Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księżyc nad Rubieżą - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księżyc nad Rubieżą - ebook

Pradawna magia jest wygłodniała.

Jeśli nie będziesz uważać, pochłonie i ciebie.

Kiedy Cerise dorastała wmawiano jej, że magia to dar, rzadki talent, który w oczach dziewczyny najczęściej okazywał się kajdanami. Jej opinia ulegnie zmianie, gdy będzie musiała zmierzyć się z agentami Dłoni.

Rubież to dziwne miejsce wciśnięte między dwie krainy. Z jednej strony znajduje się Niepełnia, pozbawiona czarów sfera technologii, zasad i papirologii - miejsce w którym William zarabiał na życie. Po drugiej leży Dziwoziemia rządzona prawami magii, gdzie władają rody o błękitnej krwi. Choć tam urodził się William, był w niej wyrzutkiem i skazańcem. Rubież zaś nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla kogoś, kto  nigdzie nie pasował.

Gdy skrzyżują się ścieżki Williama i Cerise, polecą iskry. Tych dwoje musi jednak podjąć współpracę, by odnieść sukces i... przeżyć.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7574-979-3
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

William pociągnął łyk piwa z butelki i popatrzył spode łba na Zieloną Strzałę. Zielona Strzała, w tym wypadku kawałek pokolorowanego plastiku, nie podjął wyzwania. Figurka stała nieruchomo tam, gdzie ją umieścił – oparta o słup ganeczku domu Williama. Praktycznie rzecz biorąc, raczej chałupki, a nie domu, ale zawsze to jakiś dach nad głową. William nie był wybredny.

Ze swego miejsca pod słupem Zielona Strzała miał świetny widok na całą armię figurek rozstawioną na ganku. William wzruszył ramionami. Zdawał sobie sprawę, że gadanie do plastikowego ludzika zakrawa na szaleństwo, ale aktualnie nie miał na podorędziu innego rozmówcy, a musiał z kimś przedyskutować pewną kwestię. Cała ta sytuacja była zwariowana.

– Dzieciaki przysłały list – rzekł William.

Zielona Strzała milczał.

William popatrzył ponad głową figurki na graniczący z jego trawnikiem Bór. Dwie mile dalej Bór zamieniał się w zwykły dębowo-sosnowy las Georgii. Tutaj jednak, na Rubieży, drzewostan był stary, a karmione magią rośliny potężne i rozłożyste. Dzień przeszedł w leniwy, letni wieczór, a małe zwierzęta bez nazw, spotykane tylko na Rubieży, harcowały w konarach prastarych drzew, wykorzystując tę bezpieczną porę, zanim zmrok wyciągnie z legowisk drapieżniki.

Rubież była dziwnym miejscem, przestrzenią wciśniętą pomiędzy dwa światy. Z jednej strony graniczyła z Niepełnią – pozbawioną magii krainą pełną technologii, zasad i praw. I papierologii. Ten przeklęty świat opierał się na papierkach. I właśnie w Niepełni William zarabiał na życie, pracując w branży budowlanej.

Po drugiej stronie Rubieży znajdowało się lustrzane odbicie Niepełni – Dziwoziemia, rządzona prawami magii, gdzie władzę skupiały rody o błękitnej krwi. William urodził się w tym właśnie świecie. Tam był wyrzutkiem, żołnierzem, skazańcem, a przez kilka tygodni nawet szlachcicem. Jednak przez całe życie Dziwoziemia dawała mu łupnia, aż w końcu William wypiął się na nią i odszedł.

Rubież nie należała do żadnego ze światów. Idealne miejsce dla kogoś, kto nigdzie nie pasował. I właśnie tu spotkał te dzieciaki: George’a i Jacka. Mieszkali na Rubieży z siostrą, Rose.

Rose była słodka i ładna, podobała się Williamowi. Pociągało go ciepło i rodzina, jaką tamci tworzyli. Kiedy obserwował ich razem, boleśnie ściskało go w sercu. Teraz już wiedział dlaczego. Już wtedy podświadomie czuł, że taka rodzina jest poza jego zasięgiem.

Mimo to próbował zbliżyć się do Rose. Może nawet miałby szanse, gdyby nie pojawił się Declan. Ów Declan, w którego żyłach płynęła błękitna krew. Przystojniak o nieskazitelnych manierach.

– Niegdyś byliśmy przyjaciółmi – rzekł William do Zielonej Strzały. – A zanim odszedł, spuściłem mu porządne manto.

Los spłatał mu figla. Declan wyjechał, zabierając ze sobą Rose i chłopców. William pozwolił im odejść. Jack wymagał dużo uwagi i troski, a Declan dobrze go wychowa. Natomiast Rose potrzebowała kogoś takiego jak Declan. Kogoś poukładanego. I tak miała urwanie głowy z chłopcami. Nie potrzebowała kolejnej misji charytatywnej, a i William nie chciał nią być.

Niebawem miały upłynąć dwa lata od chwili, gdy opuścili Rubież. Od tamtego czasu William mieszkał tutaj, gdzie strumyk magii podtrzymywał jego bestię przy życiu. Pracował w Niepełni, w weekendy oglądał telewizję, pił dużo piwa, zbierał figurki bohaterów fantastycznych i generalnie udawał, że wcześniejsze dwadzieścia sześć lat jego życia nigdy nie istniało. Rubieżnicy – kilka rodzin zamieszkujących to miejsce – pilnowali własnych spraw i zostawiali go w spokoju.

Większość ludzi z Niepełni i Dziwoziemi nie miała pojęcia o istnieniu drugiego świata, ale od czasu do czasu granicę przekraczali handlarze. Trzy miesiące wcześniej jeden z przemierzających Rubież kupców, imieniem Nick, wspomniał, że udaje się do Dziwoziemi, do Południowych Prowincji. William zapakował wtedy do pudełka kilka zabawek i zapłacił za ich dostarczenie. Nie spodziewał się odpowiedzi. Nie oczekiwał niczego. Chłopcy mieli Declana. Nie potrzebowali Williama.

Nick wrócił zeszłej nocy. I przywiózł wiadomość.

William wziął do ręki list. Pismo George’a było piękne i równe. Jack za to bazgrał jak kura pazurem. Chłopcy dziękowali za figurki. George’owi podobało się w Dziwoziemi. Miał pod dostatkiem trupów, na których mógł ćwiczyć nekromancję, a ponadto brał lekcje szermierki rapierem. Jack narzekał na nadmiar zasad i ograniczenia w polowaniu.

– Niedobrze – mruknął William do Strzały. – Powinien swobodnie dawać upust krwiożerczości. Mieliby połowę kłopotów z głowy, pozwalając mu się wyżyć. Dzieciak jest zmieńcem i drapieżnikiem. Przeistacza się w rysia, a nie w pluszowego króliczka. – William uniósł list do oczu. – Najwyraźniej chciał dowieść swojej wartości. Upolował jelenia i zostawił im w prezencie tuszę na stole w jadalni. Jest kotem i uważa, że są kiepskimi łowcami. Pisze, że nie poszło najlepiej. Nie rozumieją, że stara się im zapewnić pożywienie.

Jack bardzo potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu ukierunkować całą tę energię, ale William nie zamierzał jechać do Dziwoziemi. Co miałby zrobić? Zapukać do drzwi Declana i powiedzieć: „Cześć. Pamiętasz mnie? Przyjaźniliśmy się kiedyś, potem zostałem skazany na śmierć, a twój wuj mnie adoptował, żebym cię zabił. A, no i ukradłeś mi Rose”.

Tak, jasne. Pozostawało mu tylko odpisać i wysłać kolejne figurki.

William przysunął sobie pudełko. Włożył do niego Deathstroke’a dla George’a – postać przypominała trochę pirata, a George lubił piratów, bo jego dziadek był jednym z nich. Następnie zapakował Króla Posępnego Czerepu dla Declana. Nie żeby Declan bawił się plastikowymi ludzikami – miał normalne dzieciństwo, w przeciwieństwie do Williama, który wychował się w Cytadeli, placówce przypominającej zakład karny. Lecz William miał ochotę dać prztyczka w nos dawnemu przyjacielowi, a Król Posępnego Czerepu, figurka o długich blond włosach, była do niego uderzająco podobna.

– Jackowi wyślę Dzikiego Kota, pytanie tylko, fioletowego czy czarnego?

Zielona Strzała nie wyraził swojego zdania.

Do nozdrzy Williama dotarła woń piżma. Rozejrzał się. W krzewach na skraju trawnika połyskiwały obserwujące go czarne ślepia.

– To znowu ty!

Szop wyszczerzył ostre ząbki.

– Mówiłem, że jak nie zostawisz w spokoju mojego śmietnika, to cię zjem.

Stworzonko prychnęło jak rozeźlony kot.

– O nie. Dość tego.

William zrzucił koszulkę, spodnie i bieliznę.

– Załatwimy to raz na zawsze.

Szop zasyczał ponownie i nastroszył się, żeby zrobić wrażenie większego. Jego oczy lśniły jak dwa węgielki.

William sięgnął w głąb siebie i spuścił bestię z uwięzi. Ból zatrząsł nim, targając jak pies szczurem. Kości zmiękły, wygięły się, więzadła trzasnęły, a ciało zafalowało niczym rozgrzany wosk. Pokrył się gęstą, czarną sierścią. Cierpienia ustały i William przekręcił się, wstając.

Szop zamarł.

Przez moment William widział w ślepiach zwierzaka własne odbicie – wielki, ciemny kształt na czterech łapach. Mały intruz cofnął się, okręcił i pognał w las.

William zawył, wyśpiewując długą, zawodzącą pieśń o łowach i gorączce pościgu. Poczuł, jak paszcza pulsuje mu w niecierpliwym oczekiwaniu na świeżą krew. Małe stworzenia, rozpoznawszy natychmiast drapieżnika, skryły się wysoko pomiędzy gałęziami.

Ostatnie echa zewu zatonęły w Borze. William kłapnął białymi kłami i runął przed siebie.

William truchtał spokojnie przez Bór. Szop okazał się samicą z sześciorgiem małych. Jakim cudem nie rozpoznał zapachu samicy z małymi? Chyba rdzewiał na tej Rubieży. Jego zmysły traciły ostrość.

Musiał zostawić szopy w spokoju. Nie poluje się na samicę z młodymi – inaczej gatunki wyginęłyby jeden po drugim.

Złowił za to tłustego królika. Oblizał się. Mmmm, pycha. Trzeba znaleźć sposób na zabezpieczenie śmietnika – najlepiej obciążyć pokrywę. Może hantlami albo kamieniami?

Pomiędzy drzewami dostrzegł fragment swojego domu. Dobiegł go korzenny zapach, cynamon z odrobiną kuminu i imbiru.

Sierść mu się zjeżyła. Przywarł do ziemi.

W tym świecie nie spotykało się tego zapachu poza piekarnią. Woń należała do człowieka spoza granicy. Człowieka, który przyniósł tu na sobie resztki magii z Dziwoziemi.

To oznaczało kłopoty.

William leżał w mroku pomiędzy korzeniami i nasłuchiwał. Chrobotanie owadów. Szelest wiewiórki moszczącej się na drzewie do snu. W oddali stukanie dzięcioła usiłującego przed zmrokiem wydostać spod kory ostatniego pędraka.

Nic ponad zwykłe odgłosy Boru.

Ze swej kryjówki widział cały ganek. A tam żadnego ruchu.

Ostatnie promienie słońca prześlizgnęły się po deskach podłogi. Zamrugała do niego mała gwiazdka. Ostrożnie. Ostrożnie...

Zaczął skradać się ku domowi – ciemna sylwetka na miękkich łapach, jak duch w zapadającym zmroku. Metr. Dwa. Trzy... Gwiazdka zamrugała znowu. Na schodach ganeczku leżała prostokątna skrzynka zaopatrzona w zwykły metalowy zamek. To on błyszczał, odbijając resztkę przedwieczornego światła. Ktoś zostawił mu prezent.

William okrążył dom dwukrotnie, w napięciu niuchając i nasłuchując każdego szelestu. Odnalazł trop prowadzący od domu. Ktoś przyszedł, zostawił skrzyneczkę i odszedł.

William zbliżył się do budynku i obejrzał pudełko. Osiemnaście cali długości, na stopę szerokie, około trzy cale wysokie. Zwyczajne drewno. Wyglądało na sosnowe. I tak też pachniało. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk.

Figurki stały nietknięte. List, przyciśnięty ciężkim Hulkiem, leżał tam, gdzie William go zostawił. Sądząc po woni, obcy się do niego nie zbliżył.

William otworzył drzwi łapą i wślizgnął się do środka. Do następnej czynności potrzebował palców.

Ból rozdarł go do szpiku kości. William warknął cicho, otrząsnął się gwałtownie i zrzucił sierść. Dwadzieścia sekund koszmarnego cierpienia później powlókł się do salonu już w ludzkiej postaci. Kolejne dziesięć sekund i wyszedł na ganek, ubrany i uzbrojony w długi nóż. To, że pudełko wyglądało tak niewinnie, nie oznaczało, że nie wybuchnie podczas otwierania. William widywał miny wielkości spodka. Nie wydawały żadnego dźwięku ani zapachu, a odrywały nogę, gdy się na nie nastąpiło.

Ostrzem odemknął zamek i podważył wieczko. Arkusiki papieru. Hmm... Wziął pierwszy z wierzchu, odwrócił i zamarł.

Na trawie leżało skręcone ciało chłopca. Miał góra dziesięć lat. Na bladej skórze odcinały się ostro smugi krwi biegnące od ziejącej w brzuchu rany.

Dziecko zostało rozpłatane jednym brutalnym cięciem. Tyle krwi... Była wszędzie: na zapadniętym brzuchu chłopca, na jego rękach, na mleczach rosnących obok. Jasna, zaskakująco jaskrawa czerwień, tak żywa, iż zdawała się nieprawdziwa. Pociągła twarz chłopca wpatrywała się w niebo zmętniałymi oczyma, usta zastygły w przerażającym O, krótkie rude włosy sterczały na wszystkie strony...

Jack! Ta myśl uderzyła Williama. Serce waliło mu jak młotem. Przyjrzał się dziecku uważniej. Nie, to nie Jack. Chłopiec był w jego wieku. Podobny, także kot – pionowe źrenice – ale Jack miał brązowe włosy.

William odetchnął głęboko, starając się opanować wściekłość. Wiedział, że to nie Jack. Widział już tego chłopca, ale nie na zdjęciu. Widział na własne oczy martwe ciało, czuł krew i ostry, niedający się zapomnieć odór rozpłatanych trzewi. Wspomnienia wróciły jak żywe. Omal nie zakrztusił się złudzeniem tamtej goryczy na języku.

Kolejna fotografia przedstawiała dziewczynkę z włosami utytłanymi we krwi i tkance mózgowej. Rozłupano jej czaszkę.

Wyciągał zdjęcie za zdjęciem. Na każdym utrwalono martwe dziecko, i każde poruszało w nim korespondujące wspomnienie. Na jego ganku leżało ośmioro martwych dzieci. Ośmioro zamordowanych zmieńców.

W Dziwoziemi tacy jak on byli mało użyteczni. W Księstwie Luizjany zabijano ich natychmiast po narodzinach. W Adrianglii matka, która urodziła zmieńca, mogła oddać go pod opiekę rządu. Nikt o nic nie pytał. Jeden podpis na kawałku papieru i kobieta mogła iść w swoją stronę. Dziecko umieszczano w Cytadeli, która była w rzeczywistości więzieniem ze sterylnymi pokojami i bezlitosnymi strażnikami. Zabawki były tam zakazane, jak również zabawa – miejsce to zorganizowano tak, by wytrzebić z mieszkańców wolną wolę do ostatniej kropli. Tak naprawdę dzieci żyły tylko chwilami, kiedy przebywały na zewnątrz.

Ta ósemka pewnie oszalała, gdy wypuszczono ich na słońce i trawę.

To miało być zwyczajne ćwiczenie z tropienia. Instruktorzy poprowadzili dzieci w stronę granicy z nieprzyjacielskim Księstwem Luizjany. Na terenach pogranicza zawsze wrzało, Luizjańczycy i Adrianglicy ciągle kursowali przez granicę w obie strony. Opiekunowie nakazali dzieciom wytropić grupę Luizjańczyków. Jako dziecko William niejednokrotnie brał udział w takich akcjach.

Wpatrywał się w zdjęcie. Tym razem jednak granicy nie przekroczyli zwykli uciekinierzy. Grupa składała się z członków luizjańskiej Dłoni – szpiegów, wynaturzonych przez magię i wystarczająco potężnych, by rozbić w perzynę oddział wyszkolonych legionistów.

Szpiedzy pozwolili dzieciakom się schwytać.

Kiedy tropiciele nie zameldowali się instruktorom, wysłano za nimi legionistów. William szedł z nimi jako tropiciel. To on znalazł leżące na łęgach trupy.

To była masakra. Brutalna, przeprowadzona z zimną krwią. Nie zabili dzieci natychmiast. Cierpiały, zanim umarły.

Na dnie pudełka spoczywała kartka. William wyjął ją i zaczął czytać. Od pierwszego zdania wiedział, jaka jest jej treść. Słowa wypaliły się w jego pamięci jak piętno.

I tak je odczytał.

Głupie zwierzaki stanowiły niewielkie wyzwanie. Luizjana eliminuje zmieńców po narodzinach – to skuteczniejszy sposób niż marnowanie środków i czasu na próby zrobienia z nich ludzi. Radzę zastanowić się nad naszą metodą, inaczej następnym razem będę oczekiwał godziwego wynagrodzenia za pozbycie się waszych dziwolągów.

Z poważaniem
Pająk

William poczuł, jak zalewa go płonąca fala furii, wypalając wszelki rozsądek i kontrolę. Uniósł głowę ku niebu i zawarczał, nadając wściekłości głos, nim ta rozerwała go na strzępy.

Całymi latami ścigał Pająka – tyle, na ile pozwalała mu na to służba w Legionie. Dopadł go dwukrotnie. Raz rozorał mu brzuch, choć przeciwnik połamał mu nogi. Za drugim razem pogruchotał Luizjańczykowi żebra, a ten nieomal go utopił. W obu przypadkach szpiegowi Dłoni udało się wywinąć. Dla innych zmieńcy byli mięsem armatnim, ale dla Williama byli dziećmi, takimi samymi, jakim kiedyś był on. I jak Jack.

Musiał odnaleźć Pająka. Musiał go zabić. Mord dokonany na dzieciach powinien zostać pomszczony.

Z Boru wynurzył się jakiś człowiek. William zeskoczył z ganku i w mgnieniu oka znalazł się na skraju lasu, przyciskając intruza do pnia drzewa i warcząc. Jego kły kłapnęły o włos od gardła mężczyzny.

Przybysz nie stawiał oporu.

– Chcesz zabić mnie czy Pająka?

– Ktoś ty?

– Nazywam się Erwin. – Obcy wskazał brodą na jedną z uniesionych dłoni. Na środkowym palcu nosił duży pierścień w formie prostej obrączki z małym lusterkiem wtopionym w metal. Zwierciadło, Adriangielskie Tajne Służby, przemknęło Williamowi przez głowę. Największy wróg Dłoni.

– Zwierciadło pragnęłoby zamienić z tobą słowo, lordzie Sandine – rzekł nieznajomy cicho. – Czy byłbyś tak miły i zgodził się zaszczycić nas rozmową?Rozdział drugi

Cerise pochyliła się nad taflą herbacianych wód sadzawki Podkowy. Rosnące wokół cyprysy prężyły się niczym żołnierze stojący na baczność. Rosochate korzenie drzew usadowiły się okrakiem nad wodą. Nad Moczarami nigdy nie zalegała cisza, ale żaden obcy odgłos nie zakłócał zwyczajnego chóru znajomych dźwięków – gdzieś po lewej stronie rechotała ropucha, z gęstej korony drzewa ponad głową Cerise dobiegał szelest biegających rubieżnicznych wiewiórek, nieopodal rozlegało się uporczywe świergolenie płomiennika...

Podwinęła nogawki dżinsów, kucnęła i zaczęła śpiewne przywabianie.

– Nellie, gdzie jesteś? Dobra dziewczynka, Nellie, Nellie. Gdzie jest najpiękniejszy rolmopsik na świecie? Nellie, Nellie, chodź, maleńka!

Tafla sadzawki pozostała niezmącona. Ani zmarszczki.

Cerise westchnęła. Nieco dalej na błotnistym brzegu widniał wyraźny ślad: podłużna rynna, a po obu jej stronach wgłębienia po pazurzastych łapach. Trop Nellie. Kiedy Cerise miała piętnaście lat, tropienie rolmopsów po Moczarach wydawało jej się ekscytujące. Teraz, jako dwudziestoczterolatka, brnąc przez bagnisko, wpadając w kałuże i grzęznąc w błocku po kostki, nie była tym szczególnie zachwycona. Przychodziły jej na myśl znacznie przyjemniejsze sposoby spędzania czasu. Jak na przykład spanie we własnym ciepłym łóżku.

– Nellie, Nellie, tuś, tuś. Gdzie jesteś, moja piękna? Gdzie jesteś, piękna, tłuściutka dziewczynko? Nellie jest najsłodszym, najtłustszym, najgłupszym rolmopsikiem na świecie. Tak, tak, tak.

Żadnej reakcji.

Cerise zadarła głowę. Wysoko ponad nią, w plątaninie konarów cyprysów i łodyg bagiennej winorośli, niebieszczył się skrawek nieba.

– Czemu mi to robisz?

Niebo nie odpowiadało. Jak zwykle zresztą. Co i tak nie powstrzymywało jej przed mówieniem do niego.

W górze rozległ się cichy trzask, a po chwili z drzewa oderwała się biała kulka ptasiego guana. Cerise uchyliła się w ostatniej chwili.

– Nieładnie – pogroziła niebu. – Bardzo nieładnie.

Nadszedł czas na rozwiązania ostateczne. Cerise oparła miecz o drzewo, stabilizując czubek pochwy w miękkim podłożu, zdjęła z ramienia plecak i sięgnęła do wnętrza. Po chwili wyciągnęła skórzany kaganiec. Został tak pomyślany, by pasował na pysk rolmopsa, zaś dodatkowy pasek zapinany z tyłu łba gwarantował, że stworzenie go nie zrzuci. Cerise położyła kaganiec na błocie w zasięgu ręki, a następnie wyłowiła z bagażu małą puszkę oraz otwieracz.

Zastukała narzędziem w wieczko. Nad sadzawką przetoczyło się metaliczne podzwanianie. Nic.

– Co ja tu mam? Och, to tuńczyk!

Jakieś trzydzieści stóp od brzegu gładkie lustro wody zakłóciła mała zmarszczka. Mam cię!

– Mmmm, pycha! Mniam, mniam, pyszny tuńczyk!

Cerise nałożyła na brzeg puszki szczęki otwieracza i nacisnęła rączki, przebijając blachę.

Z wody wychynął cętkowany łeb. Rolmopsica wciągnęła powietrze czarnym nosem okolonym długimi, ciemnymi wąsami. Spojrzenie wielkich, czarnych ślepi wpiło się obłąkańczo w puszkę.

Cerise przechyliła metalowe pudełko, naciskając lekko wieczko, a do wody spadło kilka kropel rybnej zalewy.

Rolmopsica z pluskiem wyskoczyła na brzeg. Zwierzę miało obły wydłużony tułów, jak foka, długi ogon i cztery szerokie łapy zakończone płaskimi płetwami. W kłębie focze ciało wydłużało się w elegancką szyję, na której osadzony był wydrzy łeb.

Cerise potrząsnęła puszką.

– Głowa.

Nellie oblizała czarne wargi, robiąc uroczą minkę.

– Głowa, Nellie.

Rolmopsica skłoniła łeb, a Cerise założyła jej kaganiec, porządnie zapinając mocowanie.

– Dostanie ci się za to, zobaczysz.

Nellie szturchnęła ją pieszczotliwie w ramię czarnym mokrym nosem. Cerise wyjęła z puszki kawałek tuńczyka i rzuciła zwierzęciu. Ostre jak brzytwa zęby zatrzasnęły się na przysmaku. Cerise zgarnęła miecz i przypięła smycz rolmopsicy, która przytoczyła się do niej, przebijając się przez błocko.

– Co to miało znaczyć? Nocnych spacerów ci się zachciało? Znudziło ci się ciągnięcie łódek i postanowiłaś spróbować szczęścia z aligatorami z Moczarów?

Nellie, wijąc się, parła naprzód, wpatrzona w puszkę jak w relikwię.

– Potrafią przegryźć na pół rekinią kość. Ty będziesz dla nich tłuściutką przekąską. Małym co nieco.

Rolmopsica oblizała się.

– Myślisz, że tuńczyki rosną na błocie? – Cerise wyjęła kolejny kawałek ryby i rzuciła go Nellie. – Dla twojej wiadomości, na Rubieży nie ma tuńczyków. Musimy zdobywać je w Niepełni. W Niepełni nie ma magii. A wiesz, co za to jest? Policja. Masa gliniarzy. I alarmy. Masz pojęcie, jak ciężko ukraść tuńczyka z Niepełni?

Nellie pisnęła żałośnie.

– Wcale nie jest mi ciebie żal.

Tuńczyk był luksusowym artykułem. Dojście do Niepełni zabierało cztery dni, a przekroczenie granicy pomiędzy Rubieżą i niemagicznym światem bolało jak diabli. Z całej rodziny Marów tylko ona i Kaldar mogli tego dokonać. Reszta posiadała na to zbyt dużo magii. Próba wejścia do Niepełni mogła skończyć się ich śmiercią.

Cerise brnęła przez błoto. Kiedy dorastała, wmawiano jej, że magia to dar, wspaniały, rzadki talent, coś, z czego powinna być dumna. Może i magia była darem, ale w chwilach rozpaczy, kiedy ślęczała nad opłakanymi finansami rodzinnymi, postrzegała ją jako to, czym naprawdę była – kajdany. Wielkie, ciężkie dyby, które więziły ród na Moczarach. Gdyby nie cała ta magia, już dawno mogliby uciec do Niepełni. A tak, jedyna droga ucieczki z Moczarów wiodła przez granicę z Księstwem Luizjany, do Dziwoziemi, gdzie magia kwitła w całej pełni.

Luizjańczycy traktowali Moczary jak ludzkie śmietnisko. Zsyłali na nie przestępców, kłopotliwych szlachciców, każdego, kto był niewygodny, acz niezabijalny. Zaś kiedy zesłaniec raz przekroczył granicę pomiędzy Dziwoziemią a Moczarami, luizjańska Straż pilnowała, by jego noga już nigdy nie postała w Księstwie.

Roślinność rozstąpiła się, ukazując brzeg kanału o wdzięcznej nazwie Jęzor Klechy. W błocie zalegała zielona żmija bagienna. Zasyczała, kiedy się zbliżyły. Cerise odrzuciła gada na bok czubkiem miecza.

– No dalej! – Cisnęła Nellie następny kawałek przysmaku i powiodła rolmopsicę ku herbacianym wodom strumienia. Okręciła sobie mocniej smycz wokół przegubu i otoczyła ramionami wąską szyję zwierzęcia. – Odpoczniesz po powrocie do domu.

Cmoknęła i rolmops zsunął się do wody.

Dwadzieścia minut później Cerise zamknęła zagrodę rolmopsa. Ktoś, prawdopodobnie młodsi chłopcy, podjął rozsądną ze wszech miar próbę naprawienia ogrodzenia, ale nawet łańcuch nie powstrzymałby Nellie, gdyby zechciała się wydostać. Rolmopsy były niezbędne na terenach Moczarów, obfitujących w kręte strumienie i meandry rzeczne. Miejscami tworzyły się tu zastoje, a bagienna roślinność blokowała wodne trakty. Rolmopsów używano jako zwierząt pociągowych i w ten sposób oszczędzano paliwo.

W obecności człowieka Nellie była idealnym rolmopsem, posłusznym, słodkim i silnym. Ale w momencie, kiedy usuwało się człowieka z równania, głupiutkie stworzenie wpadało w panikę i uciekało.

Może cierpiała na lęk separacyjny? – zastanawiała się Cerise, ruszając zboczem wzgórza ku Szczurowisku. Przeniesienie Nellie do mniejszej zagrody skończyłoby się katastrofą. Znając ją, osamotniona ryczałaby dzień i noc. Wzmocnienie zaś wielkiego ogrodzenia było kosztowne i wymagałoby mnóstwa pracy.

Cerise wlokła się pod górę do siedziby rodowej Marów. Przy każdym kroku woda chlupotała jej w butach i ściekała z ubrania. Marzyła o gorącym prysznicu i ciepłej strawie, najlepiej zawierającej mięso. Ale było, jak było, więc zadowoli się rybą i wczorajszym chlebem. Będzie musiała też natrzeć olejem miecz. Cóż, tak wyglądało życie na Moczarach. Stal i woda nie szły ze sobą w parze.

Szczurowisko stało na szczycie wzgórza. Brzydka, przysadzista budowla o dwóch kondygnacjach. Otaczał ją pierścień terenu pozbawionego roślinności. Do najbliższych zarośli było pięćdziesiąt jardów z każdej strony. Strefa śmierci. Pięćdziesiąt jardów to spory kawał do przemierzenia, jeśli trzeba poruszać się pod ostrzałem ze strzelb i kusz.

Parter pozbawiony był drzwi i okien, a jedyne wejście znajdowało się na piętrze. Aby się tam dostać, trzeba było pokonać schody prowadzące na galerię. Zbliżywszy się do domu, Cerise dostrzegła, jak niewielka postać przemyka za balustradą, po czym sadowi się na stopniach. Sophie. Lark, poprawiła się w duchu Cerise. Ostatnio siostra życzyła sobie, by nazywano ją Lark.

Lark obrzuciła ją zmęczonym spojrzeniem spod zmierzwionych włosów. Z nogawek rybaczek wystawały patykowate nogi o łydkach ubrudzonych błotem. Pokryte starymi sińcami ramiona dziewczynki znaczyły świeże zadrapania. Lark ukryła dłonie za plecami, ale Cerise mogła się założyć, że paznokcie siostry były brudne lub obgryzione, a najpewniej jedno i drugie. Kiedyś Lark była czyściochem aż do przesady, w każdym razie na tyle, na ile może nim być mieszkająca na bagnach jedenastolatka. Teraz wszystko się zmieniło.

Cerise poczuła dotkliwy smutek, ale zachowała spokojną minę. Kamienną. Nie chciała spłoszyć siostry. Wdrapała się na schody, usiadła obok Lark, zdjęła but i wylała z niego wodę.

– Adrian i Derril zabrali Garboświra i pojechali na Wężową Ścieżkę – mruknęła Lark.

Zbudowany na bazie garbusa dune buggy był czystą zabawą w formie lekkiej terenówki. Cerise wykradła go kiedyś i poświrowała tak piekielnie, że skończyło się to wywrotką. Ale dotknięcie łazika bez zgody dorosłych było zabronione. Zabranie go w teren i marnowanie paliwa karano srogo, trzema tygodniami dodatkowej harówki.

Oczywiście zarówno piętnastoletni Adrian, jak i jego nieodłączny towarzysz, czternastoletni Derril wiedzieli o tym i byli gotowi ponieść konsekwencje. Kwestią większej wagi było to, że Lark właśnie na nich doniosła. A Lark nigdy wcześniej nie donosiła.

Cerise zmusiła się do zachowania spokoju i zdjęła drugi but. Zmieniał się najgłębszy rdzeń osobowości siostry, a ona nie mogła na to nic poradzić.

– Nie zabrali cię ze sobą?

Odpowiedź była ledwie słyszalna.

– Nie.

Jeszcze pół roku wcześniej chłopcy zabraliby ją na eskapadę. Obie zdawały sobie z tego sprawę. Cerise ogarnęło przemożne pragnienie objęcia i przytulenia kościstego ciałka Lark, ale powstrzymała się. Nawet nie drgnęła. Raz już próbowała. Siostra zesztywniałaby tylko, odsunęła się i czmychnęła w las.

Lark przynajmniej się do niej odzywała. Co prawda z rzadka. Zwykle tylko mama potrafiła do niej dotrzeć, a i jej ostatnio było coraz ciężej. Dzieciak oddalał się, zamykał powoli we własnym świecie i nikt nie wiedział, jak ją stamtąd wyciągnąć.

– Mówiłaś mamie? – zapytała Cerise.

– Mamy nie ma.

Dziwne.

– A tacie?

– Pojechali. Razem.

– Mówili, kiedy wrócą?

– Nie.

Cerise ogarnął niepokój. Na Moczarach żyło wielu ludzi, a ciężko było o środki do życia. Rodziny walczyły ze sobą, wydzierając sobie zębami i pazurami najmniejsze dobra. Nieomal każdy ród miał jakiś zatarg. Ich rodzina nie była wyjątkiem.

Spór pomiędzy Sheerile’ami a Marami trwał od ośmiu dekad z różnym natężeniem. Czasami wybuchał jasnym płomieniem, a czasami, jak teraz, tlił się lekko, choć w każdej chwili mógł eksplodować, zamieniając się w otwartą wojnę. Ostatnim razem podczas takiej pożogi Cerise straciła dwóch wujów, ciotkę oraz kuzyna. Ze względu na niepewną sytuację obowiązywała tu jedna żelazna reguła: gdy ktoś zamierzał oddalić się od domu, musiał powiedzieć, gdzie idzie i kiedy planuje wrócić. Nawet ich ojciec, głowa klanu, nie odstępował nigdy od tej zasady.

Niepokój Cerise wzrósł gwałtownie.

– Kiedy i dlaczego opuścili Szczurowisko?

– O świcie. Ruszyli, bo Cobbler został ugryziony w tyłek.

Cobbler, stary pijanica, włóczył się po bagnach, najmując do różnych dziwnych prac za bimber. Cerise nigdy nie lubiła tego moczymordy. Był wredny, dokuczał dzieciakom, gdy tylko rodziców nie było w pobliżu, i każdemu wbiłby nóż w plecy, z czystej złośliwości.

– To znaczy?

– Przyszedł do taty i powiedział, że w domu dziadka są dzikie psy. I że go goniły, a jeden ugryzł go w tyłek. Miał potargane portki.

Dworek Sene był zabity deskami od dwunastu lat, kiedy to dziadkowie zmarli na czerwoną gorączkę. Cerise zapamiętała dworek jako pełen słońca dom o jasnożółtych ścianach. Był niczym kolorowy kleks na burym bagnisku. Od tamtego czasu popadł w ruinę i nikt tam nie chadzał. Cobbler też nie miał tam nic do roboty. Pewnie myszkował, żeby coś ukraść.

– I co dalej?

Lark wzruszyła ramionami.

– Cobbler gadał i gadał, póki tata nie dał mu wina. A potem poszedł. Wtedy tata powiedział, że musi zobaczyć, co z domem dziadka, bo to przecież nasza ziemia. A mama na to, że pójdzie z nim. I pojechali.

Do dworku nie dało się dojechać półciężarówką, musieli więc wziąć konie.

– I od tamtej pory ich nie widziałaś?

– Nie.

Posiadłość Sene leżała o pół godziny jazdy konno od Szczurowiska. Powinni byli już wrócić.

– Myślisz, że rodzice nie żyją? – zapytała Lark beznamiętnie.

Na bogów!

– Nie. Wiesz, że tata jest zabójczym szermierzem, a mama ze stu jardów potrafi trafić aligatora w oko. Coś musiało ich zatrzymać.

Spomiędzy drzew dobiegł głuchy warkot terenówki. Głupki. Nie chciało im się nawet zgasić silnika i przypchać auta po cichu pod dom. Cerise wstała.

– Zajmę się tym, a jeśli rodzice nie wrócą w ciągu godziny, pójdę sprawdzić, co z nimi.

Stary łazik wyprysnął spomiędzy sosen, rozchlapując wokół błoto. Cerise podniosła rękę. Z przedniego siedzenia wyglądały na nią dwie ubłocone, przerażone twarze.

Cerise nabrała powietrza do płuc i powiedziała ostro:

– Skurcz!

Z jej dłoni popłynął impuls magii. Klątwa pochwyciła chłopców w żelazny uścisk, wykręcając im mięśnie ramion. Adrian zgiął się wpół, puścił kierownicę, a pozbawiony kontroli łazik przechylił się, po czym z potężnym chlupotem przewrócił na bok. Piekielny pojazd okręcił się, ślizgając po błocie, wypluł dwa demonicznie usmarowane stwory, zrobił jeszcze jeden obrót i znieruchomiał.

Cerise odwróciła się do Lark.

– Jak chcesz, możesz zejść i skopać im tyłki, a kiedy skończysz, każ im się umyć i iść prosto do stajni. Ciotka Karen ucieszy się niezmiernie z dwóch osobistych niewolników, harujących dla niej przez trzy tygodnie.

Cerise zabrała buty i weszła do domu. Niepokój dojrzał, rozkwitając w jej piersi dławiącym strachem. Musiała sprawdzić, co dzieje się z rodzicami, a im szybciej to zrobi, tym lepiej. Przez chwilę miała zamiar iść od razu do stajni, ale samotna wyprawa była proszeniem się o kłopoty. Potrzebowała pomocy kogoś, kto potrafił walczyć. Lepiej poświęcić teraz parę minut na zorganizowanie wsparcia, niż potem żałować.

Wiedziała, że nie wyniknie z tego nic dobrego.Podziękowania

Powstanie książki to zawsze wysiłek zbiorowy. Ta nie jest wyjątkiem. Jesteśmy głęboko wdzięczni Nancy Yost, naszej agentce, za znoszenie niezliczonych e-maili, telefonów i za bycie samotną wyspą rozsądku na naszym wzburzonym morzu szaleństwa. Jesteśmy również wdzięczni Anne Sowards za jej nieustające wsparcie i słowa zachęty. Bez was nasza książka nie ujrzałaby nigdy światła dziennego.

Chcielibyśmy podziękować następującym osobom:

Michelle Kasper, redaktorce wydania, oraz jej asystentce Andromedzie Macri za przekształcenie rękopisu w książkę i za to, że zawsze potrafiły znaleźć dodatkowy dzień lub dwa, poświęcając nam więcej czasu. Joan Matthews, adiustatorowi – wybacz zamieszanie z nazwami i ogólny stan manuskryptu; mamy nadzieję, że nie przyprawiliśmy cię o apopleksję. Victorii Vebell, rysowniczce, za piękną grafikę na okładkę. Chcielibyśmy powiesić sobie twoje dzieło na ścianie. Annette Fiore DeFex, projektantce, za wybór wspaniałej grafiki i stworzenie z niej równie wspaniałej okładki. Kristin del Rosario za świetny layout, dzięki któremu książkę czyta się z prawdziwą przyjemnością. Kat Sherbo, asystentce redaktora, za zajmowanie się nami – następnym razem wyślemy ci coś słodkiego i coś mocniejszego, żeby ukoić twoje nerwy. Rosanne Romanello, wydawcy, która niezmordowanie promuje wszystkie nasze książki. Mamy szczęście, że możemy z tobą pracować.

Pomogło nam też wielu przyjaciół i czytelników, szczególnie – kolejność przypadkowa – Reece Notley, Chrissy Peterson, Hasna Saadani, Ericka Brooks, Beatrix Kaser i Ying Chumnongsaksarp. Chcielibyśmy również wyrazić wdzięczność Jeaniene Frost, Meljean Brook, Shiloh Walker i Jill Myles. Z przyjemnością zapłacimy rachunki telefoniczne za te długie terapeutyczne rozmowy, które z nami przeprowadzaliście.Ilona Andrews

To pseudonim, którego używa małżeństwo pisarzy. Ilona jest z pochodzenia Rosjanką, Andrew służył w armii Stanów Zjednoczonych.

Wbrew powszechnemu mniemaniu Andrew nie był oficerem wywiadu z licencją na zabijanie, a Ilona nie była tajemniczą rosyjską kobietą szpiegiem, która go uwiodła. Spotkali się w szkole na zajęciach ze sztuki pisania.

Wspólnie stworzyli dwa cykle powieściowe – świetnie sprzedającą się urban fantasy o Kate Daniels i romantyczne „Na krawędzi”. Ich styl to cieszące się szaloną popularnością połączenie cech charakterystycznych fantasy, horroru oraz magii.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: