmy wczoraj narobili bałaganu – ostatnie słowa Lesman wypowiedział z wyraźnie wyczuwalną dumą.

Śnieg spojrzał na niego z politowaniem. Młodszy kolega nadal nie potrafił ukrywać emocji, wciąż biegał i rozpowiadał wszystkim o najmniejszym nawet sukcesie. Było w nim tyle samo zapału co krótkowzroczności. „Ile lat trzeba pracować w policji, by wiedzieć, że im mniej zamieszania, tym lepiej dla wszystkich? Muszą być zachowane przynajmniej pozory równowagi, jeżeli nie można jej naprawdę zagwarantować. Czy młodego Płanetnika trzeba było aż tak upokarzać? Czy jego ojciec musi teraz na oczach wszystkich udowadniać, jak bardzo zależy mu na najmłodszym dziecku? Bogowie! Gdyby cokolwiek ode mnie zależało… Ale nic od nas nie zależy. Jedni drżą przed ojcem, inni przed kontrwywiadem. Nad każdym wisi jakiś miecz”.

– Tylko tyle chciałeś mi powiedzieć? – ostudził zapał młodzieńca.

Ten zmieszał się i niespodziewanie spłonął rumieńcem.

– Miałem pana znaleźć. Wzywają pana do pokoju 96.

Komisarz zamrugał zaskoczony.

– Na pewno chodzi o pokój 96? – zapytał, by ostatecznie się upewnić. Lesman mógł się przesłyszeć, coś źle zapamiętać, po tym szczeniaku wszystkiego można się spodziewać.

– To głupie, wiem, ale zapisałem sobie ten numer na dłoni, żebym nie zapomniał – chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem i pokazał nagryzmoloną liczbę.

– W porządku – Śnieg pokiwał głową i ruszył w stronę drzwi. – Jeszcze jedno: umyj ręce, dobrze?

„Pokój 96. Niech i tak będzie” – pomyślał i natychmiast przyłapał się na tym, że szuka w kieszeniach talii Heraklita. Musiał ją gdzieś zostawić. W domu? Na stole w kuchni, gdzie ledwie zdążył wypić herbatę? W samochodzie? Może nawet nie zabrał jej wczoraj wieczorem z biura? „Jaka wróżba była na dzisiaj? Nieważne” – przywołał do porządku swoje rozkojarzone myśli. Wsiadł do windy i wjechał na ostatnie piętro budynku.

Pokoju pilnował nieumundurowany funkcjonariusz. Przyjrzał się komisarzowi z wyuczoną podejrzliwością i wpuścił go do środka. Drzwi bezszelestnie zamknęły się za mężczyzną i Śnieg ruszył długim, wąskim korytarzem, na którego końcu kolejny policjant już otwierał księgę wejść i wyjść, by gość mógł się w niej podpisać. Dopełniwszy tej formalności, przeszedł przez prawdziwe opancerzone wrota, nad którymi błyszczały złote cyfry.

Wewnątrz panował półmrok, a malutkie lampki zamontowane w ścianach wskazywały drogę do konkretnych sektorów Pokoju. Wybrał szlak fioletowych światełek i ruszył niepewnie. Słyszał kroki tłumione przez gruby dywan, docierały do niego głosy, ale nie był w stanie wyodrębnić żadnego konkretnego słowa. „Pełno tu duchów” – pomyślał.

Minął kolejny zakręt i znalazł się w nasyconym fioletową poświatą pomieszczeniu, na którego środku ustawiono ogromny okrągły stół. Wokół niego krążyli trzej mężczyźni, uważnie przeglądając rozrzucone na blacie kartki i mapy. Komisarz już chciał ich pozdrowić, ale byli tak pogrążeni w pracy, że z pewnością nie zwróciliby na niego uwagi. Minął ich bez słowa i ruszył do ostatniego z pomieszczeń w tej części Pokoju. Wiedział, że czeka tam na niego Sosnowski, opiekun kalendarza brontoskopicznego.

W pokoju krzątał się wysoki, starszy mężczyzna. Od czasu do czasu potrząsał nerwowo siwą głową i poprawiał wciąż zsuwające się z nosa okulary. Niemal natychmiast zauważył komisarza przekraczającego próg jego skromnego gabinetu.

– Jesteś! – zawołał na powitanie. – Czekałem na ciebie od samego rana.

Śnieg uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela.

– Coś się stało? – zapytał podejrzliwie. – Nigdy mnie tutaj nie wzywacie bez powodu…

– Musimy się przejść – oznajmił mężczyzna i wziął komisarza pod rękę. – Chcę ci coś pokazać w kalendarzu. I upewnić się co do niektórych rzeczy – dodał po chwili.

Mężczyźni minęli pochylonych nad stołem techników. Milcząc, pokonali kolejne kręte korytarze i stanęli przed drzwiami, do których dostępu bronił funkcjonariusz. Śnieg nie mógł się nadziwić, ilu środków bezpieczeństwa wymaga utrzymanie w tajemnicy nawet bardzo mglistej przyszłości. Od czasu wprowadzenia ustawowego zakazu profesjonalnego badania przyszłości wielu „techników” zeszło do podziemia, wielu pracuje na własną rękę, sprzedaje swoje usługi ludziom, dla których nawet skrawek przyszłości może mieć konkretną, z reguły bardzo wysoką, wartość. Na szczęście tylko państwo mogło sobie pozwolić na tak drogi (i precyzyjny) sprzęt jak system kalendarza brontoskopicznego.

Na ścianie w głębi owalnego pomieszczenia wisiała ogromna tarcza podświetlona kłębiącymi się pod szkłem fosforyzującymi przewodami. Szklany okrąg przedstawiał mapę nieba podzielonego na szesnaście równych części. W każdej zaznaczano rodzaj, wygląd i siłę pojawiających się na niebie błyskawic. Te informacje analizował właśnie Sosnowski, który potrafił znaleźć w nich przesłanki dla bliższej i dalszej przyszłości.

Nie była to żadna sztuczka – typowa koincydencja wydarzeń. Przez całe dziesięciolecia notowano i katalogowano każdą dającą się opisać formę błyskawicy i porównywano ją ze zdarzeniami, które zaszły tuż po zaobserwowaniu piorunów. Zapisano w ten sposób dziesiątki tomów, dzięki którym udało się zaobserwować subtelną grę pomiędzy zjawiskami atmosferycznymi a mającymi nastąpić po nich wydarzeniami.

Sosnowski dysponował znakomitym zespołem technicznym: cały Pokój 96 był jednym wielkim mechanizmem, w którym człowiek stanowił tylko narzędzie obserwacyjne lub analityczne. A on sam był głównym interpretatorem, augurem, kimś, kto spisywał raporty i przesyłał je owemu mitycznemu „wyżej”, o którym nawet Śnieg nic nie wiedział. „Może to i dobrze – pomyślał – może to i dobrze, że jest ktoś, kto tłumaczy nasze błędy, kto wysyła raporty jeszcze wyżej i jeszcze dalej…”.

Mężczyźni podeszli do tarczy kalendarza. Promieniowała ciepłem i pachniała elektrycznością. Sosnowski sięgnął po wskaźnik i obrysował nim dwa lśniące zimnym światłem miejsca. Pozostałe sektory kalendarza był puste.

– Widzisz – zaczął tłumaczyć – to mnie szczególnie niepokoi. Te dwa pola obserwacji. Zjawiska z przedwczoraj i ubiegłego czwartku.

– Przecież od dwóch tygodni nie było burzy – zdziwił się Śnieg.

– Nie bądź dzieckiem! – skarcił go Sosnowski, który był wyjątkowo wrażliwy na punkcie swojego profesjonalizmu. – Dobrze wiesz, że burza nie jest warunkiem niezbędnym, by przeprowadzić obserwacje. Przesłony są otwarte okrągłą dobę…

– Więc co z tymi polami?

– To bardzo niepokojące – starszy ­mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki notatnik i go przewertował. – Nie będę cię zanudzał szczegółami, przeczytam ci, co zdążyłem znaleźć w naszych zbiorach. Najpierw zjawisko z czwartku. Sektor ósmy, tak zwany potrójny trójząb, tło jednolite, pozbawione poświaty, płaski w stosunku do punktu obserwacyjnego, nachylenie względem nieba nieznaczne, około 15 stopni…

– A jakie są wnioski? – zaryzykował pytanie policjant. – Czego mamy się spodziewać?

Sosnowski poprawił okulary. Zrozumiał chyba, że specjalistyczne szczegóły mogły dezorientować.

– Wnioski są takie, że z identyczną konfiguracją spotkaliśmy się już w 1879, późnym latem, i jesienią 1912. Mówią ci coś te daty?

Śnieg poczuł się jak egzaminowany. Pytanie nie padłoby jednak, gdyby nie miał szansy na nie odpowiedzieć. Powinien coś sobie przypomnieć, skojarzyć. W 1912 od dwóch lat pracował w policji, był asystentem komisarza Rode w jakimś miasteczku na rubieżach Korony. Po kilku latach mozolnej i mało wymagającej pracy przeniesiono go do Antipolis. 1912? Co się wtedy działo? „To musiało być coś poważnego, skoro tu jestem, a on świdruje mnie tymi swoimi załzawionymi oczami. O czym wtedy pisały gazety? Czy to jakiś żart starego lisa?”. Żart. Olśnienie.

– Trefniś – powiedział Śnieg, odsłaniając zęby w nieszczerym uśmiechu. „Nie złapałeś mnie, nie tym razem” – pomyślał. Sosnowski odwzajemnił uśmiech.

– Masz dobrą pamięć – pochwalił młodszego kolegę. – Czternaście zaszlachtowanych osób. Kobiety, mężczyźni, dzieci, starcy. Trefniś nie wybierał. A może wybierał według jakiegoś koszmarnego klucza. Do dziś nie wiemy. Tamta seria urwała się tak nagle, jak się zaczęła. Pamiętasz?

Przytaknął. Był wówczas młody i, siedząc na prowincji, czytał nawet najmniejszą wzmiankę o serii brutalnych morderstw w Antipolis. Była jesień. Wygrzewał się na ławce przed komisariatem, miażdżył dłońmi młode orzechy i marzył o podniecającym, niebezpiecznym pościgu za zwyrodnialcem, który sztyletował niewinnych ludzi, a potem domalowywał im szminką groteskowe krwistoczerwone uśmiechy. Nigdy go nie złapano. Zbrodnie nie zostały pomszczone, winy nie zmazano, równowaga pozostała zakłócona…

Nagle zrozumiał, do czego stary zmierzał. Wstrząsnął nim lodowaty dreszcz, poczuł, że pocą mu się dłonie. Czy przez ten cały czas łudził się, że wyjdzie stąd z dobrymi, w najgorszym razie neutralnymi, wiadomościami?

– Możesz się spodziewać czegoś podobnego – oznajmił cichym, wyważonym głosem Sosnowski, starając się uspokoić wyraźnie zdenerwowanego kolegę. – Jeżeli jeszcze tego z czymś nie łączysz, rozejrzyj się. Może jeszcze nie jest za późno, by zatrzymać lawinę.

Komisarz zazgrzytał zębami.

– Mamy cztery trupy. Czterech zabitych chłopaków. Padli z tej samej ręki, bez dwóch zdań. Ten sam rodzaj śmierci – westchnął ciężko, jakby za­brakło mu tchu. – Od wczoraj jesteśmy bliżej rozwiązania. Mam nadzieję…

Powietrze między mężczyznami nagle zgęstniało. Śnieg pomyślał, że to nie wszystko, że coś jeszcze odczytano z kalendarza, że stary obrysował swoim miedzianym wskaźnikiem jeszcze jeden obszar, zapewne następne nieszczęście. „Najgorsze jest to, że my nawet tego nie budzimy, nie wywołujemy wilka z lasu, my po prostu widzimy z daleka, jak nadchodzi, i niczego nie możemy zrobić”.

– Jest coś jeszcze, prawda? – zapytał, gotowy na najgorsze wiadomości.

– Jest – potwierdził stary – z przedwczoraj. Tak zwany odwrócony witraż w sektorze czternastym. Ostatni raz zaobserwowany jesienią 1822 roku… – tę datę niemal wyszeptał. Każdy ją znał, od zawsze.

– Bogowie! – krzyknął policjant. – Kto jeszcze o tym wie?!

– Cała Góra – powiedział Sosnowski, przecierając zmęczone oczy. – Teraz służby mają się o tym dowiedzieć. Trzeba zapobiec…

– Wiem, wszystko wiem…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: