Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krytyczny moment - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Krytyczny moment - ebook

Początek znajomości najbardziej rozpoznawalnych bohaterów Davida Baldacciego. Michelle Maxwell, agentka Secret Service, zaprzepaściła swoją karierę – chwila jej nieuwagi wystarczyła, by kandydat na prezydenta został porwany. Michelle nie daje jednak za wygraną. Udaje jej się skontaktować z byłym agentem, który osiem lat temu znalazł się w podobnej sytuacji. Kandydat, którym opiekował się Sean King, został zastrzelony. Co łączy obydwa wydarzenia? Skompromitowani agenci muszą połączyć siły, żeby odzyskać reputację i rozwiązać tajemniczą sprawę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-201-2
Rozmiar pliku: 887 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog WRZESIEŃ 1996

Trwa­ło to tyl­ko uła­mek se­kun­dy. Naj­dłuż­szy uła­mek se­kun­dy, jaki agent Se­cret Se­rvi­ce Sean King kie­dy­kol­wiek prze­żył.

Ko­lej­ne spo­tka­nie kan­dy­da­ta z wy­bor­ca­mi od­by­wa­ło się w ni­ja­kim ho­te­lu na tak głę­bo­kiej pro­win­cji, że z po­bli­ski­mi za­pa­dły­mi dziu­ra­mi moż­na się było po­łą­czyć tyl­ko przez mię­dzy­mia­sto­wą. King stał za swym pod­opiecz­nym i lu­stro­wał wzro­kiem tłum, a słu­chaw­ka w jego uchu roz­brzmie­wa­ła od cza­su do cza­su nie­istot­ny­mi in­for­ma­cja­mi. W sali pa­no­wał za­duch. Wy­peł­nia­li ją pod­eks­cy­to­wa­ni lu­dzie, wy­ma­chu­ją­cy pro­por­czy­ka­mi z na­pi­sem: „Cly­de Rit­ter na pre­zy­den­ta”. Ro­dzi­ce pod­su­wa­li uśmiech­nię­te­mu kan­dy­da­to­wi małe dzie­ci do po­ca­ło­wa­nia. Było to okrop­ne, bo taki ma­luch mógł za­sło­nić pi­sto­let i po­tem mo­gło już być za póź­no. Ale dzie­cia­ków cią­gle przy­by­wa­ło i Cly­de pil­nie wszyst­kie ca­ło­wał, a King mógł tyl­ko ob­ser­wo­wać ten po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ny spek­takl, czu­jąc, jak w żo­łąd­ku for­mu­ją mu się wrzo­dy.

Tłum na­pie­rał, gro­ma­dząc się przy roz­pię­tym na sto­ja­kach sznu­rze z ak­sa­mi­tu, gra­ni­cy, któ­rej nie wol­no było prze­kra­czać. King za­re­ago­wał na to, przy­su­wa­jąc się bli­żej do Rit­te­ra. Dłoń wy­pro­sto­wa­nej ręki po­ło­żył lek­ko na spo­co­nych ple­cach wy­stę­pu­ją­ce­go bez ma­ry­nar­ki kan­dy­da­ta, żeby móc go na­tych­miast pchnąć na zie­mię, gdy­by coś się dzia­ło. Nie mógł oczy­wi­ście sta­nąć przed Rit­te­rem, bo kan­dy­dat na pre­zy­den­ta sta­no­wił wła­sność na­ro­du. Jego ka­te­chizm był jak wy­ry­ty w ka­mie­niu: uści­snąć dło­nie, po­ma­chać, uśmiech­nąć się, po­wie­dzieć coś na uży­tek wia­do­mo­ści o szó­stej, a po­tem zro­bić dzió­bek i po­ca­ło­wać tłu­ste­go nie­mow­la­ka. King przez cały ten czas w mil­cze­niu ob­ser­wo­wał tłum, trzy­ma­jąc rękę na wil­got­nej ko­szu­li Rit­te­ra i wy­pa­tru­jąc za­gro­żeń we wszyst­kich od­po­wied­nich, miał na­dzie­ję, miej­scach.

Ktoś coś za­wo­łał z tyłu sali. Rit­ter od­po­wie­dział z wła­ści­wym so­bie hu­mo­rem i tłum za­śmiał się szcze­rze, w każ­dym ra­zie więk­szość tłu­mu. Byli tu rów­nież lu­dzie, któ­rzy nie­na­wi­dzi­li Rit­te­ra i wszyst­kie­go, co re­pre­zen­to­wał. Twa­rze nie kła­ma­ły, je­że­li ktoś szko­lił się w ich od­czy­ty­wa­niu, a King po­tra­fił to ro­bić rów­nie do­brze jak strze­lać. Przez całe swo­je za­wo­do­we ży­cie czy­tał z serc i dusz ko­biet i męż­czyzn, ob­ser­wu­jąc ich oczy i miny.

Upa­trzył so­bie szcze­gól­nie dwóch męż­czyzn, sto­ją­cych ja­kieś trzy me­try od nich po pra­wej. Wy­glą­da­li na ta­kich, któ­rzy mogą na­ro­bić pro­ble­mów, choć obaj mie­li ko­szu­le z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi i ob­ci­słe spodnie, nie mo­gli więc ukry­wać bro­ni i dzię­ki temu na licz­ni­ku za­gro­że­nia spa­dli o kil­ka kre­sek w dół. Za­ma­chow­cy wo­le­li ra­czej ob­szer­ne ubra­nia i małe pi­sto­le­ty. King po­wie­dział jed­nak kil­ka słów do mi­kro­fo­nu, by po­wia­do­mić po­zo­sta­łych ochro­nia­rzy o swo­ich oba­wach. Po­tem spoj­rzał na ścien­ny ze­gar. Była 10.32 rano. Jesz­cze pięć mi­nut i znów znaj­dą się w dro­dze do na­stęp­ne­go mia­stecz­ka, gdzie na­stą­pi dal­szy ciąg uści­sków dło­ni, krót­kich prze­mó­wień, ca­ło­wa­nia dzie­ci i od­czy­ty­wa­nia twa­rzy.

Jego spoj­rze­nie prze­sko­czy­ło ku no­we­mu dźwię­ko­wi, a po­tem no­we­mu wi­do­ko­wi, któ­ry kom­plet­nie go za­sko­czył. Tyl­ko on mógł to zo­ba­czyć, stał bo­wiem przo­dem do tłu­mu, za ple­ca­mi prze­ma­wia­ją­ce­go Rit­te­ra. Sku­pił się na tym przez jed­no ude­rze­nie ser­ca, może przez dwa lub trzy. O wie­le za dłu­go. Któż jed­nak mógł­by go wi­nić za to, że nie mógł ode­rwać wzro­ku od cze­goś ta­kie­go? Ale jak się póź­niej oka­za­ło, ob­wi­nia­li go wszy­scy, łącz­nie z nim sa­mym.

Usły­szał trzask, przy­po­mi­na­ją­cy od­głos upa­da­ją­cej na pod­ło­gę książ­ki. Po­czuł wil­goć na dło­ni, spo­czy­wa­ją­cej na ple­cach Rit­te­ra. Nie był to już jed­nak tyl­ko pot. Prze­szył go ból w miej­scu, gdzie kula wy­szła z cia­ła kan­dy­da­ta na pre­zy­den­ta i ode­rwa­ła ka­wa­łe­czek jego wła­sne­go środ­ko­we­go pal­ca, za­nim ude­rzy­ła w ścia­nę. Gdy Rit­ter pa­dał, uła­mek se­kun­dy roz­cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność, jak­by cho­dzi­ło o lot ko­me­ty, któ­ra ob­ra­ła już kie­ru­nek, lecz wciąż ma mi­liard lat świetl­nych do celu.

Roz­le­gły się krzy­ki tłu­mu, któ­re złą­czy­ły się w je­den nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny jęk. Twa­rze zmie­ni­ły się w wi­ze­run­ki, ja­kie wi­dy­wa­ło się tyl­ko w ga­bi­ne­tach krzy­wych lu­ster. Ten roz­ma­za­ny ob­raz ude­rzył Kin­ga z siłą eks­plo­du­ją­ce­go gra­na­tu. Nogi się po­ru­sza­ły, cia­ła wi­ro­wa­ły, a krzyk do­cho­dził do nie­go ze wszyst­kich stron. Lu­dzie po­py­cha­li się, cią­gnę­li i rzu­ca­li na zie­mię, żeby unik­nąć tra­fie­nia. Po­my­ślał wte­dy, że nie ma więk­sze­go cha­osu jak ten, któ­ry po­wsta­je, gdy tłum po­czu­je się za­gro­żo­ny.

Cly­de Rit­ter, te­raz już były kan­dy­dat na pre­zy­den­ta, le­żał na pod­ło­dze przy jego no­gach z dziu­rą po kuli w ser­cu. King ode­rwał wzrok od nie­bosz­czy­ka i spoj­rzał na strzel­ca, wy­so­kie­go przy­stoj­ne­go męż­czy­znę w twe­edo­wej ma­ry­nar­ce i oku­la­rach na no­sie. Smith & We­sson ka­li­bru .44 wciąż wy­ce­lo­wa­ny był w miej­sce, gdzie przed chwi­lą stał Rit­ter, jak­by w ocze­ki­wa­niu, że cel wsta­nie z zie­mi i trze­ba bę­dzie strze­lić do nie­go po­wtór­nie. Ochro­nia­rze nie byli w sta­nie prze­drzeć się przez spa­ni­ko­wa­ny tłum. W tym mo­men­cie tyl­ko on i za­bój­ca mo­gli jesz­cze co­kol­wiek zro­bić.

Wy­ce­lo­wał pi­sto­let w pierś za­ma­chow­ca. Bez ostrze­że­nia, nie wy­krzy­czaw­szy ani jed­ne­go z kon­sty­tu­cyj­nych praw przy­słu­gu­ją­cych w Ame­ry­ce mor­der­com, pe­wien już, co musi zro­bić, strze­lił raz, a po­tem dru­gi, cho­ciaż wy­star­czył już ten pierw­szy. Męż­czy­zna padł tam, gdzie stał. Nie po­wie­dział przed śmier­cią ani sło­wa, jak­by spo­dzie­wał się umrzeć za swój czyn i ak­cep­to­wał to ze sto­icy­zmem mę­czen­ni­ka. Ale każ­dy mę­czen­nik po­zo­sta­wiał po so­bie ta­kich lu­dzi jak King, któ­rych oskar­ża­no po­tem, że w ogó­le do­pu­ści­li do tego, co się wy­da­rzy­ło. Tego dnia umar­ło tak na­praw­dę trzech lu­dzi, a on był jed­nym z nich.

Sean Igna­tius King, uro­dzo­ny 1 sierp­nia 1960 roku, zmarł 21 wrze­śnia 1996, w miej­scu, o któ­rym nie sły­szał nig­dy aż do ostat­nie­go dnia swe­go ży­cia. Było z nim jed­nak go­rzej niż z dwo­ma po­zo­sta­ły­mi nie­bosz­czy­ka­mi. Tam­ci po pro­stu spo­czę­li rów­no w trum­nach, opła­ki­wa­ni przez tych, któ­rzy ich ko­cha­li, albo przy­najm­niej ko­cha­li ich wła­sne wy­obra­że­nie. King, wkrót­ce już były agent Se­cret Se­rvi­ce, nie miał tyle szczę­ścia. Na­wet po śmier­ci miał nieść to strasz­li­wie cięż­kie brze­mię przez całe swo­je ży­cie.1 OSIEM LAT PÓŹNIEJ

Kawal­ka­da sa­mo­cho­dów zje­cha­ła na ocie­nio­ny drze­wa­mi par­king, gdzie wy­rzu­ci­ła z sie­bie za­stę­py lu­dzi, zgrza­nych, zmę­czo­nych i au­ten­tycz­nie nie­szczę­śli­wych. Mi­nia­tu­ro­wa ar­mia od­ma­sze­ro­wa­ła ku brzyd­kie­mu bu­dyn­ko­wi z bia­łej ce­gły. Bu­dow­la w swo­im cza­sie słu­ży­ła róż­nym ce­lom, obec­nie zaś mie­ścił się w niej pod­upa­da­ją­cy za­kład po­grze­bo­wy, któ­ry funk­cjo­no­wał tyl­ko dla­te­go, że w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów nie było in­ne­go po­dob­ne­go przy­byt­ku, a ktoś prze­cież mu­siał cho­wać zmar­łych. Od­po­wied­nio po­sęp­ni dżen­tel­me­ni w czar­nych gar­ni­tu­rach sta­li przy tego sa­me­go ko­lo­ru ka­ra­wa­nach. Z bu­dyn­ku wy­szła garst­ka osób po­grą­żo­nych w ża­ło­bie, pła­czą­cych ci­cho w chu­s­tecz­ki. Na ław­ce przed wej­ściem sie­dział star­szy męż­czy­zna w pod­nisz­czo­nym, za du­żym gar­ni­tu­rze i za­tłusz­czo­nym stet­so­nie na gło­wie i stru­gał coś no­żem. Była to taka wła­śnie miej­sco­wość, ty­po­wa wio­cha z nie­śmier­tel­ny­mi wy­ści­ga­mi pół­cię­ża­ró­wek i bal­la­da­mi co­un­try.

Sta­ry czło­wiek spoj­rzał za­cie­ka­wio­ny na mi­ja­ją­cą go pro­ce­sję z wy­so­kim dys­tyn­go­wa­nym męż­czy­zną, kro­czą­cym ce­re­mo­nial­nie w środ­ku. Po­krę­cił gło­wą i uśmiech­nął się na wi­dok tego spek­ta­klu, uka­zu­jąc reszt­ki sczer­nia­łe­go od ni­ko­ty­ny uzę­bie­nia. Po­tem po­cią­gnął łyk cze­goś od­żyw­cze­go z pier­siów­ki, któ­rą wy­jął z kie­sze­ni, i po­wró­cił do swe­go rzeź­bie­nia w drew­nie.

Tuż za wy­so­kim męż­czy­zną szła li­czą­ca so­bie oko­ło trzy­dzie­stu lat ko­bie­ta, ubra­na w czar­ny ko­stium ze spodnia­mi. Ka­bu­ra z cięż­kim pi­sto­le­tem obi­ja­ła jej się nie­przy­jem­nie o bio­dro. Aby za­po­biec otar­ciom, pod­szy­ła so­bie wszyst­kie bluz­ki do­dat­ko­wą war­stwą tka­ni­ny w tym miej­scu i na­uczy­ła się żyć z lek­kim po­draż­nie­niem skó­ry. Usły­sza­ła kie­dyś, jak jej lu­dzie żar­tu­ją, że agent­ki po­win­ny ra­czej no­sić po dwie ka­bu­ry pod pa­cha­mi, po­nie­waż wy­glą­da­ły­by wte­dy na bar­dziej pier­sia­ste i nie mu­sia­ły­by so­bie wsz­cze­piać dro­gich im­plan­tów. O tak, te­sto­ste­ron w jej świe­cie miał się do­sko­na­le.

Agent­ka Se­cret Se­rvi­ce Mi­chel­le Ma­xwell pię­ła się w górę bar­dzo szyb­ko. Nie na­le­ża­ła jesz­cze do ochro­ny pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, lecz wkrót­ce mia­ło to na­stą­pić. Po za­le­d­wie dzie­wię­ciu la­tach służ­by była już do­wód­cą od­dzia­łu ochro­ny. Więk­szość agen­tów mu­sia­ła naj­pierw przez dzie­sięć lat pro­wa­dzić do­cho­dze­nia w te­re­nie i do­pie­ro wów­czas mo­gła wstą­pić do tego od­dzia­łu, ale Mi­chel­le Ma­xwell za­zwy­czaj tra­fia­ła tam, gdzie trze­ba, przed in­ny­mi.

Była to wiel­ka pró­ba przed nie­mal pew­nym przy­dzie­le­niem jej do Bia­łe­go Domu i Mi­chel­le bar­dzo się nie­po­ko­iła. Po­stój był nie­prze­wi­dzia­ny, a ona bar­dzo nie lu­bi­ła nie­prze­wi­dzia­nych po­sto­jów, któ­re ozna­cza­ły brak roz­po­zna­nia te­re­nu i ogra­ni­czo­ną moż­li­wość wspar­cia. Na szczę­ście zmia­na pla­nów na­stą­pi­ła w ostat­niej chwi­li i in­for­ma­cja o ich wi­zy­cie w tym miej­scu nie zdą­ży­ła się roz­nieść.

Do­tar­li do wej­ścia i Mi­chel­le po­ło­ży­ła dłoń na ra­mie­niu wy­so­kie­go męż­czy­zny, pro­sząc go, żeby za­cze­kał, do­pó­ki wszyst­kie­go nie spraw­dzą.

Miej­sce było ci­che, pach­nia­ło śmier­cią i roz­pa­czą, skon­den­so­wa­ną w ci­chych ni­szach nie­do­li przy trum­nach, sto­ją­cych w po­ko­jach po­że­gnań. Mi­chel­le roz­mie­ści­ła agen­tów w róż­nych punk­tach na dro­dze swo­je­go pod­opiecz­ne­go. W żar­go­nie Służ­by na­zy­wa­ło się to „ście­ra­niem po­de­szwy”. Je­że­li wy­ko­na­ło się je na­le­ży­cie, po­tem wy­star­czy­ło już samo po­sta­wie­nie w wej­ściu za­wo­dow­ca z bro­nią i ra­dio­te­le­fo­nem.

Mi­chel­le po­wie­dzia­ła kil­ka słów do mi­kro­fo­nu i agen­ci wpro­wa­dzi­li do bu­dyn­ku wy­so­kie­go męż­czy­znę, Joh­na Bru­no. Po­wio­dła go ko­ry­ta­rzem, czu­jąc na so­bie spoj­rze­nia lu­dzi z in­nych po­ko­jów. Po­li­tyk wraz ze swo­ją świ­tą był na tra­sie kam­pa­nij­nej ni­czym sta­do sło­ni, nie po­tra­fił prze­miesz­czać się nie­po­strze­że­nie. Zie­mia aż drża­ła pod cię­ża­rem wszyst­kich jego ochro­nia­rzy, sze­fów per­so­ne­lu, rzecz­ni­ków pra­so­wych, se­kre­ta­rzy, goń­ców i ca­łej resz­ty. Było to przed­sta­wie­nie, któ­re albo skła­nia­ło czło­wie­ka do śmie­chu, albo przy­najm­niej zmu­sza­ło do za­sta­no­wie­nia się z tro­ską nad przy­szło­ścią kra­ju.

John Bru­no ubie­gał się o urząd pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, nie ma­jąc ab­so­lut­nie żad­nych szans na zwy­cię­stwo. Nie wy­glą­dał na swo­je pięć­dzie­siąt sześć lat i był nie­za­leż­nym kan­dy­da­tem, wspie­ra­nym przez nie­wiel­ką, lecz gło­śną część elek­to­ra­tu, głę­bo­ko roz­cza­ro­wa­ną wszyst­kim, co wią­za­ło się z głów­nym nur­tem po­li­ty­ki. Dla­te­go otrzy­mał ochro­nę Se­cret Se­rvi­ce, cho­ciaż nie na ta­kim po­zio­mie jak inni, na­praw­dę li­czą­cy się kan­dy­da­ci. Za­da­niem Mi­chel­le Ma­xwell było utrzy­ma­nie go przy ży­ciu do dnia gło­so­wa­nia. Li­czy­ła już go­dzi­ny.

Bru­no był nie­gdyś ostrym pro­ku­ra­to­rem i na­ro­bił so­bie spo­ro wro­gów, z któ­rych część znaj­do­wa­ła się za krat­ka­mi, a część nie. Jego pro­gram wy­bor­czy był cał­kiem pro­sty. Gło­sił, że po­li­ty­cy mu­szą zejść z grzbie­tów cięż­ko pra­cu­ją­cych męż­czyzn i ko­biet, a rzą­dzić po­win­na wol­na przed­się­bior­czość. Co do sła­bych i bied­nych zaś, nie­po­tra­fią­cych spro­stać współ­za­wod­nic­twu, no cóż, rów­nież wśród wszyst­kich in­nych ga­tun­ków za­wsze było tak, że sła­by umie­ra, a sil­ny prze­ży­wa, dla­cze­go więc nie mia­ło­by tak być i z nami, stwier­dzał dziel­nie. Ale szan­sę na zwy­cię­stwo miał ze­ro­we. Choć Ame­ry­ka ko­cha­ła swo­ich twar­dzie­li, nie była jesz­cze go­to­wa za­gło­so­wać na przy­wód­cę po­zba­wio­ne­go współ­czu­cia dla zgnę­bio­nych i nie­szczę­śli­wych, bo pew­ne­go dnia to wła­śnie oni mo­gli sta­no­wić więk­szość.

Kło­po­ty za­czę­ły się w mo­men­cie, gdy Bru­no wszedł do po­ko­ju w to­wa­rzy­stwie swo­je­go sze­fa per­so­ne­lu, dwóch do­rad­ców, Mi­chel­le i trzech jej lu­dzi. Sie­dzą­ca przy trum­nie męża wdo­wa ob­rzu­ci­ła ich ostrym spoj­rze­niem. Mi­chel­le nie wi­dzia­ła jej twa­rzy pod wo­al­ką, przy­pusz­cza­ła jed­nak, że ma­lu­je się na niej zdu­mie­nie, wy­wo­ła­ne tym naj­ściem sta­da in­tru­zów na uświę­co­ne miej­sce. Star­sza pani wsta­ła i umknę­ła do kąta, wy­raź­nie drżąc.

Kan­dy­dat od­wró­cił się do Mi­chel­le.

– To był mój bli­ski przy­ja­ciel – wark­nął. – I nie za­mie­rzam pa­ra­do­wać tu­taj z całą ar­mią. Pro­szę wyjść.

– Ja zo­sta­nę – od­par­ła. – Tyl­ko ja.

Bru­no po­krę­cił gło­wą. Mie­li już za sobą wie­le ta­kich po­ty­czek. Wie­dział, że urząd pre­zy­denc­ki jest ab­so­lut­nie poza jego za­się­giem, ale to spra­wia­ło, że sta­rał się jesz­cze usil­niej. Tem­po było bru­tal­ne, a or­ga­ni­za­cja ochro­ny sta­ła się kosz­ma­rem.

– Nie, to spra­wa oso­bi­sta – od­parł po­nu­ro. Spoj­rzał na drżą­cą ko­bie­tę w ką­cie. – Boże, prze­ra­zi­li­ście ją śmier­tel­nie. To wstręt­ne.

Mi­chel­le spró­bo­wa­ła jesz­cze raz, lecz Bru­no znów od­mó­wił. Wy­pro­wa­dził ich z po­miesz­cze­nia, krzy­cząc do niej, że co, u dia­bła, mo­gło­by mu się stać w domu po­grze­bo­wym?! Może za­ata­ku­je go osiem­dzie­się­ciocz­te­ro­let­nia wdo­wa? A może nie­bosz­czyk po­wsta­nie z mar­twych? W do­dat­ku Mi­chel­le mar­no­wa­ła jego cen­ny czas, tak po­trzeb­ny na kam­pa­nię.

Nie było szans na prze­ko­na­nie go, fa­cet za­cho­wy­wał się jak król pusz­czy. Oczy­wi­ście w dniu gło­so­wa­nia wy­bor­cy, łącz­nie z nią samą, i tak mie­li go wy­ko­pać za drzwi.

W ra­mach kom­pro­mi­su po­pro­si­ła o dwie mi­nu­ty na prze­szu­ka­nie po­miesz­cze­nia i po­sła­ła do środ­ka lu­dzi, roz­my­śla­jąc jed­no­cze­śnie nad prze­gra­ną bi­twą. Wie­dzia­ła jed­nak, że musi oszczę­dzać amu­ni­cję na po­waż­niej­sze oka­zje.

Agen­ci opu­ści­li po­miesz­cze­nie po stu dwu­dzie­stu se­kun­dach i za­mel­do­wa­li, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Tyl­ko jed­no wej­ście oraz wyj­ście. Brak okien. Obec­ni tyl­ko star­sza pani i nie­bosz­czyk. A więc w po­rząd­ku. Nie do­sko­na­łym, ale do przy­ję­cia. Mi­chel­le ski­nę­ła kan­dy­da­to­wi gło­wą. Niech sko­rzy­sta ze swo­jej pry­wat­no­ści, a po­tem wresz­cie się stąd wy­nio­są.

Po wej­ściu do po­ko­ju po­że­gnań Bru­no za­mknął za sobą drzwi i sta­nął przy otwar­tej trum­nie. Pod ścia­ną w głę­bi sta­ła jesz­cze jed­na trum­na, też otwar­ta, lecz pu­sta. Ta z nie­bosz­czy­kiem znaj­do­wa­ła się na po­de­ście przy­kry­tym bia­łą tka­ni­ną i ob­sta­wio­nym pięk­ny­mi, się­ga­ją­cy­mi do pasa bu­kie­ta­mi kwia­tów. Bru­no od­dał sza­cu­nek zmar­łe­mu, mruk­nął: „Że­gnaj Bill”, i spoj­rzał na wdo­wę, któ­ra wró­ci­ła tym­cza­sem na swo­je krze­sło. Przy­klęk­nął przy niej i ła­god­nie ujął jej dłoń.

– Tak mi przy­kro, Mil­dred – po­wie­dział. – Bili był do­brym czło­wie­kiem.

Po­grą­żo­na w żalu ko­bie­ta spoj­rza­ła na nie­go zza wo­al­ki, uśmiech­nę­ła się sła­bo i znów wbi­ła wzrok w zie­mię. Wy­raz twa­rzy Bru­no się zmie­nił. Ro­zej­rzał się, choć dru­ga z obec­nych w po­miesz­cze­niu osób nie mo­gła już ni­cze­go pod­słu­chać.

– Wspo­mi­na­łaś przez te­le­fon, że chcesz ze mną po­roz­ma­wiać – zwró­cił się do wdo­wy. – Na osob­no­ści.

– Tak – od­par­ła ci­chym gło­sem.

– Mam bar­dzo mało cza­su, Mil­dred. Co to za spra­wa?

Ko­bie­ta w od­po­wie­dzi przy­ło­ży­ła mu dłoń do po­licz­ka, a po­tem jej pal­ce do­tknę­ły jego szyi. Bru­no się skrzy­wił, czu­jąc na skó­rze ostre ukłu­cie, i po chwi­li osu­nął się nie­przy­tom­ny na zie­mię.2

Michel­le spa­ce­ro­wa­ła w tę i z po­wro­tem po ko­ry­ta­rzu, pa­trząc na ze­ga­rek i słu­cha­jąc smęt­nej mu­zy­ki z gło­śni­ków. Uzna­ła, że je­śli na­wet czło­wiek nie był przy­gnę­bio­ny i nie miał de­pre­sji ani my­śli sa­mo­bój­czych przed przyj­ściem tu­taj, mu­siał się tego wszyst­kie­go na­ba­wić po wy­słu­cha­niu tylu otę­pia­ją­cych i ki­czo­wa­tych me­lo­dii. Była zła, że Bru­no za­mknął drzwi, po­sta­no­wi­ła jed­nak od­pu­ścić. W za­sa­dzie nie po­win­no się tra­cić pod­opiecz­ne­go z oka ani na chwi­lę, ale pod­ręcz­ni­ko­we in­struk­cje prze­gry­wa­ły cza­sem z re­alia­mi ży­cia. Spoj­rzaw­szy na jed­ne­go ze swych lu­dzi, za­py­ta­ła po raz pią­ty:

– Je­steś ab­so­lut­nie pe­wien, że było czy­sto?

Męż­czy­zna ski­nął gło­wą.

Po od­cze­ka­niu jesz­cze kil­ku mi­nut po­de­szła do drzwi i za­pu­ka­ła.

– Pa­nie Bru­no! Mu­si­my już je­chać.

Nie było od­po­wie­dzi i Mi­chel­le wes­tchnę­ła bez­gło­śnie. Wie­dzia­ła, że agen­ci z jej gru­py, wszy­scy prze­wyż­sza­ją­cy ją sta­żem w Służ­bie, ob­ser­wu­ją uważ­nie, jak so­bie ra­dzi. Ko­bie­ty sta­no­wi­ły za­le­d­wie sie­dem pro­cent z dwóch i pół ty­sią­ca agen­tów, a tyl­ko nie­licz­ne z nich do­wo­dzi­ły. Nie była to lek­ka pra­ca.

– Pa­nie Bru­no? – Za­pu­ka­ła po­now­nie. Mi­nę­ła dłuż­sza chwi­la i Mi­chel­le po­czu­ła ro­sną­cą w brzu­chu kulę. Na­ci­snę­ła klam­kę. – Za­mknię­te na klucz! – stwier­dzi­ła za­sko­czo­na.

Je­den z agen­tów spoj­rzał na nią, rów­nie skon­fun­do­wa­ny.

– To chy­ba on za­mknął.

– Pa­nie Bru­no, czy wszyst­ko w po­rząd­ku?! – za­wo­ła­ła Mi­chel­le. – Pro­szę od­po­wie­dzieć albo wcho­dzi­my!

– Jesz­cze chwi­lę! – Głos bez wąt­pie­nia na­le­żał do Bru­no.

– Zgo­da, ale pro­szę się po­spie­szyć.

Mi­nę­ły ko­lej­ne dwie mi­nu­ty i nic się nie wy­da­rzy­ło. Mi­chel­le po­krę­ci­ła gło­wą i za­pu­ka­ła po raz trze­ci. Nie było od­ze­wu.

– Je­ste­śmy już spóź­nie­ni, pa­nie Bru­no! – Spoj­rza­ła na sze­fa per­so­ne­lu, Fre­da Dic­ker­sa. – Fred, może ty spró­bu­jesz?

Już ja­kiś czas temu osią­gnę­li z Dic­ker­sem pe­wien po­ziom wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia. Aby wszyst­ko funk­cjo­no­wa­ło, do­wód­ca od­dzia­łu ochro­ny i szef per­so­ne­lu mu­sie­li się do­ga­dy­wać, przy­najm­niej w więk­szo­ści przy­pad­ków. Wciąż mie­li róż­ne spoj­rze­nie na wie­le rze­czy i tak już mia­ło po­zo­stać, lecz w tych oko­licz­no­ściach zgo­da była oczy­wi­sta. Dic­kers ski­nął gło­wą, pod­szedł do drzwi i za­pu­kał.

– John, tu Fred! Słu­chaj, na­praw­dę już czas na nas. Plan nam się wali! John, ode­zwij się!

Mi­chel­le znów po­czu­ła ucisk w brzu­chu. Coś było nie tak. Od­su­nę­ła Dic­ker­sa na bok i sama za­pu­ka­ła, moc­niej i gło­śniej.

– Pa­nie Bru­no, pro­szę otwo­rzyć! – Bez od­ze­wu. Na czo­ło Mi­chel­le wy­stą­pi­ły kro­pel­ki potu. Wa­ha­ła się przez chwi­lę, my­śląc go­rącz­ko­wo, i na­gle krzyk­nę­ła przez drzwi: – Dzwo­ni pań­ska żona, jed­no z wa­szych dzie­ci mia­ło po­waż­ny wy­pa­dek!

Od­po­wiedź prze­ję­ła ją zim­nym dresz­czem:

– Jesz­cze chwi­lę!

– Wy­waż­cie drzwi! – wark­nę­ła do swo­ich lu­dzi.

Ude­rzy­li w drzwi bar­kiem, raz, po­tem dru­gi i w koń­cu ustą­pi­ły. Wpa­dli do po­miesz­cze­nia.

W środ­ku był tyl­ko nie­bosz­czyk.3

Pro­ce­sja po­grze­bo­wa aku­rat ru­szy­ła. Z ocie­nio­ne­go drze­wa­mi pod­jaz­du wy­jeż­dża­ło dzie­sięć sa­mo­cho­dów. Za­nim ostat­ni skrę­cił na dro­gę do­jaz­do­wą do cmen­ta­rza, Mi­chel­le i jej gru­pa wy­bie­gli z domu po­grze­bo­we­go i roz­pierz­chli się we wszyst­kich kie­run­kach.

– Oto­czyć cały te­ren! – krzyk­nę­ła do agen­tów cze­ka­ją­cych przy kon­wo­ju Bru­no. Po­pę­dzi­li wy­ko­nać roz­kaz. – Po­trze­bu­ję wspar­cia – rzu­ci­ła przez ra­dio. – Nie ob­cho­dzi mnie skąd, za­ła­tw­cie coś. I to za­raz! I po­łącz­cie mnie z FBI. – Jej spoj­rze­nie spo­czę­ło na ba­gaż­ni­ku ostat­nie­go z wo­zów pro­ce­sji. Po­to­czą się za to gło­wy, po­my­śla­ła. Jej gło­wa też się po­to­czy. Na ra­zie jed­nak ob­cho­dzi­ło ją tyl­ko jed­no: zna­leźć Joh­na Bru­no, naj­le­piej ży­we­go.

Zo­ba­czy­ła dzien­ni­ka­rzy i fo­to­gra­fów, wy­le­wa­ją­cych się z sa­mo­cho­dów re­dak­cyj­nych. Cho­ciaż zdję­cie przy trum­nie przy­ja­cie­la mo­gło być efek­tow­ne i Fred Dic­kers na­le­gał na Bru­no, żeby się na nie zgo­dził, ten tym ra­zem oka­zał tro­chę cha­rak­te­ru i nie wpu­ścił re­por­te­rów do domu po­grze­bo­we­go. Nie przy­ję­li tego zbyt do­brze, a te­raz mo­bi­li­zo­wa­li wszyst­kie swe siły, czu­jąc ma­te­riał o wie­le bar­dziej prze­bo­jo­wy od re­la­cji z po­że­gna­nia kan­dy­da­ta ze zmar­łym.

Za­nim jed­nak zdą­ży­li ją do­paść, Mi­chel­le chwy­ci­ła za ra­mię mun­du­ro­we­go, któ­ry zja­wił się przy niej, naj­wy­raź­niej ocze­ku­jąc po­le­ceń.

– Je­steś z ochro­ny bu­dyn­ku? – za­py­ta­ła. Mło­dy męż­czy­zna ski­nął gło­wą. Bla­dy, z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, wy­glą­dał, jak­by miał za­raz ze­mdleć albo zsi­kać się w spodnie. – Czyj to po­grzeb?

– Ha­rveya Kil­l­bre­wa – od­parł. – Wio­zą go do Me­mo­rial Gar­dens.

– Mu­sisz za­trzy­mać kon­dukt.

Chło­pak spoj­rzał na nią osłu­pia­ły.

– Za­trzy­mać?

– Ktoś zo­stał po­rwa­ny. A to – wska­za­ła na ka­wal­ka­dę sa­mo­cho­dów – jest zna­ko­mi­tym spo­so­bem, żeby go stąd wy­wieźć, nie są­dzisz?

– No tak – od­parł po­wo­li. – No tak.

– Trze­ba prze­szu­kać wszyst­kie auta, szcze­gól­nie ka­ra­wan, ro­zu­miesz?

– Ka­ra­wan? Ale, pro­szę pani, prze­cież tam jest Ha­rvey.

Mi­chel­le przyj­rza­ła się mun­du­ro­wi chło­pa­ka. Był wy­na­ję­tym ochro­nia­rzem z ja­kiejś agen­cji, nie mo­gła so­bie jed­nak po­zwo­lić na wy­brzy­dza­nie. Zer­k­nę­ła na ta­blicz­kę z na­zwi­skiem i za­py­ta­ła bar­dzo spo­koj­nym to­nem:

– Od jak daw­na pra­cu­jesz jako… ehm… agent ochro­ny, Sim­mons?

– Od mie­sią­ca, pro­szę pani. Ale mam cer­ty­fi­kat strze­lec­ki. Po­lu­ję od ósme­go roku ży­cia, tra­fił­bym ko­ma­ra w skrzy­dło.

– Do­sko­na­le. – Mie­siąc to nie­źle; wy­glą­dał na więk­sze­go żół­to­dzio­ba. – Po­słu­chaj mnie, Sim­mons. Moim zda­niem ta oso­ba jest nie­przy­tom­na. A nie­przy­tom­ne­go czło­wie­ka moż­na świet­nie prze­wieźć wła­śnie ta­kim ka­ra­wa­nem, nie są­dzisz? – Ski­nął gło­wą, chy­ba na­resz­cie zro­zu­miał, o co jej cho­dzi. Mi­chel­le zmarsz­czy­ła groź­nie brwi, a jej głos za­brzmiał na­gle jak wy­strzał z pi­sto­le­tu: – No to rusz ty­łek, za­trzy­maj wresz­cie ten kon­dukt i prze­szu­kaj sa­mo­cho­dy!

Sim­mons pu­ścił się bie­giem. Mi­chel­le po­le­ci­ła kil­ku swo­im lu­dziom przy­łą­czyć się do nie­go, a po­zo­sta­łym ka­za­ła sta­ran­nie prze­szu­kać bu­dy­nek. Było moż­li­we, że Bru­no zo­stał ukry­ty gdzieś w środ­ku. Na­stęp­nie prze­pcha­ła się przez tłum dzien­ni­ka­rzy i zna­la­zła w domu po­grze­bo­wym miej­sce na swo­je sta­no­wi­sko do­wo­dze­nia. Stąd znów na­wią­za­ła łącz­ność, prze­stu­dio­wa­ła mapy oko­li­cy i sko­or­dy­no­wa­ła inne dzia­ła­nia, wy­zna­cza­jąc ob­szar o pro­mie­niu pół­to­ra ki­lo­me­tra z do­mem po­grze­bo­wym jako cen­trum. Na ko­niec wy­ko­na­ła te­le­fon, któ­re­go bar­dzo nie chcia­ła wy­ko­ny­wać, ale mu­sia­ła. Za­dzwo­ni­ła do swo­ich sze­fów i wy­po­wie­dzia­ła sło­wa, któ­re na za­wsze już mia­ły po­zo­stać zwią­za­ne z jej na­zwi­skiem i zmar­no­wa­ną ka­rie­rą w Se­cret Se­rvi­ce:

– Mówi agent­ka Mi­chel­le Ma­xwell z od­dzia­łu ochro­ny Joh­na Bru­no. Mel­du­ję, że… zgu­bi­li­śmy pod­opiecz­ne­go. Wy­glą­da na to, że John Bru­no zo­stał upro­wa­dzo­ny. Po­szu­ki­wa­nia są w toku, zo­stał na­wią­za­ny kon­takt z miej­sco­wy­mi or­ga­na­mi ści­ga­nia i FBI. – Po­czu­ła, jak ka­tow­ski to­pór opa­da na jej kark.

Nie ma­jąc ni­cze­go wię­cej do zro­bie­nia, przy­łą­czy­ła się do swo­ich lu­dzi, któ­rzy prze­trzą­sa­li dom po­grze­bo­wy od stry­chu po piw­ni­ce, szu­ka­jąc Bru­no. Utrzy­ma­nie miej­sca prze­stęp­stwa w sta­nie nie­na­ru­szo­nym sta­wa­ło się przy tym pro­ble­ma­tycz­ne. Nie po­win­ni utrud­niać przy­szłe­go śledz­twa, ale mu­sie­li prze­cież szu­kać za­gi­nio­ne­go kan­dy­da­ta na pre­zy­den­ta.

W po­ko­ju po­że­gnań, z któ­re­go znik­nął Bru­no, Mi­chel­le za­sta­ła jed­ne­go z agen­tów, któ­ry prze­szu­ki­wał po­miesz­cze­nie, za­nim wpu­ści­li tam Bru­no.

– Jak to się, do cięż­kiej cho­le­ry, mo­gło stać? – za­py­ta­ła go.

Był to we­te­ran Służ­by, do­bry agent. Po­krę­cił gło­wą z nie­do­wie­rza­niem.

– Miej­sce było czy­ste, Mick. Cał­ko­wi­cie czy­ste.

W pra­cy na­zy­wa­li ją czę­sto Mick. Dzię­ki temu bar­dziej upodob­nia­ła się do chło­pa­ków, co, jak nie­chęt­nie mu­sia­ła przy­znać, mia­ło swo­je do­bre stro­ny.

– Czy spraw­dzi­li­ście wdo­wę, prze­py­ta­li­ście ją?

Rzu­cił jej scep­tycz­ne spoj­rze­nie.

– Co, mie­li­śmy zro­bić sta­rusz­ce oso­bi­stą, kie­dy jej mąż le­żał pół­to­ra me­tra da­lej w trum­nie? Zaj­rze­li­śmy do to­reb­ki, ale prze­szu­ka­nie otwo­rów cia­ła nie wy­da­wa­ło mi się ko­niecz­ne. Mie­li­śmy na wszyst­ko dwie mi­nu­ty – do­dał. – Znasz ko­goś, kto po­tra­fi do­brze wy­ko­nać taką ro­bo­tę w cią­gu dwóch mi­nut?

Mi­chel­le ze­sztyw­nia­ła, gdyż do­tar­ło do niej praw­dzi­we zna­cze­nie jego słów. W tej spra­wie każ­dy bę­dzie się sta­rał ra­to­wać wła­sny ty­łek i pań­stwo­wą pen­sję. Te­raz zro­zu­mia­ła, że było głu­po­tą dać lu­dziom tyl­ko dwie mi­nu­ty. Obej­rza­ła gał­kę u drzwi. Kie­dy były za­mknię­te, moż­na ją było prze­krę­cić i za­blo­ko­wać.

Pół­to­ra me­tra da­lej w trum­nie? Spoj­rza­ła na drew­nia­ną skrzy­nię o bar­wie mie­dzi. We­zwa­no dy­rek­to­ra domu po­grze­bo­we­go. Był bla­dy jak ścia­na. Mi­chel­le za­py­ta­ła go, czy nie­bosz­czy­kiem fak­tycz­nie jest Bill Mar­tin. Męż­czy­zna po­twier­dził.

– I jest pan pe­wien, że ko­bie­ta, któ­ra tu sie­dzia­ła, to była wdo­wa, pani Mar­tin?

– A co to była za ko­bie­ta? – za­py­tał dy­rek­tor.

– Ubra­na na czar­no, z twa­rzą osło­nię­tą wo­al­ką. Sie­dzia­ła tu­taj, kie­dy przy­szli­śmy.

– Nie wiem, czy to była pani Mar­tin, czy nie. Nie wi­dzia­łem, jak wcho­dzi­ła.

– Po­trzeb­ny mi nu­mer do­mo­wy do Mar­ti­nów – po­wie­dzia­ła Mi­chel­le. – I niech nikt z pra­cow­ni­ków nie opusz­cza bu­dyn­ku, do­pó­ki nie przy­je­dzie FBI i nie za­koń­czy prze­słu­chań. Ro­zu­mie pan?

– FBI? – Męż­czy­zna, o ile to było w ogó­le moż­li­we, zbladł jesz­cze bar­dziej.

Mi­chel­le od­pra­wi­ła go i jej spoj­rze­nie znów spo­czę­ło na trum­nie i pod­ło­dze przed nią. Po­chy­li­ła się i po­zbie­ra­ła le­żą­ce tam płat­ki róż. W tej po­zy­cji jej wzrok zna­lazł się na po­zio­mie bia­łej tka­ni­ny, któ­rą okry­to po­dest. Się­gnę­ła po­nad kwia­ta­mi i ostroż­nie od­su­nę­ła ma­te­riał. Pod spodem była drew­nia­na ścian­ka. Mi­chel­le za­stu­ka­ła w drew­no, któ­re wy­da­ło pu­sty od­głos. Za­ło­ży­ła rę­ka­wicz­ki i z po­mo­cą agen­ta wy­ję­ła kil­ka de­se­czek ze ścian­ki. W środ­ku było dość miej­sca, żeby zmie­ści­ła się tam do­ro­sła oso­ba. Mi­chel­le mo­gła tyl­ko po­krę­cić gło­wą. Za­wa­li­ła spra­wę na ca­łe­go.

Je­den z lu­dzi pod­szedł do niej z ja­kimś ma­łym urzą­dze­niem w to­reb­ce na do­wo­dy rze­czo­we.

– Od­twa­rzacz cy­fro­wy – za­mel­do­wał.

– Pusz­cza­li z nie­go głos Bru­no? – do­my­śli­ła się.

– Mu­sie­li gdzieś wy­ciąć ka­wa­łek z jego na­gra­nia i pusz­cza­li to, żeby nas uspo­ko­ić, do­pó­ki nie uciek­ną. Zda­nie „Jesz­cze chwi­lę” uzna­li za uni­wer­sal­ną od­po­wiedź na więk­szość z na­szych na­ga­by­wań. To nie za­dzia­ła­ło, kie­dy po­wie­dzia­łaś o wy­pad­ku jego dziec­ka. Gdzieś tu po­win­no być też urzą­dze­nie pod­słu­cho­we…

– …bo mu­sie­li nas sły­szeć, żeby w od­po­wied­niej chwi­li uru­cho­mić na­gra­ne­go Bru­no – do­koń­czy­ła za nie­go.

– Wła­śnie. – Agent po­ka­zał na ścia­nę, z któ­rej zdję­to część wy­tłu­mia­ją­cych dźwięk pa­ne­li. – Tam są drzwi. Za tą ścia­ną bie­gnie ko­ry­tarz.

– Tam­tę­dy zwia­li. – Od­da­ła mu to­reb­kę. – Odłóż to tam, gdzie było. Nie chcę wy­słu­chi­wać od FBI po­uczeń o nie­na­ru­szal­no­ści miej­sca prze­stęp­stwa.

– Mu­sie­li go wziąć siłą. Dziw­ne, że ni­cze­go nie sły­sze­li­śmy – po­wie­dział agent.

– Jak mo­gli­śmy coś sły­szeć przy tej tru­piej mu­zy­ce z gło­śni­ków? – burk­nę­ła.

Po­szli ra­zem do koń­ca ko­ry­ta­rza. Przy wy­cho­dzą­cych na tył bu­dyn­ku drzwiach sta­ły no­sze na kół­kach i pu­sta trum­na. Wyj­ście pro­wa­dzi­ło do miej­sca od­dzie­lo­ne­go od in­nych drzwi na za­ple­czu domu po­grze­bo­we­go dwu­me­tro­wą ce­gla­ną ścia­ną. Wró­ci­li do po­ko­ju po­że­gnań, po­now­nie we­zwa­li dy­rek­to­ra i po­ka­za­li mu przej­ście.

– Na­wet nie wie­dzia­łem, że coś ta­kie­go tu jest. – Był au­ten­tycz­nie za­szo­ko­wa­ny.

– Nie wie­dział pan? – za­py­ta­ła Mi­chel­le nie­do­wie­rza­ją­cym to­nem.

– Dzia­ła­my w tym miej­scu do­pie­ro od kil­ku lat, kie­dy je­dy­ny dom po­grze­bo­wy w oko­li­cy zo­stał zli­kwi­do­wa­ny. Nie mo­gli­śmy się wpro­wa­dzić do tam­te­go bu­dyn­ku, bo już się do ni­cze­go nie nada­wał. Tu­taj były przed­tem róż­ne rze­czy, a wła­ści­cie­le na­wet nie zro­bi­li re­mon­tu. Te po­ko­je po­że­gnań pra­wie nie zo­sta­ły zmie­nio­ne. Nie mia­łem po­ję­cia, że tu może być ja­kieś przej­ście.

– Ktoś jed­nak miał – za­uwa­ży­ła z prze­ką­sem. – Tam na koń­cu są drzwi, któ­re wy­cho­dzą na tyły. Tego też pan nie wie­dział?

– Ta część obiek­tu słu­ży jako ma­ga­zyn i wcho­dzi się tam ze środ­ka bu­dyn­ku – od­parł dy­rek­tor.

– Czy wi­dział pan tam może ja­kiś za­par­ko­wa­ny sa­mo­chód?

– Nie wi­dzia­łem, ale ja tam w ogó­le nie cho­dzę.

– Może ktoś inny coś wi­dział.

– Mu­siał­bym spraw­dzić.

– Nie, nie, już ja sama to spraw­dzę.

– Za­pew­niam pa­nią, że je­ste­śmy po­rząd­ną fir­mą.

– Ma­cie tu taj­ne przej­ścia i drzwi, o któ­rych ist­nie­niu nie wie­dzie­li­ście. Nie boi się pan o bez­pie­czeń­stwo?

Spoj­rzał na nią tępo i po­krę­cił gło­wą.

– To nie jest wiel­kie mia­sto, pro­szę pani. Tu nie ma żad­nych po­waż­nych prze­stępstw.

– Te cza­sy wła­śnie się skoń­czy­ły. Ma pan nu­mer do pani Mar­tin?

Wrę­czył jej kart­kę z nu­me­rem i za­dzwo­ni­ła. Nikt nie ode­brał.

Mi­chel­le zo­sta­ła sama. Sta­ła na środ­ku po­ko­ju po­że­gnań, my­śląc o tym, że wszyst­kie lata jej pra­cy, cią­głe­go udo­wad­nia­nia, że się do niej na­da­je, wła­śnie ule­cia­ły z dy­mem. Żeby cho­ciaż na po­cie­sze­nie mo­gła za­sło­nić ofia­rę wła­snym cia­łem przed kulą za­bój­cy. Ale nic z tych rze­czy. Mi­chel­le Ma­xwell prze­szła już do hi­sto­rii Se­cret Se­rvi­ce. Jej ka­rie­ra le­gła w gru­zach.4

Kon­dukt po­grze­bo­wy zo­stał za­trzy­ma­ny, a wszyst­kie sa­mo­cho­dy, łącz­nie z ka­ra­wa­nem, do­kład­nie prze­szu­ka­ne. W trum­nie, kie­dy ją otwo­rzy­li, rze­czy­wi­ście le­żał Ha­rvey Kil­l­brew, uko­cha­ny oj­ciec, dzia­dek i mąż. Nie­mal wszy­scy ża­łob­ni­cy byli sta­ry­mi ludź­mi, wy­raź­nie wy­stra­szo­ny­mi wi­do­kiem tylu uzbro­jo­nych męż­czyzn, i ra­czej nie mo­gło być wśród nich po­ry­wa­czy. Po­mi­mo to ka­za­no kon­duk­to­wi za­wró­cić do domu po­grze­bo­we­go.

Do agen­ta, któ­ry wła­śnie wsia­dał do swe­go sa­mo­cho­du, żeby pi­lo­to­wać ka­ra­wan z po­wro­tem, pod­szedł ochro­niarz, Sim­mons.

– Co mam te­raz ro­bić, pro­szę pana? – za­py­tał.

– Trze­ba pil­no­wać dro­gi. Gdy­by ktoś pró­bo­wał wy­je­chać, za­trzy­maj. A je­śli­by ktoś chciał wje­chać, sprawdź, o co mu cho­dzi. Nie­dłu­go przy­ślą ci za­stęp­cę, ale na ra­zie się stąd nie ru­szaj, zro­zu­mia­no?

– To duża spra­wa, co? – Sim­mons wy­glą­dał na bar­dzo zde­ner­wo­wa­ne­go.

– Synu, więk­sza już ci się nie tra­fi do koń­ca ży­cia. Miej­my tyl­ko na­dzie­ję, że się do­brze skoń­czy, choć ra­czej w to wąt­pię.

Pod­biegł do nich inny agent, Neal Ri­chards.

– Ja z nim zo­sta­nę, Char­lie – po­wie­dział. – To nie jest do­bry po­mysł, żeby on był tu sam.

Char­lie po­pa­trzył na ko­le­gę.

– Je­steś pe­wien, że nie chcesz wró­cić na im­pre­zę, Neal? – za­py­tał.

Ri­chards uśmiech­nął się kwa­śno.

– Je­stem pe­wien, że wolę się te­raz nie zbli­żać na ki­lo­metr do Mi­chel­le Ma­xwell. Zo­sta­nę z chło­pa­kiem.

Ri­chards wsiadł szyb­ko do fur­go­net­ki, a Sim­mons usta­wił ją w po­przek dro­gi. Pa­trzy­li, jak ka­ra­wa­na agen­tów i ża­łob­ni­ków zni­ka za za­krę­tem, po czym ro­zej­rze­li się po oko­li­cy. Cho­ciaż nic się nie dzia­ło, Sim­mons wciąż trzy­mał dłoń na kol­bie swe­go pi­sto­le­tu, ści­ska­jąc ją tak moc­no, że aż skrzy­pia­ła skó­ra jego czar­nej rę­ka­wicz­ki.

– Wiem, że pew­nie nie może mi pan tego po­wie­dzieć, ale co się tam wła­ści­wie sta­ło? – za­py­tał, spo­glą­da­jąc ner­wo­wo na we­te­ra­na Se­cret Se­rvi­ce.

– Masz ra­cję. Nie mogę ci tego po­wie­dzieć – od­parł Ri­chards, na­wet na nie­go nie pa­trząc.

– Ja się tu wy­cho­wa­łem, znam te te­re­ny jak wła­sną kie­szeń – po­wie­dział chło­pak. – Gdy­bym chciał ko­goś stąd wy­wieźć, to nie­ca­ły ki­lo­metr od tego miej­sca jest po­lna dro­ga. Jak po­je­chać tym skró­tem, wy­jeż­dża się na szo­sę osiem ki­lo­me­trów da­lej.

Ri­chards wresz­cie spoj­rzał na nie­go.

– Na­praw­dę? – za­py­tał po­wo­li, się­ga­jąc do kie­sze­ni kurt­ki.

W na­stęp­nej se­kun­dzie le­żał twa­rzą w dół na swo­im fo­te­lu, z małą czer­wo­ną dziur­ką w ple­cach, wciąż ści­ska­jąc w pal­cach li­stek gumy do żu­cia. Sim­mons spoj­rzał na tył fur­go­net­ki, gdzie spod płach­ty bre­zen­tu wy­nu­rzy­ła się ko­bie­ta. Zdej­mo­wa­ła tłu­mik z lufy swo­jej bro­ni.

– Dum-dum, mały ka­li­ber – po­wie­dzia­ła. – Zo­sta­je w cie­le i nie trze­ba sprzą­tać.

– Duża spra­wa – uśmiech­nął się Sim­mons. – Do­kład­nie tak, jak po­wie­dział tam­ten fa­cet.

Od­piął bez­prze­wo­do­wy mi­kro­fon agen­ta i wy­rzu­cił go w las ra­zem z za­si­la­czem. Prze­je­chał pięć­set me­trów od domu po­grze­bo­we­go i skrę­cił w za­ro­śnię­tą chwa­sta­mi po­lną dro­gę. Wrzu­ci­li cia­ło Ri­chard­sa do za­sło­nię­tej przez gę­ste krza­ki roz­pa­dli­ny, rów­no­le­głej do dro­gi. Rze­czy­wi­ście była to świet­na tra­sa uciecz­ki. Jesz­cze sto me­trów i dwa za­krę­ty i zna­leź­li się przy opusz­czo­nej sto­do­le. Jej dach się za­pa­dał, wro­ta były otwar­te. Sim­mons wje­chał od razu do środ­ka, wy­siadł i za­mknął wro­ta. W sto­do­le sta­ła bia­ła pół­cię­ża­rów­ka.

Z tyłu fur­go­net­ki wy­sko­czy­ła ko­bie­ta. Nie przy­po­mi­na­ła już w ni­czym sta­rej wdo­wy. Była mło­dą blon­dyn­ką, szczu­płą, lecz mu­sku­lar­ną i zwin­ną, ubra­ną w dżin­sy i bia­łą bluz­kę. W cią­gu swo­je­go krót­kie­go ży­cia po­słu­gi­wa­ła się już wie­lo­ma na­zwi­ska­mi; obec­nie zna­na była jako Ta­sha. Była bar­dziej nie­bez­piecz­na od Sim­mon­sa, po­sia­da­ła bo­wiem ce­chę do­sko­na­łe­go za­bój­cy: brak su­mie­nia.

Sim­mons zdjął mun­dur ochro­nia­rza; pod spodem miał dżin­sy i ko­szul­kę. Wy­cią­gnął ze schow­ka przy­bo­ry do ma­ki­ja­żu, zdjął pe­ru­kę i usu­nął pa­su­ją­ce do niej bacz­ki, brwi oraz inne ele­men­ty cha­rak­te­ry­za­cji. Po chwi­li zmie­nił się w star­sze­go niż przed­tem męż­czy­znę o ciem­nych wło­sach.

Na­stęp­nie wy­cią­gnę­li z fur­go­net­ki dużą skrzy­nię, w któ­rej ukry­li wcze­śniej Joh­na Bru­no. Na wszel­ki wy­pa­dek skrzy­nia ozna­ko­wa­na była jako po­jem­nik ze sprzę­tem łącz­no­ścio­wym. Przy tyl­nym okien­ku pół­cię­ża­rów­ki sta­ła po­dob­nej wiel­ko­ści skrzy­nia na na­rzę­dzia. Wsa­dzi­li do niej Joh­na Bru­no i za­mknę­li ją na zam­ki. Z bo­ków i w po­kry­wie mia­ła otwo­ry wen­ty­la­cyj­ne, a wnę­trze było na­wet wy­ście­ła­ne.

Na­rzu­ci­li na pakę pół­cię­ża­rów­ki le­żą­ce w ką­cie sto­do­ły bele sia­na, któ­re za­kry­ły skrzy­nię nie­mal cał­ko­wi­cie. Pra­co­wa­li szyb­ko i cała ro­bo­ta za­ję­ła im dwa­dzie­ścia mi­nut. Wsko­czy­li do szo­fer­ki pi­ka­pa, za­ło­ży­li na gło­wy far­mer­skie cza­pecz­ki z dasz­kiem i wy­je­cha­li ze sto­do­ły, kie­ru­jąc się inną po­lną dro­gą do głów­nej szo­sy, trzy ki­lo­me­try da­lej.

Jak na iro­nię, mi­nę­ła ich ka­wal­ka­da wo­zów po­li­cyj­nych, zdą­ża­ją­cych nie­wąt­pli­wie na miej­sce prze­stęp­stwa. Je­den z mło­dych po­li­cjan­tów uśmiech­nął się na wi­dok ład­nej dziew­czy­ny w szo­fer­ce pół­cię­ża­rów­ki. Ta­sha rzu­ci­ła mu za­lot­ne spoj­rze­nie i po­ma­cha­ła. Para po­ry­wa­czy po­je­cha­ła da­lej, z nie­przy­tom­nym kan­dy­da­tem na pre­zy­den­ta le­żą­cym bez­piecz­nie w skrzy­ni na pace.

Trzy ki­lo­me­try przed nimi znaj­do­wał się star­szy męż­czy­zna, ten, któ­ry sie­dział na ław­ce przed do­mem po­grze­bo­wym, gdy przy­był tam John Bru­no ze swo­ją świ­tą. Po­rzu­ciw­szy stru­ga­nie, wy­mknął się w ostat­niej chwi­li z blo­ka­dy za­rzą­dzo­nej przez Ma­xwell. Je­chał sam swo­im roz­kle­ko­ta­nym bu­ic­kiem im­pa­la. Wła­śnie otrzy­mał in­for­ma­cje od ko­le­gów. Bru­no był bez­piecz­ny, a je­dy­ną ofia­rę śmier­tel­ną sta­no­wił agent Se­cret Se­rvi­ce; miał pe­cha, że zo­stał sam na sam z czło­wie­kiem, któ­re­go uznał za kom­plet­nie nie­szko­dli­we­go.

Wło­ży­li w to mnó­stwo cza­su i pra­cy, lecz wresz­cie się za­czę­ło. Sta­ry czło­wiek mógł się tyl­ko uśmiech­nąć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: