Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Księga snobów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księga snobów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 399 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

UWA­GI WSTĘP­NE

Po­trze­ba na­pi­sa­nia Dzie­ła o Sno­bach, wy­ka­za­na na pod­sta­wie

hi­sto­rii i po­par­ta szczę­śli­wie do­bra­ny­mi przy­kła­da­mi ·Czło­wie-

kiem, któ­re­go los prze­zna­czył do na­pi­sa­nia lego dzie­ła, je­stem ja ·

Po­wo­ła­nie moje przed­sta­wio­ne wy­mow­ny­mi sło­wy · Wy­ka­zu­ję,

iż świat przy­go­to­wy­wał się stop­nio­wo na przy­ję­cie, DZIE­ŁA

i TWÓR­CY · Sno­bów ba­dać na­le­ży tak jak inne przed-

mio­ty nauk przy­rod­ni­czych · Są oni po­nad­to czę­ścią

skła­do­wą Pięk­na (przez duże P) · Prze­ni­ka­ją

wszyst­kie war­stwy spo­łe­czeń­stwa · Wzru-

sza­ją­cy przy­kład puł­kow­ni­ka

Sno­bley.

Wszy­scy czy­ta­li­śmy zda­nie (o któ­re­go praw­dzi­wo­ści ośmie­lam się cał­ko­wi­cie po­wąt­pie­wać, chciał­bym bo­wiem wie­dzieć, na ja­kich ob­li­cze­niach zo­sta­ło opar­te), wszy­scy, po­wia­dam, mie­li­śmy szczę­ście za­po­znać się ze spo­strze­że­niem, że gdy świat i wy­mo­gi cza­su wo­ła­ją o Czło­wie­ka, mąż taki zja­wia się. Tak więc pod­czas re­wo­lu­cji fran­cu­skiej (czy­tel­nik za­pew­ne ucie­szy się, że do­wie się tak wcze­śnie), kie­dy za­szła po­trze­ba za­apli­ko­wa­nia na­ro­do­wi od­trut­ki, zna­lazł się Ro­be­spier­re: od­trut­ka za­iste obrzy­dli­wa w sma­ku i przy­pra­wia­ją­ca o mdło­ści, lecz po­łknię­ta skwa­pli­wie przez pa­cjen­ta z wiel­kim osta­tecz­nie dla nie­go po­żyt­kiem. Kie­dy trze­ba było wy­rzu­cić Joh­na Bul­la z Ame­ry­ki, wy­stą­pił pan Wa­shing­ton i do­ko­nał tego dzie­ła ku ogól­ne­mu za­do­wo­le­niu; gdy zaś hra­bia Ald­bo­ro­ugh na­ba­wił się cho­ro­by, po­ja­wił się pro­fe­sor Hol­lo­way ze swy­mi pi­guł­ka­mi i zgod­nie z ogło­sze­niem wy­le­czył jego lor­dow­ską mość itd., itd. Moż­na by przy­ta­czać nnó­stwo przy­kła­dów świad­czą­cych, że ile­kroć na­ród jest w wiel­kiej po­trze­bie, ra­tu­nek znaj­du­je się pod ręką, wła­śnie tak jak w pan­to­mi­nie (owym mi­kro­ko­smo­sie), gdzie sko­ro tyl­ko klow­no­wi cze­goś po­trze­ba: ogrze­wa­cza do łóż­ka, rącz­ki do pom­py, gęsi lub dam­skie­go boa, na­tych­miast spo­za ku­lis wy­nu­rza się sta­ty­sta z żą­da­nym przed­mio­tem w ręku.

Z dru­giej stro­ny, kie­dy lu­dzie po­dej­mu­ją ja­kieś przed­się­wzię­cie, za­wsze go­to­wi są udo­wod­nić, że ma ono na celu za­spo­ko­je­nie naj­istot­niej­szych po­trzeb świa­ta. Po­wiedz­my, że jest to ko­lej że­la­zna: dy­rek­to­rzy roz­po­czy­na­ją od stwier­dze­nia, że „ści­ślej­sze po­łą­cze­nie Ba­ther­shins z Der­ry­na­ne Beg jest nie­odzow­ne dla po­stę­pu cy­wi­li­za­cji i od­po­wia­da po­wszech­nym i gło­śnym żą­da­niom wiel­kie­go na­ro­du ir­landz­kie­go”. Albo przy­pu­ść­my, że cho­dzi o ga­ze­tę: pro­spekt gło­si, że „w cza­sach, gdy ko­ściół znaj­du­je się w nie­bez­pie­czeń­stwie, za­gro­żo­ny od ze­wnątrz przez roz­pa­sa­ny fa­na­tyzm i zło­śli­wą nie­wia­rę, a od we­wnątrz pod­mi­no­wa­ny przez nie­bez­piecz­ny je­zu­ityzm i sa­mo­bój­czą schi­zmę – cier­pią­cy lud roz­glą­da się do­ko­ła, szu­ka­jąc z upra­gnie­niem ja­kie­goś du­chow­ne­go przy­wód­cy i opie­ku­na. Prze­to pew­ne gro­no do­stoj­ni­ków ko­ściel­nych i szla­chet­nych pa­nów wy­stą­pi­ło w tej groź­nej dla nas do­bie z po­sta­no­wie­niem za­ło­że­nia no­wej ga­ze­ty «Ko­ściel­ny…»” itd., itd. Przy­najm­niej jed­no z po­wyż­szych spo­strze­żeń jest za­wsze praw­dzi­we: albo ogół po­trze­bu­je cze­goś, a więc to otrzy­mu­je, albo też ogół otrzy­mu­je coś, a za­tem tego mu wła­śnie po­trze­ba.

Od daw­na już by­łem prze­świad­czo­ny, że mam do speł­nie­nia dzie­ło, Dzie­ło, je­śli wo­li­cie, przez wiel­kie D; cel do osią­gnię­cia; ot­chłań, któ­ra cze­ka, bym się w nią rzu­cił jak Kur­cjusz, na ko­niu i w peł­nym rynsz­tun­ku; wiel­kie zło spo­łecz­ne do zba­da­nia i zwal­cze­nia. To prze­ko­na­nie nur­to­wa­ło mnie od lat. Szło za mną w trop po gwar­nej uli­cy, sia­da­ło przy mnie w sa­mot­nej pra­cow­ni, trą­ca­ło mnie w ło­kieć, kie­dy wzno­si­łem pu­char przy bie­siad­nym sto­le; ści­ga­ło mnie po­przez la­bi­rynt Rot­ten Row, dep­ta­ło po pię­tach w od­le­głych kra­inach. Na ka­mie­ni­stej pla­ży Bri­gh­ton czy na pia­skach Mar­ga­te głos ten brzmiał do­no­śniej od szu­mu mo­rza; gnieź­dzi się on w moim noc­nym czep­ku i szep­ce: „Zbudź się, o śpią­cy, Dzie­ło two­je cze­ka.” Ze­szłe­go roku w Ko­lo­seum, przy świe­tle księ­ży­ca, ów upo­rczy­wy gło­sik przy­był do mnie i rzekł: „Smith lub Jo­nes (na­zwi­sko au­to­ra nie od­gry­wa żad­nej roli), Smith lub Jo­nes, mój luby, wszyst­ko to bar­dzo pięk­nie, ale po­wi­nie­neś sie­dzieć w domu i pi­sać swe wiel­kie dzie­ło o sno­bach.”

Kie­dy czło­wiek ma tego ro­dza­ju po­wo­ła­nie, nie­do­rzecz­ne są wy­sił­ki, by uchy­lić się przed nim. Musi prze­mó­wić do lu­dów, musi „wy­wnę­trzyć się” – jak­by po­wie­dział Je­ames – lub też udła­wić się i umrzeć. „Zważ do­brze – ma­wia­łem czę­sto do wa­sze­go uni­żo­ne­go słu­gi – na spo­sób, w jaki zo­sta­łeś stop­nio­wo przy­go­to­wa­ny do pod­ję­cia swej wiel­kiej pra­cy, aż wresz­cie sta­ła się ona dla cie­bie nie­od­par­tą ko­niecz­no­ścią.” Na po­cząt­ku po­wstał świat, po­tem zaś, na­tu­ral­nym po­rząd­kiem rze­czy, Sno­by; ist­nie­li oni wie­ki całe, rów­nie mało zna­ni jak Ame­ry­ka. Z cza­sem jed­nak – in­gens pa­te­bat tel­lus – lu­dzie za­czę­li nie­ja­sno zda­wać so­bie spra­wę, że rasa taka ist­nie­je. Nie wię­cej niż w dwa­dzie­ścia pięć lat po­tem po­wsta­ła na­zwa – wy­ra­zi­sta, po­je­dyn­cza sy­la­ba – i na ozna­cze­nie owej rasy. Na­zwa ta roz­prze­strze­ni­ła się w ca­łej An­glii jak póź­niej ko­le­je że­la­zne; Sno­by zna­ne są i uzna­wa­ne w ca­łym Im­pe­rium, nad któ­rym – jak mnie za­pew­nia­ją – słoń­ce nig­dy nie za­cho­dzi. „Punch” po­ja­wia się w od­po­wied­niej chwi­li, aby na ła­mach swych za­mie­ścić ich hi­sto­rię; po­ja­wia się też jed­nost­ka, któ­ra w „Pun­chu” hi­sto­rię tę na­pi­sze.

Mam (i daru tego win­szu­ję so­bie z głę­bo­ką i nie­ustan­ną wdzięcz­no­ścią) do­bre oko na Sno­bów. Je­śli Praw­da jest Pięk­nem, pięk­nie jest ba­dać na­wet sno­bizm; tro­pić Sno­bów po­przez hi­sto­rię, tak jak nie­któ­re pie­ski w Hamp­shi­re wę­chem od­szu­ku­ją tru­fle; ro­bić prób­ne wier­ce­nia w spo­łe­czeń­stwie i na­tra­fiać na bo­ga­te zło­ża sno­bia­nej rudy. Sno­bizm jest jak Śmierć w pew­nej cy­ta­cie z Ho­ra­ce­go, któ­rej, mam na­dzie­ję, nig­dy­ście nie sły­sze­li: „jed­na­ko­wą sto­pą wali w drzwi bie­da­ków i ko­pie w bra­my ce­sa­rzy”. Wiel­kim błę­dem jest trak­to­wać spra­wę Sno­bów lek­ko i są­dzić, że ist­nie­ją oni tyl­ko wśród klas niż­szych. Mnie­mam, że ol­brzy­mi pro­cent Sno­bów zna­leźć moż­na wśród śmier­tel­ni­ków wszel­kie­go sta­nu. Nie po­win­ni­ście osą­dzać

Sno­bów po­chop­nie ani wul­gar­nie: czy­niąc tak, do­wo­dzi­cie, że sami je­ste­ście Sno­ba­mi. I mnie sa­me­mu zda­rzy­ło się być wzię­tym za jed­ne­go z nich.

Pi­jąc kie­dyś wody lecz­ni­cze w Ba­gnig­ge Wells, za­trzy­ma­łem się w. tam­tej­szym ho­te­lu „Im­pe­riał”; sia­dy­wał tam przez czas krót­ki na­prze­ciw­ko mnie przy śnia­da­niu Snob tak nie­zno­śny, że czu­łem, iż póki trwa jego po­byt, nie od­nio­sę z ku­ra­cji żad­ne­go po­żyt­ku; Był to pod­puł­kow­nik pew­ne­go puł­ku dra­go­nów na­zwi­skiem Sno­bley. Czer­nił buty i wąsy; se­ple­nił, prze­cią­gał i opusz­czał „r” we wszyst­kich wy­ra­zach; no­sił się za­wsze dziar­sko i wy­gła­dzał swe la­kie­ro­wa­ne bo­ko­bro­dy ol­brzy­mią, pło­mien­nej bar­wy chust­ką, na­peł­nia­jąc po­kój tak du­szą­cym za­pa­chem piż­ma, że po­sta­no­wi­łem sto­czyć z nim bój, w wy­ni­ku któ­re­go je­den z nas opu­ści go­spo­dę. Naj­pierw za­czą­łem za­ga­dy – wac go nie­win­nie, czym go nie­zmier­nie prze­ra­zi­łem, bo nie wie­dział, co ro­bić wo­bec tego ro­dza­ju ata­ków, a nig­dy nie przy­szło mu do gło­wy, by ktoś po­zwo­lił so­bie pierw­szy do nie­go prze­mó­wić. Na­stęp­nie po­da­wa­łem mu ga­ze­tę, po czym wi­dząc, że nie zwra­ca uwa­gi na wszyst­kie te za­czep­ki, pa­trzy­łem mu upo­rczy­wie pro­sto w twarz i – uży­wa­łem wi­del­ca w roli wy­ka­łacz­ki. Po dwu ran­kach ta­kich po­czy­nań nie mógł znieść tego dłu­żej i opu­ścił ho­tel.

Czy je­śli puł­kow­nik to prze­czy­ta, przy­po­mni so­bie je­go­mo­ścia, któ­ry za­py­tał­go, co są­dzi o ta­kim pi­sa­rzu jak Pu­bli­co­aler, i któ­ry wy­pę­dził go z ho­te­lu przy po­mo­cy wi­del­ca o czte­rech zę­bach?ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY ŻAR­TO­BLI­WE UWA­GI O SNO­BACH

By­wa­ją Sno­by względ­ne i bez­względ­ne. Przez bez­względ­ne ro­zu­mie­my oso­by bę­dą­ce Sno­ba­mi wszę­dzie, w każ­dym to­wa­rzy­stwie, od rana do nocy, od mło­do­ści do gro­bu, jako że na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła ich w sno­bizm; Sno­by względ­ne zaś – to ci, któ­rzy są Sno­ba­mi je­dy­nie w pew­nych oko­licz­no­ściach i sto­sun­kach ży­cio­wych.

Na przy­kład: zna­łem kie­dyś czło­wie­ka, któ­ry po­peł­nił w mej obec­no­ści czyn rów­nie po­twor­ny jak ów opi­sa­ny w po­przed­nim roz­dzia­le. (Zdo­by­łem się nań w celu obrzy­dze­nia swo­jej oso­by puł­kow­ni­ko­wi Sno­bley, mia­no­wi­cie – uży­łem wi­del­ca jako wy­ka­łacz­ki). Zna­łem kie­dyś, po­wia­dam, czło­wie­ka, któ­ry je­dząc w mym to­wa­rzy­stwie obiad w ka­wiar­ni „Eu­ro­pa” (na­prze­ciw­ko Wiel­kiej Ope­ry; jest to, jak wszyst­kim wia­do­mo, je­dy­ne miej­sce w Ne­apo­lu, gdzie moż­na zjeść przy­zwo­ity obiad), spo­ży­wał gro­szek po­słu­gu­jąc się no­żem. Jego to­wa­rzy­stwo zra­zu ogrom­nie mi się po­do­ba­ło. Po­zna­li­śmy się w kra­te­rze We­zu­wiu­sza, a po­tem w Ka­la­brii zo­sta­li­śmy ogra­bie­ni i za­trzy­ma­ni przez roz­bój­ni­ków, któ­rzy żą­da­li od nas oku­pu, co jed­nak nie ma nic do rze­czy. Był to czło­wiek o wiel­kich zdol­no­ściach, bar­dzo do­brym ser­cu i roz­le­głej wie­dzy; nig­dy jed­nak do­tych­czas nie wi­dzia­łem go przed ta­le­rzem grosz­ku i jego po­stę­po­wa­nie z tym ostat­nim spra­wi­ło mi naj­głęb­szy ból.

Sko­ro zo­ba­czy­łem go za­cho­wu­ją­ce­go się w ten spo­sób pu­blicz­nie, mia­łem przed sobą jed­ną tyl­ko dro­gę: ze­rwa­nie na­szej zna­jo­mo­ści. Po­pro­si­łem wspól­ne­go na­sze­go przy­ja­cie­la (czci­god­ne­go Poly An­thu­sa), by w moż­li­wie naj­de­li­kat­niej­szy spo­sób po­wia­do­mił go o tym wy­ja­śnia­jąc, że za­szły przy­kre oko­licz­no­ści – nie przy­no­szą­ce by­najm­niej ujmy ho­no­ro­wi pana Mar­row­fa­ta ani nie umniej­sza­ją­ce mo­je­go dlań sza­cun­ku – któ­re zmu­si­ły mnie do ze­rwa­nia z nim za­ży­łej zna­jo­mo­ści. Kie­dy za­tem te­goż wie­czo­ru spo­tka­li­śmy się na balu u księż­nej Mon­te Fia­sco, obaj uda­li­śmy, że się wca­le nie zna­my.

Wszy­scy w Ne­apo­lu za­uwa­ży­li tę roz­łą­kę Da­mo­na i Py­tia­sza – w rze­czy sa­mej Mar­row­fat pa­ro­krot­nie oca­lił mi był ży­cie – ale, jako an­giel­ski gen­tle­man, cóż mia­łem ro­bić?

Mój dro­gi przy­ja­ciel był w tym wy­pad­ku względ­nym Sno­bem. U wy­so­ko po­sta­wio­nych osób każ­dej in­nej na­ro­do­wo­ści po­słu­gi­wa­nie się no­żem w wy­żej wy­mie­nio­ny spo­sób nie jest sno­bi­zmem. Sam wi­dzia­łem, jak Mon­te Fia­sco zbie­rał z ta­le­rza i pod­no­sił no­żem do ust reszt­ki sosu; po­dob­nie czy­ni w to­wa­rzy­stwie każ­dy wło­ski prin­ci­pe. Wi­dzia­łem też przy go­ścin­nym sto­le J. C. M. ar­cy­księż­nej Ste­fa­nii Ba­deń­skiej (któ­rą pro­szę, je­śli kie­dy­kol­wiek ce­sar­skie jej oczy spo­czną na tych skrom­nych wier­szach, aby ze­chcia­ła ob­da­rzyć ła­ska­wym wspo­mnie­niem naj­bar­dziej od­da­ne­go ze swych sług), wi­dzia­łem też, mó­wię, jak księż­nicz­ka Po­tz­tau­send-Don­ner­wet­ter (owa kró­lew­sko pięk­na ko­bie­ta) uży­wa­ła noża za­miast wi­del­ca lub łyż­ki; wi­dzia­łem, na Jo­wi­sza!, jak go nie­mal po­łknę­ła, ni­czym Ramo Sami, ku­glarz in­dyj­ski. I czy wte­dy zbla­dłem? Czy zmniej­szy­ła się cześć moja dla księż­nicz­ki? Nie, cud­na Ama­lio! Dama ta wzbu­dzi­ła w mym ser­cu jed­ną z naj­szczer­szych na­mięt­no­ści, jaką kie­dy­kol­wiek ko­bie­ta na­tchnę­ła mę­skie ser­ce. O pięk­na! Oby nóż dłu­go, dłu­go jesz­cze za­no­sił po­ży­wie­nie do twych uste­czek! Do naj­czer­wień­szych i naj­ślicz­niej­szych na świe­cie!

Przez czte­ry lata nie pi­sną­łem słów­ka ży­wej du­szy o przy­czy­nie mo­jej kłót­ni z Mar­row­fa­tem. Spo­ty­ka­li­śmy się w sa­lo­nach ary­sto­kra­cji – na­szych przy­ja­ciół i krew­nych. Obi­ja­li­śmy się o sie­bie w tań­cu lub przy sto­le; ze­rwa­nie jed­nak­że trwa­ło i wy­da­wa­ło się nie­odwo­łal­ne aż do 4 czerw­ca roku ubie­głe­go.

Spo­tka­li­śmy się u sir Geo­r­ge'a Gol­lo­pe­ra. Po­sa­dzo­no jego po pra­wej, wa­sze­go zaś uni­żo­ne­go słu­gę po le­wej ręce czci­god­nej lady G. W skład menu ban­kie­tu wcho­dził gro­szek – kacz­ka z zie­lo­nym grosz­kiem. Za­drża­łem wi­dząc, jak po­da­wa­no Mar­row­fa­to­wi, i od­wró­ci­łem się, osła­bły ze stra­chu, że uj­rzę nóż za­głę­bia­ją­cy się w jego ohyd­nych szczę­kach. Ja­kież było moje zdzi­wie­nie, jaka ra­dość, kie­dy zo­ba­czy­łem, że uży­wa wi­del­ca jak każ­dy inny chrze­ści­ja­nin! Ani razu nie po­słu­żył się ostrą sta­lą. Daw­ne cza­sy sta­nę­ły przede mną jak żywe: wspo­mnie­nie wy­rzą­dzo­nych mi nie­gdyś przy­sług, oca­le­nie mnie z rąk zbój­ców, jego ry­cer­skie za­cho­wa­nie się pod­czas owej hi­sto­rii z hra­bi­ną dei Spi­na­chi, po­ży­cze­nie mi 1700 li­rów. Omal nie roz­pła­ka­łem się z ra­do­ści, głos ła­mał md się ze wzru­sze­nia.

– Je­rzy, mój ko­cha­ny! – za­wo­ła­łem. – Je­rzy Mar­row­fat, mój ko­cha­ny! Kie­li­szek wina!

Za­ru­mie­nio­ny, głę­bo­ko wzru­szo­ny, nie­mal rów­nie drżą­cy jak ja sam, Je­rzy od­po­wie­dział:

– Fran­ku, co wo­lisz: reń­skie czy ma­de­rę? Gdy­by nie obec­ność resz­ty to­wa­rzy­stwa, był­bym go przy­ci­snął do pier­si. Lady Gol­lo­per nie do­my­śla­ła się na­wet, jaki był po­wód wzru­sze­nia, któ­re spra­wi­ło, że mło­da ka­czusz­ka, któ­rą wła­śnie kra­ja­łem, zna­la­zła się rap­tem na jej ko­la­nach okry­tych ró­żo­wym atła­sem. Ta naj­do­bro­tliw­sza z ko­biet wy­ba­czy­ła mi mój błąd, a lo­kaj usu­nął pta­ka.

Od tej pory by­li­śmy naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi; nig­dy też Je­rzy nie po­wró­cił do swe­go wstręt­ne­go przy­zwy­cza­je­nia. Na­był go w pro­win­cjo­nal­nej szko­le, gdzie upra­wia­no groch i uży­wa­no tyl­ko dwu­zęb­nych wi­del­ców. Do­pie­ro na kon­ty­nen­cie, gdzie uży­wa się po­wszech­nie wi­del­ców o czte­rech zę­bach, wy­zbył się owe­go okrop­ne­go na­wy­ku.

W tym miej­scu – i tyl­ko w tym – wy­znam, że sam na­le­żę do Szko­ły Zwo­len­ni­ków Srebr­ne­go Wi­del­ca, i je­śli ni­niej­sza opo­wieść skło­ni­ła bo­daj jed­ne­go z mo­ich czy­tel­ni­ków do za­sta­no­wie­nia się, do po­waż­ne­go zba­da­nia sa­me­go sie­bie i za­da­nia so­bie py­ta­nia: „Czy jem, czy też nie jem grosz­ku no­żem?”, do wy­obra­że­nia so­bie klę­ski, któ­ra może spaść na nie­go sa­me­go, je­śli bę­dzie trwał w tym na­wy­ku, lub na jego ro­dzi­nę, je­śli bę­dzie mu­sia­ła pa­trzeć na taki przy­kład – sło­wa te nie zo­sta­ły na­pi­sa­ne na dar­mo. A te­raz po­chle­biam so­bie, że – bez wzglę­du na to, kim są inni au­to­rzy – przy­zna mi każ­dy, iż ja przy­najm­niej je­stem czło­wie­kiem mo­ral­nym.

Przy oka­zji, po­nie­waż nie­któ­rym czy­tel­ni­kom może zby­wać na by­stro­ści umy­słu, niech mi bę­dzie wol­no po­wie­dzieć, jaki jest mo­rał tej hi­sto­rii. Mo­rał jest na­stę­pu­ją­cy: sko­ro spo­łe­czeń­stwo na­rzu­ci­ło nam pew­ne zwy­cza­je, po­win­ni­śmy być po­słusz­ni pra­wom spo­łe­czeń­stwa i pod­po­rząd­ko­wać się jego nie­szko­dli­wym na­ka­zom.

Gdy­bym po­szedł do Bry­tyj­skie­go In­sty­tu­tu Za­gra­nicz­ne­go (a Boże mnie strzeż, bym miał się tam uda – wać pod ja­kim­kol­wiek pre­tek­stem i w ja­kim­kol­wiek stro­ju), gdy­bym na jed­ną z urzą­dza­nych tam her­ba­tęk po­szedł w szla­fro­ku i ran­nych pan­to­flach, a nie w prze­pi­so­wym ubio­rze gen­tle­ma­na, to jest w la­kier­kach, zło­ci­stej ka­mi­zel­ce, sza­po­kla­ku, gor­sie z fal­ban­ka­mi i bia­łym halsz­tu­ku – wy­rzą­dził­bym znie­wa­gę spo­łe­czeń­stwu i jadł­bym gro­szek no­żem. Niech por­tie­rzy In­sty­tu­tu wy­rzu­cą co prę­dzej osob­ni­ka, któ­ry do­pu­ści się po­dob­ne­go prze­stęp­stwa. Prze­stęp­ca taki jest wo­bec spo­łe­czeń­stwa zde­cy­do­wa­nym i za­twar­dzia­łym Sno­bem. Spo­łe­czeń­stwo, po­dob­nie jak rzą­dy, po­sia­da swój ko­deks i po­li­cję i pod­po­rząd­ko­wać im się musi każ­dy, kto chce od­no­sić ko­rzyść z de­kre­tów wy­da­wa­nych dla wspól­ne­go do­bra.

Je­stem z na­tu­ry prze­ciw­ni­kiem ego­cen­try­zmu i z ca­łej mocy nie­na­wi­dzę sa­mo­chwal­stwa; nie mogę się jed­nak po­wstrzy­mać od przy­to­cze­nia tu­taj zda­rze­nia bę­dą­ce­go ilu­stra­cją oma­wia­nej spra­wy, a w któ­rym – jak mi się zda­je – za­cho­wa­łem się na­der roz­trop­nie.

Kie­dy parę lat temu ba­wi­łem w Kon­stan­ty­no­po­lu (w de­li­kat­nej mi­sji: Ro­sja­nie, mó­wiąc mię­dzy nami, pro­wa­dzi­li po­dwój­ną grę i wy­sła­nie spe­cjal­ne­go ne­go­cja­to­ra sta­ło się z na­szej stro­ny ko­niecz­no­ścią), Lek­ker­biss, pa­sza Ru­me­lii i na­on­czas Głów­ny Ga­le­on­dżi Por­ty, wy­dał dla dy­plo­ma­tów ban­kiet w swym let­nim pa­ła­cu w Bu­dżuk­der. Sie­dzia­łem po le­wej ręce Ga­le­on­dżie­go, a przed­sta­wi­ciel Ro­sji, hra­bia de Did­dlow, znaj­do­wał się po jego pra­wi­cy. Did­dlow jest na­praw­dę wy­twor­nym mło­dzień­cem: w trak­cie ro­ko­wań trzy­krot­nie na­sy­łał na mnie zbi­rów, ale oczy­wi­ście wo­bec lu­dzi by­li­śmy przy­ja­ciół­mi i przy­wi­ta­li­śmy się w naj­ser­decz­niej­szy i naj­bar­dziej cza­ru­ją­cy spo­sób.

Ga­le­on­dżi jest – lub ra­czej był, nie­ste­ty!, gdyż skoń­czył udu­szo­ny po­wro­zem – zde­cy­do­wa­nym zwo­len­ni­kiem sta­rej szko­ły tu­rec­kiej po­li­ty­ki. Je­dli­śmy pal­ca­mi i za­miast ta­le­rzy mie­li­śmy ka­wał­ki chle­ba; je­dy­ną in­no­wa­cją, któ­rą do­pusz­czał, były eu­ro­pej­skie trun­ki; uży­wał ich też z wiel­kim za­pa­łem. Po­chła­niał ol­brzy­mie ilo­ści ja­dła. Mię­dzy in­ny­mi po­sta­wio­no przed nim ogrom­ny pół­mi­sek z ja­gnię­ciem ubra­nym we wła­sną weł­nę, na­dzia­nym śliw­ka­mi, czosn­kiem, asa­fe­ty­dą, pie­przem tu­rec­kim i in­ny­mi przy­pra­wa­mi: była to naj­wstręt­niej­sza mie­sza­ni­na, jaką kie­dy­kol­wiek jadł lub wą­chał żywy czło­wiek. Ga­le­on­dżi ob­ja­dał się tą po­tra­wą; zwy­cza­jem wschod­nim na­kła­dał ją swym przy­ja­cio­łom na pra­wo i na lewo, a na­tra­fiw­szy na szcze­gól­nie sma­ko­wi­ty ką­sek, wła­sno­ręcz­nie wpy­chał go go­ściom w usta.

Nig­dy nie za­po­mnę miny bied­ne­go Did­dlo­wa, kie­dy jego eks­ce­len­cja, ukrę­ciw­szy dużą por­cję po­tra­wy w gał­kę, z okrzy­kiem „Buk, Buk” (to bar­dzo do­bre) wsa­dził Did­dlo­wo­wi w gar­dło tę strasz­li­wą pi­gu­łę. Za­ży­wa­jąc ją Ro­sja­nin łyp­nął okrop­nie ocza­mi; po­łknął ją z gry­ma­sem, któ­ry zda­wał się być wstę­pem do kon­wul­sji, po czym schwy­ciw­szy sto­ją­cą obok bu­tel­kę, któ­rej za­war­tość wziął za Sau­ter­ne'a, a któ­ra oka­za­ła się fran­cu­skim ko­nia­kiem, wy­pił dusz­kiem pra­wie kwar­tę, nim po­znał swo­ją omył­kę. To go wy­koń­czy­ło: wy­nie­sio­no go z sali ja­dal­nej le­d­wo ży­we­go i po­ło­żo­no w al­tan­ce nad Bos­fo­rem, aby ochło­nął.

Kie­dy na­de­szła moja ko­lej, prze­łkną­łem swo­ją por­cję z uśmie­chem, po­wie­dzia­łem Bi­smil­lah , ob­li­za­łem war­gi z za­do­wo­le­niem, a gdy po­da­no na­stęp­ne da­nie, sam ukrę­ci­łem gał­kę tak zwin­nie i z taką gra­cją we­tkną­łem ją w gar­dło sta­re­go Ga­le­on­dżie­go, że zdo­by­łem jego ser­ce. Ro­sja zo­sta­ła na­tych­miast od­su­nię­ta od dwo­ru i trak­tat ka­bo­ba­no­po­li­tań­ski szczę­śli­wie pod­pi­sa­no. Co do Did­dlo­wa, był on skoń­czo­ny: zo­stał od­wo­ła­ny do Pe­ters­bur­ga, a sir Ro­de­rick Mur­chi­son wi­dział go pra­cu­ją­ce­go w ko­pal­niach Ura­lu, ozna­czo­ne­go nu­me­rem 3967.Nie po­trze­bu­ję chy­ba mó­wić, iż mo­ra­łem tej opo­wie­ści jest, że w to­wa­rzy­stwie zda­rza się wie­le nie­przy­jem­nych rze­czy, któ­re wy­pa­da prze­łknąć, i to z uśmie­chem na twa­rzy.ROZ­DZIAŁ DRU­GI SNOB KRÓ­LEW­SKI

Już daw­no, na sa­mym po­cząt­ku pa­no­wa­nia obec­nej na­szej naj­mi­ło­ściw­szej kró­lo­wej, zda­rzy­ło się „pew­ne­go po­god­ne­go let­nie­go wie­czo­ru” – jak­by po­wie­dział pan Ja­mes – że trzech czy czte­rech mło­dych ka­wa­le­rów po­pi­ja­ło po­obied­nie wino w go­spo­dzie „Pod Go­dłem Kró­lew­skim” pro­wa­dzo­nej przez pa­nią An­der­son w kró­lew­skiej po­sia­dło­ści Ken­sing­ton. Wie­czór był upoj­ny i po­dróż­ni oglą­da­li przez okno cza­ru­ją­cy ob­raz. Wy­so­kie wią­zy w sta­rych ogro­dach zie­le­ni­ły się buj­nie, a dro­gą po­my­ka­ły licz­ne po­wo­zy ary­sto­kra­cji an­giel­skiej kie­ru­jąc się ku po­bli­skie­mu pa­ła­co­wi, gdzie ksią­żę Sus­sex (któ­re­go do­cho­dy po­zwa­la­ły mu ostat­nio je­dy­nie na wy­da­wa­nie her­ba­tęk) po­dej­mo­wał swą kró­lew­ską sio­strze­ni­cę ofi­cjal­nym ban­kie­tem. Sko­ro ka­ro­ce szlach­ty zde­po­no­wa­ły swych wła­ści­cie­li przed pa­ła­cem, ich słu­dzy przy­szli po­cią­gnąć ciem­ne­go piwa w po­bli­skim ogro­dzie go­spo­dy „Pod Go­dłem Kró­lew­skim”. Przez na­sze okno przy­glą­da­li­śmy się tym lu­dziom. Na świę­te­go Bo­ni­fa­ce­go, był to nie­zwy­kły wi­dok!

Tu­li­pa­ny w ogro­dach Myn­he­era Van Dunc­ka nie mia­ły świet­niej szych barw niż pstro­ka­te li­be­rie tych słu­gu­sów. Riu­sze na ich pier­siach przy­po­mi­na­ły ko­lo­ro­we po­lne kwia­ty, wszyst­kie bar­wy tę­czy lśni­ły na ich plu­szo­wych haj­da­we­rach, a ci, któ­rzy mie­li dłu­gie la­ski, prze­cha­dza­li się po ogro­dzie z tym uro­czy­stym wdzię­kiem, z tym roz­kosz­nym po­dry­gi­wa­niem ły­dek, któ­re za­wsze tak nie­od­par­cie nas olśnie­wa. Ale­ja zda­wa­ła się dla nich za wą­ska, kie­dy tak kro­czy­li obok sie­bie, do­ty­ka­jąc się ka­nar­ko­wy­mi, kar­ma­zy­no­wy­mi i ja­sno­nie­bie­ski­mi wę­zła­mi sza­me­run­ków na ra­mio­nach.

Na­gle wśród tej dum­nej pa­ra­dy roz­legł się dźwięk dzwo­necz­ka, otwar­ły się bocz­ne drzwi i (po wy­sa­dze­niu z ka­ro­cy swej kró­lew­skiej pani) we­szli lo­ka­je Jej Kró­lew­skiej Mo­ści w szkar­łat­nych ubra­niach ozdo­bio­nych czar­nym plu­szem i epo­le­ta­mi.

Żal było pa­trzeć, jak tam­ci bie­da­cy roz­pierz­chli się przed no­wo­przy­by­ły­mi. Ani je­den z za­cnych pry­wat­nych plu­szow­ców nie mógł sta­wić czo­ła kró­lew­skim fa­ga­som. Ze­szli z alei, wpeł­zli do ciem­nych ką­tów i w mil­cze­niu pili swo­je piwo. Kró­lew­scy plu­szow­cy pa­no­szy­li się w ogro­dzie do chwi­li, kie­dy oznaj­mio­no, że obiad dla plu­szow­ców kró­lew­skich po­da­ny. Wów­czas wy­co­fa­li się, i z pa­wi­lo­nu, w któ­rym je­dli, do­cho­dzi­ły nas tra­dy­cyj­ne wi­wa­ty, mowy i skan­do­wa­ne okla­ski. Po­zo­sta­łych fa­ga­sów nie uj­rze­li­śmy już wię­cej.

Ko­cha­ne moje fa­ga­sy, tak nie­do­rzecz­nie pysz­ne w jed­nej chwi­li, a tak po­kor­ne w na­stęp­nej – są je­dy­nie ko­pia­mi swych do­cze­snych pa­nów. Kto ma­ło­dusz­nie po­dzi­wia mar­ne przy­mio­ty, jest Sno­bem – może ta de­fi­ni­cja naj­le­piej okre­śla cha­rak­ter Sno­ba.

Dla­te­go to wła­śnie za­ry­zy­ko­wa­łem, z naj­więk­szym zresz­tą sza­cun­kiem, umiesz­cze­nie Sno­ba kró­lew­skie­go na cze­le mej li­sty, zmu­sza­jąc wszyst­kich in­nych do ustą­pie­nia mu pierw­szeń­stwa, po­dob­nie jak fa­ga­sy ustą­pi­ły przed­sta­wi­ciel­stwu kró­lew­skie­mu w ogro­dach Ken­sing­ton. Po­wie­dzieć o ta­kim a ta­kim do­stoj­nym mo­nar­sze, że jest Sno­bem, to tyl­ko stwier­dzić, że Jego Kró­lew­ska Mość jest czło­wie­kiem. Kró­lo­wie są tak­że ludź­mi, a więc i Sno­ba­mi. W kra­ju, w któ­rym Sno­by sta­no­wią więk­szość, Su­per-Snob jest z pew­no­ścią oso­bą od­po­wied­nią do spra­wo­wa­nia rzą­dów. U nas uda­ło im się to w po­dzi­wu god­ny spo­sób.

Na przy­kład Ja­kub I był Sno­bem, i do tego szkoc­kim Sno­bem; nie ma na świe­cie bar­dziej do­kucz­li­we­go stwo­rze­nia. Wy­da­je się, iż nie po­sia­dał on ani jed­nej ludz­kiej za­le­ty: ani od­wa­gi, ani wspa­nia­ło­myśl­no­ści, ani uczci­wo­ści, ani ro­zu­mu, ale prze­czy­taj­cie so­bie, co o nim na­pi­sa­li wiel­cy wiesz­czo­wie i ucze­ni An­glii! Ka­rol II, wnuk jego, był łaj­da­kiem, ale nie był Sno­bem; na­to­miast współ­cze­sny mu Lu­dwik XIV, ten na­dę­ty czci­ciel ce­re­mo­nia­łu i biu­ro­kra­cji, był dla mnie za­wsze zu­peł­nie nie­wąt­pli­wym kró­lew­skim Sno­bem.

Nie będę jed­nak­że szu­kał przy­kła­dów Sno­bów kró­lew­skich w na­szym wła­snym kra­ju, ale wy­mie­nię są­sied­nie kró­le­stwo Brent­ford i jego zmar­łe­go mo­nar­chę, wiel­kie­go i nie­od­ża­ło­wa­ne­go Gor­giu­sa IV. Z tą samą uni­żo­no­ścią, z jaką lo­ka­je w go­spo­dzie „Pod Go­dłem Kró­lew­skim” ustą­pi­li przed kró­lew­ską li­be­rią, ary­sto­kra­cja na­ro­du brent­fordz­kie­go kła­nia­ła się i płasz­czy­ła przed Gor­giu­sem, pro­kla­mu­jąc go pierw­szym gen­tle­ma­nem w Eu­ro­pie. I do­praw­dy za­sta­na­wia­ją­ce jest, kogo gen­tle­me­ni uwa­ża­ją za gen­tle­ma­na, sko­ro nada­li Gor­giu­so­wi taki ty­tuł.

Co to zna­czy być gen­tle­ma­nem? Czy to zna­czy być uczci­wym, de­li­kat­nym, wspa­nia­ło­myśl­nym, dziel­nym, mą­drym i po­sia­da­jąc wszyst­kie te za­le­ty, oka­zy­wać je na ze­wnątrz w naj­bar­dziej uro­czy spo­sób? Czy gen­tle­man po­wi­nien być lo­jal­nym sy­nem, wier­nym mę­żem i uczci­wym oj­cem? Czy po­wi­nien wieść przy­zwo­ite ży­cie, pła­cić ra­chun­ki, mieć wy­kwint­ne i ele­ganc­kie upodo­ba­nia oraz wznio­słe i szla­chet­ne cele w ży­ciu? Jed­nym sło­wem, czy bio­gra­fia Pierw­sze­go

Gen­tle­ma­na w Eu­ro­pie nie po­win­na być taka, by mo­gły ją z po­żyt­kiem czy­tać na pen­sjach do­ra­sta­ją­ce pa­nien­ki z do­bre­go domu i stu­dio­wać z ko­rzy­ścią w za­kła­dach wy­cho­waw­czych szla­chet­ni mło­dzień­cy? Py­ta­nie to za­da­ję wszyst­kim wy­cho­waw­com mło­dzie­ży – pani El­lis i ko­bie­tom an­giel­skim, wszyst­kim na­uczy­cie­lom – od dok­to­ra Haw­trey aż do pana Squ­eer­sa. Wi­dzę przed sobą w wy­obraź­ni strasz­li­wy try­bu­nał mło­do­ści i nie­win­no­ści za­sia­da­ją­cy pod opie­ką swych wy­cho­waw­ców (jak na przy­kład owe dzie­sięć ty­się­cy ru­mia­nych sie­rot, wy­cho­wan­ków za­kła­du przy ka­te­drze św. Paw­ła), a przed nim – Gor­giu­sa bro­nią­ce­go swej spra­wy. Precz z sali są­do­wej, precz z sali są­do­wej, tłu­sty, sta­ry Flo­ry­ze­lu! Woź­ni, wy­rzuć­cie tego opu­chłe­go, po­kry­te­go kro­sta­mi dzia­da! Je­śli już Gor­gius musi mieć po­mnik w no­wym pa­ła­cu, któ­ry bu­du­je na­ród Brent­ford­czy­ków, po­wi­nien on sta­nąć w sali dla lo­ka­jów. Po­win­no się go przed­sta­wić przy kra­ja­niu fra­ka, w któ­rej to sztu­ce po­dob­no ce­lo­wał. Ucho­dził on rów­nież za wy­na­laz­cę pon­czu ma­ra­ski­no­we­go, kla­mer­ki do bu­tów (było to w cza­sie roz­kwi­tu jego mło­do­ści i in­wen­cji) oraz chiń­skie­go pa­wi­lo­nu, naj­ohyd­niej­sze­go bu­dyn­ku na świe­cie. Umiał po­wo­zić czwór­ką koni pra­wie tak do­brze jak woź­ni­ca bri­gh­toń­skie­go dy­li­żan­su, fech­to­wał się z gra­cją i jak po­wia­da­ją, grał do­brze na skrzyp­cach. Uśmie­chał się też z tak nie­od­par­tym wdzię­kiem, że oso­by do­pusz­czo­ne przed jego do­stoj­ne ob­li­cze sta­wa­ły mu się od­da­ne du­szą i cia­łem i pa­da­ły jego ofia­rą, tak jak kró­lik pada ofia­rą wiel­kie­go boa-du­si­cie­la.

Za­ło­żył­bym się, że gdy­by dzię­ki ja­kiejś re­wo­lu­cji po­sa­dzo­no na tro­nie brent­fordz­kim pana Wid­di­com­ba, lu­dzie by­li­by tak samo urze­cze­ni jego nie­od­par­cie mo­nar­szym uśmie­chem i drże­li­by klę­ka­jąc do uca­ło­wa­nia jego ręki. Gdy­by po­je­chał do Du­bli­nu, po­sta­wio­no by obe­lisk w miej­scu, gdzie wy­lą­do­wał, jak to uczy­ni­li Ir­land­czy­cy po wi­zy­cie Gor­giu­sa. Wszy­scy­śmy czy­ta­li z ucie­chą hi­sto­rię owej po­dró­ży kró­la do kra­ju ba­ra­niej po­traw­ki, gdzie obec­ność jego wzbu­dzi­ła taką fu­rię wier­no­pod­dań­czo­ści i gdzie naj­sław­niej­szy czło­wiek w kra­ju, ba­ron Bra­dwar­di­ne, wszedł­szy na po­kład kró­lew­skie­go jach­tu i zna­la­zł­szy kie­li­szek nad­pi­ty przez Gor­giu­sa, wło­żył go do kie­sze­ni jako bez­cen­ną pa­miąt­kę i po­wró­cił łód­ką na brzeg. Ale ba­ron usiadł na kie­lisz­ku, stłukł go i moc­no po­ciął poły swe­go fra­ka; w ten spo­sób bez­cen­na pa­miąt­ka zo­sta­ła po wsze cza­sy stra­co­na dla świa­ta. O szla­chet­ny Bra­dwar­di­ne! Cóż za sta­ro­świec­ki za­bo­bon zdo­łał rzu­cić cię na ko­la­na przed ta­kim boż­kiem?

Je­śli ma­cie ocho­tę po­fi­lo­zo­fo­wać nad zmien­no­ścią spraw ludz­kich, pójdź­cie obej­rzeć fi­gu­rę Gor­giu­sa w jego praw­dzi­wych, au­ten­tycz­nych sza­tach, w ga­bi­ne­cie fi­gur wo­sko­wych. Wstęp – je­den szy­ling. Dzie­ci i lo­ka­je – sześć pen­sów. Idź­cie, za­płać­cie sześć pen­sów.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI WPŁYW ARY­STO­KRA­CJI NA SNO­BÓW

W nie­dzie­lę mi­nął ty­dzień, od­kąd bę­dąc w na­szym mie­ście w ko­ście­le, sły­sza­łem, jak po na­bo­żeń­stwie dwóch Sno­bów wio­dło roz­mo­wę o pa­sto­rze. Je­den z nich py­tał dru­gie­go, kim jest ten du­chow­ny.

– Jest to pan Ta­kia-taki – od­po­wie­dział dru­gi Snob. – Ka­pe­lan do­mo­wy hra­bie­go Jak­mu-tam.

– Ach, do­praw­dy? – rzekł pierw­szy Snob to­nem nie­opi­sa­ne­go za­do­wo­le­nia.

W jego umy­śle or­to­dok­syj­ność i cha­rak­ter pa­sto­ra od tej chwi­li prze­sta­ły bu­dzić ja­kie­kol­wiek wąt­pli­wo­ści. Nie wie­dział o hra­bim wię­cej niż o ka­pe­la­nie, ale po­wziął opi­nię o cha­rak­te­rze tego ostat­nie­go na pod­sta­wie au­to­ry­te­tu pierw­sze­go i po­szedł do domu zu­peł­nie za­do­wo­lo­ny z jego wie­leb­no­ści – jak praw­dzi­wy, nędz­ny, uni­żo­ny Sno­bik.

Zda­rze­nie to dało mi wię­cej do my­śle­nia niż samo ka­za­nie; za­du­ma­łem się nad roz­mia­ra­mi i do­nio­sło­ścią lor­do­chwal­stwa w na­szym kra­ju. Cóż to mo­gło mieć za zna­cze­nie dla Sno­ba, czy jego wie­leb­ność jest, czy nie jest ka­pe­la­nem jego lor­dow­skiej mo­ści? Ja­każ cześć dla ty­tu­łu para pa­no­szy się w tym wol­nym kra­ju! Je­ste­śmy nią wszy­scy ob­ję­ci i wszy­scy na klęcz­kach od­da­je­my hołd ty­tu­łom. A je­śli cho­dzi o wiel­ki te­mat, któ­ry oma­wiam, są­dzę, że wpływ in­sty­tu­cji pa­rów na sno­bizm prze­wyż­szył wszyst­kie inne wpły­wy.

Wzrost licz­by Sno­bów, po­pie­ra­nie ich i pod­trzy­my­wa­nie za­wdzię­cza­my ro­dom ary­sto­kra­tycz­nym, co we­dług słów lor­da Joh­na Rus­se­la, jest z ich stro­ny „bez­cen­ną usłu­gą”.

I nie może być in­a­czej. Czło­wiek zdo­by­wa wiel­ki ma­ją­tek, po­ma­ga sku­tecz­nie ja­kie­muś mi­ni­stro­wi, wy­gry­wa wal­ną bi­twę, za­wie­ra trak­tat albo wresz­cie jest zdol­nym praw­ni­kiem, po­bie­ra nie­zli­czo­ne ho­no­ra­ria i zo­sta­je sę­dzią; w na­gro­dę za to kraj ob­da­rza go na za­wsze zło­tą ko­ro­ną (o więk­szej lub mniej­szej ilo­ści pa­łek lub li­ści), ty­tu­łem oraz god­no­ścią usta­wo­daw­cy. „Za­słu­gi two­je są tak wiel­kie – mówi na­ród – że two­im dzie­ciom wol­no bę­dzie nami rzą­dzić. To zu­peł­nie nie szko­dzi, że twój naj­star­szy syn jest idio­tą; uwa­ża­my two­je za­słu­gi za tak znacz­ne, że two­je god­no­ści prze­le­ją się na nie­go z chwi­lą, gdy śmierć po­zba­wi twe szla­chet­ne buty ich wła­ści­cie­la. Je­śli je­steś bied­ny, damy ci tyle pie­nię­dzy, aby­ście mo­gli, ty i twój pier­wo­rod­ny, żyć sta­le w do­stat­ku i splen­do­rach. Ży­cze­niem na­szym jest, aby w tym szczę­śli­wym kra­ju ist­nia­ła osob­na rasa dzier­żą­ca naj­wyż­sze god­no­ści, otrzy­mu­ją­ca wszyst­kie pierw­sze na­gro­dy i ma­ją­ca naj­więk­sze szan­se zdo­by­cia wszel­kich rzą­do­wych po­sad i no­mi­na­cji. Nie mo­że­my zro­bić pa­rów z wszyst­kich two­ich ko­cha­nych dzie­ci – uczy­ni­ło­by to ty­tuł para po­spo­li­tym i za­tło­czy­ło­by nad­mier­nie Izbę Lor­dów – ale będą one mia­ły wszyst­ko, co rząd jest w sta­nie ofia­ro­wać: będą ka­pi­ta­na­mi i pod­puł­kow­ni­ka­mi ma­jąc dzie­więt­na­ście lat, pod­czas gdy sę­dzi­wi po­rucz­ni­cy tkwić będą po trzy­dzie­ści lat przy musz­trze; ma­jąc lat dwa­dzie­ścia je­den będą do­wo­dzi­li stat­ka­mi i we­te­ra­na­mi, któ­rzy bili się już wte­dy, kie­dy ich nie było jesz­cze na świe­cie. A zwa­żyw­szy, iż je­ste­śmy wy­bit­nie wol­nym na­ro­dem, tu­dzież aby za­chę­cić każ­de­go do speł­nia­nia jego obo­wiąz­ków, po­wia­da­my wszyst­kim lu­dziom wszyst­kich sta­nów: zrób­cie ol­brzy­mi ma­ją­tek, po­bie­raj­cie ogrom­ne ho­no­ra­ria jako praw­ni­cy albo wy­gła­szaj­cie wiel­kie prze­mó­wie­nia, lub wresz­cie wy­róż­nij­cie się i wy­graj­cie ja­kąś bi­twę – a wów­czas. na­wet wy wstą­pi­cie do uprzy­wi­le­jo­wa­nej kla­sy, a dzie­ci wa­sze au­to­ma­tycz­nie będą nami rzą­dzić.”

Jak­żeż mo­że­my za­po­biec sno­bi­zmo­wi, je­śli taka po­tęż­na in­sty­tu­cja na­ro­do­wa ist­nie­je tyl­ko po to, aby od­da­wać mu cześć? Jak mo­że­my nie płasz­czyć się przed lor­da­mi? By­ło­by to wbrew na­tu­rze ludz­kiej. Któ­ryż czło­wiek zdo­ła się oprzeć tak prze­moż­nej po­ku­sie? Na­tchnie­ni tym, co nosi na­zwę szla­chet­ne­go współ­za­wod­nic­twa, nie­któ­rzy uga­nia­ją się za za­szczy­ta­mi i zdo­by­wa­ją je; inni, sami zbyt sła­bi i ma­ło­dusz­ni, śle­po wiel­bią i ko­rzą się przed tymi, co je zdo­by­li; jesz­cze inni, któ­rym się nie po­wio­dło, wście­kle nie­na­wi­dzą, wy­my­śla­ją i za­zdrosz­czą. Bar­dzo nie­wie­lu jest tak ła­god­nych i zgo­ła nie za­ro­zu­mia­łych fi­lo­zo­fów, któ­rzy po­tra­fią ze spo­ko­jem ob­ser­wo­wać stan, w ja­kim znaj­du­je się spo­łe­czeń­stwo, mia­no­wi­cie: zor­ga­ni­zo­wa­ne płasz­cze­nie się, uświę­co­ny usta­wa­mi, pod­ły kult czło­wie­ka i ma­mo­ny, jed­nym sło­wem – uwiecz­nio­ny sno­bizm, i spo­koj­nie od­nio­są się do tego zja­wi­ska. I cie­kaw je­stem, czy wśród tych spo­koj­nych mo­ra­li­stów zna­la­zł­by się choć je­den, któ­re­go ser­ce nie za­bi­ło­by za­do­wo­le­niem, gdy­by moż­na go było oglą­dać spa­ce­ru­ją­ce­go po Pall Mall w to­wa­rzy­stwie dwóch ksią­żąt? Nie, w na­szych wa­run­kach spo­łecz­nych nie­po­do­bień­stwem jest nie być cza­sa­mi Sno­bem.

Wa­run­ki te pcha­ją czło­wie­ka z gmi­nu do sno­bi­stycz­nej pod­ło­ści, szlach­ci­ca zaś – do sno­bi­stycz­nej aro­gan­cji. Szla­chet­na mar­ki­za w opi­sie swych po­dró­ży ubo­le­wa, że pa­sa­że­ro­wie pa­row­ców zmu­sze­ni są sty­kać się z „ludź­mi wszel­kie­go ro­dza­ju i sta­nu”, da­jąc przez to do zro­zu­mie­nia, że prze­sta­wa­nie ze stwo­rze­nia­mi bo­ski­mi przy­kre jest dla jej lor­dow­skiej mo­ści, któ­ra jest od nich wyż­sza. Kie­dy mar­ki­za X pi­sze w ten spo­sób, mu­si­my pa­mię­tać, że tego ro­dza­ju uczu­cie nie by­ło­by na­tu­ral­ne w ser­cu żad­nej ko­bie­ty. Zwy­czaj jed­nak płasz­cze­nia się i słu­żal­czo­ści przy­ję­ty przez całe oto­cze­nie tej pięk­nej i wspa­nia­łej damy, wła­ści­ciel­ki tylu a tylu czar­nych i in­nych bry­lan­tów, istot­nie do­pro­wa­dził ją do prze­ko­na­nia, że jest wyż­sza po­nad ogół i że lu­dzie nie po­win­ni ob­co­wać z nią in­a­czej jak na wiel­ki dy­stans. Pa­mię­tam, że by­łem kie­dyś w Ka­irze w chwi­li, gdy je­den z eu­ro­pej­skich ksią­żąt krwi prze­jeż­dżał tam­tę­dy w dro­dze do In­dii. Pew­ne­go wie­czo­ru w go­spo­dzie za­pa­no­wa­ło wiel­kie po­ru­sze­nie: ja­kiś czło­wiek uto­pił się w po­bli­skiej stud­ni. Wszy­scy miesz­kań­cy ho­te­lu wy­bie­gli na po­dwó­rze, a wśród nich wasz uni­żo­ny słu­ga. Za­py­tał on pew­ne­go mło­dzień­ca o po­wód ca­łe­go tego za­mie­sza­nia. Skąd mia­łem wie­dzieć, że ten mło­dy czło­wiek był księ­ciem krwi? Nie miał ko­ro­ny ani ber­ła: ubra­ny był w bia­łą kurt­kę i fil­co­wy ka­pe­lusz, ale oka­zał zdzi­wie­nie, że ktoś zwra­ca się do nie­go. Od­po­wie­dział ja­kimś nie­zro­zu­mia­łym mruk­nię­ciem i – ski­nął na ad­iu­tan­ta, by ten pod­szedł r o z m ó w i ć s i ę z e m n ą. To na­sza wina, a nie moż­nych tego świa­ta, że uwa­ża­ją się oni za sto­ją­cych o tyle wy­żej od nas. Je­śli bę­dziesz upar­cie rzu­cał się pod koła, po­sąg Krisz­ny prze­je­dzie po to­bie, mo­żesz być tego pew­ny; i je­śli­by przed nami, dro­gi mój przy­ja­cie­lu, wy­bi­ja­no co­dzien­nie po­kło­ny, gdy­by­śmy na­po­ty­ka­li na każ­dym kro­ku lu­dzi płasz­czą­cych się przed nami w nie­wol­ni­czym uwiel­bie­niu – wpa­dli­by­śmy cał­kiem na­tu­ral­nie w ton wyż­szo­ści i przy­ję­li­by­śmy wiel­kość, któ­rą by świat tak upo­rczy­wie nas ob­da­rzał.

A oto – za­czerp­nię­ty z po­dró­ży lor­da L. przy­kład, jak spo­koj­nie, po­god­nie i na­tu­ral­nie wiel­ki czło­wiek przyj­mu­je hoł­dy niż­szych od sie­bie. Po kil­ku głę­bo­kich i wni­kli­wych uwa­gach o mie­ście Bruk­se­li, jego lor­dow­ska mość pi­sze: „Ba­wiąc dni kil­ka w ho­te­lu «Bel­le Vue» – za­kła­dzie ogrom­nie prze­chwa­lo­nym, ale ani w po­ło­wie tak wy­god­nym jak «Hôtel de Fran­ce» – po­zna­łem dok­to­ra L., le­ka­rza po­sel­stwa. Pra­gnął on wo­bec mnie spra­wo­wać ho­no­ry domu i za­mó­wił dla nas u sze­fa re­stau­ra­cji un dîner en gou­r­mand, utrzy­mu­jąc, że za­ka­su­je on pa­ry­skie­go Ro­che­ra. Sie­dzia­ło nas sześć czy osiem osób przy sto­le i wszy­scy zgo­dzi­li­śmy się, że obiad był nie­skoń­cze­nie gor­szy od pa­ry­skie­go, a przy tym o wie­le droż­szy. Tak to bywa z ko­pia­mi."

I tak to bywa z je­go­mo­ścia­mi w ro­dza­ju tego, któ­ry wy­dał obiad. Dok­tor L., pra­gnąc „czy­nić ho­no­ry domu” wo­bec jego lor­dow­skiej mo­ści, fe­tu­je go naj­lep­szy­mi spe­cja­ła­mi, któ­re moż­na do­stać za pie­nią­dze, a lord znaj­du­je ucztę kosz­tow­ną i mar­ną. Kosz­tow­ną! Nie była ona kosz­tow­na dla nie­go. Mar­ną! Pan L. zro­bił, co mógł, by za­do­wo­lić szla­chet­ne pod­nie­bie­nie lor­da, tym­cza­sem ten przyj­mu­je ucztę, a am­fi­trio­na od­pra­wia z przy­mów­ką. To tak, jak­by pa­sza o trzech buń­czu­kach skar­żył się na nie dość hoj­ny bak­szysz.

Ale jak­że­by mo­gło być in­a­czej w kra­ju, gdzie lor­do­chwal­stwo jest czę­ścią skła­do­wą na­sze­go cre­do i gdzie dzie­ci na­sze uczy się od ma­łe­go uwa­żać Księ­gę pa­rów za dru­gą Bi­blię An­gli­ka?ROZ­DZIAŁ CZWAR­TY «KRO­NI­KA DWOR­SKA» I JEJ WPŁYW NA SNO­BÓW

Przy­kład jest naj­lep­szą na­uką, za­cznij­my więc od praw­dzi­wej i au­ten­tycz­nej hi­sto­rii, któ­ra una­ocz­nia, jak wy­cho­wu­je się mło­dych ary­sto­kra­tycz­nych Sno­bów i jak wcze­śnie ich sno­bizm do­pro­wa­dza­ny bywa do roz­kwi­tu. Pew­na pięk­na i mod­na dama (wy­bacz, ła­ska­wa pani, że hi­sto­ria twa zo­sta­nie po­da­na do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści, jest ona jed­nak tak umo­ral­nia­ją­ca, że po­win­na być zna­na sze­ro­kie­mu ogó­ło­wi) opo­wia­da­ła mi, że w cza­sach swej wcze­snej mło­do­ści mia­ła zna­jo­mą, któ­ra obec­nie jest zresz­tą rów­nież pięk­ną i mod­ną damą. Sko­ro wy­mie­nię pan­nę Snob­ky, cór­kę sir Snob­ky'ego, któ­rej pre­zen­ta­cja u dwo­ru wy­wo­ła­ła taką sen­sa­cję, czyż po­trze­bu­ję jesz­cze mó­wić coś wię­cej?

Kie­dy pan­na Snob­ky była jesz­cze tak mło­da, że prze­by­wa­ła w po­ko­jach dzie­cin­nych i cho­dzi­ła na spa­ce­ry do St. Ja­mes Park pod opie­ką fran­cu­skiej gu­wer­nant­ki oraz ol­brzy­mie­go, wło­cha­te­go fa­ga­sa w ka­nar­ko­wej li­be­rii domu Snob­kych, spo­ty­ka­ła nie­kie­dy na tych prze­chadz­kach lor­da Klau­diu­sza Lol­li­po­pa, młod­sze­go syna mar­ki­za Sil­la­bub. W sa­mej peł­ni se­zo­nu ro­dzi­na Snob­ky na­gle, z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn, po­sta­no­wi­ła opu­ścić Lon­dyn. Pan­na Snob­ky roz­ma­wia­ła ze swo­ją przy­ja­ciół­ką i po­wier­ni­cą.

– Co po­wie bied­ny Klau­diusz Lol­li­pop, kie­dy usły­szy o mo­jej nie­obec­no­ści? – spy­ta­ło czu­łe dziew­cząt­ko.

– Och, może się wca­le nie do­wie – od­rze­cze po­wier­ni­ca.

– Ależ, moja dro­ga, prze­czy­ta o tym w ga­ze­tach – od­po­wie­dzia­ła ko­cha­na sied­mio­let­nia mod­ni­sia.

Już wte­dy zna­ła swo­ją waż­ność i wie­dzia­ła, jak cały an­giel­ski świat, wszyst­kie tzw. do­bre ro­dzi­ny, wszy­scy czci­cie­le Srebr­ne­go Wi­del­ca, wszy­scy plot­ka­rze, wszyst­kie pa­nie skle­pi­ka­rzo­we, kraw­co­we, re­jen­to­we i kup­co­we (któ­re mają rów­nie mało szans, by ob­co­wać to­wa­rzy­sko z ja­kimś przed­sta­wi­cie­lem rodu Snob­kych, jak mój miły czy­tel­nik na zje­dze­nie ko­la­cji w to­wa­rzy­stwie ce­sa­rza chiń­skie­go), śle­dzi każ­dy krok Snob­kych z za­in­te­re­so­wa­niem i lubi wie­dzieć, kie­dy przy­jeż­dża­ją oni do Lon­dy­nu i kie­dy go opusz­cza­ją.

Oto opis su­kien pan­ny Snob­ky i jej mat­ki, lady Snob­ky, przy­to­czo­ny z ga­ze­ty:

MISS SNOB­KY

Ha­bit de Cour – skła­da­ją­cy się z żół­tej ga­zo­wej suk­ni, na­rzu­co­nej na spód z ja­sno­zie­lo­ne­go bro­ka­tu, skro­jo­nej en ta­blier – i przy­bra­nej pęcz­ka­mi bruk­sel­ki; sta­nik i rę­ka­wy suto ozdo­bio­ne su­ta­żem, tren ró­żo­wy, usia­ny bia­ły­mi rzod­kiew­ka­mi. Strój gło­wy: mar­chew­ki i marsz­czo­ne wstąż­ki.

LADY SNOB­KY

Co­stu­me de Cour – skła­da­ją­cy się z suk­ni z tre­nem z naj­wspa­nial­szych pe­kiń­skich chu­s­tek, wy­twor­nie przy­bra­nej ce­ki­na­mi, dże­ta­mi i czer­wo­ną ta­siem­ką. Sta­nik i spód z ja­sno­nie­bie­skiej wel­we­ty­ny, wy­koń­czo­ne fal­ban­ka­mi i ko­kar­da­mi ze sznu­ra do dzwon­ków. Na pier­siach – ro­ga­lik. Strój gło­wy: pta­sie gniaz­do z raj­skim pta­kiem, osa­dzo­ne na bo­ga­tej ko­łat­ce

en fer­ron­ni­ére. Ten wspa­nia­ły ubiór, wy­ko­na­ny przez Ma­da­me Ca­ro­li­ne z Re­gent Stre­et, bu­dził po­wszech­ny po­dziw.

Ta­kie rze­czy się czy­ta. O, pani El­lis! O mat­ki, cór­ki, ciot­ki i bab­ki an­giel­skie, ta­kie to pi­sa­ni­ny umiesz­cza się dla was w ga­ze­tach! Jak mo­że­cie nie być mat­ka­mi, cór­ka­mi itd. Sno­bów, sko­ro po­da­je się wam po­dob­ne bzdu­ry?

Ró­żo­wą stop­kę ele­ganc­kiej chiń­skiej pa­nien­ki wpy­cha się w trze­wik roz­mia­ra­mi zbli­żo­ny do sol­nicz­ki i trzy­ma się w nim bied­ne pa­lusz­ki, uwię­zio­ne i pod­kur­czo­ne, tak dłu­go, aż skar­le­ją na do­bre. Póź­niej już sto­pa nie uro­śnie do na­tu­ral­nej wiel­ko­ści, gdy­by na­wet dać jej ba­lię za­miast buta, i Chin­ka na całe ży­cie ma ma­leń­kie sto­py i jest ka­le­ką. O, dro­ga pan­no Wig­gins, niech pani dzię­ku­je swe­mu lo­so­wi, że te pięk­ne nóż­ki pani – cho­ciaż za­kli­nam się, iż w cho­dzie są tak małe, że ich pra­wie nie wi­dać – niech pani dzię­ku­je lo­so­wi, że świat nig­dy cze­goś po­dob­ne­go z nimi nie uczy­nił; ale niech pani ro­zej­rzy się wo­ko­ło i zo­ba­czy, ilu pani przy­ja­ciół­kom z naj­wyż­szych sfer przed­wcze­śnie i nie­ule­czal­nie spa­czo­no i skrę­po­wa­no mó­zgi.

Jak moż­na wy­ma­gać od tych bied­nych stwo­rzeń, by po­ru­sza­ły się na­tu­ral­nie, sko­ro świat i wła­śni ro­dzi­ce tak okrut­nie je oka­le­czy­li? Tak dłu­go jak ist­nie­je Kro­ni­ka dwor­ska, skąd, u li­cha, mają lu­dzie w niej wy­mie­nia­ni uwa­żać się za rów­nych uni­żo­nej ra­sie, któ­ra co­dzien­nie czy­ta te wstręt­ne bzdu­ry? Zda­je mi się, że nasz kraj jest obec­nie je­dy­nym kra­jem na świe­cie, gdzie kwit­nie nadal w peł­ni Kro­ni­ka dwor­ska i gdzie czy­ta się: „Dzi­siaj Jego Kró­lew­ska Wy­so­kość ksią­żę Pat­ty­pan zo­stał wy­wie­zio­ny w wó­zecz­ku na świe­że po­wie­trze”, „Księż­nicz­ka Pim­mi­ny po­je­cha­ła na spa­cer w asy­ście swych dam dwo­ru ł w to­wa­rzy­stwie swej lal­ki” itd. śmie­je­my się z po­wa­gi, z jaką Sa­int Si­mon oznaj­mia, że „Sa Ma­je­sté se médi­ca­men­te au­jo­urd'hui” . To samo sza­leń­stwo od­by­wa się prze­cież co dnia tuż pod na­szym no­sem… ów cu­dow­ny a ta­jem­ni­czy czło­wiek, au­tor Kro­ni­ki dwor­skiej, co wie­czór z peł­ną tecz­ką na­wie­dza re­dak­cje cza­so­pism. Kie­dyś po­pro­si­łem pew­ne­go re­dak­to­ra, aby po­zwo­lił mi za­cza­ić się na nie­go.

Sły­sza­łem, że w pew­nym kró­le­stwie, gdzie ksią­żę-mał­żo­nek jest z po­cho­dze­nia Niem­cem (musi to być Por­tu­ga­lia, gdyż kró­lo­wa tego kra­ju po­ślu­bi­ła nie­miec­kie­go księ­cia, któ­re­go miej­sco­wa lud­ność po­dzi­wia i bar­dzo sza­nu­je), ile­kroć ów ksią­żę bawi się po­lo­wa­niem na kró­li­ki w Cin­tra lub też na ba­żan­ty w Ma­fra, strzel­by na­bi­ja mu oczy­wi­ście ga­jo­wy, po czym po­da­je je szlach­ci­co­wi-ko­niu­sze­mu, ten zaś po­da­je je z ko­lei księ­ciu, któ­ry strze­la, od­da­je wy­strze­lo­ną broń szlach­ci­co­wi, któ­ry wrę­cza ją ga­jo­we­mu, i tak da­lej. Ale ksią­żę nie przyj­mie strzel­by z rąk tego, któ­ry ją ła­du­je.

Do­pó­ki trwać bę­dzie ta nie­na­tu­ral­na i po­twor­na ety­kie­ta, mu­szą ist­nieć Sno­by. Wszyst­kie trzy oso­by za­an­ga­żo­wa­ne w tej trans­ak­cji są w owej chwi­li Sno­ba­mi.

Pierw­szy Snob, ga­jo­wy – naj­mniej­szy ze wszyst­kich, gdyż spra­wu­je swo­ją co­dzien­ną służ­bę; tu­taj jed­nak wy­stę­pu­je jako Snob, to zna­czy uni­ża się przed inną ludz­ką isto­tą (księ­ciem), z któ­rym wol­no mu kon­tak­to­wać się tyl­ko przez oso­bę trze­cią. Wol­ny por­tu­gal­ski ga­jo­wy, któ­ry uzna­je się za nie­god­ne­go kon­tak­to­wa­nia się z kim­kol­wiek bez­po­śred­nio, daje do­wód, że jest Sno­bem.

Dru­gi Snob – szlach­cic peł­nią­cy służ­bę przy księ­ciu. Je­śli od­biór strzel­by od ga­jo­we­go ma uwła­czać księ­ciu, speł­nie­nie tej czyn­no­ści uwła­cza tak­że szlach­ci­co­wi. Wy­stę­pu­je on jako Snob wo­bec ga­jo­we­go, któ­re­mu prze­szka­dza w kon­tak­to­wa­niu się z księ­ciem, oraz wo­bec księ­cia, któ­re­mu skła­da po­ni­ża­ją­cy hołd.

Trze­ci Snob – por­tu­gal­ski ksią­żę-mał­żo­nek. Znie­wa­ża on w ten spo­sób swych bliź­nich. Nic złe­go by się nie sta­ło, gdy­by przy­jął wprost usłu­gę ga­jo­we­go, przyj­mu­jąc ją jed­nak po­śred­nio, znie­wa­ża i samą usłu­gę, i oby­dwu lu­dzi, któ­rzy ją speł­nia­ją, to­też twier­dzę z ca­łym na­leż­nym re­spek­tem, że jest on nie­wąt­pli­wym, choć kró­lew­skim Sn–m.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: