Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kupa kultury - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lipca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kupa kultury - ebook

Od A jak „apokalipsa” do Z jak „zdrowy rozsądek”.

Komuniści kombinowali przez lata i nie udało im się stworzyć kultury dla mas, która by te masy zainteresowała i porwała. Taka kultura kształtuje się teraz, ale nikogo nie indoktrynuje ani nie edukuje – przeciwnie, sprzyja najprostszym gustom. Mimowolnie jednak całkiem sporo opowiada o naszym świecie. O tym, że zdrowy rozsądek jest w nim towarem coraz bardziej deficytowym, że atakują nas rozmaite formy głupoty, że mamy więcej niż kiedykolwiek wcześniej powodów do strachu o teraźniejszość i przyszłość, że Bóg, który podobno to wszystko stworzył, nie chce za nic ponosić odpowiedzialności – schował się i udaje, że go nie ma. I co nam w tej sytuacji pozostaje? Czujność (w gruncie rzeczy bezcelowa), śmiech przez łzy, wymazywanie strachu… A popkultura nam gra do końca, jak orkiestra na Titanicu. 

Leszek Bugajski – krytyk literacki i publicysta, autor książek o literaturze i kulturze popularnej, za które dostał kilka ważnych i nieważnych nagród. Ironista i wesoły pesymista, przeciwnik politycznej poprawności i przynależności do czegokolwiek. Zwolennik destrukcjonizmu i niekonsekwentny anarchista. Wielbiciel sztuki aktorskiej Jasona Stathama. Jako redaktor pracował w kilkunastu czasopismach, pisywał do kilkudziesięciu. Aktualnie (i od dawna) zajmuje się krytyką literacką w miesięczniku „Twórczość” oraz pracuje w dziale kultury tygodnika „Newsweek Polska”. 

Mijają lata, a Leszek Bugajski ciągle pisze i błyskotliwie, i mądrze. To musi budzić zniecierpliwienie, podejrzliwość i niechęć. 
Janusz Głowacki

Pierwsze teksty autora tej książki czytałem w dawnych, mrocznych czasach, kiedy to list kilku pisarzy powodował panikę w sferach rządowych, przedstawienie teatralne prowokowało uliczne demonstracje, a Polski film, literatura i plastyka święciły triumfu na świecie. 
Mijały lata, zachodziły historyczne zmiany, a Leszek Bugajski cały czas na swoim trudnym posterunku, regularnie i wnikliwie analizował wydarzenia kulturalne w naszym kraju. 
Ponieważ zdarzało mi się nie rzadko czytać jego wyrafinowane eseje poświęcone kulturze, mogę autorytatywnie stwierdzić, że Leszek cały czas się rozwija. 
Szkoda tylko, że kultura Polska się zwija. 
Andrzej Mleczko

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-791-3
Rozmiar pliku: 893 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

APOKALIPSA

ZAMIAST WSTĘPU

Z kulturą wszyscy mają kłopoty. Pod każdym względem. Na dobrą sprawę nie ustalono nawet jeszcze z naukową precyzją jej definicji. Z jednego punktu widzenia traktuje się ją bardzo ogólnie i uznaje za nią właściwie wszystko, co jest wytworem ludzkiego intelektu, od prostych obyczajów codziennych po wyrafinowane wynalazki i najbardziej skomplikowane dzieła artystyczne. Wtedy kultura jest określeniem nieomal tak pojemnym jak cywilizacja i tak ją w gruncie rzeczy traktujemy, gdy mówimy i piszemy na przykład o takim czy innym kręgu kulturowym. Z drugiego punktu widzenia, przeciwnego, w ujęciu wąskim i prostym, kultura bywa tym samym co umiejętność zachowania się, wytwornego wywijania sztućcami w czasie posiłku, cmokania w rączki dam, kiedy trzeba. Kultura staje się wtedy tym samym co gładkie obejście, kindersztuba itp.

Najczęściej jednak kultura to mniej więcej to samo co sztuka, czyli całość tego, co człowiek tworzy, by opisać w sposób artystyczny świat, by go upiększyć, ubarwić swoje życie. Dlatego w nazwie stosownego ministerstwa słowo „kultura” właściwie jest synonimem sztuki. Takie podejście jest najpowszechniejsze i nam najbliższe. I tego się trzymajmy. Ani my nie jesteśmy uczonymi, by dążyć bezwzględnie do precyzji terminologicznej, ani ta książka nie jest dziełem naukowym. Możemy więc robić tu, co chcemy, i zachowywać się tak swobodnie, jak się nam podoba.

Możemy na przykład przyjąć, że kultura to taki rodzaj działalności, który stwarza jej odbiorcom okazję do ucieczki przed codziennością lub jej ubarwienia – każdemu na takim poziomie, jaki mu odpowiada, od najgłupszej popkultury, choć przecież i kultura popularna wytwarza produkty ambitne i zahaczające o wyższe piętra wyrafinowania, poprzez cały artystyczny mainstream po dzieła wymagające od odbiorców skupienia i kompetencji. Każdy gdzieś tam znajdzie jakąś okazję odejścia od własnego życia i jego problemów, spotkania z innymi problemami, zdystansowania się do swojej teraźniejszości, by ją potem – oby – lepiej rozpoznawać. No, ale to przecież banały.

Możemy także wyobrazić sobie kulturę jako krainę niezwykłego bogactwa najrozmaitszych narracji, bogactwa fabularnego i formalnego, gatunkowego i każdego innego, po której buszujemy sobie dla zabawy, w celu zdobywania doświadczeń, wiedzy, korygowania swoich sądów i opinii. Albo po prostu z nudów, dla zabicia czasu. Każdemu według potrzeb. No i dalej możemy sobie wyobrażać, że tę wspaniałą krainę zalewa powódź albo że spadła na nią plaga – nie żadna tam dżuma czy zmutowany wirus grypy, ale plaga komercji. Niby nic w tym złego, bo kultura zawsze była dla jej twórców formą zarabiania, a w każdym razie w takiej intencji większość z nich zabierała się i zabiera do twórczości. W końcu skądś się wzięło powiedzenie popularne w środowisku literackim, że dla przyjemności to piszą tylko grafomani – w domyśle: prawdziwi artyści tworzą dla forsy. Nawet jeśli oni sami – zdarzało się nie tak znów rzadko, niestety – nie zarobili na swoich dziełach, bo wyprzedzały epokę, nie trafiły w gust współczesnych, to zarabiało na nich potomstwo czy przypadkowi spadkobiercy.

Tyle że w miarę jak w naszym kręgu cywilizacyjnym (kulturowym) coraz intensywniej dbano o poziom wykształcenia, narastała potrzeba upowszechniania dóbr kultury (od druku po MP3), a żeby je upowszechniać, musiało powstać coś, co niekiedy nazywane bywa przemysłem kulturalnym (fonografia, kinematografia, media wszelkiego rodzaju), a skoro powstał przemysł, musiał się on zacząć rządzić zasadami właściwymi działalności przemysłowej, czyli kwestią nadrzędną stała się rentowność, zysk! Oczywiście systemy państwowe, nawet te ślepo kierujące się tzw. liberalizmem gospodarczym, mają wyrzuty sumienia i tworzą w krainie kultury niewielkie zaułki, w których funkcjonują instytucje i artyści otrzymujący dotacje, granty, stypendia po to, by choć przez chwilę oddać się mogli tworzeniu czegoś, co nie jest czystą komercją. Ale to nie zatrzymuje globalnego procesu. Bo jeśli do produkcji dóbr kultury dobrał się kapitalistyczny przemysł i podpiera się ideą gospodarczego liberalizmu, musiała ruszyć lawina: skoro można zarobić, to trzeba zarabiać. Taka jest logika sytuacji, taka jest zasada funkcjonowania systemu. No i mamy to, co mamy.

Macherzy od tych spraw odkryli, że sprzedaż wyrafinowanych dzieł artystycznych ani nie jest łatwa, ani nie daje dużych pieniędzy – trzeba się napracować, wyszukując rynkowe nisze, trzeba rozbudzać snobizmy, nawet jeśli ich obiekty są niewiele warte. To akurat najlepiej widać na obszarze sztuk plastycznych, gdzie ceny prac niektórych artystów (artystów? Dobrze, powiedzmy tak, nie wartościując, tylko określając zawód) wyśrubowane są ponad poziom możliwy do ogarnięcia zdrowym rozsądkiem. No, ale pojedynczy obraz (nawet multiplikowany, jak to sobie wymyślił Warhol) to dla systemu przemysłowego tylko eksces – osiąga wysoką cenę dlatego, że jest pojedynczy, a prawdziwie wielkie pieniądze daje produkcja masowa: miliony sprzedanych płyt, setki tysiące czy też miliony sprzedanych książek. Ażeby sprzedać miliony egzemplarzy tych produktów, ich zawartość musi trafiać w jak najbardziej powszechny, średni gust. I trafia! Przykładów można przywołać setki, jeśli nie tysiące.

Generalnie nie mam nic przeciwko temu, ale kwestią do rozważenia pozostaje to, na ile system zarabiający górę kasy na zaspokajaniu średniego gustu artystycznego powinien się czuć odpowiedzialny za całą kulturę, czyli inaczej mówiąc, czy powinien, a jeśli powinien, to w jakim stopniu, rezygnować z części swoich dochodów, by wspierać twórców pragnących zaspokajać gusty ponadśrednie? Bo że ochoczo obniża poziom i zaspokaja coraz bardziej bezwstydnie gusty niżejśrednie, widać gołym okiem, ale właśnie tam, „niżej”, leżą większe pieniądze, po które tylko głupi by się nie schylił. Stąd na przykład wielka kariera Justina Biebera, która przecież nie rozwinęłaby się bez stosownych inwestycji, stąd powodzenie powieściowego cyklu o erotycznych ekscesach Greya i jego niewinnej jak lilia młodej partnerki, stąd specjalne kanały telewizyjne żyjące z disco polo itd., itd.

I znów muszę powtórzyć: nie mam nic przeciwko, w końcu o gustach się nie dyskutuje, a i skądinąd wiadomo, że smakosze sztuki wyrafinowanej też od czasu do czasu lubią się upodlić kontaktem z kiczem – to odświeża. Mam natomiast co nieco przeciwko temu, że właściwie już nie istnieją naturalne kanały poprawiania kiepskiego gustu, że coraz rzadziej ktoś ma odwagę powiedzieć publicznie czy napisać: „Słuchasz sobie Justina Biebera, bo ci to sprawia przyjemność i daje radość, to sobie słuchaj, ale spróbuj od czasu do czasu posłuchać na przykład Nicka Cave’a, bo warto, bo to lepsze, bo to ci może dać więcej satysfakcji, ba, to może ci przynieść korzyści wizerunkowe”. Niczego takiego nie widać ani nie słychać – słychać natomiast tętent koni jeźdźców apokalipsy, którzy najeżdżają krainę kultury.

Pierwszy był chyba ten, który ma na swoim proporcu napisane: infantylność. To jest problem na pierwszy rzut oka mało poważny, ale jego niszczące działanie jest długofalowe oraz istotne. Pamiętam czasy, gdy kino twardo walczyło z opinią, że jest tylko zabawą, i jego twórcy robili wszystko, by uznano ich za pełnoprawnych artystów. Jeszcze dawniej (tego to ja już nie pamiętam) Charlie Chaplin był artystą kina, ale nie zapominał o tym, by stawiając ważne problemy, nie przestawać bawić. No ale później, gdzieś na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, przyszły czasy dominacji reżyserów uznawanych za jedynych i niepodległych autorów swoich filmów. I stawiali oni „wyraz artystyczny” nad całą resztą składników dzieła kinowego, które decydowały o jego atrakcyjności. Tempo akcji przestało być ważne, atrakcyjność opowiadanej historyjki także – liczył się nastrój zadumy, eksperymenty z demontażem fabuły (zresztą wtórne względem tego, co już wcześniej przećwiczyła literatura) czy sposobem fotografowania. Pamiętam spotkanie z Romanem Polańskim, na którym zadano mu pytanie o to, co sądzi o – wówczas modnym i poważnie traktowanym przez filmową krytykę – nurcie nazywanym Dogma. Zapominalskim lub niedoinformowanym przypomnę, że chodziło jak zwykle w takich przypadkach o zbliżenie filmu do życiowej prawdy, a więc w dużej części improwizowanie fabuły i niestosowanie sztucznego oświetlenia, oczywiście ze szkodą dla atrakcyjności obrazu. Usłyszawszy to pytanie, Polański popatrzył na pytającego z ironią i powiedział coś, co wydaje mi się głęboko słuszne: Po co pokazywać coś źle, jak można pokazać dobrze (cytuję z pamięci). Proste? Proste.

Głębszy sens tego, co powiedział Polański, jest taki: film kręci się po to, by opowiedzieć widzowi historyjkę (wzruszającą, poruszającą itp.), i trzeba to zrobić w sposób jak najbardziej atrakcyjny dla tegoż widza, bo on przecież płaci za jej oglądanie. Jeśli więc chcemy mu coś pokazać, to musimy to oświetlić tak, żeby on zobaczył, co jest do zobaczenia, a nie wytrzeszczał oczy, by dostrzec szczegóły sceny pokazywanej mu przez trzęsącą się kamerę. Takie rzeczy to on sobie może sam nakręcić na wakacjach, a nawet przy odrobinie szczęścia dostać za to nagrodę na przeglądzie filmików amatorskich. Kontynuując tę dygresję, dodam tylko, że historia sztuki jest usłana takimi jak Dogma pomysłami zbliżania sztuki do życia, bo chyba wszystkie artystyczne awangardy chcą zburzyć artystyczne konwencje w imię sztuki prawdziwej, zbliżającej się maksymalnie do prawdziwego życia. A potem ich prawodawcy nie mogą zrozumieć, dlaczego publiczność odwraca się do nich plecami. Z czego wniosek, że są po prostu głupkami, bo nie pojmują prostej prawdy, iż odbiorcy sztuki wcale nie chcą sztuki przekraczającej granicę między życiem i sztuką, że otwierając książkę, kupując bilet do kina czy muzeum, chcą się zetknąć z czymś, co ma pozory realizmu, prawdy, ale przecież prawdą i ortodoksyjnym realizmem nie jest, bo prawdę życia i wszystkie jego realne odcienie to oni smakują na co dzień. Wchodząc do świata sztuki, chcą być zabawiani – jedni mądrze, inni bardziej głupio czy prostacko, ale przecież nie chcą w powieści brnąć przez wypowiedzi dukających i niegramatycznie składających zdania bohaterów, bo takie zdania sami produkują i takie same słyszą bez przerwy, gdyż z nich się składa tzw. mowa potoczna. W kinie też nie chcą gapić się na niewyraźne cienie, bo takie widzą stale przez okno, przez szyby autobusu czy samochodu.

Oczywiście prześlizgnąłem się tylko po powierzchni jednego z najdłużej i najszerzej rozważanego problemu pojawiającego się w myśleniu o sztuce, ale nie ma powodu, by tu akurat wchodzić w głąb tych spraw. Wróćmy lepiej do początku lat sześćdziesiątych, kiedy bogami kina byli tacy reżyserzy, jak Antonioni, Bergman czy twórcy francuskiej Nowej Fali. Publiczność przekonali o ich boskości pełni kompleksów krytycy i teoretycy filmu. Najwyższe oceny zdobywały obrazy, w których widzowie kontemplowali łagodnie falujące firanki albo spacery bohaterów ze zbolałymi minami, oznaczającymi głęboki namysł i egzystencjalne cierpienia. Na ogół były to filmy nudne jak flaki z olejem, ale wspomniałem tu o nich dlatego, by zasygnalizować, że kilkadziesiąt lat temu naturalnym kierunkiem rozwoju kultury było – udane czy chybione to już inna sprawa – podnoszenie intelektualnego poziomu jej wytworów. To oczywiście był tylko kierunek, w którym podążać wszyscy ani nie zamierzali, ani nie chcieli. W końcu jak jest wytyczona droga, to nie ma przymusu, by się nią poruszać, można sobie spacerować po ścieżce. Nikt jednak nie miał odwagi zanegować zasady, że to, co mądrzejsze, to lepsze.

Kino, niegdyś wymyślone dla rozrywki, po latach rozwoju zaczęło cierpieć na kompleks drugorzędności i robiło, co mogło, by zyskać miano pełnoprawnej dyscypliny sztuki – w końcu już dawno temu choćby nasz Karol Irzykowski wmawiał mu, że jest dziesiątą muzą. I to było chwalebne, bo przecież zasadą rozwoju, postępu jest doskonalenie się, niezależnie od tego, czy efekty tych dążeń bywają żałosne, a czasami nawet nudne. No, ale pojawił się Steven Spielberg i jednocześnie musiał nadejść taki moment tego nadmiernego i w sumie niepotrzebnego naciągania ambicji, że już nawet krytyka tego nie wytrzymała. I tama pękła… Nagle okazało się, że niczego udawać nie trzeba, że dość kompleksów. Posypały się zachwyty nad Spielbergiem, nad świeżością jego filmów, w których widać i czuć chłopięcą radość z zabawy w kino.

I w istocie było to coś innego, bo młody Spielberg ze szczeniacką bezczelnością (był wtedy rzeczywiście bardzo młody) przypomniał filmowym tuzom, że kino było wymyślone jako jarmarczna rozrywka i służy do zabawy raczej nie najwyższych lotów (kiedyś mawiano, że powinno być robione tak, by rozumiał je czternastolatek), a wszystkie te filmy „chodzone”, jakimi epatowała intelektualistów na przykład Nowa Fala, to działanie wbrew jego naturze. Ponieważ Spielberg odniósł gigantyczny sukces, znalazł mnóstwo naśladowców i tak rok po roku, rok po roku doszło kino głównego nurtu do dzisiejszego stanu, gdy jako filmowe wydarzenia witane są kolejne części infantylnych cykli o Harrym Potterze czy hobbitach, gdy sukcesem kasowym okazują się głupkowaty Kac Vegas i coraz bardziej prostackie komedie romantyczne.

Oczywiście tego rodzaju filmy zawsze powstawały, ale też zawsze przed Spielbergiem miały jasno określone „miejsce w szyku”. Po Spielbergu nikogo już nie dziwi, że największe i najpoważniejsze dzienniki, które na innych stronicach starają się odpowiedzialnie analizować to, co ważne w polityce i gospodarce, na stronicach kulturalnych dają wielkie objętościowo teksty na przykład o zbliżającej się premierze piątej części Harry’ego Pottera. Jakoś nie mogę się wyzbyć podejrzenia, że kryje się za tym przeświadczenie, iż kultura jest coraz mniej poważna, że coraz mniej jest powodów do tego, by ją poważnie traktować.

Łatwizna rozlewa się coraz szerzej. Bo jest łatwa i wygodna. Bo, jak wszystkim wiadomo, łatwiej jest robić rzeczy proste niż skomplikowane. No i to, co proste i nieskomplikowane, łatwiej sprzedać, bo więcej jest na to amatorów. Nie dlatego że my sami jesteśmy prości i nieskomplikowani. Wręcz przeciwnie, dlatego że jesteśmy leniwi i jeśli podsuwa się nam w nadmiarze kulturalną „paszę”, niewymagającą skupienia w trakcie konsumpcji, to się nią zadowalamy. Tak już jesteśmy skonstruowani: po co się wysilać, jak można się nie wysilać… No i nastała epoka postspielbergowska w kulturze. (Ten nieszczęsny Spielberg jest tu tylko znakiem, ale chyba najbardziej wyrazistym; bo żeby taka zmiana nastąpiła w całym systemie obiegu dóbr kulturalnych i obyczajów, musiało zaistnieć szereg procesów i przemian, nad którymi niech się z uwagą pochylają uczeni). Mleko się rozlało – łatwizna przestała być obciachem.

A ponieważ kino jest tą dyscypliną sztuki, która najsilniej oddziałuje na nas wszystkich, autorzy uprawiający inne działki szybko wyciągnęli wnioski z tego, co się stało na jego terenie. I ruszyła szeroka fala infantylnej literatury, muzyki rozrywkowej, sztuk wizualnych. Ona oczywiście zawsze istniała, ale na marginesie głównego nurtu. Istniały przecież tzw. powieści groszowe, zeszytowe historyjki detektywistyczne, ale ich lektura była czymś wstydliwym. Dozwolonym, ale tylko w dyskrecji. Uczestnictwo w sztuce zawsze łączyło się z pewnego rodzaju arystokratyzmem ducha, dawało poczucie bycia kimś większym niż w rzeczywistości.

Wraz z demokratyzacją sztuki ten margines przestał być marginesem i stopniowo stał się głównym nurtem. Wydany niedawno z wielkim sukcesem cykl powieści o Greyu i wszystkie jego klony mają przecież swoje odpowiedniki w historii piśmiennictwa, ale – po pierwsze – nie wypadało ich czytać w miejscu publicznym (a był taki czas, że jeśli widziało się w autobusie pięć pań czytających książki, to w ciemno można było obstawiać, że przynajmniej trzy, a nawet cztery trzymają w rękach któryś tom trylogii o Greyu), po drugie, czytający je mieli jasną świadomość, że sięgają po literaturę drugo- czy trzeciorzędną, i w końcu nie komentowało się tego na łamach czasopism (no, tu pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że – powiedzmy – sto lat temu jeszcze nie analizowano literatury z punktu widzenia socjologii, jak to się, słusznie, zdarza dzisiaj). I doszło do tego, że taki Stephen King traktowany jest jako poważny pisarz. Złośliwie można powiedzieć, że jest już całe pokolenie ludzi, którzy uważają go za pisarza wręcz wybitnego, a jeszcze bardziej złośliwie: że ci sami ludzie są głęboko przekonani, że Cormac McCarthy jest wręcz filozofem literatury, że to dzisiejszy Tomasz Mann i Albert Camus w jednym. I znów zastrzeżenie, tradycyjne już w tym pisaniu: nie ma nic złego w tym, że King pisze i jest popularny, a nawet bardzo popularny, zabawne jest tylko to, że jego literaturę traktuje się poważnie, co jest świadectwem infantylności dzisiejszych odbiorców.

Drugim jeźdźcem kulturalnej apokalipsy, któremu infantylność utorowała drogę, jest tabloid, i nie chodzi tu o dwa czy trzy dzienniki, pęczek kolorowych tygodników czy kilkanaście internetowych portali, ale o to, jak w ciągu ostatniego ćwierćwiecza upowszechnił się u nas tabloid jako postawa, sposób odbierania świata i myślenia o nim. Tabloid jest dzieckiem infantylności: po co zadawać sobie trud myślenia, analizowania tego, co się widzi, skoro można pobawić się błyskotkami. Bo tabloid dostarcza błyskotek. Z jednej strony zagląda w majtki i liczy kieliszki celebrytom, z drugiej – epatuje grozą obecną w codziennym życiu, a wszystko wspiera populizmem. Mówiąc inaczej: żyje z puszczania fajerwerków i straszenia, a wszystko to rzekomo w imię wyższych celów społecznych, w których opisywaniu nie zaprząta sobie głowy subtelnościami, coś (ktoś) jest albo dobre(y), albo złe(y), albo dzisiaj dobre(y), a jutro złe(y) (lub na odwrót).

Tabloid jako gazeta też nie jest nowym wynalazkiem – nowością jest tylko jego zasięg, i to nie tyle spowodowany przez nowoczesne technologie druku i dystrybucji prasy, ile przez Internet, który jest doskonałym wehikułem tego rodzaju treści. Lecz jeśli ktoś dla zabawy czy w poszukiwaniu okazji do wyrzucenia z siebie dawki złych emocji zaczyna dzień od sprawdzenia, co się dzieje na Pudelku, to w porządku. Po to w końcu mamy tak zwanych celebrytów, którzy są czymś w rodzaju prymitywnego kabaretu czy może raczej nigdy niekończącego się programu „Big Brother”. Na ochotnika podjęli trud jawnego życia i na tej jawności zarabiają, bo wynikają z niej kontrakty reklamowe czy role w drugorzędnych serialach. Handlują swoimi wizerunkami, ciążami, rozwodami, bójkami, pokazywaniem środkowego palca, „sprzedają” dzieci, umawiają się z fotografami nie tylko, gdy uczestniczą w otwarciu sklepu z kosmetykami czy pokazie kiecek, ale nawet gdy idą do warzywniaka kupić kilo bananów. Oczywiście rytualnie oburzają się co jakiś czas na wścibstwo prasy, na brak prywatności i tak dalej. To wszystko to normalność.

Nienormalne jednak jest to, jak tego typu przekazy oddziałują na nas, co one nam robią w mózgach. A one robią nam po prostu dziury, przez które ucieka umiejętność kojarzenia faktów, namysł nad tym, co się czyta, pewna subtelność w obcowaniu ze światem. Mówiąc najkrócej: tabloid pod każdym względem jest w prostej linii potomkiem plotki, czyli opowiastki złośliwej, sensacyjnej, czasem opartej na prawdzie, a czasem nie, niekiedy zaś opisującej zdarzenie w sposób tak ubarwiony fantazją, że traci znamiona prawdy. Te opowiastki dotyczą pojedynczych osób i z reguły mają je obrzydzić innym, ośmieszyć je w ich oczach. Są przy tym skrajnie zmienne w ocenach moralnych: sąsiadka z klatki schodowej jest w takiej opowieści jednego dnia fajną kobietą, bo się uśmiechnęła, mówiąc przy windzie „dzień dobry”, a następnego ostatnią flądrą, bo spiesząc się, potrąciła narratora torbą w drzwiach wejściowych i pobiegła, nawet się za siebie nie oglądając. Tak też tworzą obraz świata tabloidy: polityk raz jest oceniany pozytywnie, ale nie znaczy to, że stoi za tym jakiś pogląd polityczny, rozumienie celu, do którego dąży. Nie, to osąd oparty na emocjach. Raz tak, raz tak. Raz poklepać po ramieniu, raz kopnąć w tyłek. Byle był ruch w interesie, byle się coś działo. Do tego sensacje, okrucieństwa, ludzkie nieszczęścia. Plus mniej lub bardziej prawdziwe informacyjki o gwiazdkach serialowych, najlepiej jeśli się rozwodzą, schodzą, walczą o dziecko (nic tak dobrze nie robi tego typu przekazom jak krzywda dziecka, stąd niebywała pasja, z jaką tabloidy śledziły sprawę „małej Madzi”). Czyli nieszczęścia, forsa i zabiegi miłosne. Niechby to takie sobie było, w końcu nie ma przymusu obcowania z taką formą medialnych przekazów, w kiosku nie można pomylić tabloidu z prasą poważniejszą, więc są nadawane sygnały ostrzegawcze dla tych, którzy nie chcą na przykład natknąć się na zdjęcie ciężarnej synowej byłego prezydenta z wielkim podpisem: „W tym brzuchu jest mały Wałęsa” (cytuję z pamięci). Chodzi o to, że skupiając się na poszczególnych osobach, tabloidy prezentują szczególny obraz świata, w którym nic z niczym się nie łączy, wszystkie elementy są osobno. Nie ma opisów procesów, zależności jednych zdarzeń od drugich. Pewnie dlatego, że byłoby to za trudne dla potencjalnego odbiorcy. Po co miałby się trudzić kojarzeniem tego z tamtym i jeszcze z czymś innym, skoro może sobie poczytać o wyrodnej matce, która zatłukła kilkoro swoich dzieci, o aktorze, który przez rok wychowywał jako swoje dziecko, które nie jest jego, albo pieniądzach, jakie zarabiają sportowcy. I to też by mnie nie wzruszało – w końcu z mojego punktu widzenia świat, który tworzą tabloidy, to rodzaj getta, do którego nie muszę wchodzić ani nawet zaglądać. Nieszczęście jednak polega na tym, że tabloidy mają wielkie nakłady i tzw. klikalność, czyli generują proporcjonalnie duże dochody. I to przemawia do wyobraźni większości, a może nawet wszystkich graczy na rynku medialnym, bo jeśli nawet dziennikarze – zdarza się – robią coś w dobrej wierze, z pasji, z ciekawości, to ich szefowie, właściciele wydawnictw prasowych, portali, stacji telewizyjnych, ładnie gadając o misji i czymś tam jeszcze, są biznesmenami rozliczanymi z tego, ile zarobili. Grają o pieniądze. I tyle. Wywierają więc nacisk na swoich pracowników, by ich pisma czy stacje zarabiały jak najwięcej. I cóż mogą zrobić biedni pracownicy w czasie tzw. kryzysu i możliwości straty pracy? Starają się uatrakcyjnić to, co publikują. A jak? Ano tak, jak robią to tabloidy, bo to wzór, który obserwują, choćby nawet twierdzili, że tego nie robią. Najlepiej widać to na przykładzie tygodników opinii, czasopism, które istniały (użyłem czasu przeszłego z premedytacją i po głębokim namyśle) po to, by formułować wnioski wynikające ze zdarzeń opisywanych na bieżąco przez dzienniki, relacjonować refleksje o świecie, a nie tylko mówić o tym, co się w świecie dzieje. Z dystansu, po dojrzałym przemyśleniu i przez osoby posiadające jako taką wiedzę na temat tego, o czym piszą. Tak było. A jak jest? Coraz wyraźniejsza jest tendencja do pokazywania wszystkiego nie jako ciągu zdarzeń, z których płynąć by mogły – broń Boże – jakieś wnioski, ale jako serii portretów ludzi w te zdarzenia uwikłanych. To nowoczesna forma obgadywania bliźnich, po prostu plotkowania. Przykład? Proszę bardzo. W listopadzie premier Tusk – co zapowiadał i zapowiadał – zmienił kilku ministrów swego rządu. Coś te zmiany pewnie znaczyły, wskazywały jakieś polityczne czy ekonomiczne cele, do których rząd będzie dążył (tak sobie przynajmniej naiwnie to wyobrażam, bo się na tym nie znam). Tymczasem jeśli chciałem się czegoś o tym dowiedzieć z czasopism, napotykałem na dziennikarskie bajdurzenie o tym, jacy są ludzie wybrani przez Tuska, jakie mają charaktery, upodobania itp. Pewnie, że to też będzie wpływać na sposób sprawowania przez nich urzędów, ale nie to jest, moim zdaniem, najważniejsze, tylko to, po co te zmiany w rządzie zostały wprowadzone. Czy to tylko kosmetyka, czy jednak operacja układu kostnego? Inny przykład z tego samego okresu: w Narodowym Teatrze Starym w Krakowie doszło do awantury na przedstawieniu Do Damaszku i do jeszcze kilku afer (wycofanie się wybitnych aktorów z przygotowania innej sztuki, bo podobno reżyser okazał się ignorantem). I co można było znaleźć w czasopismach? Opowiastki dyrektora Klaty, jakieś strzępki wypowiedzi innych osób, ale nie opis i analizę przedstawienia, nie jego ocenę. Może ono było złe, wulgarne albo głupie? Nie wiem. Dowiedziałem się tylko, że było, że Klata jest wybitnym nowatorskim reżyserem (o czym wiedziałem od dawna, ale jestem przekonany, że – delikatnie mówiąc – zbyt nowatorskim jak na scenę narodową) i że awantura była sprowokowana przez prawicę (wierzę, ale nadal nie wiem dlaczego). Po co mi teraz dziennikarski portret dyrektora Klaty, który własnymi słowami portretuje się co tydzień w felietonie w „Tygodniku Powszechnym” i nudzi jak diabli? Co mnie obchodzi, w co był ubrany na spotkaniu z dziennikarzem? Ważny jest poziom przedstawienia. Tego bym się chętnie dowiedział, bo przecież nie pojadę specjalnie z jego powodu do Krakowa. To już nie te czasy, gdy warto było tłoczyć się w Teatrze Starym, gdy Jarocki wystawiał tam Tango, Swinarski – Sen nocy letniej, a Wajda – Biesy. I na tym to polega. Nie o sprawie się mówi i pisze, nie o wartościach, nie o procesach, trendach, tylko o tym, co łatwe i plotkarskie, czyli o osobach. A przedstawienie Do Damaszku według jedynej opinii, jaką usłyszałem – wprawdzie z ust osoby, której w tych sprawach ufam, ale tylko jednej – było kiepskie, niedopracowane, pretensjonalne i efekciarskie. I chociaż być może nie jest to powód do zrywania spektaklu okrzykami „hańba!”, to może tak się teraz żywiołowo reaguje w Krakowie na sztukę. A jeśli tak, to można się w tym dopatrzyć – nieco ironicznie – wpływu tabloidu, sięgającego nawet poziomu odbiorców sztuki wyrafinowanej. Nie rozważa się już jej niuansów, nie analizuje w ciszy własnego wnętrza, tylko albo wielbi, albo nienawidzi. Tertium non datur. Żadnych stanów pośrednich, jak w tabloidzie. Żadnego ważenia racji. Albo buzi, buzi, albo w mordę.

I tak oto przetarliśmy oczy i możemy spojrzeć na trzeciego jeźdźca kulturalnej apokalipsy. Najważniejszego i najbardziej agresywnego. A imię jego ignorancja. Z ignorancją jest tak, że wszyscy jesteśmy nią dotknięci, bo nikt z nas nie zna się na wszystkim. To jest po prostu niemożliwe. Może kiedyś, dawno, dawno temu, gdy wiadomości spływających do człowieka było mniej, było to możliwe – albo łatwiejsze do ukrycia. Teraz atakuje nas taka ilość informacji i z tak wielu dziecin życia, że nawet sobie z tego nie zdając sprawy, gromadzimy wiedzę wycinkowo. I nie ma nic wstydliwego w tym, gdy otwarcie przyznajemy się na przykład do tego, że nic nie wiemy o biologii molekularnej czy fizyce kwantowej. To dyscypliny tak wyspecjalizowane i odległe od naszego codziennego doświadczenia, że nikomu – poza fachowcami – nie przychodzi do głowy próbowanie ich zgłębiania. Utarło się jednak, że ktoś uchodzący za inteligenta powinien posiadać ogólną orientację w kulturze i sztuce.

Przez dziesiątki lat po prostu nie wypadało nie wiedzieć, kto to jest Mahler, nie pochwalić się lekturą Czarodziejskiej góry Manna, nie potrafić rozpoznać od jednego spojrzenia obrazu Caravaggia i tak dalej. Jeszcze pół wieku temu w aspirujących kręgach ówczesnej młodzieży wypadało się pokazywać z polskim wydaniem Gry w klasy Cortázara pod pachą albo Ulissesa Joyce’a. Pewna, czasem może nawet udawana kompetencja w dziedzinie kultury po prostu nobilitowała. Przyznanie się do tego, że się nie zna jakiejś wydawniczej nowości, było dość wstydliwe. Ignorancja w dziedzinie kultury był wstydliwa! Nie oceniam tego. Nie wiem, czy to było złe, czy dobre. Ale było i bardzo mi się podobało. To była pewnie jakaś kontynuacja dawnego sposobu wychowania – oczywiście w środowiskach, które na to było stać – wychowania do kultury. Guwernerzy uczyli języków, młodym ludziom wbijano do głowy podstawy muzyki, by mogli zagrać kilka utworów z klasycznego kanonu, a także przymuszano ich do czytania, choć nie traktowali tego jako szczególnie bolesnej opresji, bo czytanie było jedną z podstawowych rozrywek, zwłaszcza jesienią i zimą (to jest mój przypadek). Tak, tak. Tak właśnie było, proszę młodych państwa, w czasach, gdy nie istniały gry komputerowe ani Internet. No, ale te czasy minęły i mamy, co mamy.

c.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: