Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Księżyc nad Zakopanem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2006
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Księżyc nad Zakopanem - ebook

Jak to się wszystko zaczęło? Dlaczego zostałam pisarką? Kiedy pytają mnie o to czytelnicy, myślę sobie, że moim życiem zawsze rządził przypadek, więc i pisarką zostałam przypadkiem.

Autobiograficzna książka Marii Nurowskiej to nie tylko zapis twórczego rozwoju i historii powstawania kolejnych powieści jednej z najchętniej czytanych i przekładanych polskich pisarek. Księżyc nad Zakopanem jest między innymi opowieścią o domach: od utraconego raju ojcowskiej leśniczówki, przez mieszkanka, w których z trudem mieściła się maszyna do pisania, aż do perypetii z wymarzonym siedliskiem w polskich Tatrach. W świecie, w którym sława jest kapryśna, mężczyźni niestali, rzeczywistość – czy to socjalizmu, czy wczesnego kapitalizmu – pełna paradoksów komicznych i nierzadko okrutnych, najważniejsze (oprócz miłości) okazuje się własne miejsce na ziemi.

Literacka autobiografia Marii Nurowskiej to lektura przykuwająca uwagę, pełna barwnych anegdot i wnikliwych, nierzadko autoironicznych obserwacji.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-105-0
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MA­RIA NU­ROW­SKA

au­tor­ka po­wie­ści i dra­ma­tów. Wy­da­ła po­nad dwa­dzie­ścia ksią­żek, m.in. Hisz­pań­skie oczy (1990), Li­sty mi­ło­ści (1991), sagę Pan­ny i wdo­wy (1991–1993), Ro­syj­skie­go ko­chan­ka (1996), Tan­go dla troj­ga (1997), Mi­ło­śni­cę (1999), Nie­miec­ki ta­niec (2000), opo­wieść bio­gra­ficz­ną o Ry­szar­dzie Ku­kliń­skim Mój przy­ja­ciel zdraj­ca (2004), try­lo­gię ukra­iń­ską: Imię two­je… (2003), Po­wrót do Lwo­wa (2005), Dwie mi­ło­ści (2006) oraz wspo­mnie­nia Księ­życ nad Za­ko­pa­nem (2006). W 2008 roku na­kła­dem W.A.B. uka­za­ła się książ­ka bio­gra­ficz­na An­ders, w 2009 – po­wieść Spra­wa Niny S. Po­wie­ści Ma­rii Nu­row­skiej zo­sta­ły prze­tłu­ma­czo­ne na dwa­na­ście ję­zy­ków, w tym chiń­ski i ko­re­ań­ski. We Fran­cji i w Niem­czech były be­st­sel­le­ra­mi.Przy­je­cha­li do Za­ko­pa­ne­go w po­dróż po­ślub­ną aż z An­glii, a kie­dy ich spy­ta­łam, dla­cze­go wła­śnie tu­taj, mło­da ko­bie­ta od­po­wie­dzia­ła z uśmie­chem:

– Bo tu­taj jest pięk­nie.

Cho­dzi­li po moim sta­rym drew­nia­nym domu ni­czym po mu­zeum, z na­bo­żeń­stwem do­ty­ka­jąc ścian. Ko­bie­ta przy­tu­li­ła po­li­czek do po­żół­kłe­go ze sta­ro­ści świer­ko­we­go bala.

– Ścia­ny w pani domu mó­wią – za­wy­ro­ko­wa­ła.

Uśmiech­nę­ły­śmy się do sie­bie i było w tym peł­ne po­ro­zu­mie­nie. W ja­kiejś chwi­li spy­ta­ła, czy miesz­kam tu na sta­łe, a ja na­gle nie po­tra­fi­łam od­po­wie­dzieć. Gdzie na­praw­dę miesz­kam? Gdzie jest mój dom? Czy zno­wu stał się do­mem prze­no­śnym, jak w dzie­ciń­stwie?Przekopki albo Przykopka

Mia­łam pięć lat, kie­dy ojcu za­pro­po­no­wa­no ob­ję­cie nad­le­śnic­twa nie­da­le­ko Ełku, wła­śnie w tych Prze­kop­kach albo Przy­kop­ce, trud­no po­wie­dzieć, bo u wjaz­du do wio­ski ta­bli­ca gło­si­ła, że to „Prze­kop­ki”, a na pe­ro­nie ma­łej sta­cyj­ki, że jed­nak „Przy­kop­ka”. Ja sta­now­czo wo­la­łam na­zwę pe­ro­no­wą, któ­ra ko­ja­rzy­ła mi się z kop­ką sia­na, i za­wsze od­po­wia­da­łam, że miesz­kam „Przy kop­ce”.

Le­śni­czów­ka w Przy­kop­ce, z pew­no­ścią naj­waż­niej­szy dom w moim ży­ciu

Po­cząt­ko­wo oj­ciec do­jeż­dżał tu­taj z mia­sta, gdyż mat­ce nie bar­dzo się uśmie­cha­ło prze­no­sić do lasu, ale nad­szedł dzień, kie­dy za­je­cha­ły fur­man­ki i po­czę­to ła­do­wać na nie na­sze me­ble. By­łam bar­dzo cie­ka­wa, jak wy­glą­da ten „dom w głu­szy” – tak o nim mó­wi­ła mat­ka – nie mo­głam się do­cze­kać, kie­dy go wresz­cie zo­ba­czę.

Po raz pierw­szy przy­je­cha­łam tam po­cią­giem, w to­wa­rzy­stwie go­spo­si. Wy­sia­dły­śmy na ma­łej sta­cyj­ce i pie­cho­tą ru­szy­ły­śmy do miej­sca prze­zna­cze­nia; naj­pierw skra­jem łąk, po­tem przez gę­sty świer­ko­wy las, któ­ry wy­dał mi się groź­ny i mrocz­ny. Na wszel­ki wy­pa­dek wzię­łam moją to­wa­rzysz­kę za rękę.

– Bo­isz się, że ja­kiś ty­grys wy­sko­czy? – spy­ta­ła z uśmie­chem.

– Ty­gry­sy są w Afry­ce – od­rze­kłam, nie­co ura­żo­na.

Wie­le lat póź­niej po­peł­ni­łam ten sam błąd w Nie­miec­kim tań­cu, do­pie­ro któ­ryś z czy­tel­ni­ków zwró­cił mi uwa­gę, że zwie­rzę­ta te żyją w Azji. By­łam bar­dzo za­wsty­dzo­na swo­ją nie­wie­dzą i roz­ża­lo­na na re­dak­tor­kę, iż tego nie spraw­dzi­ła.

Świer­ko­wy las za­czął się prze­rze­dzać i po­ja­wi­ły się drze­wa li­ścia­ste, głów­nie brzo­zy, two­rzą­ce szpa­ler po obu stro­nach dro­gi. Nie­ocze­ki­wa­nie dro­gę tę za­stą­pi­ły nam czte­ry po­tęż­ne dęby, sta­no­wią­ce jak­by bra­mę trium­fal­ną. Jesz­cze nie wi­dzia­łam domu – po­nie­miec­kiej le­śni­czów­ki, luk­su­so­wo wy­po­sa­żo­nej; oko­licz­na lud­ność nie zdą­ży­ła jesz­cze wszyst­kie­go wy­sza­bro­wać. Stał tro­chę w dole, z da­chem kry­tym czer­wo­ną da­chów­ką, ze ścia­na­mi po­ma­lo­wa­ny­mi na żół­to i po­kaź­nym gan­kiem. Z le­wej stro­ny przy­le­gał do bu­dyn­ku mały do­mek z po­chy­łym dasz­kiem, jak po­tem od­kry­łam, do­mo­wa sta­cja pomp. „Cho­dził” tam mo­tor, to zna­czy sze­ro­ki pas trans­mi­syj­ny prze­no­sił na­pęd z sil­ni­ka na pom­pę, bar­dzo przy tym ha­ła­su­jąc, ale dzię­ki temu mie­li­śmy w kra­nach cie­płą wodę, kie­dy pa­li­ło się pod kuch­nią, co w tam­tych cza­sach było nie­wy­obra­żal­nym luk­su­sem.

Pod żad­nym po­zo­rem nie wol­no mi było tam wcho­dzić, bo pas „mógł­by mi uciąć rękę albo na­wet wcią­gnąć mnie w try­by”, mimo to czę­sto się tam cho­wa­łam, chcąc unik­nąć ko­lej­nej lek­cji fran­cu­skie­go albo ła­ci­ny. Sta­łam przy­kle­jo­na do ścia­ny i po­ci­łam się ze stra­chu, kie­dy pom­pa za­czy­na­ła dzia­łać.

To groź­ne urzą­dze­nie nie­mal cał­ko­wi­cie wy­peł­nia­ło nie­wiel­kie wnę­trze i trzę­sło się tak, jak­by za chwi­lę mia­ło wy­le­cieć w po­wie­trze, uno­sząc mnie ze sobą. Ale trwa­łam przy tej ścia­nie, wie­dząc, że jest to je­dy­ne miej­sce, w któ­rym nikt mnie nie bę­dzie szu­kał.

Dwa lata temu od­wie­dzi­li­śmy z J. ten raj utra­co­ny. Dom i po­dwór­ko wy­da­ły mi się o wie­le mniej­sze, niż je za­pa­mię­ta­łam. Nie po­tra­fi­łam roz­po­znać pej­za­żu mo­je­go dzie­ciń­stwa, w miej­scu sto­do­ły i drwal­ni, któ­re spło­nę­ły wie­le lat wcze­śniej, wy­bu­do­wa­no coś mu­ro­wa­ne­go, dach domu po­kry­to no­wo­cze­sną ko­lo­ro­wą bla­chą, wnę­trza grun­tow­nie prze­bu­do­wa­no, tyl­ko przy­bu­dów­ka z czer­wo­ną spę­ka­ną da­chów­ką na po­chy­łym dasz­ku po­zo­sta­ła taka sama.

Kie­dy uchy­li­łam drzwi i zo­ba­czy­łam nie­czyn­ną już, po­rdze­wia­łą pom­pę ze zło­wiesz­czym pa­sem trans­mi­syj­nym, łzy za­krę­ci­ły mi się w oczach.

Tam­te­go dnia, gdy po raz pierw­szy prze­kro­czy­łam próg „domu w głu­szy”, oj­ciec przed­sta­wił mi swo­ich pod­wład­nych. Przy­po­mi­nam so­bie, jak usta­wi­li się rzę­dem, a ja, ni­czym kró­lo­wa an­giel­ska, każ­de­mu z nich po­da­wa­łam rękę. Nie wszyst­kich za­pa­mię­ta­łam. Na pew­no po­zo­stał w mo­ich wspo­mnie­niach Pro­ko­piuk, pra­wa ręka ojca, a tak­że le­śni­czy Ka­li­now­ski, któ­ry jeź­dził brycz­ką za­przę­żo­ną w parę wy­pa­sio­nych koni. Je­den z nich miał bia­łą gwiazd­kę na czo­le. Co do le­śni­cze­go Ka­li­now­skie­go, wte­dy chy­ba po raz pierw­szy zro­bi­ła na mnie wra­że­nie mę­ska uro­da. Był to wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna, no­sił krót­ko przy­strzy­żo­ne wąsy, w jego twa­rzy od­kry­wa­łam coś dzi­kie­go i nie­po­ko­ją­ce­go, co mnie prze­ra­ża­ło i fa­scy­no­wa­ło za­ra­zem. Z wiel­ką przy­kro­ścią przy­ję­łam fakt, że mój fa­wo­ryt ma się wkrót­ce oże­nić. A po­tem było we­se­le, do­ro­śli bie­sia­do­wa­li, a my, dzie­ci urzą­dzi­li­śmy so­bie w sto­do­le za­wo­dy w ska­ka­niu gdzieś aż spod po­wa­ły na ster­tę sia­na. W tym sia­nie ukry­te były wi­dły i pa­skud­nie się o nie po­ka­le­czy­łam. Współ­uczest­ni­cy za­ba­wy roz­pierz­chli się jak prze­stra­szo­ne ku­ro­pa­twy, a ja, nie­mal po omac­ku, do­tar­łam do we­sel­ne­go sto­łu. Go­ście ze­rwa­li się z miejsc. Mat­ka opo­wia­da­ła po­tem, że są­dzi­ła, iż mam zma­sa­kro­wa­ną twarz, ale kie­dy za­ta­mo­wa­no krew, oka­za­ło się, że to tyl­ko rana na czo­le. I wte­dy pan mło­dy po­rzu­cił świe­żo po­ślu­bio­ną mał­żon­kę i co koń wy­sko­czy wiózł mnie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów do ośrod­ka zdro­wia, gdzie rana zo­sta­ła zszy­ta. Do dziś mam bli­znę, na szczę­ście nie­wi­docz­ną pod wło­sa­mi.

Po­win­nam też wspo­mnieć o ma­lut­kim le­śni­czym panu Ję­dru­si­ku, do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cym kra­sna­la, bra­ko­wa­ło mu tyl­ko czer­wo­nej czap­ki z pom­po­nem. Żona prze­ra­sta­ła go o gło­wę, uro­dzi­ła mu sie­dem có­rek oraz syna, mo­je­go ró­wie­śni­ka. Z naj­młod­szą z tych có­rek, Ja­gu­sią, przy­jaź­ni­łam się, cho­ciaż była ode mnie spo­ro star­sza. Pięk­nie opo­wia­da­ła baj­ki i plo­tła wian­ki z po­lnych kwia­tów. Ja nig­dy w rów­nym stop­niu co ona nie po­sia­dłam tej sztu­ki. Ja­gu­sia mó­wi­ła ze wschod­nim za­śpie­wem, bo wraz z całą ro­dzi­ną prze­sie­dlo­no ją tu z Wi­leńsz­czy­zny, i mia­ła ślicz­ny uśmiech. U ni­ko­go nie wi­dzia­łam po­tem ta­kich pięk­nych, rów­nych zę­bów. Była peł­na ży­cia, za­wsze ro­ze­śmia­na, więc kie­dy wie­le lat póź­niej do­wie­dzia­łam się, że w mło­dym wie­ku zmar­ła na raka, wprost nie mo­głam w to uwie­rzyć. W mo­jej pa­mię­ci na za­wsze po­zo­sta­ła jako dziew­czy­na z ru­mia­ny­mi po­licz­ka­mi i war­ko­czem pusz­czo­nym na ple­cy.

Jest taka teo­ria, że dzie­ciń­stwo kształ­tu­je póź­niej­sze do­ro­słe ży­cie. Je­że­li to praw­da, nie po­win­nam nig­dy do­ro­snąć. Moje dzie­ciń­stwo było ni­czym schi­zo­fre­nicz­ny sen – po­śród głę­bo­kiej czer­ni zda­rza­ły się prze­bły­ski świa­tła, ale tak ni­kłe, że nie­mal nie­wi­docz­ne. Ta­kim świa­teł­kiem była z pew­no­ścią Przy­kop­ka.

Pierw­sze szkol­ne lata spę­dzi­łam w wiej­skiej szkół­ce, gdzie w je­dy­nym szkol­nym po­miesz­cze­niu uczy­ły się dwa rocz­ni­ki. Kie­dy pierw­sza kla­sa mia­ła gło­śną lek­cję, dru­ga mia­ła ci­chą i na od­wrót. Ale mnie było chy­ba wszyst­ko jed­no, bo my­śla­mi błą­dzi­łam gdzie in­dziej. „Gdzie in­dziej” to była le­śni­czów­ka i jej oko­li­ce, czy­li bo­gac­two wra­żeń. Ho­do­wa­łam kró­li­ki, le­czy­łam szpa­ka ze zła­ma­nym skrzy­dłem, pły­wa­łam tra­twą po roz­le­głym sta­wie. Co praw­da, pły­wa­nie mo­gło źle się dla mnie skoń­czyć, bo za któ­rymś ra­zem, gdy zna­la­złam się na środ­ku, tra­twa za­czę­ła to­nąć. Dno sta­wu było tak mu­li­ste, że aby do mnie do­trzeć, na­le­ża­ło spu­ścić wodę. I tu ro­ze­grał się wy­ścig z cza­sem: czy woda opad­nie, czy ja się wcze­śniej uto­pię? Pierw­sza opa­dła woda i ga­jo­wy Pro­ko­piuk, San­cho Pan­sa mo­je­go ojca, do mnie do­tarł, choć bło­to peł­ne skłę­bio­nych wo­do­ro­stów się­ga­ło mu do pasa.

Pro­ko­piuk nie­raz ra­to­wał mnie z opre­sji. W cza­sie za­ba­wy z dzieć­mi ro­bot­ni­ka le­śne­go, któ­re­go oj­ciec wy­rzu­cił z pra­cy za pi­jań­stwo, wy­re­cy­to­wa­łam wier­szyk: „Przyj­dzie kry­ska na Sta­li­na, że go po­żre czar­na świ­nia”. Wkrót­ce po tym do le­śni­czów­ki przy­je­cha­ło dwóch pa­nów z UB. Ach, te ich skrzy­pią­ce buty z cho­le­wa­mi, jak ja je za­pa­mię­ta­łam! Wzię­li mnie w ob­ro­ty. Kto mnie na­uczył tego wier­szy­ka i co to za czar­na świ­nia, czy to może kanc­lerz Ade­nau­er? A może pre­zy­dent USA? Mil­cza­łam na­chmu­rzo­na.

– No, od­po­wia­daj, dziec­ko, jak nie chcesz, żeby twój ta­tuś po­szedł do wię­zie­nia.

Oj­ciec tak czę­sto cho­dził do wię­zie­nia, że nie­zbyt mnie to prze­ra­zi­ło. Spę­dzał za krat­ka­mi więk­szość świąt, a już obo­wiąz­ko­wo wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia. Kie­dy inne dzie­ci wy­pa­try­wa­ły pierw­szej gwiazd­ki, ja z nie­po­ko­jem śle­dzi­łam, czy na świer­kach przy dro­dze nie wi­dać łuny świa­teł sa­mo­cho­du. Wy­pusz­cza­li go zwy­kle w dru­gi dzień świąt, żeby mógł sta­wić się do pra­cy. A dla­cze­go tak im na tym za­le­ża­ło? Otóż… był so­bie szo­fer w nad­le­śnic­twie i cał­kiem nie­źle mu się wio­dło. W dni po­wsze­dnie wo­ził nad­le­śni­cze­go sta­rym wil­li­sem, a w nie­dzie­lę za­bie­rał nim ro­dzi­nę nad je­zio­ro. Miał uro­dzi­wą żonę i trój­kę uda­nych dzie­ci. Ona, krzą­ta­jąc się po domu, śpie­wa­ła, że aż na dro­dze było sły­chać. Ży­li­by pew­nie dłu­go i szczę­śli­wie, gdy­by ktoś nie wy­my­ślił, żeby zre­for­mo­wać ad­mi­ni­stra­cję La­sów Pań­stwo­wych i po­wo­łać do ży­cia re­jo­ny, co było mniej wię­cej ta­kim po­my­słem jak swe­go cza­su li­kwi­do­wa­nie po­wia­tów. Dy­rek­to­rem ta­kie­go re­jo­nu zo­stał wła­śnie nasz szo­fer i po­cząt­ko­wo był z tego po­wo­du bar­dzo nie­szczę­śli­wy. Czuł re­spekt przed swo­im daw­nym sze­fem i na jego wi­dok zry­wał się zza biur­ka jak uczniak.

– Pa­nie nad­le­śni­czy – tłu­ma­czył się – jaki tam ze mnie de­rek­tor, prze­cież ja Wa­cek je­stem.

Ale sto­sun­ko­wo szyb­ko woda so­do­wa ude­rzy­ła mu do gło­wy, prze­stał wsty­dzić się tego, że ma trud­no­ści na­wet z wła­snym pod­pi­sem. Roz­wiódł się z żoną (od cza­su jego wy­jaz­du do mia­sta prze­sta­ła śpie­wać, za­nie­dba­ła dom i dzie­ci) i wstą­pił w zwią­zek mał­żeń­ski z wła­sną se­kre­tar­ką, któ­rej ta­tuś był nie byle kim, bo sze­fem Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa. Nasz szo­fer-dy­rek­tor mógł te­raz ro­bić, co mu się żyw­nie po­do­ba­ło, na przy­kład zwo­łać na­ra­dę i wy­dać sze­reg nie­zro­zu­mia­łych de­cy­zji, bo wte­dy li­czy­ła się przede wszyst­kim ini­cja­ty­wa. Lasy na tam­tym te­re­nie prze­trze­bio­no, po­zba­wia­jąc je na­tu­ral­nej ochro­ny. Pa­so­ży­ty zże­ra­ły je żyw­cem. Jesz­cze dzi­siaj moż­na oglą­dać na Ma­zu­rach całe po­ła­cie sta­rych drzew o po­żół­kłych ko­ro­nach.

Oj­ciec był im po­trzeb­ny jako do­sko­na­ły fa­cho­wiec, jego nad­le­śnic­two wy­róż­nia­ło się w ca­łym okrę­gu. Ale po­nie­waż, mimo na­mów, nie chciał za­pi­sać się do par­tii, na wszel­kie spo­so­by pró­bo­wa­no go zła­mać. Co ja­kiś czas od­bie­ra­no mu strzel­bę, mimo że wszy­scy wie­dzie­li, jak za­pa­lo­nym jest my­śli­wym. Od­bie­ra­no i od­da­wa­no, taka za­ba­wa w kot­ka i mysz­kę.

A te­raz jesz­cze ten wier­szyk…

– Więc od kogo to usły­sza­łaś? Kto cię tego na­uczył?

I na to Pro­ko­piuk, któ­ry stał tro­chę z boku (oboj­ga ro­dzi­ców nie było w domu):

– Ja ją na­uczy­łem.

– Wy? – pyta ubek z nie­do­wie­rza­niem.

– Ja.

– A ta czar­na świ­nia, kogo przed­sta­wia?

– Jak to kogo? Samą sie­bie.

Wy­ba­łu­sza­ją na nie­go oczy.

– A zaj­rzyj­cie no do chle­wa – mówi ga­jo­wy. – Jest czar­na, na­wet jed­nej bia­łej plam­ki nie ma, chy­ba że na ogo­nie.

– I to ona ma po­żreć na­sze­go wo­dza?

– Ja­kie­go wo­dza? – uda­je zdu­mie­nie Pro­ko­piuk.

– No… Sta­li­na.

Na dźwięk tego na­zwi­ska ga­jo­wy prę­ży się na bacz­ność.

– Coś ta­kie­go, kto by na­wet śmiał po­my­śleć? Nie Sta­li­na, co to to nie, ale Sta­si­na!

– A kto to ten Sta­sin? – py­ta­ją ube­cy.

– Nasz ko­zio­łek. Cho­wa się w le­śni­czów­ce od ma­łe­go, bo mu kłu­sow­ni­cy mat­kę za­bi­li, ale ostat­nio za­czął roz­ra­biać jak pi­ja­ny za­jąc w ka­pu­ście, więc go z Ma­ry­sią stra­szy­my, czy nie tak, Ma­ry­siu? No, po­wiedz pa­nom!

– Sta­sin to nasz ko­zio­łek – po­twier­dzam z po­wa­gą.Dom o stu oknach

Dziad­ka Alek­san­dra, któ­ry miał ode­grać nie­zwy­kłą rolę w moim ży­ciu, za­pa­mię­ta­łam z cza­sów Przy­kop­ki. Przed­tem był mgli­stą po­sta­cią, pa­nem, któ­ry z mar­so­wą miną sie­dział za biur­kiem. W le­śni­czów­ce za­czę­ło się to zmie­niać, dzia­dzio za­jął po­ko­ik na pół­pię­trze, z że­la­znym pie­cy­kiem po­środ­ku, tak zwa­ną „kozą”, przy któ­rym zimą sia­dy­wał w fo­te­lu, grze­jąc so­bie ręce. Nie był już tym groź­nym nie­zna­jo­mym zza biur­ka, więc któ­re­goś dnia od­wa­ży­łam się wejść do jego po­ko­iku. Spoj­rzał na mnie zza dru­cia­nych oku­la­rów i spy­tał:

– To ty je­steś cór­ką mo­je­go syna, Sta­sia?

Po­twier­dzi­łam ski­nie­niem gło­wy.

– I na­zy­wasz się Mysz­ka?

– Ma­ry­sia – od­rze­kłam.

– Ale wo­ła­ją na cie­bie Mysz­ka! – upie­rał się dzia­dzio.

Nie­ste­ty, było to praw­dą. Z tego po­wo­du dzie­ci w szko­le pa­stwi­ły się nade mną, niby to przy­pad­kiem nu­cąc pod no­sem: ucie­kaj mysz­ka do dziu­ry… A mnie to ja­koś strasz­nie ura­ża­ło.

Le­śni­czów­ka w Okół­ku nad Czar­ną Hań­czą, gdzie przy­szłam na świat. Naj­wy­żej stoi dzia­dzio Alek­san­der, sie­dzą moi ro­dzi­ce, w głę­bi, w cie­niu, bab­cia Ade­laj­da

Dzia­dzio Alek­san­der na­le­żał do in­nej epo­ki, w któ­rej mia­ło się czas na my­śle­nie, a wy­ni­ka­ły z tego same do­bre rze­czy. Wiek dwu­dzie­sty uwa­żał za czas okru­cień­stwa i bez­myśl­no­ści, prze­ciw­sta­wia­jąc mu wiek po­przed­ni. A ja już za­wsze sta­ra­łam się od­na­leźć tam­ten utra­co­ny smak ży­cia, któ­ry zna­łam je­dy­nie ze sły­sze­nia.

Tak się przy­ję­ło, że to­wa­rzy­szył mi w mo­ich wę­drów­kach do wiej­skiej szko­ły, do któ­rej zresz­tą tra­fi­łam z rocz­nym opóź­nie­niem, bo ro­dzi­ce, za­ję­ci swo­imi spra­wa­mi (mat­ka sta­wia­ła pierw­sze kro­ki jako dzien­ni­kar­ka), czę­sto za­po­mi­na­li o moim ist­nie­niu. Za­po­mnie­li o mnie do tego stop­nia, że kie­dy któ­re­goś dnia dzia­dzio Alek­san­der po­wie­dział: „Prze­cież trze­ba My­szut­kę po­słać do szko­ły”, oka­za­ło się, iż w mar­cu skoń­czy­łam sie­dem lat, a była po­ło­wa grud­nia. Mat­ka za­sta­no­wi­ła się i stwier­dzi­ła lek­ko: „A… po­śle się ją, jak się zro­bi cie­plej”. Ale jak się zro­bi­ło cie­plej, to wła­śnie koń­czył się rok szkol­ny.

Więc dzia­dzio od­pro­wa­dzał mnie zwy­kle do most­ku, skąd już wi­dać było czer­wo­ny bu­dy­nek na gór­ce, i cze­kał tam na mnie po lek­cjach. Opo­wia­dał mi o cza­sach swo­jej mło­do­ści, gdy świat wy­glą­dał zu­peł­nie in­a­czej. Te jego opo­wie­ści na za­wsze za­pa­dły mi w pa­mięć. Cią­gle po­ja­wiał się w nich Ho­mel, mia­sto o drew­nia­nych chod­ni­kach, na któ­rych każ­de­go ran­ka roz­le­gał się cha­rak­te­ry­stycz­ny stu­kot cho­da­ków. To słu­żą­ce szły z ko­szy­ka­mi po świe­że buł­ki.

– Ach, te bu­łecz­ki – roz­ma­rzał się dzia­dzio – były świe­że, pach­ną­ce i mia­ły chru­pią­cą skór­kę.

On sam co praw­da śnia­da­nia zwy­kle ja­dał w ka­wiar­ni, gdzie przy po­ran­nej ka­wie ze śmie­tan­ką prze­glą­dał ga­ze­ty.

W domu rzad­ko go wi­dy­wa­no, a ten dom miał ni mniej ni wię­cej tyl­ko sto okien! Ile­kroć wi­dzę ja­kąś za­byt­ko­wą bu­dow­lę, za­czy­nam li­czyć okna. Nig­dy się jed­nak nie do­wiem, jak wy­glą­da­ła na­praw­dę na­sza ro­dzin­na sie­dzi­ba, bo nie za­cho­wa­ły się żad­ne zdję­cia, a pa­łac zo­stał do fun­da­men­tów spa­lo­ny przez bol­sze­wi­ków.

– Zo­sta­li­śmy wy­rzu­ce­ni z gniaz­da i za­wsze już by­li­śmy jak po­ra­nio­ne pta­ki – ma­wiał dzia­dzio.

Wie­le lat póź­niej przy­po­mnia­łam so­bie te sło­wa, kie­dy jako oso­ba do­ro­sła do­wie­dzia­łam się od ojca, że obaj jego bra­cia po­peł­ni­li sa­mo­bój­stwo.

Dzia­dek po­wie­dział kie­dyś: „W na­szej ro­dzi­nie były prze­waż­nie pan­ny i wdo­wy, męż­czyzn za­bie­ra­ła hi­sto­ria”. Jego opo­wie­ści o lu­dziach, o umar­łych ro­dach za­peł­nia­ły moją gło­wę.

Je­den z na­szych bli­skich krew­nych miał roz­le­głe do­bra na Ukra­inie i na­zy­wa­ny był przez oko­licz­ną lud­ność „do­brym pa­nem”, co nie prze­szko­dzi­ło temu, że po wej­ściu bol­sze­wi­ków jego od­da­ny słu­ga, Ko­zak, oso­bi­ście ściął mu sza­blą gło­wę. Mał­żon­ka krew­ne­go prze­zor­nie scho­wa­ła się do skrzy­ni i to ją ura­to­wa­ło.

Inna opo­wieść: o ja­kimś wuju czy stry­ju mo­jej bab­ki po mie­czu, któ­ry mimo su­ro­we­go wy­glą­du i su­mia­ste­go wąsa był czło­wie­kiem o go­łę­bim ser­cu. Dzia­ło się to gdzieś w głę­bi Ro­sji nad rze­ką, przez któ­rą trze­ba było prze­pra­wiać się pro­mem. W dzień wi­gi­lij­ny stryj wraz z naj­star­szym sy­nem wra­cał z mia­sta, obaj ob­ła­do­wa­ni za­ku­pa­mi, tak jak inni na tym pro­mie, któ­ry, znacz­nie prze­cią­żo­ny, za­czął się nie­bez­piecz­nie prze­chy­lać. Wy­bu­chła pa­ni­ka, lu­dzie tra­to­wa­li się w lo­do­wa­tej wo­dzie. Syn le­piej so­bie da­wał radę, oj­ciec ob­cią­żo­ny do­dat­ko­wo pre­zen­ta­mi dla wnu­ków, któ­re miał po kie­sze­niach, chwy­cił syna za szy­ję, a ten mu­siał te oj­cow­skie ręce ro­ze­wrzeć, gdyż in­a­czej obaj by uto­nę­li. Po­tem trud­no mu było z tym żyć…

Inny wuj czy stryj, wła­ści­ciel dóbr i pa­ro­stat­ku, miał syna je­dy­na­ka, któ­re­mu na osiem­na­ste uro­dzi­ny po­da­ro­wał strzel­bę. Ale syn nie zdał ma­tu­ry, więc się pod­czas rej­su pa­ro­stat­kiem po rze­ce z tej wła­śnie strzel­by za­strze­lił…

Naj­bar­dziej po­do­ba­ły mi się hi­sto­rie o te­ścio­wej i o grzy­bo­bra­niu. Jed­na z ku­zy­nek mo­jej bab­ki od­zna­cza­ła się nie­zwy­kłym wdzię­kiem, któ­ry tak po­dzia­łał na dwóch ka­wa­le­rów z są­siedz­twa, że po­że­ni­li się z jej bar­dzo nie­uro­dzi­wy­mi cór­ka­mi. I były to cał­kiem uda­ne związ­ki, cho­ciaż obaj wo­dzi­li za te­ścio­wą roz­ma­rzo­nym wzro­kiem i jak nikt nie wi­dział, kle­pa­li ją po zgrab­nym tył­ku.

Inny zaś krew­ny za­pra­szał do sie­bie na lato całe ro­dzi­ny, a dla dzie­ci prze­zna­czał ko­nia, któ­ry wo­ził je na grzy­by. Był tak na­uczo­ny, że kie­dy mó­wi­ło się „grib”, sta­wał jak wry­ty…

Waż­niej­szy jed­nak od tych opo­wie­ści był dom, któ­ry pró­bo­wa­łam opi­sać w sa­dze Pan­ny i wdo­wy, bę­dąc jed­no­cze­śnie w peł­ni świa­do­ma, że są to tyl­ko moje mgli­ste wy­obra­że­nia. Pa­łac o stu oknach od­two­rzyć się nie da­wał i cią­gle przy­bie­rał inny kształt, poza tym raz wi­dzia­łam go w oto­cze­niu wy­so­kich drzew, in­nym ra­zem na od­kry­tej prze­strze­ni… Wiem tyl­ko, że był usy­tu­owa­ny spo­ry ka­wa­łek za mia­stem, w sa­mym mie­ście ro­dzi­na mia­ła miesz­ka­nie i dzia­dek Alek­san­der głów­nie tam prze­by­wał. Ale mnie in­te­re­so­wał dom, prze­ma­wiał do mnie jed­nak ję­zy­kiem, któ­re­go nie ro­zu­mia­łam. Może dla­te­go, że nie po­tra­fi­łam go zo­ba­czyć. I może dla­te­go wła­śnie trud­no mi było od­po­wie­dzieć na py­ta­nie mło­dej An­giel­ki: gdzie miesz­kam na sta­łe…

Pa­łac… pra­wie zo­ba­czy­ła go od stro­ny alei wjaz­do­wej. Ła­ma­ny, spa­dzi­sty dach kry­ty gon­tem, bia­łe ramy okien i po­bie­lo­ny ga­nek ukła­da­ją­cy się w czte­ro­ko­lum­no­wy kla­sycz­ny por­tyk.

Dla­cze­go tak go opi­sa­łam w Pan­nach i wdo­wach? Prze­cież dzia­dek mó­wił coś o da­chów­kach, któ­re mia­ły zie­lon­ka­wy, me­ta­licz­ny po­łysk. I ta­kie wła­śnie da­chów­ki po­kry­wa­ły dach pa­ła­cu opi­sa­ne­go prze­ze mnie w Nie­miec­kim tań­cu.

A ona? Mia­ła po­czu­cie stra­ty, po­czu­cie, że za­gu­bi­ła po dro­dze coś bar­dzo cen­ne­go, coś, bez cze­go ży­cie nie może być w peł­ni uda­ne. Czy było to zwią­za­ne z przy­mu­so­wą wy­pro­wadz­ką z Po­mo­rza? Tam po­zo­stał dom ro­dzin­ny. A ra­czej wid­mo tego domu, bo prze­cież So­wie­ci go spa­li­li. Jed­nak dla niej cią­gle ist­niał, z fo­to­gra­ficz­ną do­kład­no­ścią pa­mię­ta­ła każ­dy szcze­gół: na przy­kład dwu­spa­do­wy, man­sar­do­wy dach z lu­kar­na­mi, po­kry­ty gla­zu­ro­wa­ny­mi na zie­lo­no da­chów­ka­mi. Nad da­chem gó­ro­wa­ło dwa­na­ście ko­mi­nów ozdo­bio­nych ka­mie­nia­mi gra­na­tów, uczy­ła się na nich li­czyć do dzie­się­ciu i dwóch… Ścia­ny pa­ła­cu mia­ły de­li­kat­ne bar­wy sto­no­wa­nej czer­wie­ni i sza­ro­ści, okna były pro­sto­kąt­ne, lek­ko za­okrą­glo­ne ku gó­rze. Ry­za­lit w czę­ści środ­ko­wej do­mo­stwa zwień­czo­ny był bo­ga­to rzeź­bio­nym tym­pa­no­nem: cha­rak­te­ry­stycz­ny trój­kąt­ny kształt two­rzy­ły od­po­wied­nio ze­sta­wio­ne frag­men­ty gzym­su. Cen­tral­ne miej­sce zaj­mo­wał w nim bo­ga­to rzeź­bio­ny kar­tusz z her­bem ro­do­wym Fal­ken­ber­gów, przy­trzy­my­wa­ły go z dwóch stron po­tęż­ne lwy.

Z opo­wie­ści dziad­ka za­pa­mię­ta­łam te opa­li­zu­ją­ce da­chów­ki i kar­tusz z her­bem ro­do­wym, któ­ry dwa lwy przy­trzy­my­wa­ły w swo­ich po­tęż­nych ła­pach. Resz­tę mu sia­łam do­po­wie­dzieć so­bie sama. A prze­cież do­pó­ki żyli miesz­kań­cy tego domu, mo­głam ich wy­py­tać o wszyst­ko ze szcze­gó­ła­mi. Dla­cze­go tego nie uczy­ni­łam? Dla­cze­go nie zro­bi­łam no­ta­tek? Nie po­pro­si­łam, aby dzia­dzio na­szki­co­wał mi kształt do­mo­stwa… Nie po­tra­fię te­raz od­po­wie­dzieć na te py­ta­nia, ale być może pła­cę te­raz bez­dom­no­ścią za tam­tą opie­sza­łość, za kom­plet­ny brak za­in­te­re­so­wa­nia…

Z opo­wie­ści ojca: hi­po­te­ka pa­ła­cu była za­dłu­żo­na, a sam bu­dy­nek, z bra­ku fun­du­szów, z wol­na nisz­czał. Któ­rejś zimy za­wa­lił się na­wet frag­ment da­chu.

I to tak­że opi­sa­łam w Pan­nach i wdo­wach.

Za­raz po no­wym roku ty­siąc dzie­więć­set dru­gim za­wa­lił się dach w pra­wym skrzy­dle pa­ła­cu, w nocy pa­dał śnieg i sła­be stro­py nie wy­trzy­ma­ły ob­cią­że­nia. Su­san­ne była wte­dy w kuch­ni, pro­wa­dząc czę­ścio­wo na migi roz­mo­wę ze sta­jen­nym, już pra­wie cał­kiem głu­chym. On je­den po­zo­stał ze służ­by i peł­nił kil­ka funk­cji na­raz, zaj­mo­wał się koń­mi, jeź­dził po pro­wian­ty i sta­rał się utrzy­my­wać po­rzą­dek, co da­wa­ło ra­czej opła­ka­ne re­zul­ta­ty. Ktoś nie­wta­jem­ni­czo­ny mógł­by po­my­śleć, że pa­ła­cu nikt nie za­miesz­ku­je. Z da­le­ka spra­wiał wra­że­nie opusz­czo­nej ru­iny, ziel­sko za­ro­sło ga­zon, a krze­wy po obu stro­nach gan­ku za­sła­nia­ły okna na par­te­rze. Odra­pa­ne ścia­ny i wy­szczer­bio­na ba­lu­stra­da ta­ra­su na pierw­szym pię­trze do­peł­nia­ły resz­ty.

Czy ist­niał taki ta­ras na pierw­szym pię­trze? Nie do­wiem się tego nig­dy, ale pa­łac bę­dzie do mnie po­wra­cał, jak w opo­wia­da­niu, któ­re na­pi­sa­łam na za­mó­wie­nie ko­lo­ro­we­go pi­sma. Pi­smo tego nie wy­dru­ko­wa­ło, bo re­dak­tor­ka stwier­dzi­ła, że ich czy­tel­nicz­ki to ele­ganc­kie pa­nie, a ja pi­szę o ja­kichś świ­niach!

Trze­cie uwię­zie­nie ciot­ki Ewe­li­ny

Mu­sisz ko­niecz­nie po­znać moją ciot­kę Ewe­li­nę. Dla­cze­go? Bo jest kimś wy­jąt­ko­wym, bo tacy lu­dzie jak ona już się nie ro­dzą na pla­ne­cie, któ­rą na­zy­wa­my Zie­mią.

Tak się zło­ży­ło, że przy­szły­śmy na świat w tym sa­mym domu, w róż­nym oczy­wi­ście cza­sie. Roz­dzie­lo­no nas na dłu­go, ale się od­na­la­zły­śmy, to zna­czy, ona od­na­la­zła mnie w Domu Dziec­ka, po po­wro­cie z ła­gru, w któ­rym spę­dzi­ła dzie­sięć lat… Może jed­nak za­cznę od po­cząt­ku.

Na po­cząt­ku był pa­łac, praw­dzi­wy, naj­praw­dziw­szy pa­łac o stu oknach, któ­re ktoś kie­dyś po­li­czył, z gon­to­wym ła­ma­nym da­chem i po­bie­lo­nym gan­kiem ukła­da­ją­cym się w czte­ro­ko­lum­no­wy kla­sycz­ny por­tyk.

A miesz­kań­cy tego pa­ła­cu? Dużo by na ten te­mat mó­wić, ale ja opo­wiem ci o mo­jej ciot­ce Ewe­li­nie, bo tyl­ko ona prze­trwa­ła z ca­łej ro­dzi­ny, ona, no i ja. Po po­wro­cie ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go za­stę­po­wa­ła mi mat­kę. To dzię­ki niej je­stem tym, kim je­stem, uzna­ną na świe­cie pia­nist­ką. Były trud­ne chwi­le, był mój bunt, pró­by uciecz­ki od for­te­pia­nu… ona była jed­nak nie­ugię­ta. Tak samo jak w pró­bach od­zy­ska­nia na­szej ro­do­wej sie­dzi­by. Uda­ło się to w po­cząt­kach lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Sta­ły­śmy się wła­ści­ciel­ka­mi ru­iny, któ­rej wskrze­sze­nie prze­kra­cza­ło chy­ba ludz­kie moż­li­wo­ści. Mia­łam chwi­le zwąt­pie­nia, ale nie­złom­na wia­ra mo­jej ciot­ki, że się nam uda, i jej za­pał, spo­wo­do­wa­ły, że nie wy­co­fa­łam się z po­my­słu od­bu­do­wy pa­ła­cu, któ­ry był pa­ła­cem już tyl­ko z na­zwy. Wy­da­wa­ło się to ta­kie pro­ste, w wol­nej oj­czyź­nie wy­star­czy za­wia­do­mić kogo trze­ba, że wra­ca się do swo­je­go domu… Ale w gmi­nie bez­rad­nie roz­ło­żo­no ręce, nie ma usta­wy re­pry­wa­ty­za­cyj­nej, a bez usta­wy nic nie moż­na zro­bić. Po ja­kimś cza­sie ciot­ka otrzy­ma­ła pi­smo, iż w związ­ku z jej rosz­cze­nia­mi co do „obiek­tu pa­ła­co­wo-par­ko­we­go” gmi­na wy­co­fu­je się z jego użyt­ko­wa­nia, nie­ste­ty, to je­dy­ne, co może zro­bić.

W tej sy­tu­acji „obiekt” sta­je się bu­dow­lą bez wła­ści­cie­la do cza­su wej­ścia w ży­cie rze­czo­nej usta­wy, a kie­dy to bę­dzie, nikt tego nie wie. Tym­cza­sem pa­łac – i tak już w nie naj­lep­szej kon­dy­cji – ule­gał de­wa­sta­cji w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Po­wy­bi­ja­no szy­by na par­te­rze, w cią­gu kil­ku ko­lej­nych dni nie­zna­ni spraw­cy roz­sza­bro­wa­li ła­zien­kę, wy­ry­wa­jąc ze ścian umy­wal­ki, a na­wet rury; pęk­nię­ta mi­ska klo­ze­to­wa za­le­ga­ła po­środ­ku po­miesz­cze­nia. Nad­cho­dzą­ce ty­go­dnie przy­nio­sły inne znisz­cze­nia, ktoś sys­te­ma­tycz­nie, noc po nocy, roz­bie­rał dę­bo­wą mo­zai­kę w sa­lo­nie. Kłód­ka, któ­rą ciot­ka po­wie­si­ła na drzwiach, po­zo­sta­wa­ła nie­na­ru­szo­na, ale prze­cież z ła­two­ścią moż­na było wejść przez okno.

W gmi­nie nikt się tym spe­cjal­nie nie przej­mo­wał. To był te­raz jej kło­pot. Chcia­ła, to ma.

– Niech pani po­sta­wi straż­ni­ka – po­ra­dził ciot­ce Ewe­li­nie je­den z urzęd­ni­ków.

Za­pro­po­no­wa­łam po­moc fi­nan­so­wą, ale ona od­mó­wi­ła.

– Nie na­le­ży wy­rzu­cać pie­nię­dzy w bło­to – po­wie­dzia­ła – już ukra­dli, co mie­li ukraść.

Kie­dy jed­nak od­kry­ła, że oko­licz­na lud­ność za­czę­ła so­bie urzą­dzać dar­mo­wy klo­zet po­środ­ku sa­lo­nu, wpa­dła we wście­kłość i po­sta­no­wi­ła wpro­wa­dzić się do pa­ła­cu. Za­trud­ni­ła samą sie­bie w cha­rak­te­rze straż­ni­ka!

W rok póź­niej pa­łac w ma­je­sta­cie pra­wa prze­szedł w jej ręce. Prze­ję­ta tym fak­tem po­sta­no­wi­łam od­zy­skać resz­tę na­szych ro­do­wych dóbr, któ­re nie pod­le­ga­ły zwro­to­wi, to zna­czy za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne. Tyl­ko to wcho­dzi­ło w grę, bo roz­par­ce­lo­wa­ną zie­mię upra­wia­li oko­licz­ni chło­pi.

I tu­taj sro­dze się za­wio­dły­śmy na urzęd­ni­kach gmi­ny, nie po­wia­do­mi­li nas bo­wiem o od­by­wa­ją­cym się prze­tar­gu. Po­dob­no ter­min był wy­wie­szo­ny na gmin­nej ta­bli­cy i wi­siał tam przez usta­wo­we dwa ty­go­dnie, ja co praw­da w tym cza­sie prze­by­wa­łam na to­ur­née w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, ale ciot­ka Ewe­li­na była na miej­scu i żad­ne­go „ter­mi­nu” na ta­bli­cy nie wi­dzia­ła. Wszyst­ko od­by­ło się pod sto­łem, z rącz­ki do rącz­ki, tak mi to zre­la­cjo­no­wa­ła ciot­ka. A szep­nął jej o tym do ucha ktoś do­brze po­in­for­mo­wa­ny.

– A któż jest szczę­śli­wym na­byw­cą na­szych obór i staj­ni? – spy­ta­łam.

– Po­seł Ryba.

– Po­seł Ryba – po­wtó­rzy­łam do słu­chaw­ki.

– Po­seł Ryba z Par­tii Obroń­ców.

– A cze­góż to oni bro­nią, cio­ciu?

– Bro­nią sa­mych sie­bie – od­po­wie­dzia­ła. – I do­brze im to wy­cho­dzi.

Ciot­ka Ewe­li­na prze­nio­sła się do wy­re­mon­to­wa­nej ofi­cy­ny, choć re­mont był po­bież­ny, a dach bu­dyn­ku po­kry­to papą, co nie do­da­wa­ło mu uro­dy. Pach­nia­ło świe­żo­ścią i far­bą, na dole roz­lo­ko­wa­li się ro­bot­ni­cy (miej­sco­wych Ewe­li­na nie zde­cy­do­wa­ła się za­trud­nić, gdyż we­dług jej słów, to same le­nie i pi­ju­sy), my mia­ły­śmy do dys­po­zy­cji górę. Ciot­ka miesz­ka­ła tam na sta­łe, a ja w rzad­kich chwi­lach, kie­dy prze­by­wa­łam w kra­ju. Roz­ma­wia­ły­śmy ze sobą głów­nie przez te­le­fon, ale tej wio­sny, wy­jąt­ko­wo cie­płej i sło­necz­nej, spę­dzi­łam z nią całe dwa ty­go­dnie. Sie­dzia­ły­śmy przed do­mem w wi­kli­no­wych fo­te­lach, po­pi­ja­jąc her­ba­tę, kie­dy u wy­lo­tu alei li­po­wej (już tyl­ko z na­zwy, bo lipy z nie­wia­do­mych po­wo­dów zo­sta­ły wy­cię­te) po­ja­wił się te­re­no­wy sa­mo­chód, któ­ry okrą­żył ga­zon i za­trzy­mał się tuż obok nas. Wy­siadł z nie­go nie­wy­so­ki męż­czy­zna o ka­ry­ka­tu­ral­nie roz­ro­śnię­tych ba­rach i ma­łej gło­wie.

Skło­nił się nie­co te­atral­nie i prze­mó­wił za­ska­ku­ją­co ni­skim gło­sem.

– Czy mam przy­jem­ność z pa­nia­mi dzie­dzicz­ka­mi tej prze­pięk­nej po­sia­dło­ści?

– A my z kim mamy przy­jem­ność? – od­po­wie­dzia­ła py­ta­niem Ewe­li­na.

– Je­stem Ryba – usły­sza­ły­śmy – są­siad pań dzie­dzi­czek.

– Miło nam – skwi­to­wa­ła to z uśmie­chem ciot­ka Ewe­li­na – może na­pi­je się pan z nami her­ba­ty?

Gość skrzy­wił się nie­znacz­nie.

– Her­ba­ty nie pi­jam, ale jak­by pa­nie mia­ły piw­ko.

Ciot­ka uda­ła się do lo­dów­ki, gdzie były znacz­ne za­pa­sy piwa, na­le­żą­ce do na­szych ro­bot­ni­ków, i „po­ży­czy­ła” bu­tel­kę.

Pan Ryba roz­siadł się w fo­te­lu, po­cią­gnął spo­ry łyk ze szklan­ki i po­wie­dział:

– Mam taką pro­po­zy­cję, sie­dzą pa­nie okra­kiem na tej ku­pie ruin, to ja pa­nie od nich uwol­nię…

– Jak pan to so­bie wy­obra­ża? – spy­ta­ła ciot­ka Ewe­li­na, uno­sząc wy­so­ko brwi.

– Ku­pię wszyst­ko hur­tem, ru­inę i park. I będę miał ca­łość. Cena nie gra roli, oczy­wi­ście w gra­ni­cach roz­sąd­ku – do­dał szyb­ko.

Ciot­ka po­pra­wi­ła się w fo­te­lu, przy­bie­ra­jąc pozę bo­jo­wą, to zna­czy wy­pro­sto­wa­ła się i złą­czy­ła ko­la­na, po czym oświad­czy­ła z god­no­ścią.

– Dro­gi pa­nie, ta ru­ina, jak pan na­zy­wa pa­łac, nie była, nie jest i nie bę­dzie do sprze­da­nia.

Przy­bysz ro­ze­śmiał się na to.

– Jesz­cze mnie pa­nie po­pro­szą, że­bym to ku­pił.

– Nig­dy!

W pół roku póź­niej w no­wo­jor­skim po­ko­ju ho­te­lo­wym za­dzwo­nił te­le­fon. Usły­sza­łam w słu­chaw­ce wzbu­rzo­ny głos ciot­ki Ewe­li­ny.

– Wy­obraź so­bie, Ryba wy­dzier­ża­wił swój te­ren ja­kiejś ame­ry­kań­skiej fir­mie, Smith i coś tam, któ­ra pro­du­ku­je tucz­ni­ki… i to te czar­ne…

– Jak to pro­du­ku­je?

– No pro­du­ku­je, bo nie moż­na tego na­zwać ho­dow­lą, zwie­rzę­ta sto­ją w klat­kach, nie ru­sza­ją się, ro­bią pod sie­bie i się tu­czą! A przy tym strasz­li­wie śmier­dzą… gno­jów­ka za­le­wa park…

– To idź do kon­ser­wa­to­ra za­byt­ków – od­rze­kłam z roz­tar­gnie­niem, za dwie go­dzi­ny mia­łam kon­cert w Car­ne­gie Hall.

– My­ślisz, że nie by­łam? Za­nim zde­cy­do­wa­łam się za­wra­cać ci gło­wę, do­tar­łam już wszę­dzie, ale tu­taj rzą­dzi Par­tia Obroń­ców, więc Ryba otrzy­mał eks­per­ty­zę, że świn­ki nie za­gra­ża­ją ni­ko­mu, ani lu­dziom, ani drze­wom i w do­dat­ku roz­kosz­nie pach­ną…. Znajdź tego Smi­tha w Ame­ry­ce, może jego ru­szy su­mie­nie.

Nie są­dzę, po­my­śla­łam, ale obie­ca­łam ciot­ce, że coś spró­bu­ję zro­bić. Nie mo­głam do­trzy­mać sło­wa, bo wprost z No­we­go Jor­ku po­le­cia­łam do Ja­po­nii na dwu­ty­go­dnio­we to­ur­née. Dzwo­ni­łam jed­nak czę­sto do Pol­ski, aby pod­trzy­mać krew­ną na du­chu.

– Ogłu­szę straż­ni­ka, po­otwie­ram klat­ki i roz­pę­dzę świ­nie na czte­ry wia­try – od­gra­ża­ła się zde­spe­ro­wa­na ciot­ka.

– Cio­ciu! – prze­ra­zi­łam się nie na żar­ty – pój­dziesz za to sie­dzieć!

Prych­nę­ła do słu­chaw­ki:

– Zwie­dzi­łam Pa­wiak, Sy­be­rię, mogę też zwie­dzić ka­za­ma­ty Trze­ciej Rze­czy­po­spo­li­tej!

Nie wie­dzia­łam wte­dy, że ten po­nu­ry żart tak szyb­ko oka­że się praw­dą. Tym ra­zem za­te­le­fo­no­wał do mnie za­przy­jaź­nio­ny z nami są­siad, eme­ry­to­wa­ny ksiądz, z wia­do­mo­ścią, iż ciot­ka Ewe­li­na pod­pa­li­ła tu­czar­nię i zo­sta­ła za­trzy­ma­na do wy­ja­śnie­nia. Świad­ko­wie wi­dzie­li ją na miej­scu prze­stęp­stwa. Nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty mo­je­go im­pre­sa­ria, prze­rwa­łam to­ur­née i wsia­dłam w pierw­szy sa­mo­lot le­cą­cy do Pol­ski. Kosz­to­wa­ło mnie wie­le za­cho­du, aby za­ła­twić so­bie wi­dze­nie z aresz­to­wa­ną. Po­dob­no ko­deks tego za­bra­nia. Na szczę­ście, w wyż­szych wła­dzach zna­lazł się ktoś, kto nie prze­pa­dał za Par­tią Obroń­ców, a w do­dat­ku był wiel­bi­cie­lem mo­je­go ta­len­tu. Szcze­gól­nie ce­nił so­bie kon­cer­ty for­te­pia­no­we Brahm­sa w moim wy­ko­na­niu.

Cze­ka­jąc na to wi­dze­nie, za­cho­dzi­li­śmy z księ­dzem w gło­wę, co się na­praw­dę sta­ło. Nie wie­rzy­łam, że ciot­ka Ewe­li­na była pod­pa­lacz­ką. Ksiądz też nie.

– To krysz­ta­ło­wa oso­ba – mó­wił – by­łem mło­dym wi­ka­rym, kie­dy wieź­li­śmy z pani bab­ką ro­dzin­ne kosz­tow­no­ści na Pa­wiak, na wy­ku­pie­nie pani Ewe­li­ny. Bili ją, ka­to­wa­li, a ni­ko­go nie wy­da­ła…

– Mam na­dzie­ję, że te­raz jej nie biją – po­wie­dzia­łam z go­ry­czą.

– To był­by skan­dal! – obu­rzył się ksiądz.

– A to, że wieź­li ją w kaj­dan­kach, sta­rą ko­bie­tę, jak na­zwać?

Ksiądz zgo­dził się ze mną ski­nie­niem gło­wy.

Po ty­go­dniu otrzy­ma­łam wresz­cie wi­dze­nie. Kie­dy ciot­ka Ewe­li­na we­szła do roz­mów­ni­cy, prze­ra­zi­łam się nie na żar­ty. Na twa­rzy i rę­kach mia­ła bli­zny po opa­rze­niach, wło­sy nad czo­łem były opa­lo­ne. Do­pie­ro po ja­kimś cza­sie zo­rien­to­wa­łam się, że ciot­ka nie ma tak­że brwi i rzęs.

– Co się sta­ło? Co ty zro­bi­łaś? – spy­ta­łam przez ści­śnię­te gar­dło.

Spoj­rza­ła na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Jak to co? Ra­to­wa­łam te nie­szczę­sne świ­nie, pa­li­ły się żyw­cem!

Śledz­two wy­ka­za­ło, że przy­czy­ną po­ża­ru było zwar­cie in­sta­la­cji elek­trycz­nej, dro­gi czy­tel­ni­ku.

Wraz z ożen­kiem dziad­ka Alek­san­dra, wszyst­ko się w pa­ła­cu zmie­ni­ło, po­nie­waż moja fran­cu­ska bab­cia wnio­sła spo­ry ma­ją­tek.

Nie zna­łam jej, umar­ła przed moim uro­dze­niem. Z tego, co opo­wia­dał oj­ciec, nie była oso­bą szczę­śli­wą. Na pew­no nie, prze­cież stra­ci­ła dwóch sy­nów, to dla każ­dej mat­ki strasz­ny cios.

Ro­dzi­na bab­ci, chcąc uchro­nić gło­wy od gi­lo­ty­ny, mu­sia­ła ucie­kać z Fran­cji. Osie­dli­li się w Hom­lu, ale nig­dy w peł­ni się nie za­sy­mi­lo­wa­li.

Moja fran­cu­ska bab­cia.
Mó­wią, że je­stem do niej po­dob­na

Bab­cia sła­bo zna­ła ro­syj­ski, pol­skie­go pra­wie wca­le, ze swo­im mę­żem i sy­na­mi roz­ma­wia­ła po fran­cu­sku. I z tego Hom­la, jak wcze­śniej jej przod­ko­wie, mu­sia­ła ucie­kać przed re­wo­lu­cją paź­dzier­ni­ko­wą, tym ra­zem do Pol­ski. Wy­jeż­dża­li w po­śpie­chu, za­bie­ra­jąc ze so­bą­je­den ku­fe­rek, w któ­rym spa­ko­wa­no kosz­tow­no­ści, sre­bra i ro­dzin­ne pa­miąt­ki. Po dłu­giej, bar­dzo dłu­giej po­dró­ży przy­by­li do Ra­do­mia, gdzie dzia­dek do­stał pra­cę. Na dwor­cu on i dwaj sy­no­wie (ten trze­ci nie chciał z nimi je­chać, po­zo­stał w Ro­sji) po­szli roz­pa­trzyć się w sy­tu­acji. Bab­cia pil­no­wa­ła na pe­ro­nie ku­fer­ka, dla pew­no­ści na­wet usia­dła na nim. Wkrót­ce po­tem po­ja­wił się ja­kiś osob­nik z wia­do­mo­ścią, że jej mąż za­słabł w hali dwor­co­wej. Na­tych­miast tam po­bie­gła. Ku­fe­rek oczy­wi­ście znik­nął.

Kie­dy dzia­dzio Alek­san­der był z cze­goś za­do­wo­lo­ny, wtrą­cał fran­cu­skie po­wie­dzon­ko: Bon!

Zo­sta­li więc bez ni­cze­go, zda­ni tyl­ko na cien­ką pen­syj­kę dziad­ka, na­uczy­cie­la na pen­sji dla pa­nie­nek z do­brych do­mów. I tu za­czął się ko­lej­ny dra­mat, bo o ile mój oj­ciec, po po­wro­cie z woj­ny pol­sko-bol­sze­wic­kiej, od­zna­czo­ny Krzy­żem Wa­lecz­nych za mę­stwo, zna­lazł dla sie­bie za­ję­cie: zdał do szko­ły le­śnej, o tyle jego star­szy brat Hen­ryk nie umiał się od­na­leźć w no­wej sy­tu­acji. W Hom­lu był zna­nym i ce­nio­nym mu­zy­kiem, sam też kom­po­no­wał, a pod­ko­chu­ją­ce się w nim pod­sta­rza­łe hra­bi­ny co wie­czór przy­sy­ła­ły po nie­go po­wóz. Był ozdo­bą to­wa­rzy­stwa, wra­cał zwy­kle nad ra­nem, po­tem spał do po­łu­dnia. W Ra­do­miu nie wi­dział dla sie­bie żad­nych per­spek­tyw, wy­je­chał więc do War­sza­wy, ale i tam mu się nie po­szczę­ści­ło. Wy­naj­mo­wał ja­kiś mar­ny po­kój i, wę­dru­jąc po mie­ście, po­szu­ki­wał od­po­wied­nie­go dla sie­bie za­ję­cia. Tym od­po­wied­nim za­ję­ciem mo­gło być tyl­ko kom­po­no­wa­nie albo gra w or­kie­strze sym­fo­nicz­nej, był prze­cież wir­tu­ozem for­te­pia­nu, a pro­po­no­wa­no mu za­ba­wia­nie go­ści w knaj­pach. Za­ła­mał się, prze­stał opusz­czać po­kój. Za­nie­po­ko­jo­na wła­ści­ciel­ka miesz­ka­nia za­wia­do­mi­ła ro­dzi­ców, a oni po­pro­si­li mo­je­go ojca, aby po­je­chał i spraw­dził, co się dzie­je z Hen­rycz­kiem. Oj­ciec sta­rał się prze­mó­wić star­sze­mu bra­tu do roz­sąd­ku, wy­tknął mu, że od dłuż­sze­go cza­su jest na utrzy­ma­niu ro­dzi­ców, któ­rym się nie naj­le­piej prze­cież po­wo­dzi. Tego sa­me­go dnia, po od­jeź­dzie mo­je­go ojca, stryj Hen­ryk po­peł­nił sa­mo­bój­stwo.

Oj­ciec opo­wie­dział mi o tym już jako sta­ry czło­wiek.

Jego młod­szy brat Wi­told, wów­czas sie­dem­na­sto­let­ni nie­do­ro­stek, wstą­pił do Bia­łej Gwar­dii, po­dob­no był ad­iu­tan­tem De­ni­ki­na, ale nie jest to spraw­dzo­ne. Ro­dzi­na stra­ci­ła z nim kon­takt. Po­tem sta­ra­no się cze­go­kol­wiek o nim do­wie­dzieć. Jed­na z wer­sji gło­si­ła, że po­peł­nił sa­mo­bój­stwo w po­cią­gu sa­ni­tar­nym, gdyż przez ja­kąś przy­god­ną zna­jo­mość za­padł na wsty­dli­wą, nie­ule­czal­ną wte­dy cho­ro­bę.Willa Mościckiego na Dąbku

Za­uwa­ży­łam, iż te­mat mat­ki ob­cho­dzę sze­ro­kim łu­kiem. Czy dla­te­go, że zo­stał już prze­ze mnie opi­sa­ny w Po tam­tej stro­nie śmierć? Two­rzy­łam tę książ­kę jako mło­da ko­bie­ta, te­raz je­stem o dwa lata star­sza od jej bo­ha­ter­ki…

Wte­dy po­sta­no­wi­łam po­ka­zać ojcu ma­szy­no­pis, gdyż po­wieść okrut­nie od­sła­nia­ła na­sze ży­cie ro­dzin­ne, ojca, jako czło­wie­ka sła­be­go, któ­rym mat­ka wręcz po­mia­ta­ła. Czy­tał całą noc.

Rano mu oświad­czy­łam:

– Je­że­li nie chcesz, to tego nie wy­dam.

– Mu­sisz wy­dać – od­rzekł.

Łzy za­krę­ci­ły mi się w oczach.

– Ta­tu­siu, je­steś wspa­nia­ły.

On po­krę­cił na to gło­wą:

– To ty je­steś wspa­nia­łą pi­sar­ką.

Mar­twił się po­tem, że to, co pi­szę, nie do­rów­nu­je tej po­wie­ści. My­ślę jed­nak, że gdy­by mógł prze­czy­tać Nie­miec­ki ta­niec, był­by ze mnie za­do­wo­lo­ny.

Moje dzie­ciń­stwo było sa­mot­ne, nie­mal sie­ro­ce, cza­sa­mi od­czu­wa­łam to bar­dzo do­tkli­wie. Kie­dyś od­wie­dzi­łam ko­le­żan­kę, któ­ra była cór­ką pod­wład­ne­go mo­je­go ojca. Za­sko­czy­ła mnie schlud­ność tego domu. Krzą­ta­ła się po nim żona le­śni­cze­go, w far­tu­chu z szel­ka­mi skrzy­żo­wa­ny­mi na ple­cach. Po­sta­wi­ła przede mną ku­bek ka­kao, któ­re pi­łam wte­dy po raz pierw­szy w ży­ciu. I już za­wsze taki far­tuch z szel­ka­mi ko­ja­rzył mi się z bez­pie­czeń­stwem. W domu nie czu­łam się bez­piecz­nie, zu­peł­nie jak­by po­otwie­ra­ne w nim były wszyst­kie drzwi i pa­no­wał strasz­ny prze­ciąg. My, do­mow­ni­cy, ży­li­śmy w tym prze­cią­gu.

Moi pięk­ni, mło­dzi ro­dzi­ce

Poza tym nasz dom był do­mem prze­no­śnym, cią­gle się prze­pro­wa­dza­li­śmy, bo mat­ka nie mo­gła dłu­go usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Mia­ła tak sil­ną oso­bo­wość, że oj­ciec nie był w sta­nie jej się prze­ciw­sta­wić, do koń­ca ży­cia nie po­tra­fił jej jed­nak wy­ba­czyć wy­pro­wadz­ki z Prze­ko­pek, czy ra­czej z Przy­kop­ki.

Tam wła­śnie mat­ka udzie­li­ła mi lek­cji, któ­rą za­pa­mię­ta­łam na całe ży­cie. Za­czę­ło się od tego, że Pro­ko­piuk przy­niósł szpa­ka ze zła­ma­nym skrzy­dłem i od­dał mi pod opie­kę. Dzień w dzień cho­dzi­łam po łące, po­lu­jąc na po­karm dla nie­go, czy­li ko­ni­ki po­lne. A po­tem po­sta­no­wi­łam uła­twić so­bie sy­tu­ację, na­ła­pa­łam ich spo­ro do bu­tel­ki, jako „za­pas” na kil­ka dni, bu­tel­kę za­kor­ko­wa­łam.

– Cóż za Oświę­cim zro­bi­łaś tym stwo­rze­niom! – po­wie­dzia­ła, od­kryw­szy to, mat­ka. – My­ślisz, że jak ktoś jest słab­szy od cie­bie, wol­no ci go krzyw­dzić!

Wte­dy jesz­cze nie ro­zu­mia­łam, co ozna­cza sło­wo „Oświę­cim”, w przy­szło­ści, ile­kroć pa­da­ła ta na­zwa, brzmia­ła mi w uszach jej prze­stro­ga…

Wra­ca­jąc do wil­li na Dąb­ku… Mia­łam je­de­na­ście lat. Oj­ciec wziął mnie na roz­mo­wę i po­wie­dział, że już nie bę­dzie­my miesz­ka­li w Przy­kop­ce, prze­nie­sie­my się do in­ne­go domu, w in­nym miej­scu, a to miej­sce nosi na­zwę Au­gu­stów.

– Czy będę mo­gła za­brać swo­je kró­li­ki? – spy­ta­łam.

– Ra­czej nie – od­rzekł ze smut­nym uśmie­chem.

– To ja się nie chcę prze­no­sić – stwier­dzi­łam na­bur­mu­szo­na.

– Sama nie mo­żesz tu zo­stać – per­swa­do­wał oj­ciec.

– Zo­sta­nę z Pro­ko­piu­kiem. On się na pew­no zgo­dzi.

Być może czu­łam pod­świa­do­mie, że wraz z wy­pro­wadz­ką z Przy­kop­ki koń­czy się naj­lep­szy okres mo­je­go dzie­ciń­stwa – ce­lo­wo nie uży­łam sło­wa naj­szczę­śliw­szy, bo chy­ba by­ło­by ono nie na miej­scu.

W Au­gu­sto­wie za­miesz­ka­li­śmy nie byle gdzie, bo w wil­li pre­zy­den­ta Mo­ścic­kie­go na Dąb­ku, któ­rą po woj­nie prze­jął za­rząd La­sów Pań­stwo­wych. Wil­la była prze­pięk­nie po­ło­żo­na po­śród wy­so­kich so­sen, na wy­su­nię­tym w je­zio­ro cy­plu. Stwo­rzo­no tu kil­ka miesz­kań dla pra­cow­ni­ków. Przez okno swo­je­go po­ko­ju wi­dzia­łam bez­kre­sną wodę.

Była to chy­ba je­dy­na z na­szych prze­pro­wa­dzek, z ra­cji któ­rej dzia­dzio Alek­san­der nie spo­rzą­dził swo­jej słyn­nej map­ki. Zwy­kle po prze­no­si­nach szki­co­wał miej­sce, w któ­rym chciał być po­cho­wa­ny. Czy­nił to bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie, wy­li­cza­jąc od­le­gło­ści, ile me­trów od ta­kiej to a ta­kiej dro­gi ro­śnie brzo­za, pod któ­rą chciał­by spo­cząć. Na dole map­ki dzia­dzio za­miesz­czał le­gen­dę. W Au­gu­sto­wie ta­kie ob­li­cze­nia nie mia­ły­by sen­su, bo miej­sce po­chów­ku wy­pa­da­ło­by na wo­dzie.

Ostat­nią map­kę dzia­dzio spo­rzą­dził w Bra­nie­wie, gdzie wy­brał so­bie sta­ry dąb na po­la­nie, od­da­lo­ny pięć ki­lo­me­trów od le­śni­czów­ki. Dzia­dzio Alek­san­der do­żył pięk­ne­go wie­ku dzie­więć­dzie­się­ciu czte­rech lat, nie­ste­ty, nie mo­gli­śmy wy­peł­nić jego woli i po­cho­wać go pod tym dę­bem.

Mat­ka… nig­dy nie po­my­śla­łam o niej mama, ma­mu­sia. Była moją mat­ką i to brzmia­ło jak wy­rok, mu­sia­łam przy­jąć swój los i sta­rać się od­na­leźć w nim jako jej cór­ka. Czy ją ko­cha­łam? Na pew­no tak, ale mia­łam do niej tyle róż­nych ża­lów. Ten naj­daw­niej­szy do­ty­czył spodni z ame­ry­kań­skiej pacz­ki, z kla­pą od­pi­na­ną z tyłu. Nie po­tra­fi­łam sama po­ra­dzić so­bie z gu­zi­ka­mi i mu­sia­łam szu­kać po­mo­cy u osób znaj­du­ją­cych się w po­bli­żu. Kie­dyś tą oso­bą oka­zał się ubek prze­słu­chu­ją­cy wła­śnie moją bab­cię.

Bab­cia ze stro­ny mat­ki była pro­stą ko­bie­tą kie­ru­ją­cą się zdro­wym roz­sąd­kiem, więc nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć, dla­cze­go jej zięć po za­koń­cze­niu urzę­do­wa­nia za­my­ka drzwi kan­ce­la­rii na kil­ka zam­ków i do­dat­ko­wo je la­ku­je. Bab­cia tę la­ko­wą pie­częć ze­rwa­ła, bo chcia­ła po­sprzą­tać, jako że była za­trud­nio­na w nad­le­śnic­twie na eta­cie sprzą­tacz­ki, i na tym to za­ję­ciu za­sta­li ją dwaj ube­cy, któ­rzy czę­sto wę­szy­li w oko­li­cach le­śni­czów­ki. Wy­star­czy­ło, że 11 li­sto­pa­da oj­ciec wy­wie­sił fla­gę pań­stwo­wą, a za­raz się zja­wia­li. Oczy­wi­ście koń­czy­ło się to aresz­to­wa­niem. Tym ra­zem do ciu­py mo­gła tra­fić tak­że bab­cia, bo na biur­ku ojca le­żał nie­za­bez­pie­czo­ny do­ku­ment: in­struk­cja prze­ciw­po­ża­ro­wa. Ube­cy kil­ka go­dzin mę­czy­li py­ta­nia­mi bied­ną ko­bie­ci­nę, ja zaś cier­pia­łam, bo chcia­ło mi się siu­siu, a sama nie mo­głam od­piąć tych cho­ler­nych spodni. Wresz­cie wkro­czy­łam do kan­ce­la­rii i ze zde­ner­wo­wa­nia za­miast przed bab­cią, sta­nę­łam przed jed­nym z prze­słu­chu­ją­cych ją męż­czyzn i za­żą­da­łam po­mo­cy. Nie­zdar­nie mo­co­wał się z mo­imi spodnia­mi…

Inny żal mia­łam za Przy­kop­kę, któ­rą w kół­ko wspo­mi­na­li­śmy z dzia­dziem, za­mknię­ci w kil­ku po­ko­ikach. Co się tam dzie­je, czy po na­szym wy­jeź­dzie nie pod­kra­da­ją ko­niom owsa (oj­ciec su­ro­wo tę­pił ten pro­ce­der), i czy Pro­ko­piuk da­lej za­ży­wa swo­je kro­pel­ki. To był oczy­wi­ście sa­mo­gon, któ­rym ga­jo­wy ra­czył się w nie­dzie­lę, w po­nie­dzia­łek zaś wy­glą­dał jak z krzy­ża zdję­ty. Tłu­ma­czył się zwy­kle przed oj­cem, że to za spra­wą bo­lą­ce­go zęba.

Zno­wu prze­by­wa­li­śmy z dzia­dziem Alek­san­drem tyl­ko we dwo­je, oj­ciec obej­mo­wał nowe nad­le­śnic­two i pra­wie nie było go w domu, mat­ka zaś otrzy­ma­ła wy­ma­rzo­ny etat dzien­ni­kar­ski w „Ga­ze­cie Bia­ło­stoc­kiej” – był to głów­ny po­wód na­szej prze­pro­wadz­ki. Go­dzi­na­mi pa­trzy­łam przez okno na nie­koń­czą­ce się wody je­zio­ra i czu­łam się uwię­zio­na. Nikt nie trosz­czył się o to, czy mam czy­sty koł­nie­rzyk do szko­ły albo czy ja­dłam obiad. Czę­sto go­to­wa­li­śmy so­bie z dzia­dziem ka­szę per­ło­wą na syp­ko, ale ja­koś nie uda­wa­ło nam się na­lać od­po­wied­niej ilo­ści wody i ka­sza się przy­pa­la­ła. W cza­sie tych po­sie­dzeń przy sto­le dzia­dzio opo­wia­dał mi prze­róż­ne hi­sto­rie, po­tem zo­rien­to­wa­łam się, że były to głów­nie sztu­ki Go­go­la i Cze­cho­wa. Po obej­rze­niu w olsz­tyń­skim te­atrze Trzech sióstr (po­je­cha­łam tam ze swo­ją kla­są) by­łam bar­dzo roz­cza­ro­wa­na, bo mio­ta­ją­ce się po sce­nie ak­tor­ki ani tro­chę nie przy­po­mi­na­ły tych cu­dow­nych, de­li­kat­nych ko­biet z opo­wie­ści dzia­dzia Alek­san­dra.

Na­szy­mi naj­bliż­szy­mi są­sia­da­mi w wil­li na Dąb­ku byli pań­stwo Rausz­kie­wi­czo­wie: on w sile wie­ku, spra­wu­ją­cy funk­cję dy­rek­to­ra re­jo­nu La­sów Pań­stwo­wych, ona znacz­nie od nie­go star­sza, po­ru­sza­ją­ca się na wóz­ku. Obo­je wiel­ką es­ty­mą da­rzy­li mo­je­go dziad­ka, ty­tu­ło­wa­li go pa­nem pro­fe­so­rem i czę­sto za­pra­sza­li na her­ba­tę i do­mo­we cia­sto, któ­re pie­kła ich go­spo­sia. Przy oka­zji ja też się tam po­ja­wia­łam, a pani Roma, chcąc nie chcąc, mu­sia­ła to­le­ro­wać moją obec­ność. Nie lu­bi­ła dzie­ci, a mnie trak­to­wa­ła po­dejrz­li­wie, chy­ba oba­wia­jąc się o swo­je zbio­ry por­ce­la­no­wych fi­gu­rek.

Ich zwią­zek to była na­der ro­man­tycz­na hi­sto­ria, któ­rą wie­le lat póź­niej opo­wie­dzia­ła mi mat­ka.

Otóż kie­dy pani Roma, ko­bie­ta nie­zwy­kłej uro­dy, wy­cho­dzi­ła za mąż za po­rucz­ni­ka lot­nic­twa, pan Edward Rausz­kie­wicz, naj­młod­szy syn stró­ża w ele­ganc­kiej war­szaw­skiej ka­mie­ni­cy, miał pięć lat. Wy­bu­chła dru­ga woj­na świa­to­wa i pierw­szy mąż pani Romy zna­lazł się w An­glii. Gdy żona do­nio­sła mu w li­ście, iż w war­szaw­skim miesz­ka­niu nie grze­ją ka­lo­ry­fe­ry, wy­cho­dził na mróz w sa­mej ko­szu­li, aby cier­pieć po­dob­nie jak jego uko­cha­na. W ten oto spo­sób na­ba­wił się za­pa­le­nia płuc i umarł.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: