Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ktoś taki jak ty - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Marzec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ktoś taki jak ty - ebook

Los zafundował Scarlett szybką lekcję dorastania. Jej chłopak zginął w wypadku, a ona dowiedziała się, że jest z nim w ciąży. Niepokorna i szalona szesnastolatka nie ma pojęcia o odpowiedzialności, a co dopiero o byciu matką. To będzie czas ogromnych wyzwań. Jej najlepsza przyjaciółka Halley zawsze była jej przeciwieństwem. Cicha, poukładana i niezbyt towarzyska, ograniczana przez nadopiekuńczą matkę. Zwykle to ona potrzebowała optymizmu i nieustępliwości Scarlett, jednak teraz role się odwróciły. Halley będzie musiała wesprzeć przyjaciółkę, choć sama ma problem – zakochała się w niewłaściwym facecie. Czeka je trudny krok w dorosłość i prawdziwy sprawdzian z przyjaźni.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-1791-0
Rozmiar pliku: 698 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Scarlett Thomas jest moją przyjaciółką, odkąd sięga moja pamięć. Dlatego, kiedy zadzwoniła do mnie na Obóz Siostrzany, w najgorszym tygodniu mojego życia, zorientowałam się, że coś jest nie tak, jeszcze zanim mi o tym powiedziała. Poznałam to po głosie. Po prostu wiedziałam.

– Chodzi o Michaela – wyznała cicho. Na linii rozległy się trzaski. – Michaela Sherwooda.

– Co się stało?

Dyrektorka obozu, niejaka Ruth, kobieta o krótkich włosach, w klapkach ortopedycznych, niecierpliwie przestąpiła przede mną z nogi na nogę. Na Obozie Siostrzanym miałyśmy uciec od „presji społecznych”, żeby „doskonalić się jako kobiety”. Nie powinnyśmy odbierać telefonów. A już na pewno nie w środku nocy, w dzień powszedni, wstawszy z trzeszczącej polówki, przeszedłszy przez las do zbyt jasno oświetlonego pomieszczenia i wziąwszy w dłoń ciężką słuchawkę.

Scarlett westchnęła. Wydarzyło się coś złego.

– Co z nim? – pytałam dalej.

Dyrektorka tym razem przewróciła oczami, na pewno myśląc, że to nic ważnego.

– Nie żyje. – Scarlett mówiła bezbarwnym głosem, jakby odklepywała tabliczkę mnożenia.

W tle słyszałam jakieś brzęki i pluski.

– Nie żyje? – zapytałam.

Dyrektorka spojrzała na mnie nagle zaalarmowana. Odwróciłam się do niej plecami.

– Jak to się stało?

– Wypadek motocyklowy. Dziś po południu. Na Shortcrest potrącił go samochód.

Znowu rozległ się plusk wody i dotarło do mnie, że Scarlett zmywa naczynia. Zawsze racjonalna, sprzątałaby w domu nawet podczas zagłady nuklearnej.

– Nie żyje – powtórzyłam i pokój nagle wydał mi się bardzo mały, ciasny, a gdy dyrektorka mnie objęła, wyrwałam się i odsunęłam. Wyobraziłam sobie Scarlett w obciętych dżinsach i T-shircie, z włosami w kucyk, ramieniem przytrzymującą telefon przy uchu. – O Boże.

– No właśnie – odparła Scarlett i rozległo się dobiegające z odpływu gulgotanie wody. Nie płakała. – Właśnie.

Milczałyśmy całą wieczność, jedynym dźwiękiem na linii było brzęczenie. Chciałam przeniknąć przez kabel telefoniczny i wyjść po drugiej stronie, w kuchni, obok niej. Michael Sherwood, nasz kolega, chłopak, którego kochała jedna z nas. Odszedł.

– Halley? -zapytała nagle łagodnie.

– Tak?

– Przyjedziesz do domu?

Wyjrzałam za okno w ciemność, patrząc na znajdujące się w dali jezioro, od którego powierzchni odbijał się blask księżyca. Był koniec sierpnia, koniec lata. Za tydzień rozpoczynał się rok szkolny; szłyśmy do przedostatniej klasy.

– Halley? – powtórzyła i zrozumiałam, że trudno jej było o to spytać. Nigdy wcześniej nie była tą, która potrzebowała pomocy.

– Czekaj na mnie – powiedziałam w tamtym jasnym pokoju, tej nocy, w której wszystko się zaczęło. – Już się zbieram.

Michael Alex Sherwood zginął 13 sierpnia o ósmej pięćdziesiąt pięć. Skręcał w lewo, z Shortcrest Drive w Morrisville Avenue, kiedy został potrącony przez biznesmena w bmw, tak że spadł z motocykla i przeleciał sześć metrów; jeździł nim zaledwie od czerwca. W gazecie napisano, że śmierć nastąpiła wskutek uderzenia i że z maszyny nic nie zostało. To nie była jego wina. Miał szesnaście lat.

Był jedynym chłopakiem, którego Scarlett naprawdę kochała. Znałyśmy go obie od dzieciństwa, prawie tak długo jak jedna drugą. Lakeview, nasze przedmieście, obejmowało kilka ulic i ślepych zaułków odgraniczonych tylko drewnianymi słupami i wycinanymi ręcznie znakami, które obwiedziono żółtą farbą: „Witamy w Lakeview, wśród przyjaciół”. Jednego roku jacyś dowcipnisie ze szkoły średniej domalowali „nie” przed słowem „przyjaciele”, tak że hasło brzmiało: „Witamy w Lakeview, wśród nieprzyjaciół”, co mojemu ojcu wydawało się strasznie śmieszne. Tak go to bawiło, że matka zaczęła się zastanawiać, czy sam tego nie zrobił.

O specyfice Lakeview decydowało także nowe lotnisko, które znajdowało się w odległości pięciu kilometrów i oznaczało ciągłe starty i lądowania samolotów. To też się ojcu bardzo podobało; przez większość wieczorów siedział na ganku i patrzył z podnieceniem w niebo, gdy odległy ryk silników stawał się coraz głośniejszy, coraz bliższy i w górze pojawiał się biały nos maszyny, z błyskającymi światłami, tak potężny i donośny, że mógłby nas zmieść z powierzchni ziemi. Nasz sąsiad, pan Kramer, nabawił się od tego nadciśnienia, ale mój ojciec trwał w zachwycie. Dla mnie było to coś normalnego. Nie ruszało mnie, kiedy przelatywał samolot, nawet podczas snu, mimo że szyby w oknie drżały wraz z całym domem.

Pierwszy raz zobaczyłam Scarlett w dniu, w którym sprowadziła się z matką, Marion, do Lakeview. Miałam wtedy jedenaście lat. Siedziałam przy oknie i obserwowałam pracowników firmy przeprowadzkowej, kiedy nagle zauważyłam dziewczynkę w moim wieku, o rudych włosach, w granatowych tenisówkach. Siedziała na schodach przed swoim nowym domem, przyglądając się wnoszeniu mebli, z łokciami na kolanach, brodą wspartą na rękach, w białych plastikowych okularach przeciwsłonecznych w kształcie serc. I zupełnie nie zwróciła na mnie uwagi, gdy do niej podeszłam, stanęłam w cieniu daszka i czekałam, żeby coś powiedziała. Nie umiałam nawiązywać znajomości; byłam nieśmiała i cicha, a do tego przeważnie wybierałam na koleżanki despotyczne dziewczynki, które rozstawiały mnie po kątach i doprowadzały do płaczu. W Lakeview, dzielnicy przyjaciół, było pełno małych wredot na różowych rowerkach, z lalkami Barbie w białych koszykach z kwiatowymi aplikacjami. Dotychczas nie miałam przyjaciółki.

Zbliżyłam się więc do tej nowej, widząc w jej okularach własne odbicie: biały T-shirt, granatowe szorty, sfatygowane trampki i różowe skarpetki. I czekałam, aż zacznie się ze mnie śmiać, każe mi odejść albo zignoruje mnie jak inne dziewczynki.

– Scarlett! – Kobiecy głos dał się słyszeć zza siatkowych drzwi, wyraźnie zmęczony i podenerwowany. – Co zrobiłam z moją książeczką czekową?!

Dziewczynka siedząca na stopniu odwróciła głowę.

– Leży na stole kuchennym! – zawołała czystym głosem. – W pudełku z dokumentami sprzedaży domu.

– W pudełku z dokumentami… – Dobiegł znowu tamten głos, nierówny, jakby jego właścicielka się przemieszczała. – Hm, kochanie, nie sądzę, żeby tu była. O, poczekaj. Jest! Znalazła się! – Kobieta triumfowała, jakby właśnie odkryła Przejście Północno-Zachodnie, o którym uczyliśmy się pod koniec roku szkolnego.

Dziewczynka odwróciła się z powrotem i spojrzała na mnie, jakby kręcąc głową. Pamiętam, wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że wydaje się starsza, niż wskazywałby jej wiek, starsza ode mnie. I poczułam się znowu jak w obecności jednej z wredot na różowym rowerze.

– Cześć – powiedziała nagle, gdy już zamierzałam się odwrócić i pobiec do domu. – Nazywam się Scarlett.

– A ja Halley – odparłam, starając się mówić śmiało, tak jak ona. Nigdy nie miałam koleżanki o niezwykłym imieniu; dziewczynki w mojej klasie miały na imię Lisa, Tammy, Caroline, Kimberley. – Mieszkam tam. – Wskazałam na drugą stronę ulicy, wprost na okno swojego pokoju.

Kiwnęła głową, po czym wzięła torebkę i przesunęła się na stopniu, omiatając go ręką i zostawiając akurat tyle miejsca, żeby zmieściła się na nim osoba mniej więcej jej rozmiarów. Spojrzała na mnie z uśmiechem, więc przecięłam niewielką połać spalonej słońcem trawy i usiadłam przy niej, zwracając się w stronę swojego domu. Nie od razu zaczęłyśmy rozmawiać, ale to było w porządku; na rozmowy miałyśmy jeszcze całe życie. Po prostu siedziałam przy niej, patrząc wzdłuż ulicy na nasz dom, garaż, ojca wjeżdżającego kosiarką między różane krzewy. Na to wszystko, co stanowiło moje życie. Ale teraz miałam Scarlett. I od tego dnia nic już nie było takie samo.

Rozłączywszy się ze Scarlett, od razu zadzwoniłam do matki. Była terapeutką, specjalizowała się w problemach związanych z dorastaniem. Ale mimo że miała na koncie dwie książki, dziesiątki seminariów i występów w lokalnych programach typu talk-show, w których radziła rodzicom, jak postępować z dziećmi w „trudnym okresie”, nie do końca wiedziała, jak postępować ze mną.

Było piętnaście po pierwszej.

– Halo? – O dziwo, głos matki brzmiał całkiem przytomnie. Był to element wizerunku, który starała się stwarzać: „Jestem sprawna, silna, zawsze czujna”.

– Mamo?

– Halley? Co się stało?

W tle rozległo się mamrotanie, pewnie obudził się tata.

– Chodzi o Michaela Sherwooda, mamo.

– Kogo?

– On nie żyje.

– Kto nie żyje?

Znowu mamrotanie, tym razem głośniejsze. Ojciec powtarzał: „Kto nie żyje? Kto?”.

– Michael Sherwood – odpowiedziałam. – Mój kolega.

– O Boże. – Mama westchnęła i usłyszałam, jak zasłaniając dłonią słuchawkę, mówi ojcu, żeby spał dalej. – Wiem, kochanie. To straszne. Ale jest bardzo późno… skąd dzwonisz?

– Z biura obozu – odpowiedziałam. – Musisz po mnie przyjechać.

– Przyjechać po ciebie? – zapytała ze zdziwieniem. – Masz jeszcze przed sobą tydzień pobytu, Halley.

– Wiem, ale chcę wrócić do domu.

– Kochanie, jesteś zmęczona, to późna pora… – I przybrała ton terapeutki, który dobrze znałam po tych wszystkich latach. – Może zadzwonisz jutro rano, kiedy ochłoniesz. Przecież nie chciałabyś zrezygnować z obozu.

– Mamo, on nie żyje – powtórzyłam. Za każdym razem, kiedy wypowiadałam te słowa, dyrektorka obozu, która wciąż stała obok, robiła współczującą minę.

– Wiem, kotku. To okropne. Ale powrót do domu tego nie zmieni. Tylko zepsujesz sobie wakacje, a nie ma powodu…

– Chcę wrócić – odparłam, nie dając jej dokończyć. – Muszę. Dzwoniła Scarlett. Ona mnie potrzebuje. – Coraz bardziej ściskało mnie w gardle, tak że prawie nie mogłam mówić. Mama nie rozumiała. Nigdy nie rozumiała.

– Scarlett ma matkę, Halley. Nic jej nie będzie. Kochanie, już późno. Jest przy tobie ktoś? Twoja opiekunka?

Wzięłam głęboki oddech, bo jedyne, co miałam przed oczami, to Michael, chłopak, którego nie znałam zbyt dobrze, ale którego śmierć znaczyła tak wiele. Pomyślałam o Scarlett czekającej na mnie w swojej wesołej kuchni. To było teraz najważniejsze.

– Proszę – szepnęłam do słuchawki. Ukryłam twarz przed Ruth, nie chcąc, żeby ta obca kobieta jeszcze bardziej mi współczuła. – Proszę, przyjedź po mnie.

– Halley. – Matka była już zmęczona, niemal poirytowana. – Wracaj do łóżka, zadzwonię rano. Wtedy porozmawiamy.

– Powiedz, że przyjedziesz – nalegałam, bo nie chciałam, żeby się rozłączyła. – Powiedz tylko, że przyjedziesz. To był nasz kolega, mamo.

Wtedy zamilkła. Wyobraziłam ją sobie, jak siedzi na łóżku obok śpiącego ojca, prawdopodobnie w niebieskiej koszuli nocnej, a za plecami ma okno kuchni Scarlett, gdzie pali się światło.

– Och, Halley – powiedziała, jakbym zawsze przysparzała takich problemów; jakby moi przyjaciele umierali codziennie. – No dobrze, przyjadę.

– Na pewno?

– Już powiedziałam – odparła i wiedziałam, że to wpłynie na nasze stosunki, ta z trudem wygrana przeze mnie bitwa. – Daj mi do telefonu swoją opiekunkę.

– Dobrze. – Spojrzałam na Ruth, która prawie już przysypiała. – Mamo?

– Tak?

– Dziękuję.

Zapadła cisza. Wiedziałam, że jeszcze za to zapłacę.

– Nie ma za co. Pozwól mi z nią porozmawiać.

Przekazałam słuchawkę Ruth, a potem stanęłam za drzwiami i słuchałam, jak zapewnia moją matkę, że w porządku, będę spakowana i gotowa, i dodaje, jaka szkoda, to straszne, taki młody. Później wróciłam do swojej chaty, po ciemku wślizgnęłam się pod kołdrę i zamknęłam oczy.

Przez długi czas nie mogłam zasnąć. Myślałam o twarzy Michaela Sherwooda, tej, na którą w szkole średniej zerkałam z ukosa, którą Scarlett i ja studiowałyśmy w kolejnych rocznikach szkolnych. I później tę na zdjęciu zatkniętym za lustro w jej pokoju, przedstawiającym jego i ją nad jeziorem z lśniącymi falami, sprzed kilku tygodni. Ona z głową wspartą na jego ramieniu, on trzymający dłoń na jej kolanie. Jak na nią patrzył, nie w obiektyw, kiedy przyciskałam czerwony guzik, rozświetlając ich twarze.

Mama nie wyglądała na zadowoloną, kiedy następnego dnia po południu zajechała przed biuro. Nie ulegało już wątpliwości, że mój pobyt na Obozie Siostrzanym jest całkowitą porażką. Zresztą przewidywałam to, kiedy wbrew mojej woli skazano mnie na spędzenie dwóch ostatnich tygodni wakacji w samym środku gór z gromadą innych dziewczyn, które także nie miały nic do gadania w tej kwestii. O Obozie Siostrzanym (tak naprawdę nazywał się Obozem Wiary, to ojciec wymyślił tamto określenie) matka usłyszała na jednym ze swoich seminariów. Przyniosła do domu broszurę reklamową, którą przed śniadaniem wetknęła mi pod talerz, przyklejając na niej żółtą samoprzylepną karteczkę z pytaniem: „Co o tym myślisz?”. Gdy spojrzałam na zdjęcie przedstawiające dwie dziewczyny mniej więcej w moim wieku, które biegły przez pole, trzymając się za ręce, moją pierwszą reakcją było: „Nie, dziękuję”. Zasadniczo koncepcja była taka: zwykły obóz z pływaniem, jazdą konną i wiązaniem węzłów, a po południu seminaria i zajęcia grup samopomocy poświęcone takim zagadnieniom, jak „Matka i ja” czy „Presja ze strony rówieśników. Gdzie jest moje miejsce?”. Ulotka zawierała cały akapit mówiący o poczuciu własnej wartości, świadomości tego, co naprawdę ważne, i innych pojęciach, które znałam tylko z okładek książek pisanych przez matkę. Wiedziałam, że jako piętnastolatka, z możliwością uzyskania za trzy miesiące prawa jazdy, jestem za stara na obóz jako taki albo doskonalenie siebie, nie mówiąc już o wiązaniu węzłów.

– To będzie dla ciebie cenne doświadczenie – powiedziała matka tamtego dnia przy kolacji. – O wiele cenniejsze niż siedzenie ze Scarlett na basenie i gadanie o chłopcach.

– Mamo, jest lato – odparłam. – Poza tym wakacje już się kończą. Za dwa tygodnie zaczyna się szkoła.

– Zdążysz na rozpoczęcie roku – skwitowała, znowu przeglądając ulotkę.

– Mam pracę – oponowałam, uciekając się do ostatniej wymówki. Scarlett i ja dorabiałyśmy sobie jako kasjerki w Milton’s Market, sklepie spożywczym w centrum handlowym na obrzeżach naszego przedmieścia. – Nie mogę się zwolnić na dwa tygodnie.

– Pan Averby mówi, że nie ma dużego ruchu i może znaleźć dla ciebie zastępstwo – wyjaśniła krótko.

– Dzwoniłaś do pana Averby’ego? – Odłożyłam widelec.

Ojciec, który do tej pory jadł w milczeniu i nie włączał się do rozmowy, spojrzał na nią znacząco. Nawet on zdawał sobie sprawę, że matka dzwoniąca do twojego szefa to obciach.

– Boże, mamo – jęknęłam.

– Chciałam się tylko dowiedzieć, czy jest taka możliwość – odpowiedziała bardziej ojcu niż mnie, ale on tylko łagodnie pokręcił głową i jadł dalej. – Wiedziałam, że będzie wynajdywała powody, aby nie pojechać na ten obóz.

– Dlaczego mam tracić dwa ostatnie tygodnie wakacji z gromadą osób, których nie znam? – sprzeciwiłam się. – Scarlett i ja mamy plany. Bierzemy dodatkowe zmiany, żeby zarobić pieniądze na plażę, a poza tym…

– Halley. – Matka zaczęła się już złościć. – Scarlett nie zniknie, kiedy cię nie będzie. Zresztą chyba nie oczekuję od ciebie zbyt wiele, prawda? Naprawdę zależy mi, żebyś pojechała. Ze względu na mnie, ale i na siebie, jak sama się przekonasz. To tylko dwa tygodnie.

– Nie chcę – oświadczyłam.

Spojrzałam na ojca z prośbą o wsparcie, ale biorąc jeszcze chleba, uśmiechnął się do mnie przepraszająco i nic nie powiedział. Nigdy nie mieszał się w spory między nami; łagodził i uspokajał, gdy było już po wszystkim. Kiedy miałam szlaban, podkradał się do mojego pokoju i przemycał mi swój „mrożący mózg koktajl czekoladowy”, który według niego mógł rozwiązać wszelkie problemy. Po krzykach i trzaskaniu drzwiami, gdy matka i ja wycofywałyśmy się do swoich narożników, zawsze mogłam się spodziewać dźwięku blendera w kuchni; potem ojciec pojawiał się w drzwiach i dawał mi gęstego lodowatego shake’a jako gałązkę oliwną. Wiedziałam jednak, że tym razem żaden shake nie załatwi sprawy.

W ten sposób straciłam więc koniec lata. W następną niedzielę byłam już spakowana i przez trzy godziny jechałam w góry z matką, która przez całą drogę wspominała własne złote lata spędzone na obozach i zapowiadała, że jeszcze jej kiedyś podziękuję. Podrzuciła mnie pod recepcję, cmoknęła w czoło, powiedziała, że mnie kocha, po czym odjechała w kierunku zachodzącego słońca. A ja stałam tam z workiem i patrzyłam za nią w otoczeniu innych dziewczyn, które najwyraźniej także nie miały ochoty spędzić dwóch tygodni na „nawiązywaniu więzi”.

Byłam „na stypendium”, jak to nazywano na Obozie Siostrzanym, co oznaczało, że nie musiałam za niego płacić, podobnie jak cztery inne córki terapeutów, które poznałam. Zakolegowałam się z dziewczynami z tej samej chaty, razem narzekałyśmy, wyśmiewałyśmy się z prowadzących seminaria, opalałyśmy się i rozmawiałyśmy o chłopakach.

A teraz wyjeżdżałam przed czasem, wracając do domu z powodu śmierci chłopca, którego prawie nie znałam. Wsadziłam rzeczy do bagażnika, a potem wsiadłam do samochodu obok matki, która rzuciła tylko „cześć” i przez pierwszych piętnaście minut prawie się nie odzywała. Jeśli chodzi o mnie, był remis: ja nie chciałam tu przyjechać, ona nie chciała, żebym wyjechała. Wiedziałam jednak, że matka widzi to inaczej. Ostatnio wszystko widziałyśmy inaczej.

– I jak było? – zapytała, gdy już znalazłyśmy się na autostradzie. Włączyła tempomat, nastawiła klimatyzację i była gotowa zawrzeć pokój. – A przynajmniej jak było w twojej ocenie?

– W porządku – odparłam. – Seminaria wydawały mi się nudne.

– Hm – mruknęła i domyśliłam się, że trochę przeciągam strunę. Znałam jednak matkę. Wiedziałam, że tak łatwo się nie podda. – Może gdybyś została do końca, skorzystałabyś bardziej.

– Może – odpowiedziałam. W lusterku wstecznym widziałam oddalające się góry.

Miałam świadomość, że ma ochotę powiedzieć coś więcej. Może pragnęła spytać, dlaczego tak przejmuję się Michaelem Sherwoodem, skoro prawie o nim nie wspominałam. Albo dlaczego od początku nie chciałam jechać na ten obóz, nie chciałam nawet spróbować. A może nawet dlaczego w ostatnich miesiącach już na sam jej widok tak się najeżałam. Jak to się stało, że z najlepszych przyjaciółek stałyśmy się nie wiadomo nawet kim. Ale się nie odezwała.

– Mamo?

Odwróciła ku mnie głowę i niemal słyszałam, jak nabiera powietrza, przygotowując się na kolejny numer z mojej strony.

– Tak?

– Dziękuję, że po mnie przyjechałaś.

Spojrzała znowu na drogę.

– W porządku, Halley – powiedziała łagodnie, a ja odchyliłam się na oparcie. – Nie ma sprawy.

Mama i ja zawsze byłyśmy sobie bliskie. Wiedziała o mnie wszystko, począwszy od chłopców, którzy mi się podobali, po dziewczyny, którym zazdrościłam; po szkole siadałam w kuchni, jadłam kanapkę i odrabiałam lekcje, nasłuchując odgłosu silnika jej samochodu. Wciąż miałam mamie coś do powiedzenia. Po moich pierwszych tańcach w szkole jadłyśmy razem lody wprost z pudełka, a ja szczegółowo relacjonowałam jej wszystko, od pierwszej do ostatniej piosenki. W soboty, kiedy tata miał poranny dyżur w radiu, organizowałyśmy sobie babskie wyjścia, żeby pogadać. Mama uwielbiała wyszukane knajpki, w których podawano pastę, a ja fast foody i pizzerie, więc chodziłyśmy raz tam, raz tam. Ona namówiła mnie na ślimaki, a ja patrzyłam, jak pochłania kolejnego big maca. Miałyśmy jedną zasadę: zamawiałyśmy dwa desery i jadłyśmy je wspólnie. Później szłyśmy do centrum handlowego i polowałyśmy na wyprzedaże, rywalizując o to, która z nas zrobi lepszy interes. Przeważnie mama wygrywała.

Pisała artykuły do gazet i czasopism o naszych udanych relacjach, o tym, jak pomyślnie przebrnęłyśmy przez mój pierwszy rok nauki w liceum, zabierała głos w szkole i na zebraniach rodzicielskich, radząc, „jak nie stracić kontaktu z nastoletnim dzieckiem”. Kiedy jej koleżanki przychodziły na kawę i narzekały, że ich dzieci robią, co chcą, albo zażywają narkotyki, zapytana, jak to się dzieje, że tak dobrze się między nami układa, tylko kręciła głową.

– Nie wiem – odpowiadała. – Halley i ja po prostu jesteśmy ze sobą blisko. Możemy rozmawiać o wszystkim.

Ale nagle na początku tego lata coś się zmieniło. Nie potrafię powiedzieć, kiedy dokładnie to się stało. Jednak ujawniło się po Wielkim Kanionie.

Każdego lata rodzice i ja jeździliśmy razem na wakacje. To była największa atrakcja w roku i zawsze wybieraliśmy takie odjazdowe miejsca jak Meksyk czy Europa. Tego roku wybraliśmy się w podróż samochodem przez Stany do Kalifornii, a potem do Wielkiego Kanionu, zatrzymując się tu i tam, podziwiając widoki i odwiedzając krewnych. Mama i ja świetnie się bawiłyśmy; przeważnie tata prowadził, a my gadałyśmy, słuchałyśmy radia, wymieniałyśmy się ciuchami, wymyślałyśmy piosenki i dowcipy, gdy za oknem przesuwały się granice stanów i punkty orientacyjne. Ojciec i ja zmuszaliśmy ją do jedzenia fast foodów w rewanżu za cały rok sałatek z rukoli i tortellini z prosciutto. Spędziliśmy tak dwa tygodnie, czasami się kłócąc, ale przeważnie dobrze bawiąc.

Jednak gdy wróciliśmy do domu, nastąpiły trzy ważne zdarzenia. Po pierwsze, podjęłam pracę w Milton’s. Scarlett i ja pod koniec roku szkolnego składałyśmy podania o pracę, gdzie tylko się dało, ale tylko w tym miejscu mieli wystarczająco dużo stanowisk, żeby zatrudnić nas obie. Kiedy wróciłam do domu, Scarlett pracowała tam już dwa tygodnie, więc pokazała mi co i jak. Po drugie, poznała mnie z Ginny Tabor, z którą pod moją nieobecność zaznajomiła się na basenie. Ginny była szaloną cheerleaderką i słynęła wśród zawodników drużyny piłkarskiej nie tylko ze swoich występów i szpagatów. Mieszkała kilka kilometrów od nas, w Arbors, eleganckim osiedlu domów z country clubem, basenem i polem golfowym. Jej ojciec był dentystą, a matka, chuda jak szczapa, paliła jeden za drugim papierosy marki Benson and Hedges 100 i miała tak suchą cerę jak obicie naszej kanapy w salonie. Nie szczędziła na Ginny pieniędzy i zostawiała nas samopas, tak że w drodze na basen włóczyłyśmy się ulicami Arbors albo wieczorami podkradałyśmy się na pole golfowe, żeby spotykać się z chłopakami.

Co z kolei doprowadziło do trzeciego ważnego wydarzenia tamtego lata, bo dwa tygodnie po powrocie do domu zerwałam z Noah Vaughnem, z którym chodziłam z nudów przez rok.

Noah był moim pierwszym chłopakiem, co znaczyło, że dzwoniliśmy do siebie i czasami się całowaliśmy. Wysoki i chudy, miał gęste, ciemne włosy i lekki trądzik. Nasi rodzice się przyjaźnili i spędzaliśmy razem piątkowe wieczory, u nich albo u nas. Na początku mi się podobał. Ale kiedy weszłam w nowy szalony świat Ginny Tabor, musiałam z nim skończyć.

Nie przyjął tego zbyt dobrze. Dąsał się, patrzył na mnie spode łba, ale wciąż przychodził do nas w piątkowe wieczory z młodszą siostrą i rodzicami, i siedział z kamienną miną, gdy wybiegałam za drzwi, wołając głośno „do widzenia”. Zawsze mówiłam, że będę u Scarlett, ale obie szłyśmy na basen, żeby spotkać się z chłopakami, albo włóczyłyśmy się z Ginny. Najbardziej tym zerwaniem zmartwiła się moja matka; chyba miała nadzieję, że wyjdę za Noah. Ale ja byłam już kimś innym, kimś, w kogo zmieniałam się z każdym gorącym, wilgotnym letnim dniem. Nauczyłam się palić papierosy, wypiłam swoje pierwsze piwo, opaliłam się na głęboki brąz, przekłułam uszy i zaczęłam, początkowo niezauważalnie, oddalać się od matki.

Na kominku stoi zdjęcie, które zawsze mi przypomina o naszych ówczesnych relacjach. Jesteśmy w jednym z miejsc widokowych Wielkiego Kanionu, za nami rozciąga się wielka, głęboka przepaść. Nosimy takie same T-shirty i okulary przeciwsłoneczne, uśmiechamy się szeroko i obejmujemy ramionami. Na żadnym zdjęciu, ani wcześniej, ani później, nie byłyśmy do siebie bardziej podobne. Mamy taki sam mały nos, taką samą postawę, taki sam głupawy uśmiech. Wyglądamy na szczęśliwe, kiedy tak stoimy w słońcu, na tle błękitnego nieba. Po powrocie do domu mama oprawiła to zdjęcie i postawiła na kominku, na samym środku, w miejscu, w którym nie można go przeoczyć. Jakby skądś wiedziała, że za miesiąc stanie się ono reliktem przeszłości, pamiątką z zupełnie innych czasów, które trudno odtworzyć: moja matka i ja, najlepsze przyjaciółki, pozujące do fotografii nad Wielkim Kanionem.

Kiedy przyjechałyśmy, Scarlett siedziała na stopniach ganku. Był wczesny wieczór, właśnie zmierzchało, w domach paliły się już światła, ludzie wyprowadzali psy i dzieci na spacery. Kilka przecznic dalej ktoś urządzał grilla, zapach pieczonego mięsa mieszał się w powietrzu z wonią ściętej trawy i niedawnego deszczu.

Wysiadłam z samochodu i wystawiłam torbę na chodnik, patrząc przez ulicę w stronę domu Scarlett. Jedyne światło dochodziło z kuchni, oświetlając pustą wiatę na samochód. Scarlett podniosła rękę i pomachała do mnie.

– Mamo, idę do Scarlett – powiedziałam.

– Dobrze. – Jeszcze nie całkiem mi wybaczyła. Ale było już późno, czuła się zmęczona i ostatnio musiałyśmy obie decydować, kiedy lepiej odpuścić sobie wojnę.

Znałam drogę przez ulicę i podjazd przed domem Scarlett na pamięć, mogłabym ją pokonać z zamkniętymi oczami. Szybko na drugą stronę ulicy, obok dwóch kolczastych krzewów po obu stronach podjazdu, które zostawiały małe zadrapania na skórze, gdy się o nie otarło. Osiemnaście kroków przez chodnik do schodów od frontu; obliczyłyśmy to, gdy chodziłyśmy do szóstej klasy i miałyśmy obsesję na punkcie faktów oraz liczb. Przez całe miesiące mierzyłyśmy odległości i liczyłyśmy stopnie, starając się poskładać świat z kawałków.

A teraz szłam ku niej w półmroku, świadoma jedynie swoich cichych kroków i szumu klimatyzatora pod bocznym oknem.

– Hej – powiedziałam, a ona przesunęła się, żeby zrobić mi miejsce. – Co tam?

Było to najgłupsze pytanie, jakie mogłam zadać, ale żadne inne, odpowiedniejsze, nie przychodziło mi na myśl. Spojrzałam na nią, gdy tak siedziała obok mnie, boso, z włosami związanymi w kucyk. Płakała.

Nie widywałam jej takiej. Scarlett zawsze była tą silniejszą, energiczniejszą, odważniejszą. Dziewczyną, która zdzieliła Missy Lassiter, najwredniejszą i najzłośliwszą z panienek z różowymi rowerami tamtego pierwszego lata, kiedy się tu przeprowadziła, a one nas otoczyły i próbowały doprowadzić do płaczu. Dziewczyną, która od piątego roku życia prowadziła dom i opiekowała się swoją trzydziestopięcioletnią matką jak własnym dzieckiem. Dziewczyną, która nie pozwoliła światu mnie zjeść, bo tak zawsze myślałam.

– Scarlett? – zapytałam wtedy w ciemności, a ona odwróciła się do mnie i zobaczyłam, że twarz ma całą we łzach.

Przez chwilę nie wiedziałam, co zrobić. Znowu pomyślałam o zdjęciu zatkniętym za lustro w jej pokoju, zdjęciu jej i Michaela zaledwie sprzed kilku tygodni, z lśniącymi wodami jeziora w tle. I przypomniałam sobie, co robiła miliony razy, kiedy przy niej płakałam, załamując się z powodu najdrobniejszej przykrości.

Przyciągnęłam więc najlepszą przyjaciółkę do siebie, objęłam ją i przytuliłam, odwzajemniając to wszystko, co do tej pory dla mnie zrobiła. Siedziałyśmy tak przez długi czas, Scarlett i ja, podczas gdy jej ciemny dom górował nad nami, a po drugiej stronie ulicy wznosił się mój rozświetlony. Był koniec lata i koniec wielu rzeczy. Siedziałam przy niej, czując jej drżące ramiona. Nie miałam pojęcia, jak się zachować i co będzie dalej. Wiedziałam tylko, że mnie potrzebuje, a ja jestem przy niej. I na razie nic innego nie mogłyśmy zrobić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: