Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lady Day śpiewa bluesa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
11 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lady Day śpiewa bluesa - ebook

Ta biografia już przeszła do historii. Wydana 50 lat temu wzbudziła sensację, a przez kolejne dziesięciolecia stała się biblią dla tych, którzy chcieli poznać Billie Holiday. Lady Day – pierwsza dama jazzu, artystka obdarzona niezwykłym głosem, który wciąż nie przestaje elektryzować, jedna z najbardziej inspirujących wokalistek wszech czasów – sama opowiada o sobie. O życiu w czarnym getcie, pracy prostytutki, alkoholu, narkotykach, rasizmie i o najlepszych muzykach, z którymi grała. Nie stawia sobie postumentu, staje przed czytelnikiem taka, jaka była: nieprzebierająca w słowach, szalona, porywcza, a jednocześnie pełna dumy, naiwna, poraniona i samotna. Dama, która żyła dla muzyki i w niej znajdowała ukojenie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-440-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.

Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu

James Grissom Szaleństwa Boga.
Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii MWSTĘP

Kocham tę książkę.

Zakochałem się w niej u progu swojej jazzowej obsesji, gdy miałem zaledwie trzynaście lat. Teraz jestem pół wieku starszy, przeczytałem ją bodaj piąty raz i nadal ją kocham. Cieszy mnie nie tylko frywolne piękno tej prozy i jej poetycka szczerość; jestem wdzięczny, że dzięki tej książce mogę poznać Billie. Nigdy nie miałem okazji jej spotkać, znam tylko piosenki i ten tekst, który, jak się okazało, odmienił moje życie.

Poznałem jej utwory dzięki mojemu ojcu. Po pierwszej lekturze powiedziałem mu, że nie mogłem się pozbyć wrażenia, jakby Billie opowiadała tę historię tylko mnie, siedząc przy kuchennym stole. Ale niepokoiła mnie wzmianka na stronie tytułowej: „Spisane przez Williama Dufty’ego”. Musiałem to wyjaśnić.

– Kim był Dufty? – pytałem.

– Autorem tej książki – odpowiedział ojciec.

– Nie – upierałem się. – To Billie jest autorką. Ona do nas mówi.

– Nie wydaje mi się, żeby Billie potrafiła napisać książkę. Duf­ty przeprowadził wywiad, a potem w jej imieniu napisał całość tekstu.

– Odwiedzał ją w domu?

– Chyba tak. Na tym polegała jego praca.

– Też chcę to robić.

Pięć dekad później nadal to robię.

Trzydzieści lat temu, gdy stawiałem pierwsze kroki jako współautor tekstów autobiograficznych, miałem dwa wzorce – Lady Day śpiewa bluesa oraz The Autobiography of Malcolm X. Gdyby nie ­William Dufty i Alex Hayley, którzy w tych dwóch książkach z wielką wprawą, niesamowicie trafnie uchwycili autentyczne głosy swoich postaci, to pewnie nigdy bym nie pojął, że najważniejsza jest umiejętność oddania miejsca bohaterowi.

Niniejsze wydanie, upamiętniające pięćdziesiątą rocznicę premiery książki, jest powodem do radości, dzięki niemu możemy bowiem usłyszeć prawdziwą Billie Holiday. Pomimo że przez lata tekst poddawano skrupulatnym analizom i spotykał się z krytyką oraz sceptycyzmem, jego długowieczność jest najlepszym dowodem na potęgę uczuć zawartych w tych wyznaniach. To one zapewniają tej książce nieustającą popularność. Opowieść Billie, tak jak jej muzyka, od pokoleń podbija serca fanów. Sam wychwalam Lady Day śpiewa bluesa z perspektywy fana, a nie tylko jako pisarz i specjalista, więc cieszę się, że tekst wciąż jest dostępny i trafia do nowych oraz przyszłych miłośników twórczości tej tajemniczej, genialnej kobiety.

Billie miała to szczęście, że nad jej historią pochylało się wielu oddanych badaczy, którzy z ogromną pasją starali się wyjaśnić skomplikowane relacje pomiędzy jej sztuką i życiem. Każdy z nich zaczynał od słuchania muzyki i Lady Day śpiewa bluesa. I choć książka wielokrotnie była odsądzana od czci i wiary za różne nieścisłości i przeinaczenia, wciąż jest i zawsze będzie punktem wyjścia do dalszych refleksji nad życiem artystki. Czy się komuś to podoba, czy nie, Billie Holiday postrzegała samą siebie w taki właśnie sposób.

Krótkie wprowadzenie:

W 1947 roku Billie poznała Maely Bartholomew, ówczesną żonę Freddiego Bartholomewa. Zaprzyjaźniły się, a Maely przez pewien czas pomagała jej w organizacji nagrań i występów. W latach pięćdziesiątych Maely ponownie wyszła za mąż, tym razem za Williama Dufty’ego, dziennikarza i redaktora „New York Post”. On również zaprzyjaźnił się z Billie, zdołał ją nawet namówić, by została matką chrzestną Bevana, syna, którego urodziła mu Maely. Prace nad biografią Billie zaczęły się w 1954 roku, rok później na biurku redaktora wydawnictwa Doubleday Billa Barkera wylądowały pierwszy rozdział oraz zarys dalszej części tekstu. Barker nie wahał się ani chwili. Książka trafiła do księgarń w 1956 roku, egzemplarz kosztował trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów. Barker uznał Bitter Crop , tytuł zaproponowany przez Billie i Dufty’ego, za zbyt przygnębiający, ale udało im się osiągnąć kompromis. W ciągu roku sprzedało się dwanaście tysięcy egzemplarzy. W tym samym czasie wytwórnia Verve opublikowała płytę Lady Sings the Blues, za której produkcję odpowiadał Norman Granz. Tytułowa piosenka to wspólne dzieło Billie i Herbiego Nicholsa. Podczas listopadowego występu Billie Holiday w Carnegie Hall fragmenty książki odczytywał Gilbert Millstein.

W latach siedemdziesiątych nagrania z Carnegie Hall tak mocno poruszyły Lindę Kuehl, że dziennikarka przeprowadziła ponad sto pięćdziesiąt rozmów z ludźmi, którzy znali Lady Day, i zgromadziła obszerne archiwum dokumentów, przygotowując się do napisania biografii Billie Holiday. Niestety nigdy nie skończyła swojej książki, zginęła śmiercią samobójczą. Inni autorzy wykorzystywali czasem jej zbiory, by stworzyć niezapomniane portrety Billie. Znajdziemy wśród nich Johna Chiltona (Billie’s Blues: Billie Holiday Story 19331959), Johna White’a (Billie Holiday), Roberta O’Meally’ego (The Many Faces of Billie Holiday), Stuarta Nicholsona (Billie Holiday), Donalda Clarke’a (Wishing­ on the Moon: The Life and Times of Billie Holiday), Farah Jasmine Griffin (In Search of Billie Holiday: If You Can’t Be Free, Be a Mystery) oraz Julię Blackburn (Billie Holiday. Biografia, wydana po polsku w 2007 roku).

Niektórzy badacze narzekają, że Billie napisała tę książkę dla pieniędzy. Cóż, nie da się ukryć, że Billie również śpiewa­ła dla pieniędzy (podobnie jak Enrico Caruso, Ray Charles i wszyscy inni). Kryje się w tym sugestia, że chęć zarobku obniża literac­ką wartość tekstu. Takie rozumowanie wydaje mi się fałszywe, a na dodatek zupełnie niezgodne z tonem wyznań Billie, które są pełne pasji i zaangażowania. W opisach ciężkiego dzieciństwa, stosunków z matką, mężczyznami, w opowieściach o zmaganiach z muzyką, heroiną i prawem nie ma żadnego mizdrzenia się do czytelnika. Czujemy, że pisze to wszystko, bo musi, bo tak dyktuje jej serce.

Oskarżano ją również, że zdecydowała się na publikację książki, ponieważ marzyła o filmie poświęconym jej życiu. Biorąc pod uwagę, że wzięła swój pseudonim od gwiazdy filmowej – Billie Dove – wydaje się to całkiem sensowne. Hollywood potrzebowało co prawda aż szesnastu lat, by zekranizować Lady Day śpiewa bluesa, ale wypełniony muzyką film pomimo wielu niedociągnięć pomógł spełnić marzenie Billie i przypomniał o jej dokonaniach. Co ważniejsze, dzięki niemu jej twórczość dotarła do szerokiej, międzynarodowej publiczności. Ta książka oddziałuje w podobny sposób: przybliża nam Billie i pozwala ją pokochać (ja przynajmniej nie miałem z tym problemu).

Pojawiają się także zarzuty, że Lady Day śpiewa bluesa to tekst pełen nieścisłości i przeinaczonych faktów. W niektórych przypadkach zostało to potwierdzone przez badaczy (między innymi Nicholsona, Clarke’a i O’Meally’ego). Ale warto pamiętać słowa Farah Jasmine Griffin, która wyjaśnia, że Lady „nie powinna być oceniana ze względu na swoją »wiarygodność«, należy ją raczej traktować jako kolejne sceniczne wcielenie Billie”. Kluczem do odczytania tych wspomnień stają się dla niej tytuły rozdziałów, przywołujące najsławniejsze utwory Billie Holiday. Te wyznania to kolejny utwór muzyczny, rozbudowana, tęskna improwizacja, równie przejmująca i prawdziwa, jak każda zaśpiewana przez nią piosenka. W jej muzyce odnajdujemy elementy autobiograficzne, a w tej autobiografii odkrywamy jej muzykę.

Billie jako wokalistka bywała przejmująca lub wzruszająca, rozgoryczona lub pełna słodyczy, agresywna albo wycofana, pełna wiary w siebie i zagubiona. Tę książkę charakteryzuje równie brutalna emocjonalna szczerość. A to, że szczerość nie zawsze ma pokrycie w faktach, nie odgrywa większej roli. Nie pisała tego tekstu dla historyków muzyki czy etnomuzykologów. Kierowała nią ta sama potrzeba wyrażenia uczuć, która zmuszała ją do śpiewania. Dlatego oceniamy tę opowieść według tych kryteriów, z jakimi podchodzimy do jej piosenek. Czy wyczuwamy w niej prawdę? Jak wszyscy, którzy zasiedli do opisania historii swego życia, czy to św. Augustyn, czy Rousseau, Montaigne czy ­Malcolm X, Billie buduje własny mit, nie zależy jej na złudzeniu prawdy obiektywnej, poszukuje głębszych, bardziej metaforycznych prawd, takich, które mogą inspirować i dodawać sił.

Na koniec pozostaje kwestia samego autorstwa. Krytycy podważali wkład Billie. Dufty’ego oskarżano o stworzenie składanki ze starych wywiadów. Czytałem większość wywiadów udzielonych przez Billie i nie dałoby się z nich ułożyć nawet połowy książki. Lady Day śpiewa bluesa zawiera tak wiele nieznanych wcześniej informacji, że nie da się utrzymać tego typu zarzutów. Co ważniejsze, zagadnienie autorstwa, podobnie jak kwestia prawdziwości wspomnień, nie ma większego znaczenia. Dufty bez wątpienia zdobył zaufanie Billie. A ona bez wątpienia otwarła przed nim serce. Odsłoniła się, a to właśnie dzięki temu powstają przekonujące pamiętniki. Niezależnie od tego, jak wyglądały ich rozmowy, głos Billie w tym tekście jest autentyczny jak szum deszczu. Mamy tu do czynienia z mistrzowskim przykładem ekspozycji.

Dzięki wieloletniemu doświadczeniu wiem, że „ja” w książce napisanej przez dwie osoby jest zawsze tajemnicze i nieprzeniknione. Rozmawiasz, nagrywasz wywiad, spisujesz go, tworzysz, redagujesz i poprawiasz. Dopiero po wszystkim widać, co powstało w wyniku tego chaotycznego procesu. Prawdziwa wartość wychodzi dopiero w czytaniu. A każdy rozdział, każdy fragment Lady Day śpiewa bluesa poświadcza wartość tego tekstu.

Posłuchajcie tylko tego żywego, niezwykle barwnego języka: „Harówka jest przy takich numerach jak Doggie in the Window. Ale śpiewanie The Man I Loved czy Porgy jest dla mnie równie łatwe, jak opychanie się pieczoną kaczką od Chińczyka. A uwielbiam pieczoną kaczkę”.

Na przykład wtedy, gdy opisuje Gladys, żonę i menedżerkę Lionela Hamptona: „Wtedy nie stać ich było nawet na butelkę szampana. Dziś Gladys wydaje po dwie stówy na jeden kapelusz. Ma bzika na ich punkcie. Ale ciężko zapracowała na każdy z tych kapelutków”.

Albo charakteryzuje bogatą dziedziczkę: „Panienka nie mogła się wysmarkać, żeby nie zarobić przy tym paru dolarów”.

Lub opowiada o pracy z białą orkiestrą Artiego Shawa: „Wszyscy gadają o tych pionierkach z dawnych czasów, które przemierzały wzgórza pełne czerwonoskórych, jadąc w wozach krytych płótnem. Ale to ja pojechałam na Zachód w 1937 roku z szesnastoma białymi kocurami, Artiem Shawem i jego rolls-royce’em, a wzgórza w tamtych czasach pełne były białych ćwoków”.

Albo podsumowuje warunki pracy muzyków w Nowym Jorku: „Możesz nie mieć w zasięgu wzroku ani źdźbła trzciny cukrowej, owinąć się po same cycki w białe atłasy i wsunąć gardenię we włosy, a i tak wciąż tyrasz na plantacji”.

Czy też tworzy swój zwięzły autoportret: „Resztę wojny spędziłam w okolicach Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. Nosiłam białe suknie i białe buciki. Każdego wieczoru dostawałam białe gardenie i biały proszek”.

Uwielbiam język tej opowieści, ale kocham też odmalowany w niej portret Baltimore w latach dwudziestych XX wieku; wspomnienia z jazzowych klubów Nowego Jorku i Los Angeles z lat trzydziestych i czterdziestych; a także galerię wspaniałych bohaterów pojawiających się w życiu Billie – Ethel Waters, Sarah ­Vaughan, Benny’ego Goodmana, Orsona Wellesa, Lestera Younga, Boba Hope’a – przede wszystkim zaś Księżnę, jej matkę. Uwielbiam humor Billie, szanuję jej gniew, inspiruje mnie szczerość jej słów. Jak powiedziała mi kiedyś Carmen McRae, wokalistka i dobra znajoma Billie: „Lady była nieulękła”. Jej książka też taka jest.

Billie zmarła w 1959 roku, w wieku czterdziestu czterech lat, trzy lata po publikacji Lady Day śpiewa bluesa. Wciąż była uzależniona od heroiny. Dufty poślubił Glorię Swanson, napisał słynną tyradę przeciwko przemysłowi cukrowniczemu Sugar Blues. Zniewoleni przez cukier i dożył osiemdziesięciu sześciu lat – zmarł w 2002 roku. Po pięćdziesięciu latach od premiery Lady Day śpiewa bluesa chciałbym pogratulować jej autorom niesamowitego osiągnięcia. Dziękuję im za literaturę stworzoną z życia, w którym muzyka zatryumfowała nad cierpieniem. Billie Holiday obecna w tej książce i nagraniach nie przestaje nas inspirować. Jej udręczony, anielski głos nigdy nie ucichnie.

David Ritz

David Ritz współtworzył autobiografie Raya Charlesa, Arethy Frank­lin, B. B. Kinga, Marvina Gaye’a, Neville Brothers i Smokeya Robinsona. Jest także autorem słów piosenek, między innymi Sexual Healing.1

Some Other Spring

Mama i tatko ochajtali się za młodu. On miał osiemnaście lat, ona szesnaście, ja trzy.

Mama robiła za służącą u białasów. Kiedy tylko dowiedzieli się, że jest w ciąży, wywalili ją z roboty. Starych mojego ojca też o mało szlag nie trafił. Wywodzili się z dobrego towarzystwa i w ich części Baltimore takie rzeczy się po prostu nie zdarzały.

Moi rodzice byli biednymi dzieciakami. A kiedy jesteś biedny, dorastasz w trymiga.

To cud, że mama nie trafiła do przytułku, a ja nie skończyłam w sierocińcu. Ale Sadie Fagan kochała mnie już wtedy, gdy podczas zmywania podłóg poczuła pierwsze delikatne kopnięcie w żebra. Poszła do szpitala i zawarła umowę z ichnią szefową. Zobowiązała się, że będzie szorować podłogi i usługiwać pozostałym babskom czekającym na poród, żeby w ten sposób opłacić własne łóżko. I tak też zrobiła. Tej środy, kiedy w końcu przyszłam na świat w Baltimore – 7 kwietnia 1915 roku – moja mama miała trzynaście lat.

Zanim całkowicie wywiązała się z umowy ze szpitalem i zabrała mnie do rodzinnego domu, wyrosłam na tyle, że potrafiłam samo­dzielnie siadać i byłam całkiem rozgarnięta. Tatko robił to, co wszystkie inne chłopaki w tamtych czasach – roznosił gazety, biegał na posyłki, uczył się w szkole. Kiedyś wyjął mnie z wózka i zaczął się ze mną bawić. Jego matka zaraz przyleciała z wrzaskiem:

– Clarence! Przestań się bawić z tym dzieckiem! – ryczała, ciągnąc go do domu. – Jeszcze ktoś pomyśli, że to twoje.

– Mamo, przecież ona jest moja – odpowiedział, a ona niemal kojfnęła na serce. W końcu miał dopiero piętnaście lat i wciąż biegał w krótkich gaciach. Marzyło mu się, że zostanie muzykiem, i pobierał lekcje gry na trąbce. Musiały upłynąć prawie trzy lata, nim po raz pierwszy włożył długie spodnie – na własny ślub.

Jakiś czas po ślubie nasza rodzina sprowadziła się do małego, starego domku przy ulicy Durham w Baltimore. Mama wcześniej pracowała jako służąca na Północy, w Nowym Jorku i Filadelfii. Naoglądała się po bogatych domach tych wszystkich sprzętów gazowych i elektrycznych i też jej się tego zachciało. Odkładała na to ze swojej dniówki. Po przeprowadzce byliśmy pierwszą rodziną w okolicy, która miała gaz i prąd.

Sąsiedzi dostali szału na wieść, że mama montuje instalację gazową. Twierdzili, że zakopywanie rur pod ziemią wykurzy szczury na powierzchnię. Taka prawda. Baltimore słynęło ze szczurów.

Tatko zawsze chciał grać na trąbce, ale nigdy nie dostał szansy. Nim dorobiliśmy się pierwszego instrumentu, upomniało się o niego wojsko i posłali go za morze. Pech chciał, że był jednym z tych, którym gazy bojowe zniszczyły płuca. Gdyby marzył o karierze pianisty, to pewnie przestrzeliliby mu dłonie. Takie już miał szczęście.

Historia z gazem odebrała mu nadzieję na zostanie trębaczem, za to rozpoczął całkiem udaną karierę gitarzysty. Nauczył się grać na tym instrumencie, gdy stacjonował w Paryżu. I bardzo dobrze. Dzięki gitarze jakoś się pozbierał po powrocie do Baltimore. Musiał zostać muzykiem. Tyrał jak wół i w końcu udało mu się podłapać robotę u McKinneya i jego Cotton Pickers. Ale pierwsza trasa koncertowa tatki była początkiem końca naszej rodziny. Baltimore zostało jednym z wielu przystanków w jego ciągłych podróżach.

Kiedy walczył na froncie, mama harowała w fabryce, szyjąc mundury i kombinezony. A gdy tatko wyruszył w trasę i skończyły się wojskowe zamówienia, uznała, że lepiej będzie jej na Północy, gdzie mogła się zatrudnić jako służąca. Musiała mnie zostawić u dziadków, którzy mieszkali w lichej chatce razem z kuzynką Idą, jej dziećmi – Henrym i Elsie – oraz moją prababką.

Tłoczyliśmy się tam wszyscy na kupie jak sardynki. Musiałam spać razem z dziećmi Idy, a Henry każdej nocy sikał do łóżka. Doprowadzało mnie to do szału, więc nieraz wstawałam i do rana siedziałam na krześle. Rano pojawiała się Ida, która widząc mokre łóżko, natychmiast uznawała, że to moja wina, i zabierała się do bicia. Kiedy miała zły humor, dostawałam naprawdę niezłe wciry. Nie biła mnie paskiem, nie dawała klapsów, tylko waliła pięścią albo batem.

Za grosz się nie rozumiałyśmy. Pozostałe dzieciaki potrafiły się wyłgać, jeśli zrobiły coś złego. A ja się od razu do wszystkiego przyznawałam. Idę trafiał wtedy szlag, wyzywała mnie od grzesznic i mówiła, że nigdy do niczego nie dojdę. Nie przepuściła ani jednej okazji, żeby wypomnieć mojej matce, że skończę tak jak ona, przynosząc wstyd całej rodzinie nieślubnym bachorem. Raz usłyszała, jak powiedziałam „cholera”, i uznała to za tak wielki grzech, że chlusnęła na mnie gorącym krochmalem. Nie trafiła, zdążyłam się uchylić.

Mnie zawsze się o coś czepiała, za to Henry’emu nie miała nic do zarzucenia. Synuś nigdy niczemu nie był winny. Kiedy już miałam po dziurki w nosie bicia z powodu zaszczanego łóżka, przekonałam Elsie, żebyśmy spędziły jedną noc na podłodze. Mała martwiła się, że zamarzniemy.

– Racja – przyznałam. – Możemy zamarznąć. Ale jeśli dotrwamy do rana, to łóżko będzie mokre, a nas w nim nie będzie.

Tak też się stało, więc tym razem oberwałam od kuzynki Idy za to, że próbowałam ją przechytrzyć.

– Henry jest słabowity – wyjaśniła.

Jej syn był dla nas obu okropny, ale Ida nie dała sobie nic powiedzieć. Zdarzało się, że zasypiałyśmy, a on próbował robić z nami „te rzeczy”, jak to się wtedy mówiło. Czasem byłyśmy tak zmęczone całonocnymi zmaganiami z tym aniołeczkiem, że nie dawałyśmy rady wstać do szkoły. Wiedząc, że u Idy niczego nie wskóram, próbowałam się z nim jakoś układać.

– Henry, słuchaj – mówiłam. – Ja to ja, jesteśmy tylko kuzynostwem, więc to jeszcze jakoś ujdzie. Ale Elsie to twoja siostra i na dodatek choruje.

Gdy Henry wyrósł, został czempionem bokserskim, a potem pastorem, ale za dzieciaka to miałam z nim krzyż pański.

Kiedyś, po meczu baseballowym, przycupnęłam na krawężniku, żeby chwilę odsapnąć. Henry doskonale wiedział, że bałam się najmniejszych nawet robali, wszystkiego, co pełzało. Tamtego dnia przywlókł ze sobą cholernie wielkiego szczura, prawdziwego baltimorskiego olbrzyma, i majtał mi nim przed twarzą, trzymając go za ogon.

– Daj spokój – prosiłam.

– Co jest? Boisz się? – Wyszczerzył się i przysunął bliżej.

– Wszystkie dziewczyny boją się robali i szczurów – przyznałam.

Nie podziałało, uderzył mnie szczurem w buzię. No to złapałam za kij baseballowy i huknęłam gnojka tak, że wylądował w szpitalu Johna Hopkinsa.

Z babcią też się słabo dogadywałam, ale nigdy mnie nie tłukła tak jak Ida, a to już coś. Dziadek za to mnie kochał. Był w połowie Irlandczykiem i nazywał się tak samo jak jego ojciec, Charles Fagan, który przyjechał tu prosto z Europy.

Ale najbardziej lubiłam prababkę, matkę mojego dziadka. Uwielbiałam ją, a ona bardzo mnie kochała. Opowiadała mi, jak była niewolnicą na ogromnej plantacji w Wirginii. Miała tam swój własny niewielki domek. Przystojny irlandzki plantator, pan Charles Fagan, trzymał żonę i dzieci w wielkim domu, a moją prababkę w chatce na tyłach plantacji. Urodziła mu szesnaścioro dzieci, ale przeżył tylko mój dziadek.

Często gadałyśmy o życiu. To od niej dowiedziałam się, co znaczy być niewolnicą, należeć całym ciałem i duszą do białego człowieka, ojca twoich dzieci. Nie potrafiła czytać ani pisać, ale znała całą Biblię na pamięć i zawsze umiała przytoczyć jakąś przypowieść z Pisma.

Miała wtedy jakieś dziewięćdziesiąt sześć, dziewięćdziesiąt siedem lat i cierpiała na obrzęki nóg. Nikt się nią nie zajmował. Czasem pomagałam jej w kąpieli i zawsze owijałam jej nogi świeżymi bandażami, a potem zabierałam do prania te stare i przepocone.

Przez dziesięć lat sypiała na krześle, bo lekarz jej powiedział, że umrze, jak tylko się położy. Nie wiedziałam o tym. Raz, gdy zmieniałam jej opatrunki, a ona skończyła opowiadać kolejną historię, zaczęła błagać, żebym pomogła jej się położyć. Skarżyła się, że jest strasznie zmęczona. Nie chciałam jej pomóc, ale tak mnie błagała, że zrobiło mi się jej żal.

W końcu rozłożyłam na podłodze koc i pomogłam jej się na nim ułożyć. Poprosiła, żebym położyła się obok, bo chciała mi opowiedzieć następną historię. Też byłam zmachana. Musiałam wstać bardzo wcześnie i szorować schody. Więc położyłam się przy niej. Nie pamiętam, o czym opowiadała, bo natychmiast zasnęłam.

Obudziłam się po czterech czy pięciu godzinach. Prababka wciąż obejmowała mnie za szyję. Nie potrafiłam się wyzwolić z jej uścisku. Po kilku kolejnych próbach ogarnął mnie strach. Zrozumiałam, że babcia nie żyje, i zaczęłam wrzeszczeć. Krzyk sprowadził sąsiadów. Musieli złamać jej rękę, żeby mnie uwolnić. Potem odwieziono mnie do szpitala. Spędziłam tam miesiąc, bo podobno doznałam szoku.

Gdy wróciłam do domu, nic się nie zmieniło. Kuzynka Ida natychmiast spuściła mi lanie, tym razem za to, że pozwoliłam babce spać na podłodze. Lekarz próbował ją powstrzymać, mówiąc, że jeśli nie przestanie mnie tłuc, dostanę nerwicy. Ale Ida nigdy nie przestała.

Mając szesnaście lat, byłam już dojrzałą kobietą. Wielką, grubokościstą, ze sporym biustem; porządna rosła klacz. Przed szkołą i po lekcjach chodziłam do pracy, opiekowałam się dziećmi, robiłam sprawunki i szorowałam te cholerne białe schody, których pełno w całym Baltimore.

Sąsiedzi dawali mi miedziaka za każde szorowanie, więc musiałam coś wykombinować, żeby zwiększyć zarobki. Kupiłam sobie szczotkę, wiadro, szmaty, mydło Octagon oraz środek czyszczący Bon Ami – zapamiętam do końca życia tę wielką kostkę.

Kiedy pierwszy raz stanęłam przed białymi drzwiami i zapytałam, czy zapłacą mi piętnaście centów za sprzątanie, właścicielka zareago­wała, jakby zaraz miała jej pęknąć żyłka. Wytłumaczyłam, że przyniosłam swoje środki czyszczące, stąd taka cena. Usłyszałam, że mam cholerny tupet, więc obiecałam, że za te pieniądze wyszoruję też podłogę w kuchni albo w łazience. Zadziałało, dostałam robotę.

Wiedziałam, że najwięcej ugram na tym, że te wszystkie babska były leniwe. W domu mógł panować niemożebny syf, ważne, żeby schody wejściowe lśniły. Czasem udawało mi się zarobić nawet dziewięćdziesiąt centów. Raz przyniosłam dwa dolary i dziesięć centów – zrobiłam wtedy czternaście domów: schody i kuchnie albo łazienki.

Przez tę robotę musiałam zrezygnować z jazdy na wrotkach, roweru i boksu. Uwielbiałam boksować. W szkole uczyli nas podstaw. Ale miałam problem z dyscypliną. Jedna taka przywaliła mi z całej siły w nos, normalnie myślałam, że nie wstanę. Więc zdjęłam rękawice i dałam jej popalić. Trener się wkurzył i już więcej tam nie poszłam.

Ale nie przestawałam śpiewać, śpiewałam przy szorowaniu schodów, śpiewałam, jeżdżąc na rowerze. Mogłam tak przez cały czas. Uwielbiałam muzykę. Wciskałam się wszędzie, gdzie tylko mog­łam czegoś posłuchać.

Załatwiałam też sprawunki dla Alice Dean i dziewczyn z jej burdelu na rogu naszej ulicy. W tamtych czasach biegałam ludziom po zakupy, kasując piątaka albo dziesięć centów od każdego, bez wyjątku. Ale z Alice miałam inny układ – przynosiłam mydło, ręczniki i szorowałam balie w zamian za to, że dawały mi posłuchać Louisa Armstronga albo Bessie Smith z patefonu stojącego w salonie.

To było naprawdę coś – żaden inny przybytek nie mógł się poszczycić takim urządzeniem. Spędziłam tam wiele cudownych godzin, słuchając Popsa i Bessie. Pamiętam, jak kręciło mi się w głowie przy West End Blues Louisa. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam śpiew bez słów. Jeszcze nie wiedziałam, że Pops zapominał tekstów i wymyślał coś z głowy. Przecież nie rozumiałam różnych słów, a jego „ba ba ba” i tym podobne zdawały się coś znaczyć, choć ich znaczenie zmieniało się zależnie od mojego nastroju. Czasem nagrania sprawiały, że ryczałam jak bóbr. A czasem byłam tak szczęśliwa, że zupełnie zapominałam, ile się musiałam natyrać, żeby posłuchać płyt w salonie.

Mamie oczywiście się nie podobało, że przesiaduję u dziewczyn na rogu. I zupełnie nie rozumiała, czemu nie przynoszę żadnych pieniędzy.

– Znam cię, Eleanoro – narzekała. Tak mi dali na chrzcie – Elea­nora. – Nigdy nie pracujesz za frajer.

Kiedy się w końcu dowiedziała, że rezygnuję z ciężko zarobionej forsy, żeby posłuchać muzyki w salonie Alice, to też mało co nie kopnęła w kalendarz.

Myślę, że nie ja jedna poznawałam dobry jazz w domu uciech. Ale to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Kochałabym Bessie i Louisa tak samo, gdybym usłyszała ich po raz pierwszy na skautowskiej paradzie. Za to biali ludzie, którzy poznawali te kawałki w przybytkach takich jak u Alice Dean, szybko zaczęli nazywać jazz „muzyką z burdelu”.

Nikt już nie pamięta, jak to wtedy wyglądało. A to były jedyne miejsca, gdzie biali i czarni spotykali się ze sobą jak równy z równym. No bo kurde gdzie, przecież że nie po kościołach. A w Baltimore tylko najmodniejsze lokale mogły się pochwalić patefonem i kolekcją najlepszych nagrań. Jestem tego na sto procent pewna. Jakbym usłyszała Popsa i Bessie u jakiegoś księdza w domu, to na pewno bym się u niego zatrudniła. Ale w tamtych czasach nie było jeszcze takich kapłanów jak ojciec Norman O’Connor z Bostonu, który kocha jazz i ma wielu wiernych słuchaczy, gromadzących się przy odbiornikach, żeby posłuchać jego programu.

Muzyka w tamtych czasach była też na tańcach. Nie przepuszczałam żadnej okazji. Ale nie chodziłam tańczyć, tylko słuchać. Jasne, że kuzynka Ida mi nie wierzyła. Twierdziła, że podpieram ściany, żeby kusić chłopców. Za to też zbierałam od niej cięgi.

Ciągle się martwiła, że zadaję się z chłopakami. Tuż obok naszego domu był sklep ze starzyzną. Właściciel po codziennym objeździe dzielnicy parkował przed nim swój wóz. W pobliżu zawsze kręciły się jakieś chłopaki z sąsiedztwa, grały w kulki albo w kości. Często do nich schodziłam. Grywałam z nimi, wdawałam się w bójki, ale nic więcej. Raz taka wścibska starucha z pierwszego piętra zaczęła mi wygrażać palcem przez okno, a potem zlazła i darła się jak opętana, że przynoszę wstyd całej okolicy.

Seks mnie wtedy w ogóle nie interesował, z chłopakami robiłam tylko to, co sami ze sobą robili. Byłam jednym z nich. Więc kiedy ta stara zołza zaczęła na mnie wrzeszczeć, nie pozostałam jej dłużna.

– Myślisz, że się z nimi puszczam czy co?! – ryknęłam.

Baba momentalnie zapomniała, o co piekliła się jeszcze przed chwilą, i zaczęła mi wytykać niewyparzony język. A ja tylko powiedziałam na głos, co jej chodziło po głowie. Zasadniczo miałam gdzieś, co sobie o mnie myśli, ona czy ktokolwiek inny. Nie chciałam tylko martwić matki. A wiedziałam, że się martwi.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: