Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krwawa plama powieść historyczna z XV w. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krwawa plama powieść historyczna z XV w. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 239 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Win­cen­ty Ra­pac­ki

KRWA­WA PLA­MA

Po­wieść hi­sto­rycz­na z XV wie­ku.

WAR­SZA­WA

Księ­gar­nia E. Wen­de i S-ki (Lu­dwi­ka Fi­sze­ra)

1915

Druk Sy­nów St. Nie­mi­ry. War­sza­wa, plac Wa­rec­ki 4.

Bło­go­sła­wio­ne to były cza­sy… Kra­ków uży­wał do­bro­by­tu, jak nig­dy przed­tem.

Fa­lan­ga niem­czy­zny, co za­le­wa­ła mia­sto od tylu wie­ków, po­wo­li ustą­pi­ła. Ostat­nią pla­ców­kę han­ze­atyc­ką, któ­ra się skła­da­ła z no­rym­ber­skich kup­ców, wy­rzu­co­no z mia­sta. Zo­stał się lud pol­ski i spo­lsz­czo­ny, rząd­ny, pra­co­wi­ty, we­so­ły–a we­so­ły nad mia­rę. Jakg­dy­by mu po dwo­je rąk przy­by­ło, śpie­wał przy pra­cy od wcze­sne­go ran­ka do póź­nej nocy.

Gdzieś­kol­wiek zwró­cił kro­ki, sły­sza­łeś mu­zy­kę. Moż­na było po­wie­dzieć, że cały Kra­ków roz­śpie­wa­ny, roz­mu­zy­ko­wa­ny.

Tur­kot i ha­łas dzi­siej­szych miast nie­zna­ny był w śred­nich wie­kach. Nie było bru­ków, więc je­śli prze­mknął przez mia­sto jaki wóz, to grzązł ci­cho w pulch­nej zie­mi, albo w bło­cie się za­nu­rzał i sły­chać było tyl­ko po­gwar ludz­ki, albo ude­rze­nie rze­mio­sła o ko­wa­dło lub drze­wo, a po za­tem we­so­ły śpiew lub dźwię­ki in­stru­men­tów. Gdy sza­ry zmrok za­pa­da, pra­ca usta­je i wten­czas do­pie­ro lu­dzie całą du­szą toną w me­lo­dyi.

Tu cy­tra dźwię­czy, owdzie Het świsz­czy, tam zno­wu kob­za, a tu skrzyp­ce się śmie­ją. Gędź­ba ci­cho i smęt­nie gędź­bi, żacy na drum­li wy­gry­wa­ją, Ży­dzi na cym­bał­kach.

Jak roz­kosz­nie brzmi ka­pe­la u Mi­ko­łaj­ka na Wiśl­nej, pod Zło­tą Grusz­ką…

Na flet­ni prze­dziw­nie świ­sta Mar­cin Ko­wal­czyk, na cy­trze prze­bie­ra Bal­cer, na ba­sach po­mru­ku­je gru­by Ję­drek Za­wi­ślak, a na skrzyp­cach wy­gry­wa Ju­ras Wie­wiór­ka.

Ser­ca tają z ra­do­ści.

W ku­flach się pie­ni pur­pu­ro­we piwo, albo zło­ty li­piec ty­niec­ki. Ru­mia­ne twa­rze uśmie­cha­ją się bło­go, ki­wa­ją się w takt gło­wy.

Albo na Flo­ry­ań­skiej u Pi­sko­rza.

Tam pan­ny na har­fach przy­gry­wa­ją, śpie­wa­jąc.

Na Wa­we­lu na­dwor­ny lut­ni­sta Czu­rył­ko wy­gry­wa we­so­łe pie­śni na or­ga­nach.

U pan­ny Ma­ryi Bie­niasz jest mi­strzem nad mi­strza­mi na ar­chi­lut­ni. Kom­po­nu­je on prze­dziw­nie na­boż­ne pie­śni, któ­re lud śpie­wa po ko­ścio­łach, a wie­czo­ra­mi, gwo­li ucie­sze, pusz­cza w świat we­so­łe śpiew­ki, w lot chwy­ta­ne przez ża­ków i po­spól­stwo.

Bi­sku­pi, opa­ci brzą­ka­ją na cy­trze.

Z po za mu­rów mia­sta, na Kle­pa­rzu, do­cho­dzą aż do ryn­ku krzy­kli­we kor­ne­ty, fu­ja­ry, sztor­ty, sza­ła­ma­je, po­mor­ty, re­go­ły, pu­za­ny.

W ta­kim to szczę­śli­wym Kra­ko­wie żyła ro­dzi­na Szar­lay­ów.

Byli to złot­ni­cy. Mie­li swój dom i war­stat na Flo­ry­ań­skiej uli­cy.

Sta­ry Szar­lay, człek lat ośm­dzie­się­ciu, po­cho­dził z Wę­gier. Przy­był do Kra­ko­wa z Elż­bie­tą Pia­stow­ną, sio­strą Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go. Był mło­dym, ale już bie­głym w swo­jej sztu­ce, a uczył się onej u Wło­chów, we Flo­ren­cyi.

Na­dob­na sio­stra Ka­zi­mie­rza, mi­ło­śnicz­ka sztu­ki, gar­nę­ła do sie­bie wszyst­ko, co wów­czas świe­ci­ło ta­len­ta­mi. Lu­bi­ła się ota­czać prze­py­chem, zbyt­kiem, a choć już wów­czas bar­dzo le­ci­wa, pro­wa­dzi­ła ży­cie we­so­łe i hu­lasz­cze na­wet.

O cza­sach owych lu­bił opo­wia­dać sta­ry Szar­lay.

Syn jego, Ja­ro­sław, raj­ca miej­ski, pro­wa­dził po ojcu war­stat złot­ni­czy i otwo­rzył wspa­nia­ły sklep, bę­dą­cy po­dzi­wem mia­sta, w któ­rym błysz­cza­ła, jako żywy kley­not, pięk­na jego cór­ka, Ma­rya.

Sklep złot­ni­czy Szar­lay­ów od­wie­dza­no tłum­nie. Ma­gna­ci, szlach­ta, miesz­cza­nie mło­dzież i damy. Je­śli nie ku­pić, to bo­daj po­pa­trzeć na pięk­ną Ma­ry­sią.

W głę­bi sie­dział zwy­kle sta­ry Szar­lay i tłu­ma­czył ku­pu­ją­cym zna­cze­nie kley­no­tów. Mó­wił:

– Jak kwia­ty, mają tak­że i kley­no­ty swo­ją mową. Sza­fir ozna­cza spra­wie­dli­wość i szla­chet­ność du­szy, wy­ra­ża za­ra­zem pięk­ność. Szma­ragd jest sym­bo­lem mi­ło­sier­dzia, na­dziei i ra­do­ści. Dy­ament ma wła­sność ła­go­dze­nia gnie­wu i wzmac­nia wier­ność. W to­pa­zie jed­no­czy się ła­god­ność, ru­bin ozna­cza me­lan­cho­lię, kar­bun­kuł jest do­brym środ­kiem od snów zło­wro­gich, ame­tyst roz­we­se­la, tur­kus zaś zaj­mu­je miej­sce nie­za­po­mi­naj­ki. Wszyst­kim za­ko­cha­nym, ofia­ru­ją­cym da­mom swe­go ser­ca kosz­tow­ne po­da­run­ki, wie­dzieć na­le­ży, iż każ­dy mie­siąc ma swo­je kley­no­ty, uprzy­wi­le­jo­wa­ne. W stycz­niu tedy na­le­ży ofia­ro­wać gra­na­ty, w lu­tym ame­ty­sty, w mar­cu ja­spi­sy, w kwiet­niu sza­fi­ry, w maju szma­rag­dy, w czerw­cu, aga­ty, w lip­cu ru­bi­ny, w sierp­niu sar­do­ni­ki, we wrze­śniu chry­zo­li­ty, w paź­dzier­ni­ku opa­le, w li­sto­pa­dzie to­pa­zy, w grud­niu tur­ku­sy.

ów złot­nik zna­mie­ni­ty, to sta­rzec z bro­dą, jak śnieg bia­łą, któ­ra mu pra­wie do pasa się­ga. Na gło­wie ma czar­ną czap­kę, ro­dzaj dok­tor­skie­go be­re­tu, z pod któ­re­go bia­łe wło­sy wid­ne. Czar­na, dłu­ga suk­nia, spię­ta w pa­sie klam­rą zło­tą, wy­obra­ża­ją­cą węża.

Jest on wy­rocz­nią w swo­im za­wo­dzie i syn­dy­kiem kra­kow­skich złot­ni­ków. Zna war­tość każ­de­go kley­no­tu i we­dług jego oce­ny, sprze­da­ją go na ryn­ku.

Ale nie­tyl­ko w spra­wach swe­go za­wo­du sta­ry Szar­lay głos za­bie­ra. Ro­zu­mie on do­brze lu­dzi i cza­sy.

Gani zby­tek i swy­wo­lę miesz­czań­stwa, jego roz­pa­no­sze­nie się, któ­re w moż­nych pa­nach obu­dza za­wiść. Niech każ­dy bę­dzie tem, czem mu być dano. Nie na­le­ży wro­nie ubie­rać się w pa­wie pió­ra, ani ko­gu­to­wi przy­bie­rać or­lich zna­mion.

Ja­ro­sław jest echem ojca. Obaj nie mają tej żył­ki ku­piec­kiej, któ­rej je­dy­nym ce­lem gro­ma­dze­nie ma­jąt­ku, choć­by kosz­tem ludz­kiej krzyw­dy. Sztu­kę swo­ją upra­wia­ją dla sa­mej sztu­ki, nie oglą­da­jąc się na zy­ski – a mimo to, i może wła­śnie dla­te­go–mie­nie ich ro­śnie. Uczci­wość i rze­tel­ność ich po­wszech­nie zna­ne.

– Co ku­pio­ne u Szar­lay­ów, to jak­by sam

Pan Bóg pie­częć przy­ło­żył! – mó­wio­no po­wszech­nie.

Fał­szer­stwo kley­no­tów juź od nie­pa­mięt­nych cza­sów roz­pa­no­szy­ło się po świe­cie i tak, jak dziś, juź wów­czas cięż­ko było od­róż­nić ka­mień fał­szy­wy od praw­dzi­we­go. Szar­lay­owie byli za­wsze ostat­nią in­stan­cyą w są­dzie i od ich wy­ro­ku nie było ape­la­cyi. Gdy oni od­kry­li fałsz, to już tyl­ko są­dom po­zo­sta­wa­ło uka­rać wi­no­waj­cę. A ka­ra­no ta­kie­go sro­dze, bo nic w onych cza­sach nie było wstręt­niej­sze­go nad fał­sze­rza.

Dom Szar­lay­ów od­zna­czał się tem, że był mu­ro­wa­ny. Wy­sta­wił go raj­ca Ja­ro­sław po po­ża­rze, w któ­rym utra­cił żonę, a wy­sta­wił w go­tyc­kim sty­lu, we­dle pla­nu ar­chi­tek­ta Gri­mal­die­go z Bo­lo­nii.

Po­ża­ry, to zwy­kła klę­ska w owych cza­sach. Go­rza­ły nie­raz całe uli­ce. Wi­dzieć moż­na było pla­ce, po­kry­te zglisz­cza­mi, obok nowo wy­sta­wio­nych do­mów, któ­re temi cza­sy co­raz czę­ściej mu­ro­wa­no. Kra­ków po­wo­li za­grze­by­wał w gru­zy sta­re, drew­nia­ne do­mo­stwa i mu­ro­wał się. Cze­go nie znisz­czył po­żar, do­ko­na­ły ręce ludz­kie.Od­no­wa od­by­wa­ła się we wszyst­kich czyn­no­ściach. Po­kój, do­bro­byt skła­niał lu­dzi, iż zrzu­ca­li daw­ne sza­ty i stro­ili się w nowe ze skwa­pli­wo­ścią mło­dzień­czą. Z Włoch pły­nę­ło ku nam od­ro­dze­nie zra­zu nie­śmia­ło, a po­tem co­raz buj­niej. Sza­ty śre­dnio­wiecz­ne zrzu­ca­no, a stro­jo­no się w wło­skie.

Pew­ne­go ma­jo­we­go po­po­łu­dnia, sta­nął przed skle­pem Szar­lay­ów mło­dzie­niec, przy­bra­ny w suk­nie wło­skim kro­jem, pięk­ne­go ob­li­cza, z czar­nym, tre­fio­nym wło­sem, z ma­łym wą­si­kiem nad pur­pu­ro­we­mi war­ga­mi, o ogni­stych, ciem­nych oczach, któ­re uto­pił, niby w cu­dow­nym ob­ra­zie, w li­cach na­dob­nej złot­ni­czan­ki Ma­ry­si.

Nie sta­no­wił on oso­bli­wo­ści, bo i przed nim już było kil­ku ta­kich, co ra­dzi za­pa­trze­ni w pięk­ną twa­rzycz­kę, po­sta­li chwi­lę i ode­szli z wes­tchnie­niem. Ale ten wy­dał się na­trę­tem pra­wie, bo już od kil­ku pa­cie­rzy tak stał i ni­by­to na kley­no­ty zer­kał cza­sa­mi dla nie­po­zna­ki, gdy pan­na od­wró­ci­ła się ku nie­mu, aże­by po­tem cał­kiem uto­nąć w ży­wym kiey­no­cie Szar­lay­ów­nej. Ona to spo­strze­gła i ode­zwa­ła się do sta­re­go;

– Mo­że­by­ście za­py­ta­li tego mło­de­go pana, cze­go tu szu­ka. Toć już ze trzy „Oj­cze na­sze” tak pa­trzy i pa­trzy…

– A niech so­bie pa­trzy. Pa­trzeć wol­no każ­de­mu. Mało to ich pa­trzy, a wszyst­ko to na cie­bie, moja Ma­ryś.

– Nie­chby już raz prze­stał. To chy­ba ja­kiś obcy. Mo­że­by­ście go spy­ta­li, co on zacz?

Sta­rzec się pod­niósł i po­stą­pił ku drzwiom.

– Czy­by­ście so­bie cze­go ży­czy­li…

Ale nie do­koń­czył zda­nia, bo po­pa­trzyw­szy by­stro w twarz mło­dzień­ca, za­wo­łał zdzi­wio­ny:

– Tyś Woj­tuś Wie­rzyn­ków!…

– To ja, pa­nie Szar­lay.

– Po­zna­łem cię od­ra­zu. Cze­muż nie wcho­dzisz? A toć po­zna­łem, choć już trzy roki cię nie wi­dzia­łem. Po­zna­łem po­tem po­do­bień­stwie do mat­ki. Ży­wyś jej por­tret.

– Nie śmia­łem…

– Ma­ry­siu! dyć to Woj­tuś Wie­rzy­nek. Ale praw­da, tyś była w klasz­to­rze, kie­dy on wy­je­chał.

Dziew­ka po­kra­śnia­ła moc­no, uśmiech­nąw­szy się wdzięcz­nie go­ścio­wi.

– A wi­dzi dzia­duś, gdy­by nie ja, to pan Woj­ciech był­by tak może do wie­czo­ra pa­trzył i nie prze­mó­wił sło­wa.

– Praw­da. Cóż to cię tak onie­śmie­la Wojt­ku?

– Bom się nig­dy nie spo­dzie­wał, aże­by pan­na Ma­ry­sia…

Do skle­pu wszedł wiel­ki pan, co moż­na było od­gad­nąć po bo­ga­tym stro­ju i dwóch pa­choł­kach, któ­rzy za­trzy­ma­li się na uli­cy. Nie po­zdro­wiw­szy ni­ko­go, rzu­cił po­nu­re spoj­rze­nie na mło­dą parę i za­py­tał szorst­ko sta­re­go:

– Kie­dyż bę­dzie go­to­we?

– Za parę dni ode­śle­my wa­szej wy­so­ko­ści. Wła­śnie go wy­koń­cza cze­lad­nik.

– Żmud­na ta wa­sza ro­bo­ta.

– Aby była do­bra, trze­ba się nad nią na­mo­zo­lić. Za to wa­sza wy­so­kość bę­dziesz za­do­wo­lo­ny.

Znów po­pa­trzał na mło­dych ów do­stoj­nik i wy­szedł bez po­że­gna­nia.

Mło­dy Wie­rzy­nek, jak gdy­by nim co tar­gnę­ło, wstrzą­snął się obu­rzo­ny.

– Kto jest ten czło­wiek? – za­py­tał.

– To dum­ny pan: Jan Tę­czyń­ski z Rabsz­ty­na.

– Praw­da, że dum­ny. Ale musi też być zły i głu­pi, bo nie umie po­czcić si­wych wło­sów i usza­no­wać nie­wiast.

– Wi­dać, że wra­casz z in­ne­go świa­ta, Woj­tu­siu. A tam jest in­a­czej?

– Oh! te­raz wi­dzę, że in­a­czej.

– A skąd­że to po­wra­casz?

– Z We­ne­cyi, do usług wasz­mo­ści. Uczy­łem się mo­jej sztu­ki u Gen­til­la Fa­bria­no.

– I tu chcesz za­ło­żyć war­stat?

– Z Bo­ską po­mo­cą i do­brych lu­dzi. A na po­czą­tek po­zwól­cie mi wy­ma­lo­wać por­tret pan­ny Ma­ry­si.

– Toś dla­te­go tak pa­trzył w nią, jak w tę­czę?

– To jest tak… – po­czął zmie­sza­ny Wie­rzy­nek.

– Ha, je­że­lić ona się na to zga­dza…

– Ale i ojca spy­tać trze­ba.

– Oh, oj­ciec po­zwo­li – rze­kła Ma­ryś i spoj­rza­ła śmia­ło w twarz Woj­tu­sia, któ­ry za­to­pił w niej swe pa­ła­ją­ce oczy.

I skrzy­żo­wa­ły się wzro­ki mło­dych, niby dwa pro­mie­nie świe­tli­ste.

II.

Przez ry­nek kra­kow­ski su­nie po­wo­li po­waż­na ma­tro­na, za nią kil­ku pa­nów i pa­cho­ti­ków.

Gdy ją uj­rza­no, ci­sza się sta­ła, ale tyl­ko przez chwi­lę, bo wnet jed­ni dru­gim coś roz­po­wia­da­ją, wska­zu­jąc na tę gru­pę. Two­rzą się co­raz gęst­sze gro­mad­ki lu­dzi. Nie­któ­rzy z wiel­ką aten­cyą usu­wa­ją ciż­bę i to­ru­ją swo­bod­ne przej­ście dla idą­cych. Cza­sem wy­rwie się ja­kiś gło­śny okrzyk, niby ra­do­sne po­wi­ta­nie, lecz wnet ucich­nie, po­ha­mo­wa­ny przez in­nych.

U drzwi skle­pów wy­le­gło wszyst­ko i niz­kim po­kło­nem wita przy­by­łą. Ona od cza­su do cza­su za­trzy­ma się przed nie­któ­rym, a wów­czas zja­wia się ja­kaś po­stać nie­wie­ścia, nio­sąc na tacy mo­ne­tę, tę po­waż­na pani przyj­mu­je od; klę­czą­cej z uśmie­chem dzięk­czyn­nym i od­da­je ją jed­ne­mu z to­wa­rzy­szy, któ­ry wsy­pu­je pie­niądz do wor­ka, gdy inny, z księ­gą pod pa­chą, coś w tej księ­dze za­pi­su­je.

Jest to kró­lo­wa Zo­fia, wdo­wa po Wła­dy – sła­wie Ja­giel­le, a mat­ka obec­ne­go kró­la. Zbie­ra tun­dusz na po­sa­gi dla nie­za­moż­nych dziew­cząt.

Za przy­kła­dem bło­go­sła­wio­nej pa­mią­ci Ja­dwi­gi, idą jej na­stęp­czy­nie. Kró­lo­wa Zo­fia, po śmier­ci uko­cha­ne­go swe­go syna, któ­ry po­legł pod War­ną, od­da­ła się cała mi­ło­sier­dziu. Gdy wy­czer­pa­ła za­so­by swe­go mie­nia, puka do serc kra­kow­skie­go miesz­czań­stwa i oto spie­szy ono, hoj­nie sy­piąc do wor­ka naj­ja­śniej­szej fi­lan­trop­ki cięż­ko za­pra­co­wa­ny grosz.

Naj­więk­sza gro­ma­da lu­dzi ze­bra­ła się przed war­sta­tem Kle­men­sa płat­ne­rza, na rogu Sław­kow­skiej, któ­ry, z heł­mem w ręku, zwo­łu­je, prze­ma­wia i za­chę­ca do ofiar, a gdy już ze­brał spo­ro, zbli­ża się do kró­lo­wej i przy­klęk­nąw­szy, po­da­je hełm z pie­niędz­mi.

Płat­nerz Kle­mens sły­nie ze swo­jej swa­dy i dow­ci­pu. Jest on uoso­bie­niem pięk­ne­go typu kra­kow­skie­go. Do­syć wy­so­ki, sma­gły, z czar­nym, za­wie­si­stym wą­sem i ta­kie­miż wło­sa­mi, przy­strzy­żo­ne­mi na czo­le.

Gdy się ubie­rze w zbro­ję, wziąć­by go moż­na za ja­kie­goś ry­ce­rza Zło­tej Ostro­gi… Wo­dzi on też rej mię­dzy maj­stra­mi i cze­lad­ni­ka­mi nie­tyl­ko swo­je­go ce­chu.

– Racz da­ro­wać, mi­ło­ści­wa pani, że tro­chę przy­cięż­ka ofia­ra dla wa­szych do­stoj­nych rą­czek, aleć miłą wam bę­dzie w tem, że hełm ten no­si­ła nie­by­łe gło­wa.

– Ktoż taki?–pyta kró­lo­wa, bio­rąc hełm.

– Pana Za­wi­szy z Gar­bo­wa.

– O mój Boże! A skąd­że?…

– Do­stał mi się po moim ojcu Mar­ci­nie, któ­ry słu­żył w Gar­bo­wie. Ten pie­niądz miesz­czań­ski, pra­cą uczci­wą zdo­by­ty, nie spla­mi heł­mu, co go no­si­ła gło­wa Czar­ne­go Za­wi­szy.

– Bóg wam za­płać! To ofia­ra jak gdy­by przez jego ręce dana.

Od­da­ła hełm pod­skar­bie­mu, któ­ry wy­sy­paw­szy z nie­go mo­ne­tę do wor­ka, chciał go zwró­cić Kle­men­so­wi.

– On już nie mój – rze­cze płat­nerz.

– No, juź­ci ja się w nie­go nie ustro­ję – rze­kła kró­lo­wa ze śmie­chem.

– Ale przez ręce wa­sze, mi­ło­ści­wa kró­lo­wo, niech się do­sta­nie naj­god­niej­sze­mu.

– To już chy­ba król roz­strzy­gać bę­dzie.

– Te­goć to ja wła­śnie chcia­łem.

– Bo­ga­ty dar da­li­ście, Kle­men­sie. Bę­dzie on za­pi­sa­ny na wiecz­ne cza­sy w na­szej księ­dze.

Już pra­wie całe mia­sto wy­le­gło na ry­nek. Oprócz tych, co spie­szy­li z da­ra­mi, po­wy­ła­zi­ło z nór wszel­kie ubó­stwo, pew­ne, że się ohio­wi jał­muż­ną kró­lo­wej.

Krwa­wa pla­ma. 2

Bur­mistrz Le­imi­ter i kil­ku ław­ni­ków przy­pa­dli do nóg pani, pro­sząc o roz­ka­zy.

– Weź­cież mie­szek – rze­kła do bur­mi­strza.

Pod­skar­bi wrę­czył bur­mi­strzo­wi wo­rek, wraz z księ­gą.

– Dziś cięż­ki – mówi bur­mistrz. – Wa­sza kr. mość za­nad­to się utru­dzi­ła.

– Nic nie szko­dzi Pa­trz­cie, jaki mi po­da­rek wrę­czył Kle­mens. Zga­duj­cież, czyj to?

Bur­mistrz i ław­ni­cy ki­wa­li gło­wa­mi, po­tem wy­mie­ni­li kil­ka na­zwisk tych zwłasz­cza ry­ce­rzy, któ­rzy po­le­gli pod War­ną, przez co kró­lo­wej spra­wi­li moc­ną ża­łość.

Otar­ła łzy i uśmiech­nę­ła się bo­le­śnie.

– Nie zo­sta­ło po tam­tych nic, krom łez gorz­kich; to hełm Za­wi­szy, rów­nie nam dro­gi.

– To jak­by re­li­kwia. Bo maj­ster Kle­mens prze­cho­wu­je dużo pa­mią­tek i strze­że je, jak oka w gło­wie. Toć po­wia­da­ją, źe ma mie­czyk jesz­cze po kró­lu Ło­kiet­ku.

– Praw­daż to?

– Bają lu­dzie róż­no­ści, mi­ło­ści­wa pani. Mam tam tro­chę że­la­stwa po ojcu, ale Pan Bóg wie je­den, co do kogo na­le­ża­ło. Prze­cie ża­den z nie­bosz­czy­ków nie sta­nie na świa­dec­two. Trze­ba­by chy­ba Świę­te­go Sta­ni­sła­wa, coby ich wskrze­sił, jak Pio­tra, aby po­wie­dzie­li praw­dą.

Pa­choł­cy miej­scy roz­gar­nia­ją ciż­bę, ale kró­lo­wa ge­stem ich po­wstrzy­mu­je, wy­do­by­wa ze swo­je­go miesz­ka kil­ka sztuk mo­ne­ty i roz­sy­pu­je mię­dzy ubó­stwo. A zna każ­de­go do­kład­nie z na­zwi­ska.

– Przyj­dzie­cie w śro­dę na za­mek, tam już wam przy­go­tu­ję po­cie­sze­nie.

Do­pie­roż się ze­rwa­ły okrzy­ki, do­pie­roż wi­wa­ty i ży­cze­nia… I jak ci­cho we­szła żona Ja­gieł­ły na ten ry­nek kra­kow­ski, tak wra­ca­ła zeń, po­zdra­wia­na ty­sią­ca­mi gło­sów, któ­re jej to­wa­rzy­szy­ły aż do bram Wa­we­lu.

Ten ry­nek kra­kow­ski, ileż to na nim scen się ode­gra­ło, a ileż ich jesz­cze bę­dzie w przy­szło­ści? To sanc­tu­arium pa­mią­tek. Tam, na Wa­we­lu, two­rzy­ła się hi­sto­rya, na ryn­ku zaś dzie­je ser­ca się od­gry­wa­ły.

Tu łzy ra­do­ści i roz­pacz­ne jęki, tu brzmia­ły hym­ny zwy­cięstw i okrzy­ki zgro­zy, tu pły­nę­ło bo­gac­two i lała się krew nie­win­nych nie­raz ofiar. Dziś on cały, niby w świą­tecz­ne przy­bra­ny sza­ty, go­du­je, ucztu­je, bo mu do­brze. Opie­ka kró­lew­ska, niby płasz­czem mi­ło­ści­wym, go okry­wa. Nie­ma dnia, żeby szczo­dro­bli­wa ręka z Wa­we­lu nie nada­ła mu ja­kie­goś przy­wi­le­ju, ja­kie­goś pra­wa, co zwięk­sza swo­bo­dę i sta­wia go na­rów­ni z pa­na­mi her­bo­wy­mi. Pa­trzą też nań za­wist­nem okiem oni, co tyl­ko sami brać przy­wy­kli.

Cud­ne słoń­ce ma­jo­we sia­ło zło­te bla­ski na ten tłum róż­no­barw­ny, snu­ją­cy się po ryn­ku i uli­cach mia­sta. Po­sta­no­wio­no dzień ten za­koń­czyć ra­do­śnie. Ozwa­ła się mu­zy­ka, któ­ra tak roz­pło­mie­nia ser­ce. Za­ro­iły się go­spo­dy.

Tym.cza­sem wie­czór za­padł. U Pan­ny Ma­ryi ode­zwał się dzwon na Anioł Pań­ski i za­raz po­pły­nę­ły dżwię­ki ze wszyst­kich ko­ścio­łów. Uprzą­ta­no kra­mi­ki z przed Su­kien­nic, za­my­ka­no skle­py i war­sta­ty. Mrok szedł od zie­mi co­raz wy­żej, aż wresz­cie zga­sił ostat­ni od­blask słoń­ca na Ma­ry­ac­kiej wie­ży. W oknach o róż­no­barw­nych szy­bach uka­zy­wać się po­czę­ły świa­teł­ka co­raz gę­ściej. Ry­nek pu­sto­szał, okry­ty cie­niem co­raz czar­niej­szym.

Dzień dla pra­cy, noc dla hu­la­nek i roz­pu­sty – tak by­wa­ło i bę­dzie do koń­ca świa­ta. Tyl­ko, gdy lu­dzie, uzno­je­ni pra­cą, śpią spo­koj­nie, na­bie­ra­jąc sił do no­wej, są inni, dla któ­rych dzień i noc jest tyl­ko jed­ną za­ba­wą.

Gdy już noc czar­na za­wi­sła nad mia­stem, po­grą­żo­nem w śnie głę­bo­kim, wy­ła­nia­ją się z do­mów we­se­li pa­no­wie w or­sza­ku licz­nych sług z po­chod­nia­mi, z mu­zy­ką, i prze­bie­ga­ją mia­sto z ha­ła­sem. Są wi­niar­nie, gdzie noo całą bawi we­so­łe to­wa­rzy­stwo, a choć wła­dza miej­ska śle­dzi bacz­nie i każe za­my­kać wszel­kie domy swy­wol­ne, hu­lasz­cza mło­dzież je roz­twie­ra prze­mo­cą, kie­re­szu­jąc po gą­bie służ­bę miej­ską.

Nie­ma rady, pa­no­wie chcą się ba­wić!

Z Brac­kiej uli­cy, z domu Mi­ko­ła­ja Ke­zin­ge­ra, wy­ru­sza mło­dy pan Tą­czyń­ski z Rabsz­ty­na w gro­nie za­wa­dy­aków i służ­by, prze­la­tu­jąc przez ry­nek na Mi­ko­łaj­ską. Tu z da­wien daw­na ist­nie­je wi­niar­nia Czar­ne­go Orła, utrzy­my­wa­na przez Niem­ca Gla­se­ra, osła­wio­ne­go do­staw­cą za­ka­za­ne­go owo­cu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: