Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ksieni z Castro - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ksieni z Castro - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 239 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Me­lo­dra­mat po­ka­zał nam tyle razy roz­bój­ni­ków wło­skich szes­na­ste­go wie­ku i tyle osób mó­wi­ło o nich bez zna­jo­mo­ści przed­mio­tu, że obec­nie mamy o nich naj­fał­szyw­sze po­ję­cia. Moż­na rzec ogól­nie, że roz­bój­ni­cy ci byli opo­zy­cją prze­ciw okrut­nym rzą­dom, któ­re za­ję­ły we Wło­szech miej­sce śre­dnio­wiecz­nych re­pu­blik. Nowy ty­ran był to za­zwy­czaj naj­bo­gat­szy oby­wa­tel po­grze­ba­nej re­pu­bli­ki, któ­ry aby po­zy­skać so­bie lud, zdo­bił mia­sta wspa­nia­ły­mi ko­ścio­ła­mi i pięk­ny­mi ob­ra­za­mi. Tacy byli Po­len­ti­ni w Ra­wen­nie, Man­fre­di w Fa­en­za, Ria­rio w Imo­la, Cane w We­ro­nie, Ben­ti­vo­glio w Bo­lo­nii, Vi­scon­ti w Me­dio­la­nie i wresz­cie naj­mniej wo­jow­ni­czy a naj­ob­łud­niej­si ze wszyst­kich Me­dy­ce­usze we Flo­ren­cji. Spo­mię­dzy hi­sto­ry­ków tych ma­łych pań­ste­wek ża­den nie ośmie­lił się opi­sać nie­zli­czo­nych otruć i mor­dów spo­wo­do­wa­nych stra­chem, któ­ry nę­kał tych ma­łych ty­ra­nów; owi po­waż­ni hi­sto­ry­cy byli na ich żoł­dzie. Zważ­cie, że każ­dy z tych ty­ra­nów znał oso­bi­ście każ­de­go z re­pu­bli­ka­nów, o któ­rych wie­dział, że go nie­na­wi­dzą (wiel­ki ksią­żę To­ska­nii, Ko­sma, znał na przy­kład Stroz­zie­go), że wie­lu z tych ty­ra­nów zgi­nę­ło gwał­tow­ną śmier­cią, a zro­zu­mie­cie głę­bo­kie nie­na­wi­ści, wie­ku­istą nie­uf­ność, któ­re dały Wło­chom szes­na­ste­go wie­ku tyle in­te­li­gen­cji i od­wa­gi, a tyle ge­niu­szu ich ar­ty­stom. Uj­rzy­cie, iż owe na­mięt­no­ści nie po­zwo­li­ły się roz­wi­nąć dość po­ciesz­ne­mu prze­są­do­wi z epo­ki pani de Se­vi­gne, któ­ry na­zwa­no ho­no­rem, a któ­ry po­le­gał zwłasz­cza na tym, aby po­świę­cić ży­cie dla swe­go pana i dla spodo­ba­nia się da­mom. W szes­na­stym wie­ku we Fran­cji dzia­łal­ność męż­czy­zny i jego istot­na war­tość mo­gły się ob­ja­wić i zy­skać po­dziw je­dy­nie na polu bi­twy lub w po­je­dyn­kach; że zaś ko­bie­ty lu­bią od­wa­gę, a zwłasz­cza ju­nac­two, sta­ły się one naj­wyż­szy­mi sę­dzia­mi war­to­ści męż­czyzn. Wów­czas to zro­dził się duch ga­lan­te­rii, któ­ry spro­wa­dził stop­nio­we za­mie­ra­nie wszyst­kich na­mięt­no­ści, a na­wet mi­ło­ści, na rzecz okrut­ne­go ty­ra­na, któ­re­mu pod­da­je­my się wszy­scy: próż­no­ści. Kró­lo­wie po­pie­ra­li próż­ność, i mie­li ra­cję: stąd wła­dza wstą­żecz­ki or­de­ro­wej.

We Wło­szech czło­wiek wy­róż­niał się czy­nem wszel­kie­go ro­dza­ju, pchnię­ciem szpa­dy, jak od­kry­ciem daw­ne­go rę­ko­pi­su; patrz Pe­trar­kę, bo­żysz­cze swo­ich cza­sów. Ko­bie­ta w XVI wie­ku ko­cha­ła czło­wie­ka bie­głe­go w gre­czyź­nie ty­leż, i wię­cej, ile by ko­cha­ła wsła­wio­ne­go od­wa­gą na polu bi­twy. Wów­czas wi­dzia­ło się na­mięt­no­ści, a nie od­ruch ga­lan­te­rii. Oto wiel­ka róż­ni­ca mię­dzy Wło­cha­mi a Fran­cją; oto cze­mu Wło­chy dały ży­cie Ra­fa­elom, Gior­gio­nom, Ty­cja­nom, Cor­reg­giom, gdy Fran­cja wy­da­ła owych wszyst­kich wiel­kich ry­ce­rzy XVI wie­ku, nie­zna­nych dzi­siaj, z któ­rych każ­dy po­za­bi­jał tak wiel­ką licz­bę nie­przy­ja­ciół-

Pro­szę mi da­ro­wać te su­ro­we praw­dy. Jak bądź się rze­czy mają, okrut­ne i ko­niecz­ne po­msty ma­łych ty­ra­nów wło­skich w śred­nich wie­kach po­zy­ska­ły roz­bój­ni­kom ser­ce lud­no­ści. Nie­na­wi­dzo­no ban­dy­tów, kie­dy kra­dli ko­nie, zbo­że, pie­nią­dze, sło­wem, rze­czy po­trzeb­ne do ży­cia; ale w głę­bi ser­ca lud był po ich stro­nie, a dziew­czę­ta wiej­skie prze­kła­da­ły nad wszyst­kich mło­de­go chłop­ca, któ­ry bo­daj raz w ży­ciu zmu­szo­ny był an­dar alla ma­chia, to zna­czy umy­kać w las i szu­kać schro­nie­nia u zbój­ców po ja­kimś nie­roz­waż­nym czy­nie.

Za na­szych cza­sów jesz­cze każ­dy, oczy­wi­ście, lęka się spo­tka­nia z roz­bój­ni­ka­mi; ale kie­dy ich do­się­gnie kara, każ­dy współ­czu­je z nimi. To stąd, że ów na­ród tak in­te­li­gent­ny, tak drwią­cy, któ­ry śmie­je się ze wszyst­kich ma­ni­fe­stów wy­da­nych pod cen­zu­rą swo­ich pa­nów, na­mięt­nie czy­tu­je po­ema­ci­ki opo­wia­da­ją­ce z za­pa­łem ży­cie naj­sław­niej­szych ban­dy­tów. He­ro­izm miesz­czą­cy się w tych opo­wia­da­niach po­ru­sza stru­nę ar­ty­stycz­ną, któ­ra za­wsze żyje w niż­szych kla­sach. Zresz­tą ten lud jest tak znu­dzo­ny urzę­do­wy­mi po­chwa­ła­mi od­da­wa­ny­mi pew­nym lu­dziom, że wszyst­ko, co nie jest ofi­cjal­ne, tra­fia mu pro­sto do ser­ca. Trze­ba wie­dzieć, że pro­sty lud we Wło­szech ma pew­ne bo­lącz­ki, któ­rych po­dróż­ny, choć­by żył w tym kra­ju dzie­sięć lat, nie spo­strzegł­by nig­dy. Na przy­kład przed pięt­na­stu laty, za­nim roz­trop­ność rzą­dów wy­tę­pi­ła zbój­ców*, nie­rzad­ko zda­rza­ło się, że wy­pra­wy ich mia­ły na celu uka­ra­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści gu­ber­na­to­rów w ma­łych mia­stach. Gu­ber­na­to­rzy ci, sa­mo­wład­ni urzęd­ni­cy o pła­cy nie prze­wyż­sza­ją­cej dwu­dzie­stu ta­la­rów mie­sięcz­nie, są oczy­wi­ście na żoł­dzie naj­znacz­niej­szej ro­dzi­ny, któ­ra za po­mo­cą tego bar­dzo pro­ste­go środ­ka gnę­bi swo­ich wro­gów. Je­że­li zbój­com nie za­wsze się uda­wa­ło ska­rać tych ma­łych de­spo­tów, przy­najm­niej drwi­li so­bie z nich i pła­ta­li im pso­ty, co jest nie­drob­ną rze­czą w oczach tego dow­cip­ne­go ludu. Sa­ty­rycz­ny so­net po­cie­sza Wło­cha po wszyst­kich nie­do­lach,

* Ga­spa­ro­ne, ostat­ni zbój­ca, pod­dał się rzą­do­wi w 1826; jest uwię­zio­ny ze swo­imi trzy­dzie­sto­ma dwo­ma ludź­mi w cy­ta­de­li w Ci­vi­ta-Vec­chia. Do pod­da­nia się zmu­sił go brak wody na szczy­tach Ape­ni­nów, gdzie się schro­nił. Jest to czło­wiek in­te­li­gent­ny o cie­ka­wej twa­rzy. (Przyp… aut.)

a znie­wa­gi nie za­po­mi­na on nig­dy. Oto dru­ga za­sad­ni­cza róż­ni­ca mię­dzy Wło­chem i Fran­cu­zem.

Sko­ro w szes­na­stym wie­ku gu­ber­na­tor ska­zał na śmierć bied­ne­go miesz­kań­ca, znie­na­wi­dzo­ne­go przez moż­ną ro­dzi­nę, czę­sto zbój­cy na­pa­da­li na wię­zie­nie i pró­bo­wa­li uwol­nić ofia­rę. Ze swej stro­ny po­tęż­ne ro­dzi­ny, nie ufa­jąc zbyt­nio ośmiu czy dzie­się­ciu rzą­do­wym żoł­nie­rzom ma­ją­cym strzec więź­nia, wy­sta­wia­li swo­im kosz­tem, od­dział żoł­nie­rzy na­jem­nych. Żoł­nie­rze ci, któ­rych na­zy­wa­no bra­vi, bi­wa­ko­wa­li w po­bli­żu wię­zie­nia i po­dej­mo­wa­li się od­pro­wa­dzić aż na miej­sce kaź­ni nie­bo­ra­ka, któ­re­go śmierć ku­pio­no. Je­śli wpły­wo­wa ro­dzi­na mia­ła w swo­im gro­nie mło­de­go czło­wie­ka, sta­wał on na cze­le tych im­pro­wi­zo­wa­nych żoł­nie­rzy.

Ten stan cy­wi­li­za­cji okrop­ny jest z punk­tu wi­dze­nia mo­ral­no­ści, przy­zna­ję; za na­szych cza­sów mamy po­je­dy­nek, nudę i nie­przedaj­nych sę­dziów; ale te oby­cza­je szes­na­ste­go wie­ku cu­dow­nie wspo­ma­ga­ły pro­duk­cję męż­czyzn god­nych tego imie­nia.

Wie­lu hi­sto­ry­ków, wy­chwa­la­nych do dziś przez peł­ną ru­ty­ny li­te­ra­tu­rę Aka­de­mii, si­li­ło się ukryć ten stan rze­czy, któ­ry oko­ło roku 1550 stwo­rzył tak wiel­kie cha­rak­te­ry. Współ­cze­śnie ostroż­ne ich kłam­stwa na­gra­dza­no wszyst­ki­mi za­szczy­ta­mi, ja­ki­mi mo­gli roz­po­rzą­dzać Me­dy­ce­usze we Flo­ren­cji, Este w Fer­ra­rze, wi­ce­kró­lo­wie Ne­apo­lu etc. Pe­wien bied­ny hi­sto­ryk, na­zwi­skiem Gian­no­ne, chciał uchy­lić rą­bek za­sło­ny; że jed­nak ośmie­lił się po­wie­dzieć je­dy­nie cząst­kę praw­dy, i to pod osło­ną po­wąt­pie­wań i nie­ja­sno­ści, po­zo­stał bar­dzo nud­ny, co mu nie prze­szko­dzi­ło umrzeć w wię­zie­niu w osiem­dzie­sią­tym dru­gim roku ży­cia 7 mar­ca roku 1758.

Pierw­szą tedy rze­czą, je­śli się chce po­znać hi­sto­rię Włoch, to nie czy­tać au­to­rów po­wszech­nie uzna­nych;

nig­dzie le­piej nie zna­no ceny kłam­stwa, nig­dzie le­piej nie było ono opła­ca­ne*.

Pierw­sze kro­ni­ki, któ­re pi­sa­no we Wło­szech po głę­bo­kim bar­ba­rzyń­stwie dzie­wią­te­go wie­ku, wspo­mi­na­ją już o zbój­cach i mó­wią o nich tak, jak­by ist­nie­li od nie­pa­mięt­nych wie­ków (patrz zbio­rek Mu­ra­to­rie­go). Kie­dy nie­szczę­ściem dla po­wszech­ne­go do­bra, dla spra­wie­dli­wo­ści, dla do­brych rzą­dów, ale szczę­ściem dla sztu­ki, śre­dnio­wiecz­ne re­pu­bli­ki zo­sta­ły zdła­wio­ne, naj­ener­gicz­niej­si re­pu­bli­ka­nie, ci, któ­rzy ko­cha­li wol­ność bar­dziej niż więk­szość ich współ­o­by­wa­te­li, schro­ni­li się w lasy. Oczy­wi­ście, lud gnę­bio­ny przez Ba­glio­nich, Ma­la­te­stów, Ben­ti­vo­gliów, Me­dy­ce­uszów ko­chał i sza­no­wał ich wro­gów. Okru­cień­stwa ma­łych ty­ra­nów, któ­rzy na­stą­pi­li po pierw­szych uzur­pa­to­rach, na przy­kład okru­cień­stwa Ko­smy, pierw­sze­go wiel­kie­go księ­cia Flo­ren­cji, któ­ry ka­zał mor­do­wać re­pu­bli­ka­nów szu­ka­ją­cych schro­nie­nia w We­ne­cji, na­wet w Pa­ry­żu, do­star­cza­ły za­cią­gu tym zbój­com. Aby po­zo­stać w cza­sach bli­skich tym, w któ­rych żyła na­sza bo­ha­ter­ka, oko­ło roku 1550, Al­fons Pic­co­lo­mi­ni, ksią­żę de Mon­te-Ma­ria­no i Mar­co Sciar­ra do­wo­dzi­li z po­wo­dze­niem uzbro­jo­ny­mi ban­da­mi, któ­re w oko­li­cach Al­ba­no urą­ga­ły żoł­nie­rzom pa­pie­skim, wów­czas bar­dzo dziel­nym. Li­nia ope­ra­cyj­na tych słyn­nych wo­dzów, któ­rych lud do dziś po­dzi­wia, cią­gnę­ła się od Padu i ba­gien ra­weń­skich aż do la­sów, któ­re wów­czas po­kry­wa­ły We­zu­wiusz. Las Fag­gio­la, tak wsła­wio­ny ich czy­na­mi a po­ło­żo­ny o pięć mil od Rzy­mu,

* Pa­weł Jove, bi­skup w Como, Are­tin i sto in­nych mniej za­baw­nych, któ­rych nuda, jaką zie­ją, oca­li­ła od nie­sła­wy. Ro­bert­son, Ro­sco­pe… peł­ni są kłamstw. Gu­ichar­din sprze­dał się Ko­smie I, któ­ry drwił so­bie z nie­go. Za na­szych cza­sów Co­let­ta i Pi­gnot­ti mó­wi­li praw­dę, ten ostat­ni w sta­łym stra­chu, że go usu­ną ze sta­no­wi­ska, cho­ciaż chciał, aby go dru­ko­wa­no do­pie­ro po jego śmier­ci. (Przyp… aut.)

na dro­dze do Ne­apo­lu, był… ge­ne­ral­ną kwa­te­rą Sciar­ry, w któ­rej za pon­ty­fi­ka­tu Grze­go­rza XIII sku­pia­ło się nie­kie­dy po kil­ka ty­się­cy żoł­nie­rzy. Szcze­gó­ło­wa hi­sto­ria tego zna­mie­ni­te­go ban­dy­ty by­ła­by nie do wia­ry w oczach obec­ne­go po­ko­le­nia, w tym sen­sie, że nikt nie ze­chciał­by zro­zu­mieć po­bu­dek jego czy­nów. Po­ko­na­no go aż w roku 1592. Kie­dy uj­rzał, że spra­wa jest stra­co­na, wdał się w ukła­dy z Rzecz­po­spo­li­tą We­nec­ką i prze­szedł w jej służ­by ze swy­mi naj­wier­niej­szy­mi lub naj­bar­dziej wy­stęp­ny­mi (jak kto woli) żoł­nie­rza­mi. Na żą­da­nie rzą­du rzym­skie­go We­ne­cja, któ­ra pod­pi­sa­ła układ ze Sciar­rą, ka­za­ła go za­mor­do­wać, dziel­nych zaś jego żoł­nie­rzy po­sła­ła na obro­nę wy­spy Kan­dii prze­ciw Tur­kom. Ale roz­trop­na We­ne­cja wie­dzia­ła, że na Kan­dii pa­nu­je mor­der­cza za­ra­za; ja­koż w kil­ka dni z pię­ciu­set żoł­nie­rzy, któ­rych Sciar­ra od­dał w służ­bę re­pu­bli­ki, po­zo­sta­ło sześć­dzie­się­ciu sied­miu.

Ten las Fag­gio­la, któ­re­go ol­brzy­mie drze­wa po­kry­wa­ją daw­ny wul­kan, był ostat­nim te­atrem czy­nów Mar­ka Sciar­ra. Każ­dy po­dróż­nik po­wie wam, że jest to naj­wspa­nial­sza oko­li­ca owej cud­nej cam­pa­gna ro­ma­na, któ­rej po­sęp­ny wy­gląd jest jak stwo­rzo­ny dla tra­ge­dii. Las ten wień­czy swą ciem­ną zie­le­nią szczy­ty Al­ba­no.

Wspa­nia­łą tę górę za­wdzię­cza­my ja­kiejś erup­cji wul­ka­nicz­nej, wcze­śniej­szej o wie­le wie­ków niż za­ło­że­nie Rzy­mu. W epo­ce, któ­ra po­prze­dzi­ła wszel­ką hi­sto­rię, wy­ro­sła ona wśród roz­le­głej rów­ni­ny, roz­cią­ga­ją­cej się nie­gdyś mię­dzy Ape­ni­na­mi a mo­rzem. Mon­te Cavi, któ­ra wzno­si się oto­czo­na mro­ka­mi lasu Fag­gio­la, jest jej szczy­to­wym punk­tem, wi­dzi się ją ze­wsząd, z Ter­ra­cy­ny i z Ostii, jak z Rzy­mu i z Ti­vo­li; góra zaś Al­ba­no, obec­nie po­kry­ta pa­ła­ca­mi, sta­no­wi za­koń­cze­nie tego rzym­skie­go wid­no­krę­gu, tak słyn­ne­go wśród po­dróż­nych. Klasz­tor czar­nych mni­chów za­stą­pił na szczy­cie Mon­te Cavi świą­ty­nię Jo­wi­sza Fe­re­tryj­skie­go, gdzie ludy ła­ciń­skie przy­cho­dzi­ły ofia­ro­wać i za­cie­śniać wę­zły fe­de­ra­cji re­li­gij­nej. Osło­nio­ny cie­niem wspa­nia­łych kasz­ta­nów, po­dróż­ny do­cie­ra w kil­ka go­dzin do ol­brzy­mich zło­mów, bę­dą­cych ru­iną świą­ty­ni Jo­wi­sza; ale z owe­go cie­nia, tak roz­kosz­ne­go w tym kli­ma­cie, dziś na­wet wę­dro­wiec spo­glą­da z nie­po­ko­jem w głąb lasu; lęka się ban­dy­tów. Przy­byw­szy na szczyt Mon­te Cavi, roz­pa­la się ogień w ru­inach świą­ty­ni, aby zgo­to­wać po­ży­wie­nie. Z tego punk­tu, gó­ru­ją­ce­go nad całą cam­pa­gna ro­ma­na, wi­dzi się ku za­cho­do­wi mo­rze, któ­re wy­da­je się o dwa kro­ki, mimo że jest o trzy lub czte­ry mile; roz­róż­nia się naj­mniej­szy sta­tek; przy po­mo­cy naj­słab­szej lu­ne­ty moż­na po­li­czyć lu­dzi uda­ją­cych się do Ne­apo­lu na stat­ku pa­ro­wym. Na wszyst­kie inne stro­ny oko bie­gnie po wspa­nia­łej rów­ni­nie, któ­ra koń­czy się na wschód Ape­ni­nem, po­nad Pa­le­stri­na, na pół­noc zaś ba­zy­li­ką Św. Pio­tra oraz in­ny­mi wiel­ki­mi bu­dow­la­mi Rzy­mu. Po­nie­waż szczyt Mon­te Cavi nie jest zbyt wy­so­ki, oko roz­róż­nia naj­drob­niej­sze szcze­gó­ły tego wspa­nia­łe­go kra­ju, któ­ry mógł­by się obejść bez glo­rii hi­sto­rycz­nej, a w któ­rym wsze­la­ko każ­dy gaik, każ­dy złom wy­szczer­bio­ne­go muru wi­dzia­ny na rów­ni­nie lub na zbo­czu gór przy­po­mi­na któ­rąś z owych bi­tew, tak cu­dow­nych pa­trio­ty­zmem i mę­stwem, opo­wie­wie­dzia­nych przez Li­wiu­sza.

Jesz­cze za na­szych dni, aby dojść do ol­brzy­mich zło­mów, resz­tek świą­ty­ni Jo­wi­sza Fe­re­tryj­skie­go two­rzą­cych mur ogro­du czar­nych mni­chów, moż­na iść dro­gą trium­fal­ną, któ­rą szli nie­gdyś pierw­si kró­lo­wie Rzy­mu. Wy­ło­żo­na jest ka­mie­nia­mi cio­sa­ny­mi bar­dzo re­gu­lar­nie; w le­sie Fag­gio­la znaj­du­ją się dłu­gie pasy tej dro­gi.

Na brze­gu wy­ga­słe­go kra­te­ru, któ­ry wy­peł­nio­ny obec­nie prze­zro­czy­stą wodą zmie­nił się w owo ład­ne je­zio­ro Al­ba­no, ma­ją­ce pięć czy sześć mil ob­wo­du i opraw­ne w ska­łę z lawy, le­ża­ła nie­gdyś Alba, ma­cierz Rzy­mu, któ­rą po­li­ty­ka rzym­ska zni­we­czy­ła za pierw­szych kró­lów. Mimo to ru­iny jej ist­nie­ją jesz­cze. W kil­ka wie­ków póź­niej o ćwierć mili od Alby, na sto­ku bie­gną­cym ku mo­rzu, wy­ro­sło Al­ba­no, ale to no­wo­cze­sne mia­sto od­gro­dzo­ne jest od je­zio­ra za­sło­ną ze skał, któ­re kry­ją je­zio­ro mia­stu, a mia­sto je­zio­ru. Kie­dy się je wi­dzi z rów­ni­ny, bia­łe jego bu­dyn­ki od­zna­cza­ją się na ciem­nej i głę­bo­kiej zie­le­ni owe­go lasu tak dro­gie­go ban­dy­tom i tak czę­sto wsła­wio­ne­go, któ­ry wień­czy ze wszech stron wul­ka­nicz­ną górę.

Al­ba­no, li­czą­ce dziś pięć do sze­ściu ty­się­cy miesz­kań­ców, nie mia­ło ani trzech ty­się­cy w roku 1540, kie­dy wśród pierw­szych ro­dzin szla­chec­kich kwit­nął po­tęż­ny ród Cam­pi­re­ali, któ­re­go nie­szczę­ścia mamy opo­wie­dzieć.

Tłu­ma­czę tę hi­sto­rię z dwóch ob­szer­nych rę­ko­pi­sów: je­den rzym­ski, a dru­gi flo­renc­ki. Z wiel­kim swo­im nie­bez­pie­czeń­stwem ośmie­li­łem się od­two­rzyć ich styl, nie­mal bę­dą­cy sty­lem na­szych sta­rych le­gend. Wy­kwint­ny i pe­łen umia­ru styl dzi­siej­szy nie bar­dzo, jak mi się zda­je, go­dził­by się z tre­ścią wy­pad­ków, a zwłasz­cza z uwa­ga­mi au­to­rów. Pi­sa­li koło roku 1598. Pro­szę czy­tel­ni­ka o po­bła­ża­nie dla nich i dla mnie.II

Spi­saw­szy tyle tra­gicz­nych hi­sto­rii, po­wia­da au­tor rę­ko­pi­su flo­renc­kie­go, za­koń­czę tą, któ­rą mi jest naj­cię­żej opo­wie­dzieć. Będę mó­wił o słyn­nej ksie­ni klasz­to­ru wi­zy­tek w Ca­stro, He­le­nie de Cam­pi­re­ali, któ­rej pro­ces i śmierć tyle dały do ga­da­nia w wiel­kim świe­cie Rzy­mu i ca­łych Włoch. Już oko­ło roku 1555 ban­dy­ci wła­da­li w oko­li­cach Rzy­mu, urzęd­ni­cy zaś byli za­prze­da­ni moż­nym ro­dzi­nom. W 1572, to jest w roku pro­ce­su, Grze­gorz XIII Bu­on­com­pa­gni wstą­pił na sto­lec św. Pio­tra. Ten świę­ty ka­płan jed­no­czył wszyst­kie apo­stol­skie cno­ty, ale jego cy­wil­ne­mu za­rzą­do­wi moż­na było za­rzu­cić nie­ja­ką sła­bość; nie umiał ani do­brać uczci­wych sę­dziów, ani też po­wścią­gnąć ban­dy­tów; gryzł się zbrod­nia­mi, a nie umiał ich ka­rać. Zda­wa­ło mu się, iż ska­zu­jąc ko­goś na karę śmier­ci bie­rze na sie­bie strasz­li­wą od­po­wie­dzial­ność. Wy­ni­kiem tego uspo­so­bie­nia było, że go­ściń­ce wio­dą­ce do wiecz­ne­go mia­sta za­lud­ni­ły się nie­prze­li­czo­ną mno­go­ścią zło­czyń­ców. Aby po­dró­żo­wać z nie­ja­kim bez­pie­czeń­stwem, trze­ba było być w przy­jaź­ni z ban­dy­ta­mi. Las Fag­gio­la, któ­ry prze­ci­na­ła dro­ga wio­dą­ca do Ne­apo­lu przez Al­ba­no, był od daw­na ge­ne­ral­ną kwa­te­rą rzą­du wro­gie­go rzą­do­wi Jego Świą­to­bli­wo­ści i nie­je­den raz Rzym zmu­szo­ny był trak­to­wać, jak rów­ny z rów­nym, z Mar­kiem Sciar­ra, jed­nym z kró­lów lasu. Siłę ban­dy­tów sta­no­wi­ło to, że po­sia­da­li przy­chyl­ność oko­licz­nych wie­śnia­ków.

Owo ład­ne mia­stecz­ko Al­ba­no, tak bli­skie ge­ne­ral­nej kwa­te­ry ban­dy­tów, dało ży­cie w roku 1542 He­le­nie de Cam­pi­re­ali. Oj­ciec jej ucho­dził za naj­bo­gat­sze­go pa­try­cju­sza w oko­li­cy, dzię­ki cze­mu za­ślu­bił Wik­to­rię Ca­ra­fa, dzie­dzicz­kę wiel­kich wło­ści w kró­le­stwie ne­apo­li­tań­skim. Mógł­bym przy­to­czyć star­ców, któ­rzy żyją jesz­cze, a któ­rzy bar­dzo do­brze zna­li Wik­to­rię Ca­ra­fa i jej cór­kę. Wik­to­ria była wzo­rem stat­ku i ro­zu­mu; ale mimo swe­go wiel­kie­go umy­słu nie mo­gła za­po­biec upad­ko­wi ro­dzi­ny. Rzecz oso­bli­wa! okrop­nych nie­szczęść, któ­re będą smut­nym przed­mio­tem mego opo­wia­da­nia, nie moż­na, jak są­dzę, przy­pi­sać w szcze­gól­no­ści żad­ne­mu z ich ak­to­rów, któ­rych przed­sta­wię czy­tel­ni­ko­wi: wi­dzę nie­szczę­śli­wych, ale za­iste nie mogę zna­leźć win­nych. Nie­zwy­kła pięk­ność i tkli­wa du­sza mło­dej He­le­ny, oto były dwa wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwa. One to słu­żą za uspra­wie­dli­wie­nie dla Ju­lia­na Bran­ci­for­te, jej ko­chan­ka; tę­po­ta mon­si­gno­re Cit­ta­di­ni, bi­sku­pa z Ca­stro, też może do pew­ne­go stop­nia być jej wy­mów­ką.

Swój szyb­ki awans po szcze­blach god­no­ści du­chow­nych za­wdzię­czał on swej po­czci­wo­ści, a zwłasz­cza swej wiel­ce szla­chet­nej uro­dzie oraz naj­skoń­cze­niej pięk­nej fi­zjo­no­mii, jaką zda­rza się spo­tkać. Czy­ta­łem o nim, że nie moż­na go było uj­rzeć, a nie po­ko­chać.

Po­nie­waż nie chcę po­chle­biać ni­ko­mu, nie będę ukry­wał, że pe­wien świę­ty mnich z klasz­to­ru Mon­te Cavi, któ­re­go nie­je­den raz zdy­ba­no w celi wzno­szą­ce­go się na kil­ka stóp po­nad zie­mię, jak św. Pa­weł, w ten spo­sób, iż nic prócz ła­ski bo­żej nie mo­gło go pod­trzy­mać w tej nie­wy­god­nej po­zy­cji*, prze­po­wie­dział panu Cam­pi­re­ali, że jego ród wy­ga­śnie wraz z nim i że bę­dzie miał tyl­ko dwo­je dzie­ci, któ­re obo­je zgi­ną gwał­tow­ną śmier­cią. Z przy­czy­ny tej prze­po­wied­ni nie mógł zna­leźć żony w swo­ich stro­nach i udał się szu­kać for­tu­ny do Ne­apo­lu, gdzie miał istot­nie to szczę­ście, iż zna­lazł wiel­ki ma­ją­tek i ko­bie­tę zdol­ną ge­niu­szem swo­im od­mie­nić jego zły los, gdy­by rzecz taka w ogó­le była moż­li­wa. Ów pan Cam­pi­re­ali ucho­dził za po­czci­we­go czło­wie­ka i czy­nił wiel­kie jał­muż­ny; ale zgo­ła był wy­zu­ty z dow­ci­pu, co spra­wi­ło, iż stop­nio­wo usu­nął się z Rzy­mu i spę­dzał w koń­cu cały pra­wie rok w swo­im pa­ła­cu w Al­ba­no. Od­da­wał się upra­wie swo­ich ziem, po­ło­żo­nych na tej bo­ga­tej rów­ni­nie, któ­ra się cią­gnie po­mię­dzy mia­stem a mo­rzem. Za radą żony wspa­nia­le wy­cho­wał syna swe­go, Fa­bia, mło­dzień­ca bar­dzo dum­ne­go ze swe­go uro­dze­nia, oraz cór­kę He­le­nę, któ­ra była

* Jesz­cze dzi­siaj ta wy­jąt­ko­wa po­zy­cja uwa­ża­na jest przez lud kam­pa­nii rzym­skiej za pew­ny znak świę­to­ści. Oko­ło roku 1826 wi­dzia­no, jak pe­wien mnich z Al­ba­no wzno­sił się wie­lo­krot­nie nad zie­mię wsku­tek ła­ski bo­żej. Przy­pi­sy­wa­no mu wie­le cu­dów, przy­bie­ga­no z dwu­dzie­stu mil wo­ko­ło, aby otrzy­mać jego bło­go­sła­wień­stwo; ko­bie­ty na­le­żą­ce do naj­wyż­szych klas spo­łe­czeń­stwa wi­dzia­ły go, jak się utrzy­mu­je nad zie­mią na wy­so­ko­ści trzech stóp. Po­tem na­gle znikł. (Przyp… aut.)

cu­dow­nie pięk­na, jak to moż­na po­znać jesz­cze z jej por­tre­tu znaj­du­ją­ce­go się w zbio­rach Far­ne­se. Od cza­su jak za­czą­łem pi­sać jej hi­sto­rię, za­cho­dzi­łem do pa­ła­cu Far­ne­se, aby oglą­dać śmier­tel­ną po­wło­kę daną od nie­ba tej ko­bie­cie, któ­rej nie­szczę­ścia na­ro­bi­ły w swo­im cza­sie tyle ha­ła­su i do­tąd jesz­cze za­przą­ta­ją pa­mięć ludz­ką. Kształt gło­wy two­rzy wy­dłu­żo­ny owal, czo­ło bar­dzo roz­le­głe, wło­sy ciem­no­blond. Fi­zjo­no­mia ra­czej we­so­ła; mia­ła duże oczy z głę­bo­kim wy­ra­zem i kasz­ta­no­wa­te brwi two­rzą­ce łuk o do­sko­na­łym ry­sun­ku. War­gi są bar­dzo cien­kie: moż­na by rzec, że za­rys ust wy­kre­ślił słyn­ny ma­larz Cor­reg­gio. Oglą­da­na wśród por­tre­tów ota­cza­ją­cych ją w ga­le­rii Far­ne­se, robi wra­że­nie kró­lo­wej. Rzad­ka to rzecz, aby we­so­łość łą­czy­ła się z ma­je­sta­tem.

Spę­dziw­szy osiem lat jako wy­cho­wan­ka w klasz­to­rze wi­zy­tek w Ca­stro, obec­nie zbu­rzo­nym, do­kąd prze­waż­nie po­sy­ła­no cór­ki ma­gna­tów rzym­skich, He­le­na wró­ci­ła do domu; ale nim opu­ści­ła klasz­tor, ofia­ro­wa­ła wspa­nia­ły kie­lich na wiel­ki oł­tarz do ko­ścio­ła. Le­d­wie wró­ci­ła do Al­ba­no, oj­ciec jej spro­wa­dził z Rzy­mu, za znacz­ną pen­sję, słyn­ne­go po­etę Ce­chi­no, wów­czas bar­dzo sę­dzi­we­go; ów wzbo­ga­cił pa­mięć He­le­ny naj­pięk­niej­szy­mi wier­sza­mi bo­skie­go We­rgi­liu­sza, Pe­trar­ki, Ario­sta i Dan­te­go, jego słyn­nych uczniów.

Tu tłu­macz opu­ścił dłu­gą roz­pra­wę o roz­ma­itych stop­niach chwa­ły, jaką w XVI wie­ku przy­zna­wa­no tym wiel­kim po­etom. Zda­je się, że He­le­na umia­ła po ła­ci­nie. Wier­sze, któ­rych ją uczo­no, mó­wi­ły o mi­ło­ści, i, to o mi­ło­ści, któ­ra gdy­by­śmy ją spo­tka­li w roku.1839, zda­ła­by się nam bar­dzo śmiesz­na; chcę rzec o mi­ło­ści na­mięt­nej, któ­ra się żywi wiel­ki­mi po­świę­ce­nia­mi, może ist­nieć je­dy­nie ta­jem­ni­cą i za­wsze są­sia­du­je z naj­strasz­liw­szy­mi nie­szczę­ścia­mi.

Taką była mi­łość, któ­rą umiał obu­dzić w He­le­nie, wów­czas le­d­wie sie­dem­na­sto­let­niej, Ju­lian Bran­ci­for­te. Był to są­siad jej, bar­dzo ubo­gi; miesz­kał w li­chym dom­ku w gó­rach, o ćwierć mili od mia­sta, wśród ruin Alby, nad brze­giem prze­pa­ści wy­so­kiej na sto pięć­dzie­siąt stóp, wy­ście­lo­nej zie­le­nią, któ­ra oka­la je­zio­ro. Do­mek ten, przy­le­ga­ją­cy do po­sęp­nych i wspa­nia­łych mro­ków lasu Fag­gio­la, zbu­rzo­no póź­niej, gdy wznie­sio­no klasz­tor Pa­laz­zu­ola. Ten ubo­gi mło­dzian miał na swą ko­rzyść je­dy­nie dziar­ską i zwin­ną po­stać oraz bez­tro­skę, z jaką zno­sił bie­dę. Wszyst­ko, co moż­na było rzec o nim naj­lep­sze­go, to iż rysy jego były wy­ra­zi­ste, choć nie­pięk­ne. Ale mó­wio­no o nim, iż wal­czył dziel­nie pod roz­ka­za­mi księ­cia Co­lon­ny wśród jego bra­vi w paru bar­dzo nie­bez­piecz­nych po­trze­bach. Mimo jego ubó­stwa, mimo bra­ku uro­dy ser­ce jego by­ło­by w oczach dziew­cząt z Al­ba­no zdo­by­czą na­der po­chleb­ną. Mile wi­ta­ny wszę­dzie, Ju­lian Bran­ci­for­te znał je­dy­nie mi­łost­ki, aż do chwi­li, kie­dy He­le­na wró­ci­ła z klasz­to­ru w Ca­stro. Kie­dy wkrót­ce po­tem wiel­ki po­eta Ce­chi­no prze­niósł się z Rzy­mu do pa­ła­cu Cam­pi­re­ali, aby kształ­cić umysł tej mło­dej pa­nien­ki, Ju­lian, któ­ry go znał, wy­sto­so­wał doń ła­ciń­ski utwór wier­szem o szczę­ściu, ja­kie spo­tka­ło jego sta­rość, że tak pięk­ne oczy wle­pia­ją się w jego oczy i że du­sza tak czy­sta czu­je się do­sko­na­le szczę­śli­wa, kie­dy on ra­czy przy­chwa­lić jej my­śli. Za­zdrość i żal mło­dych dziew­cząt, z któ­ry­mi Ju­lian prze­sta­wał przed przy­by­ciem He­le­ny, uda­rem­ni­ła nie­ba­wem wszel­kie ostroż­no­ści, ja­kie roz­wi­jał, aby ukryć ro­dzą­cą się na­mięt­ność; ja­koż wy­zna­ję, że ta mi­łość dwu­dzie­sto­dwu­let­nie­go mło­dzień­ca i sie­dem­na­sto­let­niej pan­ny ob­ja­wi­ła się w spo­sób, któ­re­go roz­są­dek nie mógł­by po­chwa­lić. Trzy mie­sią­ce nie upły­nę­ło, jak pan Cam­pi­re­ali spo­strzegł, że Ju­lian Bran­ci­for­te prze­cha­dza się zbyt czę­sto pod okna­mi jego pa­ła­cu (któ­ry ist­nie­je jesz­cze w po­ło­wie wiel­kiej uli­cy wio­dą­cej ku je­zio­ru).

Oby­cza­je wów­czas były szorst­kie i szcze­re, zgod­ne z wol­no­ścią re­pu­bli­kań­ską; po­lor mo­nar­chii nie zdła­wił jesz­cze gwał­tow­nych na­mięt­no­ści. Wi­dać to ja­sno z po­stęp­ku pana Cam­pi­re­ali. Te­goż dnia, w któ­rym ude­rzy­ła go czę­sta obec­ność mło­de­go Bran­ci­for­te, ozwał się w te sło­wa:

– Jak ty śmiesz włó­czyć się bez ustan­ku pod do­mem i za­glą­dać bez­czel­nie w okna mo­jej cór­ki, ty, któ­ry nie masz na­wet w co się odziać? Gdy­bym się nie oba­wiał, że są­sie­dzi źle so­bie wy­tłu­ma­czą mój po­stę­pek, dał­bym ci trzy ce­ki­ny, abyś po­szedł do Rzy­mu ku­pić so­bie przy­zwo­ite ubra­nie. Przy­najm­niej mo­ich oczu I oczu mo­jej cór­ki nie ob­ra­żał­by tak czę­sto wi­dok two­ich łach­ma­nów.

Oj­ciec He­le­ny prze­sa­dzał za­pew­ne: suk­nie mło­de­go Bran­ci­for­te ta nie były łach­ma­ny; były spo­rzą­dzo­ne z bar­dzo pro­ste­go ma­te­ria­łu; ale mimo że czy­ste i czę­sto szczot­ko­wa­ne, trze­ba przy­znać, że wy­gląd ich zdra­dzał dłu­gie uży­cie. Ju­lian był tak stra­pio­ny wy­mów­ka­mi pana Cam­pi­re­ali, że nie po­ja­wił się już za dnia pod do­mem.

Jak wspo­mnie­li­śmy, dwie ar­ka­dy, szczą­tek sta­ro­żyt­ne­go wo­do­cią­gu, słu­żą­ce za głów­ną ścia­nę dom­ko­wi wznie­sio­ne­mu przez ojca Ju­lia­na i zo­sta­wio­ne­mu w spad­ku sy­no­wi, le­ża­ły o nie­speł­na sześć­set kro­ków od Al­ba­no. Aby się do­stać do no­we­go mia­sta, Ju­lian mu­siał prze­cho­dzić koło pa­ła­cu Cam­pi­re­ali; to­też He­le­na za­uwa­ży­ła ry­chło nie­obec­ność tego szcze­gól­ne­go rnło­dzień­ca, któ­ry jak szep­ta­ły jej przy­ja­ciół­ki, ze­rwał wszel­kie inne sto­sun­ki, aby się cały od­dać szczę­ściu pa­trze­nia na nią.

Pew­ne­go let­nie­go wie­czo­ra, koło pół­no­cy, okno He­le­ny było otwar­te; mło­da dziew­czy­na od­dy­cha­ła po­wie­wem od mo­rza, któ­ry bar­dzo do­brze było czuć na wzgó­rzu Al­ba­no, mimo że mia­sto dzie­li­ła od mo­rza rów­ni­na sze­ro­ka na trzy mile. Noc była ciem­na, pa­no­wa­ła głę­bo­ka ci­sza; moż­na było usły­szeć spa­da­ją­cy li­stek. He­le­na, wspar­ta na oknie, my­śla­ła może o Ju­lia­nie, kie­dy uj­rza­ła coś niby skrzy­dło noc­ne­go pta­ka, prze­su­wa­ją­ce się zwol­na tuż za oknem. Cof­nę­ła się prze­stra­szo­na. Nie przy­szło jej na myśl, że przed­mio­tem tym mógł kie­ro­wać ja­kiś prze­cho­dzień; okno jej na dru­gim pię­trze pa­ła­cu wzno­si­ło się prze­szło na pięć­dzie­siąt stóp nad zie­mią. Na­raz spo­strze­gła, że ten oso­bli­wy przed­miot to bu­kiet, któ­ry w głę­bo­kiej ci­szy prze­su­wa się tam i z po­wro­tem przed oknem, o któ­re się wspie­ra­ła; ser­ce za­czę­ło jej bić gwał­tow­nie. Bu­kiet ten umiesz­czo­ny był na koń­cu kil­ku zwią­za­nych z sobą ty­czek, trzcin po­dob­nych do bam­bu­su, któ­re ro­sną w oko­li­cach Rzy­mu i dają ło­dy­gi wy­so­kie na.dwa­dzie­ścia lub trzy­dzie­ści stóp. Dość sil­ny wiatr był przy­czy­ną, iż sła­ba trzci­na z trud­no­ścią zdo­ła­ła utrzy­mać bu­kiet tuż pod oknem, w któ­rym we­dle przy­pusz­czeń Ju­lia­na, znaj­do­wa­ła się He­le­na; zresz­tą noc była tak ciem­na, że z uli­cy nie moż­na było nic doj­rzeć na ta­kiej wy­so­ko­ści. He­le­na, któ­ra sta­ła nie­ru­cho­mo przy oknie, uczu­ła się moc­no wzru­szo­na. Wziąć ten bu­kiet, czyż to nie było wy­zna­nie? Nie do­zna­wa­ła zresz­tą żad­ne­go z uczuć, któ­re tego ro­dza­ju przy­go­da obu­dzi­ła­by dziś w mło­dej pan­nie z do­bre­go to­wa­rzy­stwa, przy­go­to­wa­nej do ży­cia sta­ran­nym wy­cho­wa­niem. Po­nie­waż oj­ciec i Fa­bio znaj­do­wa­li się w domu, pierw­szą jej my­ślą było, że naj­mniej­szy ha­łas spo­wo­do­wał­by wy­strzał musz­kie­tu wy­mie­rzo­ny w Ju­lia­na; uli­to­wa­ła się nie­bez­pie­czeństw, na ja­kie na­ra­żał się bied­ny mło­dzie­niec. Dru­gą my­ślą było, iż mimo że go zna­ła jesz­cze bar­dzo mało, był on wszak­że isto­tą, któ­rą ko­cha naj­bar­dziej w świe­cie po wła­snej ro­dzi­nie. Wresz­cie po chwi­li wa­ha­nia wzię­ła bu­kiet. Do­ty­ka­jąc kwia­tów w głę­bo­kiej ciem­no­ści, uczu­ła, że do ło­dy­gi przy­wią­za­ny jest list; po­bie­gła na scho­dy, aby go od­czy­tać przy bla­sku lamp­ki pło­ną­cej przed – ob­ra­zem Ma­don­ny. „Nie­bacz­na! – po­wia­da­ła so­bie ru­mie­niąc się ze szczę­ścia przy pierw­szych sło­wach li­stu – je­śli mnie ktoś zo­ba­czy, je­stem zgu­bio­na, a ro­dzi­na moja na wie­ki bę­dzie prze­śla­do­wa­ła tego bied­ne­go mło­dzień­ca.” Wró­ci­ła do po­ko­ju i za­pa­li­ła lamp­kę. Była to roz­kosz­na chwi­la dla Ju­lia­na, któ­ry wsty­dząc się swe­go kro­ku i jak­by chcąc się ukryć jesz­cze, mimo ciem­nej nocy, tu­lił się do ol­brzy­mie­go pnia dębu, jed­ne­go z owych drzew o dzi­wacz­nych kształ­tach, któ­re dziś jesz­cze ro­sną na wprost pa­ła­cu Cam­pi­re­ali.

W li­ście swo­im Ju­lian opo­wia­dał z naj­zu­peł­niej­szą pro­sto­tą upo­ka­rza­ją­cą po­ła­jan­kę, jaka go spo­tka­ła ze stro­ny ojca He­le­ny.

Je­stem bied­ny, to praw­da – cią­gnął – nie­ła­two wy­obra­zi­ła­byś so­bie Pani bez­miar mego ubó­stwa. Mam tyl­ko swój dom, któ­ry może za­uwa­ży­łaś koło ruin al­bań­skie­go wo­do­cią­gu; przy domu ogró­dek, któ­ry sam upra­wiam i z któ­re­go wa­rzy­wo sta­no­wi mą żyw­ność. Mam jesz­cze win­ni­cę, wy­dzier­ża­wio­ną za trzy­dzie­ści ta­la­rów rocz­nie. Nie wiem w isto­cie, cze­mu Cię ko­cham; to pew­na, że nie mogę żą­dać, abyś dzie­li­ła mą nę­dzę. A prze­cież, je­śli ty mnie nie po­ko­chasz, ży­cie stra­ci dla mnie wszel­ką war­tość; zby­tecz­ne mó­wić, że od­dał­bym je ty­siąc razy dla Cie­bie. A wszak­że przed Two­im po­wro­tem z klasz­to­ru ży­cie to nie było nie­szczę­śli­we; prze­ciw­nie, wy­peł­nia­ły je naj­świet­niej­sze ma­rze­nia; To­też mogę po­wie­dzieć, że wi­dok szczę­ścia uczy­nił mnie nie­szczę­śli­wym. Z pew­no­ścią wów­czas nikt w świe­cie nie ośmie­lił­by się rzec mi słów, któ­ry­mi mnie splu­ga­wił Twój oj­ciec; szty­let mój wy­mie­rzył­by mi spra­wie­dli­wość. Wów­czas, przy mo­jej od­wa­dze i bro­ni, czu­łem się rów­ny każ­de­mu w świe­cie; ni­cze­go mi nie bra­kło. Obec­nie wszyst­ko bar­dzo się zmie­ni­ło; znam lęk. Za wie­le tego pi­sa­nia; może Ty mną gar­dzisz! Je­śli, prze­ciw­nie, masz dla mnie nie­co li­to­ści, mimo ubo­gich su­kien, któ­re no­szę, za­uwa­żysz, że co wie­czo­ra, kie­dy pół­noc dzwo­ni na wie­ży ka­pu­cy­nów na wzgó­rzu, znaj­du­ję się ukry­ty pod wiel­kim dę­bem, na wprost okna, w któ­re pa­trzę cią­gle, do­my­śla­jąc się, że to Two­je okno. Je­śli nie gar­dzisz mną, jak Twój oj­ciec, rzuć mi kwiat z tego bu­kie­tu, ale uwa­żaj, aby się nie za­ha­czył o gzyms lub bal­kon Twe­go pa­ła­cu..

List ten od­czy­ta­ła He­le­na kil­ka razy; stop­nio­wo oczy jej na­peł­ni­ły się łza­mi; pa­trza­ła tkli­wie na wspa­nia­ły bu­kiet, zwią­za­ny moc­nym je­dwa­biem. Pró­bo­wa­ła wy­rwać kwiat, ale nie mo­gła; zdjął ją lęk: dla mło­dej rzy­mian­ki wy­rwać kwiat, uszko­dzić bu­kiet bę­dą­cy da­rem mi­ło­ści, zna­czy na­ra­zić się, że ta mi­łość umrze. W oba­wie, aby się Ju­lian nie znie­cier­pli­wił, po­bie­gła do okna; ale przy­szło jej na myśl, że zbyt do­brze ją wi­dać, ile że lam­pa na­peł­nia­ła po­kój świa­tłem. Nie wie­dzia­ła, na jaki gest się od­wa­żyć; mia­ła uczu­cie, że każ­dy jest zbyt wy­mow­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: