Krytyczny moment - ebook
Krytyczny moment - ebook
Początek znajomości najbardziej rozpoznawalnych bohaterów Davida Baldacciego. Michelle Maxwell, agentka Secret Service, zaprzepaściła swoją karierę – chwila jej nieuwagi wystarczyła, by kandydat na prezydenta został porwany. Michelle nie daje jednak za wygraną. Udaje jej się skontaktować z byłym agentem, który osiem lat temu znalazł się w podobnej sytuacji. Kandydat, którym opiekował się Sean King, został zastrzelony. Co łączy obydwa wydarzenia? Skompromitowani agenci muszą połączyć siły, żeby odzyskać reputację i rozwiązać tajemniczą sprawę.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-201-2 |
Rozmiar pliku: | 887 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trwało to tylko ułamek sekundy. Najdłuższy ułamek sekundy, jaki agent Secret Service Sean King kiedykolwiek przeżył.
Kolejne spotkanie kandydata z wyborcami odbywało się w nijakim hotelu na tak głębokiej prowincji, że z pobliskimi zapadłymi dziurami można się było połączyć tylko przez międzymiastową. King stał za swym podopiecznym i lustrował wzrokiem tłum, a słuchawka w jego uchu rozbrzmiewała od czasu do czasu nieistotnymi informacjami. W sali panował zaduch. Wypełniali ją podekscytowani ludzie, wymachujący proporczykami z napisem: „Clyde Ritter na prezydenta”. Rodzice podsuwali uśmiechniętemu kandydatowi małe dzieci do pocałowania. Było to okropne, bo taki maluch mógł zasłonić pistolet i potem mogło już być za późno. Ale dzieciaków ciągle przybywało i Clyde pilnie wszystkie całował, a King mógł tylko obserwować ten potencjalnie niebezpieczny spektakl, czując, jak w żołądku formują mu się wrzody.
Tłum napierał, gromadząc się przy rozpiętym na stojakach sznurze z aksamitu, granicy, której nie wolno było przekraczać. King zareagował na to, przysuwając się bliżej do Rittera. Dłoń wyprostowanej ręki położył lekko na spoconych plecach występującego bez marynarki kandydata, żeby móc go natychmiast pchnąć na ziemię, gdyby coś się działo. Nie mógł oczywiście stanąć przed Ritterem, bo kandydat na prezydenta stanowił własność narodu. Jego katechizm był jak wyryty w kamieniu: uścisnąć dłonie, pomachać, uśmiechnąć się, powiedzieć coś na użytek wiadomości o szóstej, a potem zrobić dzióbek i pocałować tłustego niemowlaka. King przez cały ten czas w milczeniu obserwował tłum, trzymając rękę na wilgotnej koszuli Rittera i wypatrując zagrożeń we wszystkich odpowiednich, miał nadzieję, miejscach.
Ktoś coś zawołał z tyłu sali. Ritter odpowiedział z właściwym sobie humorem i tłum zaśmiał się szczerze, w każdym razie większość tłumu. Byli tu również ludzie, którzy nienawidzili Rittera i wszystkiego, co reprezentował. Twarze nie kłamały, jeżeli ktoś szkolił się w ich odczytywaniu, a King potrafił to robić równie dobrze jak strzelać. Przez całe swoje zawodowe życie czytał z serc i dusz kobiet i mężczyzn, obserwując ich oczy i miny.
Upatrzył sobie szczególnie dwóch mężczyzn, stojących jakieś trzy metry od nich po prawej. Wyglądali na takich, którzy mogą narobić problemów, choć obaj mieli koszule z krótkimi rękawami i obcisłe spodnie, nie mogli więc ukrywać broni i dzięki temu na liczniku zagrożenia spadli o kilka kresek w dół. Zamachowcy woleli raczej obszerne ubrania i małe pistolety. King powiedział jednak kilka słów do mikrofonu, by powiadomić pozostałych ochroniarzy o swoich obawach. Potem spojrzał na ścienny zegar. Była 10.32 rano. Jeszcze pięć minut i znów znajdą się w drodze do następnego miasteczka, gdzie nastąpi dalszy ciąg uścisków dłoni, krótkich przemówień, całowania dzieci i odczytywania twarzy.
Jego spojrzenie przeskoczyło ku nowemu dźwiękowi, a potem nowemu widokowi, który kompletnie go zaskoczył. Tylko on mógł to zobaczyć, stał bowiem przodem do tłumu, za plecami przemawiającego Rittera. Skupił się na tym przez jedno uderzenie serca, może przez dwa lub trzy. O wiele za długo. Któż jednak mógłby go winić za to, że nie mógł oderwać wzroku od czegoś takiego? Ale jak się później okazało, obwiniali go wszyscy, łącznie z nim samym.
Usłyszał trzask, przypominający odgłos upadającej na podłogę książki. Poczuł wilgoć na dłoni, spoczywającej na plecach Rittera. Nie był to już jednak tylko pot. Przeszył go ból w miejscu, gdzie kula wyszła z ciała kandydata na prezydenta i oderwała kawałeczek jego własnego środkowego palca, zanim uderzyła w ścianę. Gdy Ritter padał, ułamek sekundy rozciągnął się w nieskończoność, jakby chodziło o lot komety, która obrała już kierunek, lecz wciąż ma miliard lat świetlnych do celu.
Rozległy się krzyki tłumu, które złączyły się w jeden nieartykułowany jęk. Twarze zmieniły się w wizerunki, jakie widywało się tylko w gabinetach krzywych luster. Ten rozmazany obraz uderzył Kinga z siłą eksplodującego granatu. Nogi się poruszały, ciała wirowały, a krzyk dochodził do niego ze wszystkich stron. Ludzie popychali się, ciągnęli i rzucali na ziemię, żeby uniknąć trafienia. Pomyślał wtedy, że nie ma większego chaosu jak ten, który powstaje, gdy tłum poczuje się zagrożony.
Clyde Ritter, teraz już były kandydat na prezydenta, leżał na podłodze przy jego nogach z dziurą po kuli w sercu. King oderwał wzrok od nieboszczyka i spojrzał na strzelca, wysokiego przystojnego mężczyznę w tweedowej marynarce i okularach na nosie. Smith & Wesson kalibru .44 wciąż wycelowany był w miejsce, gdzie przed chwilą stał Ritter, jakby w oczekiwaniu, że cel wstanie z ziemi i trzeba będzie strzelić do niego powtórnie. Ochroniarze nie byli w stanie przedrzeć się przez spanikowany tłum. W tym momencie tylko on i zabójca mogli jeszcze cokolwiek zrobić.
Wycelował pistolet w pierś zamachowca. Bez ostrzeżenia, nie wykrzyczawszy ani jednego z konstytucyjnych praw przysługujących w Ameryce mordercom, pewien już, co musi zrobić, strzelił raz, a potem drugi, chociaż wystarczył już ten pierwszy. Mężczyzna padł tam, gdzie stał. Nie powiedział przed śmiercią ani słowa, jakby spodziewał się umrzeć za swój czyn i akceptował to ze stoicyzmem męczennika. Ale każdy męczennik pozostawiał po sobie takich ludzi jak King, których oskarżano potem, że w ogóle dopuścili do tego, co się wydarzyło. Tego dnia umarło tak naprawdę trzech ludzi, a on był jednym z nich.
Sean Ignatius King, urodzony 1 sierpnia 1960 roku, zmarł 21 września 1996, w miejscu, o którym nie słyszał nigdy aż do ostatniego dnia swego życia. Było z nim jednak gorzej niż z dwoma pozostałymi nieboszczykami. Tamci po prostu spoczęli równo w trumnach, opłakiwani przez tych, którzy ich kochali, albo przynajmniej kochali ich własne wyobrażenie. King, wkrótce już były agent Secret Service, nie miał tyle szczęścia. Nawet po śmierci miał nieść to straszliwie ciężkie brzemię przez całe swoje życie.1 OSIEM LAT PÓŹNIEJ
Kawalkada samochodów zjechała na ocieniony drzewami parking, gdzie wyrzuciła z siebie zastępy ludzi, zgrzanych, zmęczonych i autentycznie nieszczęśliwych. Miniaturowa armia odmaszerowała ku brzydkiemu budynkowi z białej cegły. Budowla w swoim czasie służyła różnym celom, obecnie zaś mieścił się w niej podupadający zakład pogrzebowy, który funkcjonował tylko dlatego, że w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie było innego podobnego przybytku, a ktoś przecież musiał chować zmarłych. Odpowiednio posępni dżentelmeni w czarnych garniturach stali przy tego samego koloru karawanach. Z budynku wyszła garstka osób pogrążonych w żałobie, płaczących cicho w chusteczki. Na ławce przed wejściem siedział starszy mężczyzna w podniszczonym, za dużym garniturze i zatłuszczonym stetsonie na głowie i strugał coś nożem. Była to taka właśnie miejscowość, typowa wiocha z nieśmiertelnymi wyścigami półciężarówek i balladami country.
Stary człowiek spojrzał zaciekawiony na mijającą go procesję z wysokim dystyngowanym mężczyzną, kroczącym ceremonialnie w środku. Pokręcił głową i uśmiechnął się na widok tego spektaklu, ukazując resztki sczerniałego od nikotyny uzębienia. Potem pociągnął łyk czegoś odżywczego z piersiówki, którą wyjął z kieszeni, i powrócił do swego rzeźbienia w drewnie.
Tuż za wysokim mężczyzną szła licząca sobie około trzydziestu lat kobieta, ubrana w czarny kostium ze spodniami. Kabura z ciężkim pistoletem obijała jej się nieprzyjemnie o biodro. Aby zapobiec otarciom, podszyła sobie wszystkie bluzki dodatkową warstwą tkaniny w tym miejscu i nauczyła się żyć z lekkim podrażnieniem skóry. Usłyszała kiedyś, jak jej ludzie żartują, że agentki powinny raczej nosić po dwie kabury pod pachami, ponieważ wyglądałyby wtedy na bardziej piersiaste i nie musiałyby sobie wszczepiać drogich implantów. O tak, testosteron w jej świecie miał się doskonale.
Agentka Secret Service Michelle Maxwell pięła się w górę bardzo szybko. Nie należała jeszcze do ochrony prezydenta Stanów Zjednoczonych, lecz wkrótce miało to nastąpić. Po zaledwie dziewięciu latach służby była już dowódcą oddziału ochrony. Większość agentów musiała najpierw przez dziesięć lat prowadzić dochodzenia w terenie i dopiero wówczas mogła wstąpić do tego oddziału, ale Michelle Maxwell zazwyczaj trafiała tam, gdzie trzeba, przed innymi.
Była to wielka próba przed niemal pewnym przydzieleniem jej do Białego Domu i Michelle bardzo się niepokoiła. Postój był nieprzewidziany, a ona bardzo nie lubiła nieprzewidzianych postojów, które oznaczały brak rozpoznania terenu i ograniczoną możliwość wsparcia. Na szczęście zmiana planów nastąpiła w ostatniej chwili i informacja o ich wizycie w tym miejscu nie zdążyła się roznieść.
Dotarli do wejścia i Michelle położyła dłoń na ramieniu wysokiego mężczyzny, prosząc go, żeby zaczekał, dopóki wszystkiego nie sprawdzą.
Miejsce było ciche, pachniało śmiercią i rozpaczą, skondensowaną w cichych niszach niedoli przy trumnach, stojących w pokojach pożegnań. Michelle rozmieściła agentów w różnych punktach na drodze swojego podopiecznego. W żargonie Służby nazywało się to „ścieraniem podeszwy”. Jeżeli wykonało się je należycie, potem wystarczyło już samo postawienie w wejściu zawodowca z bronią i radiotelefonem.
Michelle powiedziała kilka słów do mikrofonu i agenci wprowadzili do budynku wysokiego mężczyznę, Johna Bruno. Powiodła go korytarzem, czując na sobie spojrzenia ludzi z innych pokojów. Polityk wraz ze swoją świtą był na trasie kampanijnej niczym stado słoni, nie potrafił przemieszczać się niepostrzeżenie. Ziemia aż drżała pod ciężarem wszystkich jego ochroniarzy, szefów personelu, rzeczników prasowych, sekretarzy, gońców i całej reszty. Było to przedstawienie, które albo skłaniało człowieka do śmiechu, albo przynajmniej zmuszało do zastanowienia się z troską nad przyszłością kraju.
John Bruno ubiegał się o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, nie mając absolutnie żadnych szans na zwycięstwo. Nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt sześć lat i był niezależnym kandydatem, wspieranym przez niewielką, lecz głośną część elektoratu, głęboko rozczarowaną wszystkim, co wiązało się z głównym nurtem polityki. Dlatego otrzymał ochronę Secret Service, chociaż nie na takim poziomie jak inni, naprawdę liczący się kandydaci. Zadaniem Michelle Maxwell było utrzymanie go przy życiu do dnia głosowania. Liczyła już godziny.
Bruno był niegdyś ostrym prokuratorem i narobił sobie sporo wrogów, z których część znajdowała się za kratkami, a część nie. Jego program wyborczy był całkiem prosty. Głosił, że politycy muszą zejść z grzbietów ciężko pracujących mężczyzn i kobiet, a rządzić powinna wolna przedsiębiorczość. Co do słabych i biednych zaś, niepotrafiących sprostać współzawodnictwu, no cóż, również wśród wszystkich innych gatunków zawsze było tak, że słaby umiera, a silny przeżywa, dlaczego więc nie miałoby tak być i z nami, stwierdzał dzielnie. Ale szansę na zwycięstwo miał zerowe. Choć Ameryka kochała swoich twardzieli, nie była jeszcze gotowa zagłosować na przywódcę pozbawionego współczucia dla zgnębionych i nieszczęśliwych, bo pewnego dnia to właśnie oni mogli stanowić większość.
Kłopoty zaczęły się w momencie, gdy Bruno wszedł do pokoju w towarzystwie swojego szefa personelu, dwóch doradców, Michelle i trzech jej ludzi. Siedząca przy trumnie męża wdowa obrzuciła ich ostrym spojrzeniem. Michelle nie widziała jej twarzy pod woalką, przypuszczała jednak, że maluje się na niej zdumienie, wywołane tym najściem stada intruzów na uświęcone miejsce. Starsza pani wstała i umknęła do kąta, wyraźnie drżąc.
Kandydat odwrócił się do Michelle.
– To był mój bliski przyjaciel – warknął. – I nie zamierzam paradować tutaj z całą armią. Proszę wyjść.
– Ja zostanę – odparła. – Tylko ja.
Bruno pokręcił głową. Mieli już za sobą wiele takich potyczek. Wiedział, że urząd prezydencki jest absolutnie poza jego zasięgiem, ale to sprawiało, że starał się jeszcze usilniej. Tempo było brutalne, a organizacja ochrony stała się koszmarem.
– Nie, to sprawa osobista – odparł ponuro. Spojrzał na drżącą kobietę w kącie. – Boże, przeraziliście ją śmiertelnie. To wstrętne.
Michelle spróbowała jeszcze raz, lecz Bruno znów odmówił. Wyprowadził ich z pomieszczenia, krzycząc do niej, że co, u diabła, mogłoby mu się stać w domu pogrzebowym?! Może zaatakuje go osiemdziesięcioczteroletnia wdowa? A może nieboszczyk powstanie z martwych? W dodatku Michelle marnowała jego cenny czas, tak potrzebny na kampanię.
Nie było szans na przekonanie go, facet zachowywał się jak król puszczy. Oczywiście w dniu głosowania wyborcy, łącznie z nią samą, i tak mieli go wykopać za drzwi.
W ramach kompromisu poprosiła o dwie minuty na przeszukanie pomieszczenia i posłała do środka ludzi, rozmyślając jednocześnie nad przegraną bitwą. Wiedziała jednak, że musi oszczędzać amunicję na poważniejsze okazje.
Agenci opuścili pomieszczenie po stu dwudziestu sekundach i zameldowali, że wszystko w porządku. Tylko jedno wejście oraz wyjście. Brak okien. Obecni tylko starsza pani i nieboszczyk. A więc w porządku. Nie doskonałym, ale do przyjęcia. Michelle skinęła kandydatowi głową. Niech skorzysta ze swojej prywatności, a potem wreszcie się stąd wyniosą.
Po wejściu do pokoju pożegnań Bruno zamknął za sobą drzwi i stanął przy otwartej trumnie. Pod ścianą w głębi stała jeszcze jedna trumna, też otwarta, lecz pusta. Ta z nieboszczykiem znajdowała się na podeście przykrytym białą tkaniną i obstawionym pięknymi, sięgającymi do pasa bukietami kwiatów. Bruno oddał szacunek zmarłemu, mruknął: „Żegnaj Bill”, i spojrzał na wdowę, która wróciła tymczasem na swoje krzesło. Przyklęknął przy niej i łagodnie ujął jej dłoń.
– Tak mi przykro, Mildred – powiedział. – Bili był dobrym człowiekiem.
Pogrążona w żalu kobieta spojrzała na niego zza woalki, uśmiechnęła się słabo i znów wbiła wzrok w ziemię. Wyraz twarzy Bruno się zmienił. Rozejrzał się, choć druga z obecnych w pomieszczeniu osób nie mogła już niczego podsłuchać.
– Wspominałaś przez telefon, że chcesz ze mną porozmawiać – zwrócił się do wdowy. – Na osobności.
– Tak – odparła cichym głosem.
– Mam bardzo mało czasu, Mildred. Co to za sprawa?
Kobieta w odpowiedzi przyłożyła mu dłoń do policzka, a potem jej palce dotknęły jego szyi. Bruno się skrzywił, czując na skórze ostre ukłucie, i po chwili osunął się nieprzytomny na ziemię.2
Michelle spacerowała w tę i z powrotem po korytarzu, patrząc na zegarek i słuchając smętnej muzyki z głośników. Uznała, że jeśli nawet człowiek nie był przygnębiony i nie miał depresji ani myśli samobójczych przed przyjściem tutaj, musiał się tego wszystkiego nabawić po wysłuchaniu tylu otępiających i kiczowatych melodii. Była zła, że Bruno zamknął drzwi, postanowiła jednak odpuścić. W zasadzie nie powinno się tracić podopiecznego z oka ani na chwilę, ale podręcznikowe instrukcje przegrywały czasem z realiami życia. Spojrzawszy na jednego ze swych ludzi, zapytała po raz piąty:
– Jesteś absolutnie pewien, że było czysto?
Mężczyzna skinął głową.
Po odczekaniu jeszcze kilku minut podeszła do drzwi i zapukała.
– Panie Bruno! Musimy już jechać.
Nie było odpowiedzi i Michelle westchnęła bezgłośnie. Wiedziała, że agenci z jej grupy, wszyscy przewyższający ją stażem w Służbie, obserwują uważnie, jak sobie radzi. Kobiety stanowiły zaledwie siedem procent z dwóch i pół tysiąca agentów, a tylko nieliczne z nich dowodziły. Nie była to lekka praca.
– Panie Bruno? – Zapukała ponownie. Minęła dłuższa chwila i Michelle poczuła rosnącą w brzuchu kulę. Nacisnęła klamkę. – Zamknięte na klucz! – stwierdziła zaskoczona.
Jeden z agentów spojrzał na nią, równie skonfundowany.
– To chyba on zamknął.
– Panie Bruno, czy wszystko w porządku?! – zawołała Michelle. – Proszę odpowiedzieć albo wchodzimy!
– Jeszcze chwilę! – Głos bez wątpienia należał do Bruno.
– Zgoda, ale proszę się pospieszyć.
Minęły kolejne dwie minuty i nic się nie wydarzyło. Michelle pokręciła głową i zapukała po raz trzeci. Nie było odzewu.
– Jesteśmy już spóźnieni, panie Bruno! – Spojrzała na szefa personelu, Freda Dickersa. – Fred, może ty spróbujesz?
Już jakiś czas temu osiągnęli z Dickersem pewien poziom wzajemnego zrozumienia. Aby wszystko funkcjonowało, dowódca oddziału ochrony i szef personelu musieli się dogadywać, przynajmniej w większości przypadków. Wciąż mieli różne spojrzenie na wiele rzeczy i tak już miało pozostać, lecz w tych okolicznościach zgoda była oczywista. Dickers skinął głową, podszedł do drzwi i zapukał.
– John, tu Fred! Słuchaj, naprawdę już czas na nas. Plan nam się wali! John, odezwij się!
Michelle znów poczuła ucisk w brzuchu. Coś było nie tak. Odsunęła Dickersa na bok i sama zapukała, mocniej i głośniej.
– Panie Bruno, proszę otworzyć! – Bez odzewu. Na czoło Michelle wystąpiły kropelki potu. Wahała się przez chwilę, myśląc gorączkowo, i nagle krzyknęła przez drzwi: – Dzwoni pańska żona, jedno z waszych dzieci miało poważny wypadek!
Odpowiedź przejęła ją zimnym dreszczem:
– Jeszcze chwilę!
– Wyważcie drzwi! – warknęła do swoich ludzi.
Uderzyli w drzwi barkiem, raz, potem drugi i w końcu ustąpiły. Wpadli do pomieszczenia.
W środku był tylko nieboszczyk.3
Procesja pogrzebowa akurat ruszyła. Z ocienionego drzewami podjazdu wyjeżdżało dziesięć samochodów. Zanim ostatni skręcił na drogę dojazdową do cmentarza, Michelle i jej grupa wybiegli z domu pogrzebowego i rozpierzchli się we wszystkich kierunkach.
– Otoczyć cały teren! – krzyknęła do agentów czekających przy konwoju Bruno. Popędzili wykonać rozkaz. – Potrzebuję wsparcia – rzuciła przez radio. – Nie obchodzi mnie skąd, załatwcie coś. I to zaraz! I połączcie mnie z FBI. – Jej spojrzenie spoczęło na bagażniku ostatniego z wozów procesji. Potoczą się za to głowy, pomyślała. Jej głowa też się potoczy. Na razie jednak obchodziło ją tylko jedno: znaleźć Johna Bruno, najlepiej żywego.
Zobaczyła dziennikarzy i fotografów, wylewających się z samochodów redakcyjnych. Chociaż zdjęcie przy trumnie przyjaciela mogło być efektowne i Fred Dickers nalegał na Bruno, żeby się na nie zgodził, ten tym razem okazał trochę charakteru i nie wpuścił reporterów do domu pogrzebowego. Nie przyjęli tego zbyt dobrze, a teraz mobilizowali wszystkie swe siły, czując materiał o wiele bardziej przebojowy od relacji z pożegnania kandydata ze zmarłym.
Zanim jednak zdążyli ją dopaść, Michelle chwyciła za ramię mundurowego, który zjawił się przy niej, najwyraźniej oczekując poleceń.
– Jesteś z ochrony budynku? – zapytała. Młody mężczyzna skinął głową. Blady, z szeroko otwartymi oczami, wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć albo zsikać się w spodnie. – Czyj to pogrzeb?
– Harveya Killbrewa – odparł. – Wiozą go do Memorial Gardens.
– Musisz zatrzymać kondukt.
Chłopak spojrzał na nią osłupiały.
– Zatrzymać?
– Ktoś został porwany. A to – wskazała na kawalkadę samochodów – jest znakomitym sposobem, żeby go stąd wywieźć, nie sądzisz?
– No tak – odparł powoli. – No tak.
– Trzeba przeszukać wszystkie auta, szczególnie karawan, rozumiesz?
– Karawan? Ale, proszę pani, przecież tam jest Harvey.
Michelle przyjrzała się mundurowi chłopaka. Był wynajętym ochroniarzem z jakiejś agencji, nie mogła sobie jednak pozwolić na wybrzydzanie. Zerknęła na tabliczkę z nazwiskiem i zapytała bardzo spokojnym tonem:
– Od jak dawna pracujesz jako… ehm… agent ochrony, Simmons?
– Od miesiąca, proszę pani. Ale mam certyfikat strzelecki. Poluję od ósmego roku życia, trafiłbym komara w skrzydło.
– Doskonale. – Miesiąc to nieźle; wyglądał na większego żółtodzioba. – Posłuchaj mnie, Simmons. Moim zdaniem ta osoba jest nieprzytomna. A nieprzytomnego człowieka można świetnie przewieźć właśnie takim karawanem, nie sądzisz? – Skinął głową, chyba nareszcie zrozumiał, o co jej chodzi. Michelle zmarszczyła groźnie brwi, a jej głos zabrzmiał nagle jak wystrzał z pistoletu: – No to rusz tyłek, zatrzymaj wreszcie ten kondukt i przeszukaj samochody!
Simmons puścił się biegiem. Michelle poleciła kilku swoim ludziom przyłączyć się do niego, a pozostałym kazała starannie przeszukać budynek. Było możliwe, że Bruno został ukryty gdzieś w środku. Następnie przepchała się przez tłum dziennikarzy i znalazła w domu pogrzebowym miejsce na swoje stanowisko dowodzenia. Stąd znów nawiązała łączność, przestudiowała mapy okolicy i skoordynowała inne działania, wyznaczając obszar o promieniu półtora kilometra z domem pogrzebowym jako centrum. Na koniec wykonała telefon, którego bardzo nie chciała wykonywać, ale musiała. Zadzwoniła do swoich szefów i wypowiedziała słowa, które na zawsze już miały pozostać związane z jej nazwiskiem i zmarnowaną karierą w Secret Service:
– Mówi agentka Michelle Maxwell z oddziału ochrony Johna Bruno. Melduję, że… zgubiliśmy podopiecznego. Wygląda na to, że John Bruno został uprowadzony. Poszukiwania są w toku, został nawiązany kontakt z miejscowymi organami ścigania i FBI. – Poczuła, jak katowski topór opada na jej kark.
Nie mając niczego więcej do zrobienia, przyłączyła się do swoich ludzi, którzy przetrząsali dom pogrzebowy od strychu po piwnice, szukając Bruno. Utrzymanie miejsca przestępstwa w stanie nienaruszonym stawało się przy tym problematyczne. Nie powinni utrudniać przyszłego śledztwa, ale musieli przecież szukać zaginionego kandydata na prezydenta.
W pokoju pożegnań, z którego zniknął Bruno, Michelle zastała jednego z agentów, który przeszukiwał pomieszczenie, zanim wpuścili tam Bruno.
– Jak to się, do ciężkiej cholery, mogło stać? – zapytała go.
Był to weteran Służby, dobry agent. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Miejsce było czyste, Mick. Całkowicie czyste.
W pracy nazywali ją często Mick. Dzięki temu bardziej upodobniała się do chłopaków, co, jak niechętnie musiała przyznać, miało swoje dobre strony.
– Czy sprawdziliście wdowę, przepytaliście ją?
Rzucił jej sceptyczne spojrzenie.
– Co, mieliśmy zrobić staruszce osobistą, kiedy jej mąż leżał półtora metra dalej w trumnie? Zajrzeliśmy do torebki, ale przeszukanie otworów ciała nie wydawało mi się konieczne. Mieliśmy na wszystko dwie minuty – dodał. – Znasz kogoś, kto potrafi dobrze wykonać taką robotę w ciągu dwóch minut?
Michelle zesztywniała, gdyż dotarło do niej prawdziwe znaczenie jego słów. W tej sprawie każdy będzie się starał ratować własny tyłek i państwową pensję. Teraz zrozumiała, że było głupotą dać ludziom tylko dwie minuty. Obejrzała gałkę u drzwi. Kiedy były zamknięte, można ją było przekręcić i zablokować.
Półtora metra dalej w trumnie? Spojrzała na drewnianą skrzynię o barwie miedzi. Wezwano dyrektora domu pogrzebowego. Był blady jak ściana. Michelle zapytała go, czy nieboszczykiem faktycznie jest Bill Martin. Mężczyzna potwierdził.
– I jest pan pewien, że kobieta, która tu siedziała, to była wdowa, pani Martin?
– A co to była za kobieta? – zapytał dyrektor.
– Ubrana na czarno, z twarzą osłoniętą woalką. Siedziała tutaj, kiedy przyszliśmy.
– Nie wiem, czy to była pani Martin, czy nie. Nie widziałem, jak wchodziła.
– Potrzebny mi numer domowy do Martinów – powiedziała Michelle. – I niech nikt z pracowników nie opuszcza budynku, dopóki nie przyjedzie FBI i nie zakończy przesłuchań. Rozumie pan?
– FBI? – Mężczyzna, o ile to było w ogóle możliwe, zbladł jeszcze bardziej.
Michelle odprawiła go i jej spojrzenie znów spoczęło na trumnie i podłodze przed nią. Pochyliła się i pozbierała leżące tam płatki róż. W tej pozycji jej wzrok znalazł się na poziomie białej tkaniny, którą okryto podest. Sięgnęła ponad kwiatami i ostrożnie odsunęła materiał. Pod spodem była drewniana ścianka. Michelle zastukała w drewno, które wydało pusty odgłos. Założyła rękawiczki i z pomocą agenta wyjęła kilka deseczek ze ścianki. W środku było dość miejsca, żeby zmieściła się tam dorosła osoba. Michelle mogła tylko pokręcić głową. Zawaliła sprawę na całego.
Jeden z ludzi podszedł do niej z jakimś małym urządzeniem w torebce na dowody rzeczowe.
– Odtwarzacz cyfrowy – zameldował.
– Puszczali z niego głos Bruno? – domyśliła się.
– Musieli gdzieś wyciąć kawałek z jego nagrania i puszczali to, żeby nas uspokoić, dopóki nie uciekną. Zdanie „Jeszcze chwilę” uznali za uniwersalną odpowiedź na większość z naszych nagabywań. To nie zadziałało, kiedy powiedziałaś o wypadku jego dziecka. Gdzieś tu powinno być też urządzenie podsłuchowe…
– …bo musieli nas słyszeć, żeby w odpowiedniej chwili uruchomić nagranego Bruno – dokończyła za niego.
– Właśnie. – Agent pokazał na ścianę, z której zdjęto część wytłumiających dźwięk paneli. – Tam są drzwi. Za tą ścianą biegnie korytarz.
– Tamtędy zwiali. – Oddała mu torebkę. – Odłóż to tam, gdzie było. Nie chcę wysłuchiwać od FBI pouczeń o nienaruszalności miejsca przestępstwa.
– Musieli go wziąć siłą. Dziwne, że niczego nie słyszeliśmy – powiedział agent.
– Jak mogliśmy coś słyszeć przy tej trupiej muzyce z głośników? – burknęła.
Poszli razem do końca korytarza. Przy wychodzących na tył budynku drzwiach stały nosze na kółkach i pusta trumna. Wyjście prowadziło do miejsca oddzielonego od innych drzwi na zapleczu domu pogrzebowego dwumetrową ceglaną ścianą. Wrócili do pokoju pożegnań, ponownie wezwali dyrektora i pokazali mu przejście.
– Nawet nie wiedziałem, że coś takiego tu jest. – Był autentycznie zaszokowany.
– Nie wiedział pan? – zapytała Michelle niedowierzającym tonem.
– Działamy w tym miejscu dopiero od kilku lat, kiedy jedyny dom pogrzebowy w okolicy został zlikwidowany. Nie mogliśmy się wprowadzić do tamtego budynku, bo już się do niczego nie nadawał. Tutaj były przedtem różne rzeczy, a właściciele nawet nie zrobili remontu. Te pokoje pożegnań prawie nie zostały zmienione. Nie miałem pojęcia, że tu może być jakieś przejście.
– Ktoś jednak miał – zauważyła z przekąsem. – Tam na końcu są drzwi, które wychodzą na tyły. Tego też pan nie wiedział?
– Ta część obiektu służy jako magazyn i wchodzi się tam ze środka budynku – odparł dyrektor.
– Czy widział pan tam może jakiś zaparkowany samochód?
– Nie widziałem, ale ja tam w ogóle nie chodzę.
– Może ktoś inny coś widział.
– Musiałbym sprawdzić.
– Nie, nie, już ja sama to sprawdzę.
– Zapewniam panią, że jesteśmy porządną firmą.
– Macie tu tajne przejścia i drzwi, o których istnieniu nie wiedzieliście. Nie boi się pan o bezpieczeństwo?
Spojrzał na nią tępo i pokręcił głową.
– To nie jest wielkie miasto, proszę pani. Tu nie ma żadnych poważnych przestępstw.
– Te czasy właśnie się skończyły. Ma pan numer do pani Martin?
Wręczył jej kartkę z numerem i zadzwoniła. Nikt nie odebrał.
Michelle została sama. Stała na środku pokoju pożegnań, myśląc o tym, że wszystkie lata jej pracy, ciągłego udowadniania, że się do niej nadaje, właśnie uleciały z dymem. Żeby chociaż na pocieszenie mogła zasłonić ofiarę własnym ciałem przed kulą zabójcy. Ale nic z tych rzeczy. Michelle Maxwell przeszła już do historii Secret Service. Jej kariera legła w gruzach.4
Kondukt pogrzebowy został zatrzymany, a wszystkie samochody, łącznie z karawanem, dokładnie przeszukane. W trumnie, kiedy ją otworzyli, rzeczywiście leżał Harvey Killbrew, ukochany ojciec, dziadek i mąż. Niemal wszyscy żałobnicy byli starymi ludźmi, wyraźnie wystraszonymi widokiem tylu uzbrojonych mężczyzn, i raczej nie mogło być wśród nich porywaczy. Pomimo to kazano konduktowi zawrócić do domu pogrzebowego.
Do agenta, który właśnie wsiadał do swego samochodu, żeby pilotować karawan z powrotem, podszedł ochroniarz, Simmons.
– Co mam teraz robić, proszę pana? – zapytał.
– Trzeba pilnować drogi. Gdyby ktoś próbował wyjechać, zatrzymaj. A jeśliby ktoś chciał wjechać, sprawdź, o co mu chodzi. Niedługo przyślą ci zastępcę, ale na razie się stąd nie ruszaj, zrozumiano?
– To duża sprawa, co? – Simmons wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
– Synu, większa już ci się nie trafi do końca życia. Miejmy tylko nadzieję, że się dobrze skończy, choć raczej w to wątpię.
Podbiegł do nich inny agent, Neal Richards.
– Ja z nim zostanę, Charlie – powiedział. – To nie jest dobry pomysł, żeby on był tu sam.
Charlie popatrzył na kolegę.
– Jesteś pewien, że nie chcesz wrócić na imprezę, Neal? – zapytał.
Richards uśmiechnął się kwaśno.
– Jestem pewien, że wolę się teraz nie zbliżać na kilometr do Michelle Maxwell. Zostanę z chłopakiem.
Richards wsiadł szybko do furgonetki, a Simmons ustawił ją w poprzek drogi. Patrzyli, jak karawana agentów i żałobników znika za zakrętem, po czym rozejrzeli się po okolicy. Chociaż nic się nie działo, Simmons wciąż trzymał dłoń na kolbie swego pistoletu, ściskając ją tak mocno, że aż skrzypiała skóra jego czarnej rękawiczki.
– Wiem, że pewnie nie może mi pan tego powiedzieć, ale co się tam właściwie stało? – zapytał, spoglądając nerwowo na weterana Secret Service.
– Masz rację. Nie mogę ci tego powiedzieć – odparł Richards, nawet na niego nie patrząc.
– Ja się tu wychowałem, znam te tereny jak własną kieszeń – powiedział chłopak. – Gdybym chciał kogoś stąd wywieźć, to niecały kilometr od tego miejsca jest polna droga. Jak pojechać tym skrótem, wyjeżdża się na szosę osiem kilometrów dalej.
Richards wreszcie spojrzał na niego.
– Naprawdę? – zapytał powoli, sięgając do kieszeni kurtki.
W następnej sekundzie leżał twarzą w dół na swoim fotelu, z małą czerwoną dziurką w plecach, wciąż ściskając w palcach listek gumy do żucia. Simmons spojrzał na tył furgonetki, gdzie spod płachty brezentu wynurzyła się kobieta. Zdejmowała tłumik z lufy swojej broni.
– Dum-dum, mały kaliber – powiedziała. – Zostaje w ciele i nie trzeba sprzątać.
– Duża sprawa – uśmiechnął się Simmons. – Dokładnie tak, jak powiedział tamten facet.
Odpiął bezprzewodowy mikrofon agenta i wyrzucił go w las razem z zasilaczem. Przejechał pięćset metrów od domu pogrzebowego i skręcił w zarośniętą chwastami polną drogę. Wrzucili ciało Richardsa do zasłoniętej przez gęste krzaki rozpadliny, równoległej do drogi. Rzeczywiście była to świetna trasa ucieczki. Jeszcze sto metrów i dwa zakręty i znaleźli się przy opuszczonej stodole. Jej dach się zapadał, wrota były otwarte. Simmons wjechał od razu do środka, wysiadł i zamknął wrota. W stodole stała biała półciężarówka.
Z tyłu furgonetki wyskoczyła kobieta. Nie przypominała już w niczym starej wdowy. Była młodą blondynką, szczupłą, lecz muskularną i zwinną, ubraną w dżinsy i białą bluzkę. W ciągu swojego krótkiego życia posługiwała się już wieloma nazwiskami; obecnie znana była jako Tasha. Była bardziej niebezpieczna od Simmonsa, posiadała bowiem cechę doskonałego zabójcy: brak sumienia.
Simmons zdjął mundur ochroniarza; pod spodem miał dżinsy i koszulkę. Wyciągnął ze schowka przybory do makijażu, zdjął perukę i usunął pasujące do niej baczki, brwi oraz inne elementy charakteryzacji. Po chwili zmienił się w starszego niż przedtem mężczyznę o ciemnych włosach.
Następnie wyciągnęli z furgonetki dużą skrzynię, w której ukryli wcześniej Johna Bruno. Na wszelki wypadek skrzynia oznakowana była jako pojemnik ze sprzętem łącznościowym. Przy tylnym okienku półciężarówki stała podobnej wielkości skrzynia na narzędzia. Wsadzili do niej Johna Bruno i zamknęli ją na zamki. Z boków i w pokrywie miała otwory wentylacyjne, a wnętrze było nawet wyściełane.
Narzucili na pakę półciężarówki leżące w kącie stodoły bele siana, które zakryły skrzynię niemal całkowicie. Pracowali szybko i cała robota zajęła im dwadzieścia minut. Wskoczyli do szoferki pikapa, założyli na głowy farmerskie czapeczki z daszkiem i wyjechali ze stodoły, kierując się inną polną drogą do głównej szosy, trzy kilometry dalej.
Jak na ironię, minęła ich kawalkada wozów policyjnych, zdążających niewątpliwie na miejsce przestępstwa. Jeden z młodych policjantów uśmiechnął się na widok ładnej dziewczyny w szoferce półciężarówki. Tasha rzuciła mu zalotne spojrzenie i pomachała. Para porywaczy pojechała dalej, z nieprzytomnym kandydatem na prezydenta leżącym bezpiecznie w skrzyni na pace.
Trzy kilometry przed nimi znajdował się starszy mężczyzna, ten, który siedział na ławce przed domem pogrzebowym, gdy przybył tam John Bruno ze swoją świtą. Porzuciwszy struganie, wymknął się w ostatniej chwili z blokady zarządzonej przez Maxwell. Jechał sam swoim rozklekotanym buickiem impala. Właśnie otrzymał informacje od kolegów. Bruno był bezpieczny, a jedyną ofiarę śmiertelną stanowił agent Secret Service; miał pecha, że został sam na sam z człowiekiem, którego uznał za kompletnie nieszkodliwego.
Włożyli w to mnóstwo czasu i pracy, lecz wreszcie się zaczęło. Stary człowiek mógł się tylko uśmiechnąć.