Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księżyc jest kobietą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księżyc jest kobietą - ebook

Mięty przed wojną należały do pradziadków Anny, lecz okupacja pozbawiła rodzinę majątku. Anna, mimo przeciwności losu, zrealizowała swoje marzenie – w odzyskanym dworku prowadzi pensjonat i stajnię. Niezależna, lecz samotna, musi dokonać wyboru między Łukaszem, który zatrudnia się w Miętach, by uciec przed przeszłością, a Geraldem – intrygującym i zakochanym w niej finansiście z Jersey.

Anna niespodziewanie przekona się, że przeszłość skrywała przed nią wielką tajemnicę. Czy przewrotny los, który gnał bohaterów po świecie, może wpłynąć również na życie Anny

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-588-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

1943, JERSEY, THE CHANNEL ISLANDS

„To musi być gdzieś tutaj” – pomyślał Karol. Starał się poruszać cicho i bezszelestnie, ale suche wrzosy pod stopami chrzęściły jak słoma. Zaraz powinien zobaczyć palmę. „Palma i wrzosowisko?” – takie połączenie wydało mu się idiotyczne, choć wcześniej się nad tym nie zastanawiał. James kilka razy powtarzał Karolowi wszystkie drobiazgi. Uważał, że ucieczka może udać się tylko wtedy, kiedy dopracują najdrobniejsze szczegóły. Karol bardzo się starał: minął druty i czołgając się, pokonał jakieś siedemdziesiąt metrów. Był zwinny jak wąż, tak mu się przynajmniej zdawało. Potem zaryzykował, zerwał się na równe nogi i pobiegł. Po tylu miesiącach dźwigania ciężarów, taszczenia betonu, zasuwania z workami na plecach, mięśnie miał jak atleta, choć był chudy i wynędzniały.

W końcu zobaczył palmę – wyglądała na majestatyczną i wiotką jednocześnie. Kołysała się na wietrze jak wachlarz, zamiatając długimi liśćmi powietrze. Raz jej kontur odsłaniał, raz zasłaniał pyzaty księżyc.

Choć zupełnie to nie pasowało do chwili, Karolowi przypomniał się gabinet ojca. Biblioteka, której nie wolno było nawet otwierać, masywne biurko, skórzane, ciężkie, klubowe fotele, stolik z ozdobnymi nóżkami, a na nim książka-utrapienie: francuskie nieregularne czasowniki, je suis, tu es, il est, nous sommes, vous êtes, ils sont. Powtarzane godzinami w takt rytmu wybijanego przez elegancki pantofel mamy. To właśnie kiedyś podczas jednej z tych lekcji, które odbywały się zawsze we wtorki i piątki, mama zapytała zachwycona, jakby spłatała nieprzyzwoitego figla: „Wiesz? A może sam zauważyłeś? Po francusku księżyc to ona! La lune!”. Mówiła to takim tonem, z takim triumfem, jak ktoś, kto właśnie odkrył prawo grawitacji. Potem następowała opowieść o tym, że należy przewartościować tłumaczenia, poetyckie wizje i w ogóle przemyśleć całość stosunków polsko-francuskich, bo może być trudno dogadać się narodom, z których jeden uważa, że księżyc to mężczyzna, a drugi twierdzi, że kobieta. Choć nigdy nie rozstrzygnęła, po czyjej stronie jest racja, czuł, że mama jednak kocha księżyc kobietę. Księżyckę.

Teraz, wspominając opowieść matki i jej interpretację „księżycowych” fragmentów światowej literatury, z lękiem przemykał przez przestrzeń wrzosowiska oświetloną jak w dzień. Palmę zostawił za sobą, potem minął następną. Zapach morza i cichutki szum fal upewniły go, że nie pomylił drogi. Jak dotąd plan Jamesa był perfekcyjny, potwierdzało się nawet to, że lepiej wymknąć się w czasie pełni, bo wtedy strażnicy są mniej uważni: w końcu jaki kretyn ucieka, gdy wszystko widać jak na dłoni?

„Ten raz mogę być kretynem, daj Boże, szczęśliwym” – pomyślał Karol. „Jeszcze tylko łódka”. Czuł swoją wielkość i zuchwałość. Innym się podobno udało, to co dopiero Polakowi! Nie takie już rzeczy w czasie tej wojny zdarzało mu się robić. Zaszyta w kurtce mapa wyrysowana na kawałku płótna miała go doprowadzić bezpiecznie do brzegu Francji. Tam zamierzał skontaktować się z kimś z ruchu oporu. Ale na razie wciąż był tu – na tej cholernej wyspie, zdany na plan Jamesa i wiarę w to, że starszy człowiek był mniej szalony, niż się zdawało.

To właśnie James zachęcił go do ucieczki.

– Charles, to się musi udać, będzie dobrze! – mówił podniecony własnym pomysłem.

James co dwa dni, zwykle wieczorem, przywoził mleko w blaszanych bańkach. Oczywiście strażnikom, nie więźniom, którzy głodując, drążyli podziemne tunele i budowali nadbrzeżne bunkry oraz fortyfikacje. Czasami, gdy strażnik nie widział, James podawał kubek mleka któremuś z więźniów. Pewnego dnia los uśmiechnął się do Karola. Kiedy Polak podziękował Jamesowi po angielsku, zaczęli rozmawiać. Wymiana zdań była krótka, ale potem nastąpiły kolejne, kiedy tylko nadarzyła się okazja.

Po paru tygodniach zostali dobrymi znajomymi. I stworzyli zwariowany plan ucieczki, która mogła się udać tylko przy pomocy kogoś z miejscowych – mała, piękna wyspa na kanale La Manche była więzieniem sama w sobie. James dostarczył mapę i określił godzinę najbardziej odpowiednią do ucieczki, pod wieczór, kiedy strażnicy myślą już o kolacji i są mniej uważni. O umówionej porze podjechał pod wartownię wozem ciągniętym przez starą siwą klacz. Poczęstował strażników tytoniem, zagadał. Wystarczył moment, by Karol mógł przemknąć niezauważenie i zniknąć w gęstych zaroślach. Przeczołgać się przez nie, a potem biec ile sił w nogach.

2014, MIĘTY

– Trzeba było od razu po mnie przyjść! Mieliście zamiar czekać, aż ten koń padnie?! Czy może jednak ktoś błysnął inteligencją i zadzwonił po Doktora?

Anna była zła. Tyle pracy z tym koniem, tyle wysiłku, tyle nadziei. Cholerna kolka! Patrzyła bezsilnie, jak piękna siwa Dacza kręci się po boksie, grzebie kopytem, spocona i zdenerwowana. Inne konie, obudzone niezwykłym o tej porze ruchem, zaciekawione wyciągały szyje z boksów.

Stajnia była przestronna, murowana, z zewnątrz otynkowana na biało, kryta czerwoną dachówką jak wszystkie zabudowania w Miętach. W środku znajdowało się dwadzieścia boksów oddzielonych ceglanymi murkami, każdy zaopatrzony w przesuwane drzwi. Stajnia stała w tym miejscu od zawsze – jeszcze od czasów pradziadków Anny. Kiedy udało jej się odzyskać Mięty, wyremontowała i rozbudowała stajnię, dodając takie nowoczesne elementy jak myjka czy solarium dla koni, by obiekt spełniał warunki wymagających klientów. Wnętrzu dodawała uroku i charakteru piękna podłoga z dębowych kostek – cudem zachowana pamiątka z dawnych czasów.

Anna mogła zobaczyć budynek stajni z okien salonu. Około dziesiątej, wiedziona przeczuciem, zamiast położyć się spać, popatrzyła przez okno w stronę gęstej ogrodowej zieleni, przez którą prześwitywały światła zabudowań gospodarczych. Albo ktoś nie wyłączył lamp, a już to samo w sobie zasługiwało na awanturę, albo stało się coś złego. Anna włożyła szybko rzeczy, które były pod ręką: stare dżinsy, luźny trykot i adidasy. W takim właśnie stroju była wieczorem na spacerze z psem.

Wychodząc z sypialni, zerknęła w lustro stojące w głębi pokoju. „Nie wygląda to najlepiej” – pomyślała, odruchowo przeczesując palcami jasne włosy, opadające po obu stronach twarzy i na czoło. „Czy ja jeszcze kiedyś będę ubierać się jak kobieta?” – westchnęła, podchodząc do drzwi prowadzących na taras. Bura, jej szara irlandzka wilczarzyca, chętnie by się z nią zabrała. Co prawda to nie była pora wychodzenia, ale spacer to zawsze spacer.

– Nie Bura, zostań – ostudziła zapał suki. – Pilnuj domu!

Bura niechętnie zawróciła i z westchnieniem ułożyła się na legowisku w holu, jak zwykle z nosem wycelowanym w drzwi, zastygając w oczekiwaniu na powrót pani.

Kiedy Anna wbiegła do stajni, kilka osób debatowało przed boksem Daczy. Zobaczyła jasnowłosego Wojtka i drobnego, zawsze milczącego stajennego Antka. Był też z nimi Roman, sąsiad, który pomagał w stajni – wysoki, barczysty, wąsaty i zapalczywy. Anna już nieraz spierała się z nim o różne sprawy, więc teraz widok Romana jej nie ucieszył.

– No pięknie! Nie mogliście mnie wcześniej zawołać?! Wyciągnijcie ją i oprowadzajcie, bo się zaraz położy! – Anna starała się nie krzyczeć, ale widok klaczy miotającej się po boksie wprawił ją w napędzaną lękiem złość.

Jednak zanim ktoś Annę uprzedził, sama przypięła klaczy uwiąz i wyprowadziła zwierzę z boksu. Rozciągający się przed stajnią plac piaskowy niknął w ciemności i wieczornej mgiełce, Anna jednak zdecydowanie weszła nań z Daczą i zaczęła maszerować szybkim krokiem. Tuż za nimi cicho podążał Wojtek, student zootechniki, który miesiąc temu przyjechał na praktykę. Niewysoki blondyn o włosach przypominających konopie, miły, zawsze spokojny i nieco ślamazarny, dreptał teraz szybko, jednocześnie mówiąc:

– Ja błysnąłem…

– Co zrobiłeś, do cholery?

– Błysnąłem. Inteligencją. Zadzwoniłem po Doktora, na ten numer, co wisi w siodlarni. I miałem zaraz po ciebie iść.

– Doktor przyjedzie?

– Już jest w drodze. Daj mi klacz, będę z nią chodził, nie denerwuj się.

– Łatwo ci mówić.

Po upływie mniej więcej pięciu minut spod stajni dobiegł odgłos nadjeżdżającego samochodu.

– Anka! Podejdźcie tutaj!

Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała donośny głos Doktora. Za chwilę zobaczyła też jego okrągłą sylwetkę w drzwiach stajni. Podążyli z klaczą w stronę mężczyzny.

– Mój kochany Doktor! Dobrze, że jesteś!

– Jasne, zawsze mówicie o kochaniu, a potem jak przychodzi co do czego, to Doktor na końcu. Co z koniem? Jak długo to trwa?

– Już tak z trzy kwadranse… – Wojtek wyprzedził Annę w wyjaśnieniach.

Doktor uważnie przyglądał się klaczy. Osłuchał ją, zmierzył tętno – było stanowczo za szybkie. Przyłożył ucho do boku zwierzęcia. Zwykle coś tam w brzuchu konia się przelewa, cisza oznacza, że układ trawienny nie pracuje, a jelita są skręcone. W skrajnym przypadku może się to skończyć nawet śmiercią konia.

– Coś tam słychać. Wiesz co, Anka? Zabiorę ją do siebie – powiedział Doktor.

Miał na imię Andrzej, ale wszyscy mówili o nim i do niego: Doktor. Był jednym z najlepszych hipiatrów w tej części Polski. Anna zawsze wierzyła jego diagnozom i zaleceniom. Lubiła proste, skuteczne sposoby, które stosował, kurując jej konie. Jeżeli trzeba było, obstawiał się maszynami, ale miał intuicję i rzadko się mylił.

– Nie jest tak źle, jak wygląda, nie martw się. Macie gotowy samochód? – Twarz Doktora rozjaśnił pogodny uśmiech, więc Anna uznała, że chyba rzeczywiście stan klaczy nie był najgorszy.

– A nic tu nie poradzisz? – spytała.

– Poradzę, ale u siebie trochę jej się poprzyglądam. Poza tym trzeba sprawdzić, co spowodowało kolkę. To co z tym samochodem?

– Jest gotowy – znowu z odpowiedzią pospieszył Wojtek.

– W takim razie podjedź.

Anka wiedziała, że Doktor się nie myli. Miała tylko nadzieję, że Dacza dojdzie do siebie i szybko wrócą do treningów – sezon był w pełni, planowała kolejne starty, coraz większe i trudniejsze, z trzema gwiazdkami w Sopocie na koniec. Dacza była już gotowa na kolejne sportowe wyzwania. Jej choroba mogła zniweczyć całoroczny pracowity trening. Klacz spokojnie weszła do koniowozu. Kiedy podnieśli i zabezpieczyli klapę, Anka popatrzyła z nadzieją na Wojtka.

– Poprowadzisz? – zapytała.

– Jasne, wsiadaj. – Uśmiechnął się.

Annę czasem denerwował jego niezmącony spokój, nie lubiła takich, co zawsze mają czas, ale tym razem była chłopakowi wdzięczna. Jechali ostrożnie za toyotą Doktora. Do lecznicy, przy której prowadził też niewielki szpital, mieli jakieś siedem kilometrów, więc podróż na szczęście była krótka.

– Przepraszam. – Anna uśmiechnęła się do Wojtka.

– Nie ma sprawy – odpowiedział pogodnie.

Tym razem pozazdrościła mu usposobienia. Uważała się za osobę raczej spokojną i na ogół opanowaną, ale choroby czy kontuzje koni zawsze wywoływały u niej panikę. Nie raz miała do czynienia z trudnymi sytuacjami, radziła sobie z nimi, kierowana już blisko trzydziestoletnim doświadczeniem w pracy z końmi, ale lęk zawsze odczuwała. Wiedziała doskonale, że powiedzonko „końskie zdrowie” nie ma w sobie cienia prawdy.

Kiedy wracali z lecznicy Doktora, już świtało. Zanosiło się na piękny dzień. Przed stajnią Anna ziewnęła. Uspokojona pomyślną dla Daczy diagnozą, wysiadając z samochodu, podziękowała Wojtkowi.

– Zanim padniesz, odstaw jeszcze auto pod wiatę, dobrze? – dodała.

– Jasne szefowo.

Z głośnym tupotem i szczekaniem przybiegła Bura, która widocznie nie wytrzymała sama w domu. Złapała Annę delikatnie zębami za rękę. Zawsze tak robiła, gdy miała pretensję o porzucenie jej na długi czas.

– Już dobrze, wiem, że jestem świnka. Zostawiłam biedną małą suczkę samiuteńką w pustym domu. I znowu sobie sama otworzyłaś drzwi! Okej, tym razem ci wybaczam…

Anna głaskała wielki łeb. Rozmawianie z psami uważała za naturalne. „Przecież widzisz, że rozumie” – tłumaczyła tym, co się z niej podśmiewali.

– Już idziemy. Zjemy zaraz śniadanko. A potem pójdziemy spać!

Bura merdnęła na zgodę półmetrowym ogonem i pobiegła w stronę ogrodowej furtki. Zza muru gęsto obrośniętego dzikim winem wychylały się kształty białego domu, przykrytego lekko omszałym, łamanym dachem. Domu Anny.

Miała wrażenie, że dopiero zasnęła, kiedy obudził ją dobiegający z kuchni wrzask:

– Ankaaaa! Ty jeszcze w łóżku?! Przecież już prawie południe! Robię ci herbatę! Ile mleka? – Aśka wykrzyczała to wszystko niemal jednocześnie.

– Nie chcę herbaty. Chcę zostać pod kołderką… – Anna rozpaczliwie broniła resztek snu.

Znowu śniło jej się, że pakuje walizki, ale tym razem asystował jej przy tym Clint Eastwood, taki jak w Madison County, chyba razem mieli wyjechać. To był taki miły sen. Wysunęła głowę spod kołdry, bo Aśka właśnie stanęła w drzwiach sypialni z kubkami w obu rękach.

– Herbatę podano! Coś ci jest? – spytała bez nadmiaru troski w głosie Aśka i rozsiadła się w nogach łóżka.

– Kolka…

– Masz kolkę?!

– Głupia! Dacza miała, w nocy. Zasnęłam o świcie.

– A! No to sorry. Ale naprawdę już południe, więc może czas, żebyś się ruszyła? Z klaczą wszystko w porządku?

– Raczej tak, ale została u Doktora. Dobra, już wstaję.

Anna powoli wygramoliła się z łóżka. Leniwie rozejrzała się po pokoju, ogarnęła wzrokiem uchylone okno z powiewającymi białymi firankami, stare biureczko i portret babci. Lubiła to wnętrze, czuła się w nim bezpiecznie, domowo, u siebie.

– A gdzie Bura? – zapytała Aśkę, powoli sączącą herbatę z fajansowego kubka.

– No właśnie… Bura… Wykopała małą dziurkę… – Aśka zawiesiła głos.

– O Boże, gdzie znowu?! Zabiję tę sukę! – Ożywiła się Anna.

– A tam, od frontu…

– Dużą?

– Noo… Właśnie w niej leży. Cała. Jak dasz łopatę, jakoś to zakopię. Napij się herbatki na uspokojenie. I umyj się, bo nie wyglądasz najlepiej.

Aśka była specjalistką od tonowania nerwowych sytuacji. Ale tylko tych, które zdarzały się innym.

– Cholerną sukę też możesz zakopać! Łopata jest w szopie za warzywnikiem – rzuciła Anna w drodze do łazienki.

„Rzeczywiście, nie jest najlepiej” – stwierdziła Anna. Przeglądała się w lustrze wiszącym nad umywalką uzbrojoną w staroświeckie mosiężne krany. „Niedługo będę wyglądać na jakieś pięćdziesiąt lat, a nie na moje własne, wypracowane czterdzieści cztery” – pomyślała, studiując odbicie podkrążonych, brązowozielonych oczu oraz wąskiej twarzy z dobrze już widocznymi zmarszczkami wokół ust i na czole. Uroku nie dodawały jej sterczące we wszystkie strony, rozczochrane i gęste włosy koloru starego złota. Zdaniem Anny był to kolor zwykłej słomy, ale fryzjer w miasteczku się nim zachwycał. „Pani Aneczko, są śliczniusie, a siwiutkich prawie nie widać!” – paplał, szczękając nad nią nożyczkami. „Jeszcze tego brakuje, żeby było widać siwiutkie” – pomyślała.

Po szybkim prysznicu, ogarnięciu fryzury, zrobieniu małego makijażu i włożeniu szarych bryczesów oraz białego polo, Anna wkroczyła do dużej kuchni. To właśnie tam, przy masywnym stole, zajmującym środek pomieszczenia, ulokowała się Aśka, przemawiająca do siedzącej przed nią grzecznie Burej.

– Głupia suka! Sto razy się suce mówiło, żeby nie kopać dziur, a suka swoje!

Suka, wyraźnie zachwycona, że poświęca się jej tyle uwagi, merdała miarowo ogonem, zamiatając nim podłogę. Liczyła też pewnie, że dostanie kolejny kawałek z leżącego na stole drożdżowego ciasta.

– Sytuacja opanowana! Dziura zasypana, zagrabiona i nawet obsiana trawką, Bura opieprzona, a dla ciebie jest placek – meldowała uśmiechnięta Aśka, odgarniając z czoła rudy kosmyk.

– Chyba dla psa… Opieprzony i nakarmiony niby moim ciastem – zauważyła Anna z przekąsem.

– Gadaj, co tam u ciebie? – poprosiła Aśka. Najwidoczniej postanowiła zignorować złośliwości.

Anna opowiadała więc o wydarzeniach minionej nocy, skubiąc od czasu do czasu przywiezione przez Aśkę ciasto.

Znały się od kilku lat, od czasu, który Anna nazywała „etapem odbudowy” dworu w Miętach. Był mroźny, zimowy wieczór. Anna, która przyjechała tego ranka do Mięt, żeby dopilnować instalatorów podłączających urządzenia w łazience, zmarzła na kość. Weszła do stojącej obok budynku przyczepy, przytaszczonej latem, żeby można było nocować na budowie. Zjadła kanapkę, oczywiście dzieląc się z Burą, rozgrzała się herbatą z termosu i postanowiła wracać do Poznania, bo na dworze już mocno pociemniało.

Kiedy usiadła za kierownicą starego jeepa i przekręciła kluczyk, silnik dziwnie zazgrzytał – a zaraz potem zdechł. Ponowiła próbę uruchomienia gruchota jeszcze kilka razy, ale bez skutku. „Pewnie znowu akumulator” – pomyślała z rezygnacją, wysiadając z samochodu i rozglądając się. Robotnicy już pojechali, wokół było pusto. Poczciwe za dnia parkowe lipy i graby nocą jakoś urosły i wyglądały groźnie. Gdzieś z oddali usłyszała smutne wycie.

Wiedziała, że jej panika była irracjonalna, ale poganiając Burą, błyskawicznie wskoczyła do przyczepy i zamknęła drzwi na klucz. Zasłoniła okienka i przyświecając sobie małą latarką, znalazła koce. Bura ułożyła się obok Anny. W przyczepie było im ciepło, choć – zważywszy na rozmiary wilczarza – ciasno. Anna miała zamiar czuwać, ale przysnęła. Obudziło ją warczenie psa. Odchyliła firankę i zobaczyła pełzające po śniegu światło latarki. Ktoś szedł w kierunku przyczepy. Anna zesztywniała, kiedy usłyszała pukanie do drzwi. Bura zaczęła szczekać, a Anna wrzasnęła:

– Proszę natychmiast odejść, mam broń!

Zastanawiała się przy tym gorączkowo, co zrobić, gdy groźba nie poskutkuje, nie miała przecież nawet młotka.

– Nie wygłupiaj się, wariatko! – Usłyszała kobiecy głos. – To ja, Aśka z pracowni! Otwórz mi! I przytrzymaj tego twojego potwora!

– Jesteś sama? – upewniła się Anna.

– Jasne, że sama! A z kim miałabym być?

– Dobrze, już otwieram.

Mocując się z dawno nienaoliwionym zamkiem przyczepy, przypomniała sobie, że to musi być ta dziewczyna z miasteczka, z którą tak długo rozmawiały kilka dni temu. Ktoś powiedział Annie, że w pracowni Aśki można kupić albo odnowić stare meble, a Anna właśnie usiłowała skompletować przynajmniej podstawowe wyposażenie dworu w Miętach. Aśka, rudowłosa trzydziestoparolatka z temperamentem, mieszkała w małym domku niedaleko kościoła w miasteczku, tam też miała pracownię, w której odnawiała antyki. Szybko się dogadały. A teraz Aśka stała, przytupując, przed drzwiami.

– Naprawdę masz broń? – Podejrzliwie zaglądała do wnętrza przyczepy, jakby spodziewała się zobaczyć tam co najmniej kałacha.

– Jasne, że nie mam! Coś po prostu musiałam wrzeszczeć – tłumaczyła Anna. – Bo raczej się tu nikogo o tej porze nie spodziewałam.

– Przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć. – Teraz to Aśka poczuła się winna. – Widziałam rano, że przejeżdżasz, myślałam, że wstąpisz, bo mam już dla ciebie parę rzeczy, ale nie zauważyłam, żebyś wracała. Pomyślałam, że może coś się stało…

– Och, dzięki! – Anna naprawdę była zaskoczona. – Auto mi padło. Jakoś tu muszę przekimać do rana.

– Ale mowy nie ma! – zaoponowała stanowczo Aśka. – Zabieraj się, pojedziemy do mnie, a jutro wymyślimy, co zrobić z tym twoim gratem.

– Tyle że ja jestem z pieskiem! – Próbowała zażartować Anna.

– Wiem, zauważyłam, przecież nie zostawimy tu maleństwa. Zbierajcie się. – Aśka zapakowała je do swojego pick-upa.

W takich właśnie okolicznościach Anna po raz pierwszy trafiła do Aśki, do domku Ciotki-Dewotki, i poznała Witka. A raczej miała poznać. Tamtej nocy właściwie tylko zobaczyła go przelotem, bo Aśka już przed wejściem tłumaczyła, że narzeczony jest zmęczony i śpi.

– Boże, muszę przecież lecieć do stajni! – Anna zerwała się z kuchennego krzesła, budząc tym nagłym ruchem śpiącą na podłodze Burą, która zdezorientowana zaczęła szczekać tak potężnym basem, że aż zadzwoniły naczynia w kredensie.

– Cicho, Bura, leżeć! – Próbowała opanować sytuację Aśka. – Istny dom wariatów! Nie możesz jeden dzień odpuścić?

– W żadnym razie. Pan Roman ma przywieźć dziś słomę, bo nasza się kończy i niedługo konie będą stać na gołym betonie. Poza tym mam chyba dwa treningi. A, i trzeba pojechać po Daczę, może też ją lekko ruszyć, na lonży przynajmniej. – Anna gorączkowo przypominała sobie plan na dzisiaj, i tak już, wobec faktu, że spała do południa, niewykonalny.

– Po Daczę może przecież pojechać Wojtek, da sobie chyba radę? – Nie rezygnowała Aśka.

– Da sobie radę, ale jest jeszcze milion innych rzeczy, naprawdę muszę lecieć. Wieczorem przyjeżdżają ludzie na weekend, trzeba jeszcze przygotować pokoje dla nich i jechać po zakupy na śniadanie. Aniela wszystkiego sama nie zrobi.

Pani Aniela pomagała Annie we wszystkich domowych pracach i dbała o ogród. Była niezastąpiona. „Jakie to dziwne” – zastanawiała się czasami Anna, podziwiając troskę, z jaką Aniela zajmowała się domem. – „Jakie to dziwne, że ona nazywa się tak samo jak tamta Aniela”.

– Anka, przecież to jakiś obłęd: trenujesz ludzi, konie, zajmujesz się stajnią, przyjmujesz gości – wyliczała Aśka. – Jak długo dasz radę robić wszystko sama?

– Nie sama, w stajni jest Antek, teraz też na chwilę Wojtek, w domu pani Aniela, wiesz, jaka jest solidna.

– Wiem, widziałam przed chwilą, że coś tam dziubie w ogrodzie, ale na ogół jesteś sama – powiedziała z naciskiem Aśka.

– Na ogół to tak… – niechętnie przyznała Anna.

– Musisz więc kogoś znaleźć do pomocy! – z przekonaniem stwierdziła Aśka.

– Właśnie kogoś szukam, tylko ci zapomniałam powiedzieć – odparła Anna, z satysfakcją obserwując zaskoczenie w oczach Aśki.

– I jak ci idzie?

– Dałam ogłoszenie na takim portalu jeździeckim. Niewielu było chętnych. Dwie kandydatury okazały się bez sensu. Jedna panienka dopiero zaczynała starty w konkursach podstawowych, a w stajni nie miała żadnego doświadczenia. Potem był jeszcze facet, który chyba myślał, że znajdzie tu cichą przystań, bo chciał uciec od żony i dzieci. Za to o pracy z końmi miał niewielkie pojęcie.

– To nie wygląda zbyt optymistycznie – z rezygnacją zauważyła Aśka.

– Czekaj, jeszcze nie skończyłam! Zgłosił się też gość, który – słuchaj mnie dobrze! – jeździł, startował, co prawda już ładnych parę lat temu, ale na poziomie międzynarodowym, ma też papiery instruktorskie. To nie jest jego stały zawód, no i w ogóle to ma jakieś pięćdziesiąt parę lat, ale to co mówił, brzmiało dobrze. I do tego ma bardzo miły głos, chociaż jakiś taki smutny – opowiadała Anna.

– Miły głos, mówisz? – zachichotała Aśka. – On tu na pewno ma być trenerem?

– Trenerem, a kim by miał być?

– No wiesz: samotna kobieta, pani na włościach, jesteś łakomym kąskiem.

– Tylko mój bank tak nie myśli. Aśka, nie wygłupiaj się! – Anna rozzłościła się bez wyraźnego powodu. – Wiesz, że po różnych doświadczeniach generalnie mnie to nie interesuje.

– Tak, wiem. Ale co z tym ładnym głosem?

– Ma tu być dzisiaj.

– Przyjeżdża już na stałe?

– Jak wszystko dobrze pójdzie. Mam nadzieję, że tak. Żegnam cię czule – zakończyła rozmowę chłodnym tonem, niepasującym do wypowiedzianego przed chwilą zdania.

Przyjaciółka zdawała się tego nie dostrzegać, więc Anna podniosła się od stołu i wyszła.

Aśka słyszała, jak Anna otwiera drzwi na taras i wychodzi do ogrodu. Bura popatrzyła niepewnie na przyjaciółkę swojej pani, najwyraźniej żywiąc nadzieję, że przynajmniej ona jej nie opuści. Rzeczywiście – Aśka tego dnia nie spieszyła się z powrotem do siebie. Kochała dom Ciotki-Dewotki, to było jej prawdziwe, własne miejsce na świecie, ale tym razem wolała raczej tam nie być niż być. „Co właściwie mam zrobić?” – zastanawiała się z lękiem, rozpamiętując wydarzenia minionej nocy. Ona też prawie nie spała.

„Muszę się choć na chwilę od tego oderwać” – pomyślała gorączkowo. Rozejrzała się po kuchni Anny. „Tu zawsze jest tak domowo, ciepło”. Lubiła dom w Miętach i szanowała to, co Annie udało się z nim zrobić. W miejscu, w którym siedziała – Aśka to dobrze pamiętała – jeszcze nie tak dawno była cuchnąca szczynami i zgnilizną ruina. Dzieciaki ze wsi przyjeżdżały „do dworu”, żeby wypić i zapalić, starsi – nie tylko wypić, ale i przelecieć chętne panienki. Wszyscy nieproszeni goście uważali za najważniejsze, żeby na stareńkich murach zostawić ślad jakiejś światłej myśli. W rodzaju: „cie huju zapierdole” lub „jebać żydków”.

Tak wyglądał dwór, gdy Aśka zobaczyła go po raz pierwszy. Jeszcze nie znała Anny. Przyjechała zobaczyć to miejsce, kiedy przejęła dom po Ciotce-Dewotce i usłyszała, że w okolicy jest jakiś stary dwór. Rzeczywiście był. Jeszcze się trzymał. Okna zabite deskami, niektóre zamurowane, bo tak pasowało lokatorom z niegdysiejszego PGR-u. Dach dziurawy jak rzeszoto. I jeszcze chaszcze dokoła, zarastające wszystko, co pewnie było kiedyś kwitnącym ogrodem. „Boże…” – pomyślała wtedy. „Dobrze, że nie widzą tego ludzie, którzy tu kiedyś mieszkali”. Nie odważyła się zajrzeć do środka. Jakoś wydawało jej się, że takie wchodzenie to rodzaj kradzieży.

„To jednak niesamowite, że mogę chodzić po tych pokojach, że to wszystko żyje” – zachwycała się za każdym razem, kiedy poznawszy Annę, odwiedzała Mięty. Teraz, gdy została na chwilę sama, rozglądała się z przyjemnością. „Anka ma talent” – pomyślała z nutą zazdrości. Duża kuchnia ze starymi kredensami wokoło, masywnym stołem, zawsze skupiającym biesiadników pod kręgiem światła z nisko zawieszonej lampy, słoiki z konfiturami, zioła, doniczki z kwiatami na parapecie, szydełkowe zazdroski w oknach. W narożniku kuchni schody tworzyły skos, pod którym ukryto spiżarnię. Pośrodku domu znajdowała się sień, niezmiennie zadziwiająca gości, bo inaczej niż pozostałe pomieszczenia, miała nieforemny, niesymetryczny kształt.

– Wyobraź sobie, że tak tu podobno było – przekonywała ją Anna. – Pradziadek, kiedy kupił Mięty, co chwilę zmieniał plany przebudowy, tu salon, tu biblioteka i gabinet – wreszcie salon jakoś wciął się w sień i tak zostało. Wiem to z jego listów do prababci… „Sosenko moja” – tak do niej pisał. „Jest taki mały embarras z sienią”. A Sosenka podobno była zachwycona. Marytka, tak o niej mówiono w rodzinie i w towarzystwie. Więc Marytka polubiła Mięty od razu, właśnie z tą nieforemnością sieni – tłumaczyła Anna.

Aśka stała dokładnie pośrodku tego właśnie pomieszczenia, o wielokątnym kształcie, które Anna odtworzyła mniej więcej tak, jak opisał je w listach Marceli Drycki, jej pradziadek. Może pomieszczenia zyskały dziś inne przeznaczenie, ale znów, jak dawniej, tętniły życiem. Po lewej stronie od drzwi wejściowych umieszczono dwa pokoje, które powstały z dawnej biblioteki i gabinetu – dziś Anna także miała tam zasobny księgozbiór, częściowo ten sam, który tu był niegdyś. Wschodni narożnik domu zajmował obszerny salon z kominkiem, odbudowanym z resztek dawnego pieca.

W centralnym miejscu, dopełniającym oś domu, znajdowała się przestronna jadalnia, z której duże podwójne szklane drzwi prowadziły na taras. Anna znacznie powiększyła go w porównaniu z tym, który tu był w czasach jej dziadków. Obudowała pergolami, zdobnymi w pięknie kwitnące glicynie, powojniki i róże. Wszystkie drzwi w domu były białe. Te z jadalni prowadziły do pokoju Anny, oddzielonego niewielkim korytarzykiem od łazienki i sąsiadującej z nią kuchni. Na piętrze, zwanym tu „górką”, Anna urządziła pięć pokoi dla gości. Wyposażyła je w niewielkie łazienki.

Nieruchomość nie została jeszcze zbyt rozpowszechniona na hotelowych portalach internetowych, ale gości wciąż przybywało.

Teraz, w sezonie letnim, było ich najwięcej.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPOLECAMY RÓWNIEŻ:

Zgorzkniała Sabina od lat samotnie opiekuje się zniedołężniałym ojcem, z którym łączy ją toksyczna relacja. Siedemdziesięcioletnia Bronisława ledwo wiąże koniec z końcem, utrzymując siebie i dorosłego syna, alkoholika. Elegancka Sonia prowadzi idealne życie w pięknym domu, z kochającym mężem i córką. Idealne do czasu pierwszego kryzysu…

Nieszczęśliwy wypadek skruszy dotychczasowy porządek i splecie ich losy... Każdej z kobiet przyjdzie zmierzyć się z innymi problemami i każda będzie musiała stawić czoło prawdzie, nie zawsze przyjemnej. Prawdzie o sobie samej i o najbliższych. Bo czasami życie musi nami mocno potrząsnąć, żebyśmy odnaleźli jego sens.

„Właśnie dziś, właśnie teraz” przekornie pokazuje, że czekanie może okazać się zgubne, a tragedia nie zawsze zapowiada koniec, lecz początek czegoś naprawdę wyjątkowego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: