Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Labirynt kości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Labirynt kości - ebook

Labirynt kości, najnowsza powieść Jamesa Rollinsa,
to kontynuacja popularnej serii Sigma Force.
W chorwackich górach archeolog dokonuje dziwnego odkrycia: podziemna katolicka kaplica, ukryta przez wieki, skrywa szczątki neandertalki. Z kolei na ścianach okolicznych pieczar znajdują prymitywne obrazy opowiadające o ogromnej bitwie pomiędzy plemionami neandertalczyków a monstrualnymi, tajemniczymi postaciami. Kim jest ten tajemniczy wróg przedstawiony na dawnych rysunkach i co te obrazy oznaczają?
Zespół dochodzeniowy Sigma Force zostanie zaatakowany, zanim zdąży odkryć jakiekolwiek odpowiedzi. W tym samym czasie w Atlancie ma miejsce brutalny napad na ośrodek naukowy zajmujący się badaniami nad ssakami naczelnymi.
Co łączy te dwa, na pozór niezwiązane ze sobą, zdarzenia? Kto za nimi stoi?

Poszukiwaniem prawdy zajmie się agent Sigmy, komandor Gray Pierce, który będzie musiał cofnąć się 50 tysięcy lat wstecz. Gray i Sigma będą śledzić ewolucję ludzkiej inteligencji, by dotrzeć aż do jej źródła, i włączą się w apokaliptyczną walkę o przyszłość gatunku ludzkiego, która szybko ogarnie cały świat… i nie tylko.
Pierce i jego zespół będą musieli stawić czoła starożytnemu złu, wskrzeszonemu przez współczesną genetykę, wystarczająco silnemu, aby doprowadzić do końca dominacji człowieka na Ziemi.
Świat, który znamy, zmieni się na zawsze.
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-370-0
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Jakie są źródła naszej inteligencji?
Skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy?
Czy eksperymenty genetyczne to początek nowego
rozdziału historii ludzkości?
Czy początek końca?

Wielki Skok

Tak naukowcy nazywają eksplozję kreatywności homo sapiens, która nastąpiła przed pięćdziesięcioma tysiącami lat i wiązała się z rozwojem ludzkiego mózgu.

Atak na naukowców

Grupa badaczy wysłana do systemu jaskiń w Chorwacji, gdzie znaleziono neandertalskie szkielety, zostaje zaatakowana. Nieznani sprawcy uprowadzają francuskiego paleontologa i brytyjskiego geologa i kradną znalezisko. Amerykance Lenie Crandall i watykańskiemu uczonemu udaje się ukryć przed napastnikami, są jednak uwięzieni w jaskiniach.

Uprowadzenie w Atlancie

Tego samego dnia komandosi wdziera]ą się do ośrodka badań nad naczelnymi pod Atlantą i porywają siostrę bliźniaczkę Leny i jej wyjątkowego podopiecznego – młodego goryla.

Akcja ratunkowa

Agenci Sigma Force nie po raz pierwszy muszą się rozdzielić. Komandor Cray Pierce i jego partnerka Seichan podążają na pomoc Lenie Crandall, a Monk Kokkalis leci do Chin. Są bardziej zdeterminowani niż kiedykolwiek, bo nie tylko ratują świat przed katastrofą – to akurat robią nie po raz pierwszy – ale muszą ocalić kolegę.JAMES ROLLINS

Amerykański pisarz, z zawodu weterynarz, z zamiłowania płetwonurek i grotołaz. Absolwent University of Missouri, karierę literacką rozpoczął w 1999 r. powieścią o wyprawie do wnętrza Ziemi, Podziemny labirynt. Kolejne (Mapa Trzech Mędrców, Czarny zakon, Wirus Judasza, Klucz zagłady, Ołtarz Edenu, Kolonia Diabła, Linia krwi, Oko boga), których akcja toczy się często w niedostępnych rejonach świata – dżunglach, głębinach oceanów, podziemnych grotach oraz na pustyniach i lodowcach – odniosły międzynarodowe sukcesy.

www.jamesrollins.comPodziękowania

Tak wielu ludzi pozostawiło na tej książce swoje odciski palców. Doceniam ich wszelką pomoc, krytyczne uwagi i zachętę. Przede wszystkim muszę podziękować moim pierwszym czytelnikom, pierwszym redaktorom i kilkorgu najlepszych przyjaciół. Są to: Sally Anne Barnes, Chris Crowe, Lee Garrett, Jane O’Riva, Denny Grayson, Leonard Little, Scott Smith, Judy Prey, Caroline Williams, Christian Riley, Tod Todd, Chris Smith i Amy Rogers. I, jak zwykle, na szczególne podziękowania zasługuje Steve Prey za wspaniałe mapy… i Cherei McCarter za niesamowite wiadomości, które pojawiały się w mojej skrzynce e-mailowej! Także David Sylvian za spełnianie wszystkiego, o co prosiłem, i pilnowanie, bym pokazywał się – cyfrowo – od jak najlepszej strony! Dziękuję wszystkim w wydawnictwie HarperCollins za bezustanne wsparcie. Oto oni: Michael Morrison, Liate Stehlik, Danielle Bartlett, Kaitlyn Kennedy, Josh Marwell, Lynn Grady, Richard Aquan, Tom Egner, Shawn Nicholls i Ana Maria Allessi. Na koniec, oczywiście, szczególne wyrazy uznania pod adresem ludzi odgrywających znaczącą rolę na każdym etapie powstawania książki – to moja redaktorka Lyssa Keusch i jej współpracownica Rebecca Lucash, moi agenci Russ Galen i Danny Baror (wraz z ich córką Heather Baror). I, jak zawsze, muszę podkreślić, że odpowiedzialność za wszelkie błędy w tej książce, dotyczące zarówno faktów, jak i szczegółów, spada wyłącznie na moje barki; mam nadzieję, że nie ma ich zbyt wiele.

Zapiski historyczne

W Labiryncie kości główną rolę odgrywają dwie postacie historyczne: księża, których życie dzieliły wieki, ale których złączył los.

Ojciec Atanazy Kircher uchodził w XVII wieku za Leonarda da Vinci zakonu jezuitów. Podobnie jak da Vinci, duchowny ów opanował do mistrzostwa wiele dziedzin wiedzy. Studiował medycynę, geologię i egiptologię, konstruował też skomplikowane urządzenia, między innymi zegar magnetyczny (którego kopia znajduje się w Green Library Uniwersytetu Stanforda). Ten renesansowy człowiek i jego dzieła oddziaływały przez wieki na wybitne jednostki, takie jak Kartezjusz i Newton, Jules Verne i Edgar Allan Poe.

I nie tylko na nich.

Ojciec Carlos Crespi urodził się wieki później, w roku 1891. Zainspirowany dokonaniami Kirchera, stał się mnichem o rozlicznych talentach. Był botanikiem, antropologiem, historykiem i muzykiem. W końcu osiedlił się jako misjonarz w niewielkim miasteczku w Ekwadorze, gdzie przez pięćdziesiąt lat pełnił służbę bożą. Właśnie tam wszedł w posiadanie ogromnego skarbu – pradawnych złotych artefaktów, dostarczanych mu przez rdzennych mieszkańców regionu z plemienia Shuarów. Przedmioty te pochodziły rzekomo z rozległego systemu jaskiń ciągnących się przez całą szerokość Ameryki Południowej i skrywających, jak głoszono, zaginioną bibliotekę pradawnych ksiąg z metalu i kryształu. Relikty te opatrzone były zagadkowymi rysunkami i nieznanym pismem.

Niektórzy archeologowie uważali, że artefakty te są wynikiem fałszerstwa; inni wierzyli w opowieści duchownego dotyczące ich pochodzenia. Tak czy inaczej, w roku 1962 doszło do tajemniczego pożaru, który strawił muzeum, gdzie przechowywano większość tych przedmiotów, te zaś, które ocalały, znalazły się pod kluczem ekwadorskich władz.

W jakim stopniu opowieść ojca Crespiego jest prawdą, a w jakim czystym zmyśleniem? Nie wiadomo. Mimo wszystko nikt nie kwestionuje, że ten pobożny mnich wierzył w to, co mówi, ani tego, że taki skarb istniał.

Co więcej, w roku 1976 na poszukiwanie podziemnej biblioteki wyruszył zespół wojskowo-naukowy, który ostatecznie dotarł do niewłaściwego systemu jaskiń. Dziwnym trafem ekspedycją tą kierował Amerykanin – nie kto inny, jak Neil Armstrong, pierwszy człowiek, który stanął na Księżycu.

Co skłoniło do owej wyprawy tego amerykańskiego bohatera samotnika – człowieka, który rzadko udzielał wywiadów? Odpowiedź ma związek z jeszcze większą tajemnicą, podważającą fundamenty naszego miejsca w świecie.Zapiski naukowe

Fundamentalna tajemnica związana z naszym pochodzeniem – z tym, co czyni nas ludźmi – zawiera się w jednym pytaniu: Dlaczego jesteśmy tacy mądrzy?

Ewolucja ludzkiej inteligencji wciąż stanowi dla naukowców i filozofów zagadkę. Owszem, można prześledzić rozwój naszego mózgu od najwcześniejszych hominidów aż do pojawienia się około 200 tysięcy lat temu Homo sapiens. Nie wiadomo jednak, dlaczego nasz gatunek – nagle i w sposób niewytłumaczalny – przed 50 tysiącami lat rozwinął inteligencję.

Antropologowie nazywają ten moment w czasie Wielkim Skokiem. Ujawnia się on w skamielinach jako gwałtowna erupcja sztuki i muzyki, a nawet postęp w rozwoju oręża. Pod względem anatomicznym w rozmiarach naszego mózgu nie zmieniło się nic, co mogłoby wytłumaczyć ten niespodziewany rozwój pomysłowości, a jednak, aby mogło dojść do tak nagłego rozwoju, jeśli chodzi o inteligencję i świadomość, musiało wydarzyć się coś fundamentalnego. Mnożą się teorie przypisujące ów fakt zmianom klimatycznym i mutacjom genetycznym, wskazuje się nawet na dietę i rodzaj pokarmów.

Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że przez ostatnie 10 tysięcy lat nasze mózgi się kurczyły – dzisiaj są mniejsze o całe 15 procent. Co oznacza ta zmiana? Co zwiastuje na przyszłość? Odpowiedź zawiera się być może w rozwiązaniu zagadki Wielkiego Skoku. Jak dotąd jednak nie pojawiło się niepodważalne wyjaśnienie owego kluczowego momentu w historii ludzkości.

Do dnia dzisiejszego.

Biorąc pod uwagę to, co zostaje ujawnione w tej książce, rodzi się jeszcze bardziej niepokojące pytanie: Czy stoimy u progu drugiego Wielkiego Skoku, czy też jesteśmy skazani na to, by po raz kolejny się cofnąć?Jesień, 38 000 lat p.n.e.
Południowe Alpy

– Biegnij, dzieciaku!

Las za ich plecami rozświetlały ognie. Przez cały miniony dzień płomienie gnały K’ruka i jego córkę w coraz wyższe partie zaśnieżonych gór. Ale to nie dławiący dym czy palący żar budziły największy strach K’ruka. Patrzył uważnie za siebie, starając się dostrzec myśliwych, którzy podpalili las podczas pościgu, lecz nigdzie nie zauważył śladu wroga.

Słyszał jednak w dali wycie wilków, wielkich bestii poddających się woli myśliwych. Wydawało się, że wataha jest teraz bliżej, zaledwie w sąsiedniej dolinie.

Spojrzał z troską ku słońcu usadowionemu tuż przy horyzoncie. Czerwonawa poświata na niebie przypomniała mu o obietnicy ciepła, które tam czekało, o jaskiniach biegnących pod zielonymi wzgórzami i czarną skałą, gdzie wciąż płynęła woda, o gęstwinie na niższych zboczach, rojących się od jeleni i bizonów.

Wyobraził sobie płonące jasno domowe ognie, mięso na ruszcie ociekające tłuszczem, który spada w sykliwe płomienie, klan zbierający się w jednym miejscu przed nocnym spoczynkiem. Tęsknił do tego dawnego życia, choć wiedział, że owa ścieżka jest już dla niego zamknięta – a zwłaszcza dla córki.

Usłyszawszy przenikliwy krzyk bólu, spojrzał przed siebie. Onka poślizgnęła się na omszałym kamieniu i upadła ciężko na ziemię. Zwykle trzymała się pewnie na nogach, ale uciekali od trzech długich dni.

Pospieszył do niej i dźwignął ją, młode oblicze lśniło od strachu i potu. Przez chwilę dotykał jej policzka. W delikatnych rysach twarzy córki dostrzegał cień jej matki, uzdrowicielki klanu, która umarła krótko po urodzeniu Onki. Zanurzył palec w ognistych włosach dziewczynki.

Takie jak u twojej matki…

Zauważył jednak w jej twarzy coś więcej – wszystko, co czyniło ją odmienną. Nawet jako dziewczynka licząca sobie zaledwie dziewięć wiosen nos miała cieńszy niż ktokolwiek z klanu K’ruka. Jej czoło było gładsze, nie tak grubo ciosane. Patrzył w niebieskie oczy, jasne jak letnie niebo. Ten ich błysk i rysy wskazywały, że jest istotą mieszaną, kimś, kto kroczy w połowie drogi między ludem K’ruka a tymi, którzy przybyli niedawno z południa, osobnikami o cieńszych kończynach i szybszej mowie.

Powiadano, że tak wyjątkowe dzieci są omenami i że fakt ich narodzin dowodzi, iż dwa plemiona – nowe i dawne – są w stanie żyć w pokoju. Pewnie nie w tych samych jaskiniach, ale mogą dzielić tereny łowieckie. I gdy te dwa plemiona zaczęły się do siebie zbliżać, rodziło się więcej dzieci podobnych Once. Otaczano je czcią. Patrzyły na świat innymi oczami, zostawały wielkimi szamanami, uzdrowicielami albo myśliwymi.

A potem, przed dwoma dniami, przybył mieszkaniec sąsiedniej doliny. Był śmiertelnie ranny, ale wciąż miał dość siły, by ostrzec przed potężnym wrogiem, przed rozlewającą się po górach klątwą. W sąsiedniej dolinie zjawił się w znacznej sile tajemniczy klan, który polował na tak wyjątkowe istoty jak Onka. Żadnemu plemieniu nie wolno było dać schronienia takim dzieciom. Te, które to czyniły, wyrzynano.

Usłyszawszy to, K’ruk pojął, że nie może narażać swego klanu ani pozwolić, by Onkę zabrano. Uciekł więc z córką, ktoś jednak musiał powiedzieć o tym wrogowi.

Powiedzieć o Once.

Nie pozwolę, by cię wzięli.

Wziął ją za rękę i ruszył szybszym krokiem, ale już wkrótce dziewczynka częściej się potykała, niż szła przed siebie, kulejąc z powodu zranionej kostki. Kiedy wspięli się na grań, wziął ją na ręce i spojrzał na rozciągający się w dole las. U jego krawędzi płynął strumień. Obietnica wody.

– Możemy tam odpocząć – powiedział, wskazując to miejsce. – Ale tylko na krótką…

Z lewej strony dobiegł trzask gałęzi. Przykucnąwszy czujnie, K’ruk posadził córkę na ziemi i uniósł dzidę z kamiennym grotem. Zza osłony zwalonych drzew wyłoniła się szczupła postać odziana w skóry reniferów. Ich spojrzenia się spotkały. Choć nie padło słowo, K’ruk wiedział, że ten ktoś jest – jak Onka – narodzony z odmiennych duchów. Po jego ubiorze i skórzanym sznurze, którym przewiązywał kudłate włosy, można się było jednak zorientować, że nie pochodzi z klanu K’ruka, lecz z jednego z plemion o szczupłych kończynach, które zjawiły się w górach później.

Za ich plecami rozległo się wycie; wydawało się jeszcze bliższe.

Obcy przekrzywił głowę i zaczął nasłuchiwać; potem uniósł dłoń i skinął. Padły słowa, ale K’ruk ich nie zrozumiał. W końcu tamten po prostu zamachał ręką, wskazując strumień, po czym ruszył w dół zalesionego zbocza.

K’ruk zastanawiał się, czy podążyć za nim, lecz po chwili znów usłyszał wycie wrogich wilków, pospieszył więc za swym przewodnikiem. Z Onką w ramionach niemal biegł, by dotrzymać kroku zwinnemu człowiekowi. Gdy dotarli do strumienia, okazało się, że czekają tam już na nich inni, dziesięcio-, dwunastoosobowa grupa; niektórzy byli młodsi od Onki, inni garbili się ze starości. Nosili znaki różnych klanów.

Coś ich jednak łączyło.

Wszyscy byli owocem odmiennych duchów.

Obcy podszedł bliżej i osunął się na kolano przed Onką; dotknął palcem jej czoła i przesunął nim po jej policzku, bez wątpienia rozpoznając w dziewczynce jedną ze swoich.

Córka K’ruka też wyciągnęła rękę i dotknęła znaku na czole obcego: blizn ułożonych we wzór o dziwnym spiczastym kształcie.

Onka wodziła palcem po gruzełkach, jakby znajdowała w nich ukryte znaczenie. Mężczyzna się uśmiechnął – najwyraźniej wiedział, że dziewczynka rozumie.

Wyprostował się i położył sobie dłoń na piersi.

– Teron – przemówił.

K’ruk wiedział, że to jego imię, ale obcy powiedział coś potem szybko, machając na jednego ze starszych, który wspierał się ciężko na grubym sękatym kiju.

Starzec podszedł i odezwał się w mowie ludu K’ruka.

– Teron mówi, że dziewczynka może się do nas przyłączyć. Wyruszymy przez wysoką przełęcz, którą Teron zna i która jest wolna od lodu, ale jeszcze tylko przez kilka dni. Jeśli zdążymy przed wrogiem, myśliwi zgubią nasz ślad.

– Dopóki śniegi się nie roztopią. – K’ruk nie krył troski.

– Upłynie jeszcze wiele księżyców, my zaś do tej pory umkniemy, a ślady po nas znikną.

Dobiegające z dali wycie wilków przypomniało im, że w tej chwili ich ślady są widoczne.

Starszy człowiek zdawał sobie z tego sprawę.

– Musimy wyruszać, zanim nas dopadną.

– I zabierzecie moją córkę? – spytał K’ruk, popychając Onkę ku Teronowi.

Ten chwycił K’ruka za ramię i ścisnął je mocnymi palcami, składając w milczeniu obietnicę.

– Przyjmiemy ją – zapewnił stary człowiek. – I będziemy jej strzec. Lecz w czasie tej długiej wędrówki przydadzą się nam twoje silne plecy i ostra włócznia.

K’ruk cofnął się o krok i mocniej ujął drzewce swej broni.

– Wrogowie nadchodzą zbyt szybko. Do utraty tchu będę odwodził ich od waszych śladów albo powstrzymywał dostatecznie długo, byście mogli dotrzeć do przełęczy.

Napotkał spojrzenie córki, w której załzawionych oczach malowało się zrozumienie.

– Ojcze…

Poczuł ból w piersi.

– To jest teraz twój klan, Onko. Ci ludzie zabiorą cię do lepszej krainy, gdzie będziesz bezpieczna i wyrośniesz na silną kobietę. Jestem tego pewien.

Dziewczynka wyrwała się z objęć Terona, podbiegła do ojca i zarzuciła mu ręce na szyję.

Z żalem, który dławił go tak jak córkę, uwolnił się od niej i przekazał ją Teronowi, ten zaś otoczył dziewczynkę ramieniem. K’ruk nachylił się i dotknął czołem czoła Onki; żegnając się z nią, wiedział, że nigdy więcej jej nie zobaczy.

Potem wyprostował się, odwrócił i oddalił od strumienia, by ruszyć w górę zbocza, skąd dochodziło wycie wilków – ale on słyszał jedynie za plecami żałosny płacz córki.

Żyj dobrze, moje dziecko.

Zaczął się wspinać szybciej, zdecydowany chronić ją za wszelką cenę. Gdy dotarł do grani, pospieszył w stronę, z której dochodziło zawodzenie bestii posłusznych myśliwym. Nawoływania napływające z sąsiedniej doliny nabrały mocy.

Ruszył biegiem, sadził wielkie susy.

Gdy słońce się zniżyło, pogrążając dolinę w cieniach, dotarł do następnej grani. Zwolnił kroku i zaczął schodzić po zboczu uważniej, czujniej, zwłaszcza że wilki w tej chwili ucichły. Podążał nisko pochylony, od cienia do cienia, po nawietrznej, przy każdym kroku zważając, by nie nadepnąć na gałąź.

W końcu, gdy mógł dojrzeć dno doliny, dostrzegł jakiś ruch. Wilki. Jedna z bestii ukazała w całej pełni swój kształt, który w niczym nie przypominał wilka. Sierść miała gęsto skołtunioną. Masywny tułów pokrywały blizny. Wargi cofnęły się, obnażając długie żółte kły.

Choć serce waliło mu w piersi, K’ruk wciąż kucał, czekając, aż pojawią się władcy tych monstrualnych potworów.

Wreszcie zza drzew wyłoniły się wyższe kształty. Największy z nich stanął w całej okazałości i po raz pierwszy odsłonił swe oblicze.

K’ruk zamarł na ten widok i poczuł, jak ogarnia go lodowate przerażenie.

Nie, to niemożliwe…

Mimo wszystko ścisnął włócznię mocniej i zerknął przez ramię.

Uciekaj, Onko. Uciekaj i nigdy się nie zatrzymuj.Rzym, Państwo Kościelne
Wiosna 1669

Nicolaus Steno prowadził młodego emisariusza przez czeluści muzeum Collegium Romanum. Obcy miał na sobie gruby płaszcz, a jego buty były zabłocone – świadectwo pośpiechu i działania w ukryciu.

Niemiecki posłaniec przybywał od Leopolda I, Świętego Cesarza Rzymskiego na północy. Przesyłka, którą wiózł, przeznaczona była dla drogiego przyjaciela Nicolausa, ojca Atanazego Kirchera, twórcy tego muzeum.

Emisariusz patrzył z otwartymi ustami na liczne osobliwości, które tu zgromadzono: egipskie obeliski, mechaniczne cuda, które tykały i pomrukiwały, strzeliste kopuły w górze, ozdobione znakami astronomicznymi. Spojrzenie młodego człowieka przyciągnęła bryła bursztynu z zachowaną we wnętrzu jaszczurką.

– Nie ociągaj się – pouczył Nicolaus wysłannika i pociągnął go za sobą.

Znał każdy zakątek tego miejsca, wszystkie oprawione woluminy, w większości dzieła pana owego muzeum. Spędził tu niemal cały rok, przysłany przez swego dobroczyńcę, wielkiego księcia Toskanii, w celu przestudiowania znajdujących się w tym miejscu skarbów, tak aby móc stworzyć własny gabinet osobliwości w książęcym pałacu we Florencji.

Wreszcie dotarł do wysokich dębowych drzwi i załomotał w nie pięścią.

– Wejść – odpowiedział głos z drugiej strony.

Nicolaus pociągnął masywne drzwi i wprowadził emisariusza do niewielkiego gabinetu, oświetlonego przez głownie z zamierającym ogniem.

– Przepraszam, że ci przeszkadzam, wielebny ojcze.

Niemiecki wysłannik osunął się bezzwłocznie na jedno kolano przed szerokim biurkiem i skłonił głowę.

Człowiek pochylony nad stosem ksiąg wydał przeciągłe westchnienie. Trzymał gęsie pióro, którego czubek zastygł nad wielkim pergaminem.

– Zjawiłeś się, by znów przejrzeć mój zbiór? Powinienem cię uprzedzić, że numeruję zgromadzone tu księgi.

Na twarzy Nicolausa pojawił się uśmiech.

– Obiecuję zwrócić ci mój egzemplarz Mundus Subterraneus, gdy tylko obalę w pełni wiele z twych twierdzeń, które są tam zawarte.

– Czyżby? Rozumiem, że wprowadzasz ostatnie poprawki do własnego dzieła dotyczącego podziemnych tajemnic skał i kryształów.

Nicolaus skłonił w odpowiedzi głowę.

– W rzeczy samej. Lecz zanim ci je przedstawię, z pokorą przyjmę wnikliwą analizę kogoś takiego jak ty.

Gdy przybył tu przed rokiem, obaj spędzili wiele długich nocy na głębokich dyskursach odnoszących się do licznych aspektów nauki, teologii i filozofii. Choć Kircher był starszy o trzydzieści siedem lat i zasługiwał na szacunek, cenił każdego, kto był gotów rzucić mu wyzwanie. Na dobrą sprawę już przy pierwszym spotkaniu obaj spierali się zajadle o pracę, którą Nicolaus ogłosił drukiem dwa lata wcześniej, a w której dowodził, że glossopetrae czy też „kamienne języki” osadzone w skałach to w rzeczywistości zęby pradawnych rekinów. Ojciec Kircher przejawiał podobne zainteresowanie kośćmi i reliktami przeszłości zachowanymi w warstwach skalnych. Prowadzili gorące debaty nad genezą owych tajemnic. I w takim to tyglu poszukiwań naukowych zaczęli żywić wobec siebie podziw, szacunek i ponad wszystko przyjaźń.

Spojrzenie ojca Kirchera spoczęło na emisariuszu, wciąż wspierającym się na kolanie przed zasłanym księgami biurkiem.

– A kim jest twój towarzysz?

– Przybywa z przesyłką od Leopolda Pierwszego. Wydaje się, że cesarz zapamiętał dostatecznie dużo ze swej jezuickiej edukacji, by dostarczyć ci coś ważnego. Zwrócił się do wielkiego księcia, by ten nakazał mi przedstawić ci tego człowieka niezwłocznie i z zachowaniem wszelkiej tajemnicy.

Ojciec Kircher odłożył gęsie pióro.

– Intrygujące.

Obaj wiedzieli, że obecny cesarz przejawia zainteresowanie nauką i światem natury, wpojone mu przez uczonych jezuickich, którzy czuwali nad edukacją władcy, gdy ten był młody. Dopóki śmierć starszego brata z powodu ospy nie zmusiła Leopolda do zajęcia tronu na zimnej północy, był on przeznaczony do stanu duchownego.

Ojciec Kircher pomachał do posłańca.

– Dość tej śmiesznej pozy, mój dobry człowieku. Wstań i przekaż mi to, z czym wyprawiono cię w tak długą drogę.

Emisariusz podniósł się i ściągnął z głowy kaptur, odsłaniając twarz młodzieńca, który nie mógł liczyć sobie więcej niż dwadzieścia wiosen. Wyjął z sakwy podróżnej grubą kopertę zalakowaną cesarską pieczęcią. Zbliżył się do biurka, położył ją na nim, po czym szybko się cofnął.

Kircher zerknął na Nicolausa, a ten wzruszył jedynie ramionami, dając tym do zrozumienia, że też nie zna szczegółów sprawy.

Duchowny wziął do ręki nóż i przeciął pieczęć; gdy otworzył kopertę, wysunął się z niej niewielki przedmiot i spadł na biurko. Była to kość w otoczce krystalicznej skały. Marszcząc czoło, Kircher wyjął z koperty dołączony do przesyłki pergamin i rozłożył go. Nawet z odległości kilku kroków Nicolaus mógł się zorientować, że jest to szczegółowa mapa wschodniej Europy. Ojciec Kircher studiował ją przez krótką chwilę.

– Nie pojmuję znaczenia tego wszystkiego – wyznał. – Tej mapy i tego kawałka starej kości. Nie ma tu listu objaśniającego.

Emisariusz odezwał się wreszcie w języku włoskim, naznaczonym silnym akcentem:

– Cesarz wybrał mnie, bym przekazał drugą połowę wiadomości, słowa, które przysiągłem powierzyć swej pamięci i ujawnić jedynie tobie, wielebny ojcze.

– I co to za słowa?

– Cesarz zna ciekawość, którą żywisz wobec pradawnej przeszłości, wobec sekretów zagrzebanych w trzewiach Ziemi, i prosi cię o pomoc w zbadaniu tego, co zostało odkryte w miejscu zaznaczonym na mapie.

– Cóż można tam znaleźć? – spytał Nicolaus. – Więcej kości takich jak ta? – Podszedł do biurka i przyjrzał się skamielinie w otoczce białawej skały. Wyczuwał niezmierzoną pradawność tego, na co patrzył.

– I do kogo należą te kości? – spytał Kircher. – W czyim spoczywają grobie?

Młody człowiek odpowiedział, a jego słowa były szokujące. A potem, nim któryś z mężczyzn zdążył się odezwać, emisariusz dobył szybkim ruchem sztylet i poderżnął sobie gardło od ucha do ucha. Trysnęła krew, gdy się zakrztusił i osunął, najpierw na kolana, a potem na podłogę.

Nicolaus rzucił się na ratunek młodemu człowiekowi, przeklinając tak brutalną konieczność. Wydawało się, że te ostatnie słowa przeznaczone były jedynie dla ojca Kirchera i dla niego, a raz wypowiedziane, nigdy nie miały być powtórzone.

Ojciec Kircher wyszedł zza biurka i przyklęknął, ujmując rękę młodzieńca w dłonie.

– Czy mogłaby to być prawda? – zwrócił się do Nicolausa.

Ten przełknął z trudem ślinę, zatrwożony tą ostatnią wieścią, wypowiedzianą przez skrwawione teraz usta.

Te kości… to szczątki Adama i Ewy.2

Lawrenceville, Georgia
29 kwietnia, godzina 6.08 czasu miejscowego

Budzi go przerażenie.

Łoskot w uszach zmusza do ruchu. Zsuwa się z łóżka, gdy przed jego oczami pojawia się na mgnienie oka obraz, twarz…

Matka.

Podbiega przez ciemny pokój do okna i uderza w szybę najpierw otwartymi dłońmi, potem pięściami. W jego piersi narasta ciśnienie, aż w końcu staje się nie do zniesienia. Wyzwala ryk frustracji.

Wreszcie w górze zapala się światło i za oknem pojawia się twarz, która wlepia w niego spojrzenie. Nie ta, którą pragnie zobaczyć.

Przysuwa kciuk do brody, a potem powtarza ten gest raz za razem.

Matka, matka, matka…

Godzina 6.22

Gwałtowne pukanie do drzwi obudziło Marię w jej gabinecie. Ożywiona lekką paniką, podniosła się gwałtownie. Czuła w krtani łomot serca. Otwarta książka, którą trzymała na kolanach, spadła na podłogę. By przypomnieć sobie, gdzie jest, potrzebowała ułamka sekundy – nie więcej; spędzała w pracy wiele godzin.

Starając się uspokoić, obrzuciła spojrzeniem monitor na biurku. Na ekranie przesuwały się dane ostatniej analizy genetycznej. Zasnęła, czekając na wyniki.

Do diabła… wciąż oblicza.

– Tak? – zdołała wychrypieć.

– Doktor Crandall – usłyszała głos zza drzwi. – Przepraszam, że panią niepokoję, ale Baako narobił rabanu. Pomyślałem, że powinna pani wiedzieć.

Wyprostowała się szybko, rozpoznając nosową wymowę studenta gospodarki hodowlanej z Uniwersytetu Emory’ego.

– W porządku, Jack, zaraz przyjdę.

Dźwignęła się na nogi, łyknęła zwietrzałej dietetycznej coli z puszki na biurku, żeby pozbyć się porannej suchości w ustach, i wyszła na korytarz.

Czekał tam na nią Jack Russo, student, który pełnił dyżur.

– Co się stało? – spytała, starając się stłumić nutę oskarżenia w głosie, ale jej matczyne instynkty nadały słowom twarde brzmienie.

– Nie wiem. Czyściłem kilka pustych klatek, kiedy dostał szału.

Stanęli pod drzwiami, które prowadziły do kwatery Baako. Niżej miał własny pokój zabaw, sypialnię i klasę, oddzielone od pozostałej części obiektu. W ciągu dnia mógł pod nadzorem biegać po czterdziestohektarowym zalesionym obszarze, stanowiącym poligon doświadczalny należący do Yerkes National Primate Research Center – Centrum Studiów nad Naczelnymi. Główny ośrodek znajdował się pięćdziesiąt kilometrów dalej, na terenie Uniwersytetu Emory’ego w Atlancie.

Uważała, że to i tak za blisko. Wolała autonomię i swobodę, jakimi mogła cieszyć się tutaj, w Lawrenceville. Jej projekt badawczy był praktycznie niezależny od tego, czym zajmowano się w ośrodku, i finansowany przez agencję DARPA, dzięki grantowi na nową prowadzoną pod auspicjami Białego Domu inicjatywę BRAIN, w której zajmowano się wykorzystaniem zaawansowanych neurotechnologii do badań nad mózgiem.

Mając dwa doktoraty – z genomiki i nauk behawioralnych – Uniwersytetu Columbia, została, wraz ze swoją siostrą Leną, wytypowana do tego niezwykłego projektu naukowego: badania ewolucji ludzkiej inteligencji. Dodatkowe fundusze pochodziły z Instytutu Maxa Plancka, gdzie zajmowano się antropologią ewolucyjną i gdzie jej siostra bliźniaczka nadzorowała obecnie równoległe badania nad najnowszymi osiągnięciami genomiki.

Maria stanęła pod drzwiami na najniższej kondygnacji, przesunęła kartę przez czytnik elektroniczny i weszła do środka; Jack podążał tuż za nią. Student był wyższy od niej o głowę i miał na sobie zbyt obszerny kombinezon roboczy khaki z emblematem uniwersyteckim na ramieniu. Cały czas pocierał się nerwowo po szorstkiej koziej bródce takiego samego blond koloru jak długie rozczochrane włosy, które na hipsterską modłę przewiązywał opaską.

– W porządku – starała się uspokoić Maria zmartwionego chłopaka, gdy weszli do holu pomieszczenia badawczego. – Może przyprowadzisz Tanga? To zawsze pomaga.

– Jasne. – Jack pospieszył z ulgą w stronę bocznych drzwi.

Maria tymczasem podeszła do szerokiego okna z bezodpryskową szybą o grubości ponad siedmiu centymetrów. Po drugiej stronie widać było pokój zarzucony pudełkami w kolorach tęczy; na każdym widniała kolejna litera alfabetu. Wyglądały jak dziecięce klocki, ale każdy miał bok o długości trzydziestu centymetrów i był zrobiony z twardego plastiku. Przeciwległą ścianę zajmowała ścieralna tablica z kompletem flamastrów. Jedyne umeblowanie stanowił szeroki stół z krzesłami.

Była to sala lekcyjna dla wyjątkowego ucznia.

Przechadzał się teraz przed szybą, wsparty na kłykciach lewej ręki, prawą zaś wykonywał nieznaczne ruchy, jakby mamrotał coś do siebie. Był najwyraźniej podenerwowany.

– Baako! – zawołała do niego, przykładając dłoń do okna. – W porządku! Jestem tutaj!

Zaczął pohukiwać i obrócił się w jej stronę.

Zbliżyła się do wejścia, otworzyła za pomocą karty magnetycznej główne drzwi i weszła do niewielkiej klatki po drugiej stronie. Potem uporała się z zasuwką przy furtce i wkroczyła do sali lekcyjnej.

Baako pospieszył do niej, biegnąc w pozycji wyprostowanej. Kiedy się przy niej znalazł, otoczył ją w pasie ciepłym kudłatym ramieniem i przycisnął grube czoło do jej brzucha, domagając się najwyraźniej pociechy.

Usiadła na podłodze, nakłaniając go, by zrobił to samo; jednocześnie przyglądała mu się z uwagą, próbując odczytać mowę ciała.

Baako był trzyletnim gorylem nizinnym, niedojrzałym samcem o wadze siedemdziesięciu pięciu kilogramów i wzroście stu dwudziestu centymetrów. Choć bardzo silny, kończyny i tułów miał szczupłe. Usadowił się na podłodze i wlepił w nią spojrzenie dużych oczu o barwie ciemnego karmelu; marszczył je w kącikach, co było oznaką zgryzoty. Ściągał też czarne włochate brwi, dając wyraz zmartwieniu. Wargi rozciągnięte niemal w grymasie gniewu odsłaniały białe zęby.

Jako ktoś, kto wychowywał go od chwili narodzin, Maria wiedziała o Baako wszystko – począwszy od zachowania, a skończywszy na najdrobniejszych szczegółach dotyczących fizjologii. Co kwartał przeprowadzano badania za pomocą rezonansu magnetycznego, by rejestrować wzrost ciała, ze szczególnym uwzględnieniem anatomii czaszki i struktury mózgu.

Trzymając go w objęciach, przesuwała palcami po kościstym strzałkowym wybrzuszeniu, które biegło wzdłuż jego mózgoczaszki. Było mniej wydatne, niż można by się spodziewać po gorylu w jego wieku. Nawet kości żuchwowe i szczękowe nie odznaczały się tak bardzo; tworzyły pysk bardziej płaski niż u typowego przedstawiciela naczelnych.

– Co się stało, przystojniaku? – spytała cichym, uspokajającym głosem.

Uniósł pięści do boków, potem rozwarł dłonie i przesunął rozpostartymi palcami po torsie.

Boję się.

Odpowiadając za pomocą głosu, jak i znaku, wskazała na niego, powtórzyła jego gest, po czym otworzyła dłonie, wzruszając nieznacznie ramionami.

– Czego się boisz?

Musnął palcem brodę, rozwierając palce.

Matka.

Maria wiedziała, że Baako uważa ją za swoją matkę, którą poniekąd była. Choć nie wydała go na świat, opiekowała się nim i wychowywała, jakby chodziło o jej własne dziecko. Co więcej, nawet z biologicznego punktu widzenia Baako w pewnym sensie był jej potomkiem. I nie mógłby uchodzić do końca za goryla nizinnego. Jego wyjątkowy genom opracowano w jej laboratorium i w rezultacie powstał embrion, który dojrzewał w łonie matki zastępczej.

– Nic mi nie jest – zapewniła podopiecznego, ściskając go mocniej dla podkreślenia swych słów. – Sam widzisz.

Baako wyswobodził się z jej objęć i pokręcił głową. Powtórzył znak „matka”, a potem ujął brodę prawą ręką, po czym opuścił ją zdecydowanym ruchem ku lewej, która była zaciśnięta w pięść, a jej palec wskazujący skierowany w stronę Marii.

Matka-siostra.

Maria skinęła głową, pojmując już, o co chodzi.

Martwi się o Lenę.

Baako miał dwie matki: Marię i jej siostrę. Obie uważał za swoje pełnoprawne opiekunki. Z początku sądziły, że może być zdezorientowany, ponieważ były bliźniaczkami jednojajowymi, ale szybko się okazało, że bez trudu je odróżnia, w przeciwieństwie do kilku jej kolegów z ośrodka.

Raz za razem powtarzał swój pierwszy znak.

Boję się, boję się, boję się…

– Niepotrzebnie się martwisz, Baako. Rozmawialiśmy o tym. Leny nie ma tu w tej chwili, ale wróci. Wszystko z nią okay.

Pokazała litery O i K.

I znów pokręcił głową i wykonał gest oznaczający strach.

Powróciła do swego wcześniejszego pytania, pokazując dobitniej, by odkryć źródło jego niepokoju.

– Dlaczego się boisz?

Godzina 6.38

Osuwa się ciężko na zad i wpatruje w swoje otwarte dłonie. Zaciska i rozwiera palce, zastanawiając się z wysiłkiem, jak wyrazić jasno, o co mu chodzi. W końcu dotyka opuszkami palców czoła, potem obraca dłonie w jej stronę.

Nie wiem.

Kładzie sobie lewą rękę na piersi i dwukrotnie wskazuje kciukiem prawej twarz, uderzając jednocześnie prawym nadgarstkiem o lewy.

Niebezpieczeństwo.

Maria marszczy czoło, potem spogląda w stronę drugiego pokoju, na legowisko z koców ułożone na jego łóżku. Dotyka swojego czoła palcem wskazującym, potem odsuwa go i zgina dwukrotnie.

– To był tylko sen, Baako.

Baako fuka głośno.

– Wiesz, co to są sny. Rozmawialiśmy już o nich.

Kręci głową, potem imituje jej gest.

Nie sen.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: