Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Langosz w jurcie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
12 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Langosz w jurcie - ebook

Węgry kształtem przypominają langosza, a plan tej podróży był prosty: objechać kraj wzdłuż granic, czyli objeść go jak langosza od chrupiących krawędzi. Pierwsze ugryzienie to Fertőd i odrobina luksusu w pałacu Esterházych, węgierskim Wersalu, a potem kolejne kęsy wzdłuż siedmiu granic, aż do ostatniego w Győr i pożegnania z krajem nad paprykarzem z ziemniaków z kiełbasą.

A po drodze między innymi zagadka skradzionej głowy Josepha Haydna, grób serca, jelit i wątroby Sulejmana Wspaniałego, cygańskie Gilvánfa z cygańskim samorządem i z cygańską biedą, Hercegszántó z wielką blaszaną Matką Boską i spółdzielnią rolniczą imienia Lenina, Ásotthalom z domem pamięci najsłynniejszego węgierskiego rozbójnika Sándora Rózsy i Mátészalka, gdzie produkuje się batony túró rudi, czyli dla wielu jeden z nielicznych powodów, dla których warto przyjechać na Węgry. Po drodze przystanki w kąpieliskach i ślady polskiej wojennej tułaczki po wrześniowej klęsce.

Krzysztof Varga od lat przemierza kraj w poszukiwaniu kuriozów, ciekawostek, miejsc, do których nikt nie zagląda. Rusza w drogę i nigdy nie wie, gdzie skręci zwiedziony intrygującym drogowskazem. Osobliwe pomniki walczą w jego sercu o lepsze z odkrytą przypadkiem nieznaną wcześniej czardą, w której podają fenomenalny pörkölt z jelenia.

Ostatnia część „węgierskiej trylogii” to wędrówka po madziarskiej prowincji wzdłuż dzisiejszych granic kraju. Okazuje się jednak, że biegną one inaczej niż na mapie, bo współczesne Węgry to kraj, którego nie ma, ogryzek z dawnego wielkiego państwa, więc Varga nieustannie albo zbliża się do centrum, albo granice przekracza.

„Pomysł na „Gulasz z turula” wpadł mi do głowy dziesięć lat temu w budapeszteńskich łaźniach. Myślałem wtedy, że będzie to moja jedyna książka o Węgrzech, w której nie tylko rozliczę się ze swoimi sprawami rodzinnymi, ale też przekażę polskim czytelnikom garść wiedzy o kraju, z którego pochodził mój ojciec. Minęło kolejne kilka lat i pojąwszy, że mam coś jeszcze do dodania, napisałem „Czardasz z mangalicą”, który opowiada o moich peregrynacjach po węgierskiej prowincji. „Langosz w jurcie” jest ostatnią książką z tego cyklu, domknięciem trylogii – opowieścią o węgierskich pograniczach.”

Krzysztof Varga

„Gastronomiczno-historyczno-filozoficzny przewodnik subiektywny Krzysztofa Vargi to wciągająca podróż przez granice i wzdłuż granic. Następnym razem na wino do Egeru albo do Tokaju można, a nawet trzeba udać się w mniejszym pośpiechu i bocznymi drogami. Wina nie braknie.” Wojtek Smarzowski

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-392-6
Rozmiar pliku: 997 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zapiekanka ziemniaczana w Győr

Był początek marca 2005 roku, ale nie pamiętam, czy zimny, czy ciepły, suchy, czy też deszczowy, w zasadzie nie pamiętam wcale, jaka była pogoda. Czy dawało się już poczuć jakiś delikatny zapach zmartwychwstania przyrody, czy też wciąż pachniało zimowym powietrzem, w każdym razie gdy odezwał się telefon, panowała bezwzględna ciemność. Matka zadzwoniła między drugą a trzecią w nocy i powiedziała, że w końcu się stało i żebym przyjechał. Wstałem, umyłem zęby, wypiłem szybko mocną herbatę, żeby się dobudzić, ubrałem się sprawnie, wsiadłem do samochodu i przez czarne miasto pojechałem na Stegny. Zrobiłem to wszystko zupełnie bez emocji, automatycznie i spokojnie, bo przecież od kilku miesięcy było wiadomo, że to się niebawem zdarzy, właściwie czekaliśmy na ten moment trochę jak na uwolnienie od ciężaru wyczekiwania na nieuchronne. Wyrok zapadł pół roku wcześniej: nieoperowalny rak trzustki, wszystko, jak to się grzecznie mówi, było kwestią czasu, który miał się wypełnić nie w szpitalu czy hospicjum, ale w mieszkaniu, gdzie moja matka, przecież emerytowana lekarka, przejęła rolę pielęgniarki. Zresztą już od chwili postawienia diagnozy mówiła o tym raku i jego konsekwencjach z fachowością, z jaką tylko lekarze potrafią mówić o chorobach, znajdując w tym nie radość oczywiście, ale przydatność swego wykształcenia. Wszedłem do stegieńskiego bloku z wielkiej płyty i wjechałem na siódme piętro. Matka była zupełnie spokojna, ja też, nie było mowy o płaczu ani załamywaniu rąk, zachowywaliś­my się, można powiedzieć, profesjonalnie. Jedynie pies schował się w najdalszy kąt mieszkania, ponieważ zwierzęta wyczuwają zapach i obecność śmierci.

Ojciec leżał na podłodze w nieco groteskowej pozycji, bo w przedśmiertnym zrywie, podobno wykrzykując coś niezrozumiale, usiłował wstać z łóżka, przewrócił się i zmarł. Podniosłem go, położyłem z powrotem na łóżku, wyprostowałem blade, podkurczone nogi z secesyjnymi ornamentami żylaków, złożyłem mu ręce na piersi, a matka podwiązała mu szczękę, by nie opadała w głupim zdziwieniu. Zamknęliśmy mu oczy, przyjechał lekarz, który oficjalnie stwierdził zgon, a ja znów wsiadłem do samochodu, tym razem by pojechać do całodobowego zakładu pogrzebowego mieszczącego się koło kościoła Świętej Katarzyny na Służewie. Zawodowo smutni, cisi i grzeczni grabarze, ludzie bez właściwości i wyrazu, o twarzach nie do zapamiętania, a więc idealni do tej pracy, pojechali ze mną od razu, z najwyższą uwagą zapakowali ojca do czarnego worka, delikatnie włożyli go na nosze, zeszli powoli po schodach, bo do windy oczywiście nosze by się nie zmieściły, chyba że w pionie, i odwieźli go do kostnicy. Wróciłem do siebie tylko po to, by rano zająć się załatwianiem spraw urzędowych: najpierw w zakładzie koło Świętej Katarzyny, gdzie empatyczna kobieta wyłożyła klarownie wszystkie urzędowe niuanse i od razu zaproponowała miejsce pochówku oraz rodzaj trumny, potem w urzędzie dzielnicy, gdzie miałem złożyć akt zgonu, wreszcie w kościele w Konstancinie, gdzie należało ustalić kwestię mszy i pogrzebu na tamtejszym cmentarzu, który wówczas był o wiele mniejszy niż dzisiaj, zalesiony, z kwaterami dla sióstr z pobliskiego klasztoru oraz zapomnianych gwiazd sceny ze słynnego Domu Artystów Weteranów. Na cmentarzu w tej części Konstancina zwanej Skolimowem jest jeszcze bardzo dużo miejsca dla nowych uchodźców z doczesnego świata, ale teren wciąż rozrasta się w kierunku Piaseczna. Ilekroć tam jestem, widzę nowe rzędy wymurowanych pustych grobów, czekających na kolejnych przybyszów, i powoli tracę sympatię dla tej kiedyś niedużej, spokojnej nekropolii, która zamienia się w cmentarny kombinat.

Myślałem o tym wszystkim w Győr w jadłodajni ­Tejivó przy ulicy Kisfaludyego, jedząc nieco zbyt zachłannie znakomitą zapiekankę ziemniaczaną z kiełbasą, boczkiem, jajkiem na twardo i śmietaną. Ojciec właśnie taką wybitną zapiekankę, zwaną rakott krumpli, robił często w mieszkaniu na Stegnach i mam do tego prostego, ciężkiego dania wielki sentyment. Zapiekanka ziemniaczana w Tejivó smakowała dokładnie jak ta, którą przyrządzał ojciec, choć oczywiście robił on też od czasu do ­czasu rakott káposzta, czyli zapiekankę z kapustą, ryżem i mielonym mięsem. Takiej też naturalnie popróbowałem w Tejivó, bodaj po raz pierwszy od czasów szkolnych, lecz moje serce zawsze mocniej bije dla zapiekanki ziemniaczanej. I stała się – cóż za egzaltowany banał – owa zapiekanka ziemniaczana moją węgierską magdalenką. Jedząc z ukontentowaniem zbyt dużą porcję rakott krumpli, wspominałem obiady robione przez ojca, owe zapiekanki ziemniaczane, kapuściane, leczo, zupy gulaszowe i pörkölty, wszystkie te jednogarnkowe dania, które można było ugotować w wielkich ilościach i później przez kilka dni odgrzewać, a one ani trochę się nie nudziły. Nabijając na widelec talarek ziemniaka, plasterek kiełbasy i kawałek jajka, uzmysłowiłem sobie, że chyba jednak nigdy nie smażył langoszy, tych tłustych, wielkich, ciężkich placków tak przeze mnie uwielbianych w dzieciństwie, szczególnie z serem i śmietaną albo przynajmniej z czosnkiem. Naturalnie jako dziecko lub dorastający młodzieniec mogłem wciągnąć wielkiego langosza bez większej szkody dla mych wnętrzności, wiadomo – w młodości ma się szybką przemianę materii i niezmęczoną wątrobę. Od jakiegoś czasu jednak jedzenie langoszy stało się tak poważnym wyzwaniem dla mojego żołądka i pozostałych organów, że decyduję się na to bardzo rzadko i jedynie w wyjątkowych okolicznościach, jak na przykład ta, że na Węgrzech pojawiały się ostatnio töltött lángos (a przynajmniej ja je dopiero ostatnio zacząłem zauważać), czyli faszerowane langosze, a nawet – zgroza, zdrada! – langosze na słodko, z nutellą, powidłami albo bananami, wymyślone, by zaspokoić pragnienia frajerskich turystów cisnących się niemiecko­-japońską masą na piętrze hali targowej Fővam po peszteńskiej stronie mostu Wolności. Zgrozę jeszcze większą przeżyłem, gdy los zetknął mnie z polskimi langoszami, mianowicie z firmą o dziwacznej nazwie Lubish Langosh, która jest objazdową jadłodajnią, zwaną modnie foodtruckiem, czyli furgonetką, z której pożywny pokarm sprzedaje się za niewygórowaną cenę. Otóż Lubish Langosh proponuje, owszem, węgierskiego langosza (choć sam ponoć utrzymuje, że jest to danie słowackie), ale w mocno kosmopolitycznych wersjach. Mianowicie langosza z serem, szynką i ananasem, który zwie się Aloha, langosza bolognese z wiadomym sosem, langosza Germanosch, czyli po niemiecku, z kiełbasą i cebulą, polanego sosem miodowo-musztardowym, wreszcie langosza z borówkami lub truskawkami na serku waniliowym i z listkiem mięty. Nie byłem się w stanie przemóc, by owych dziwaczności popróbować, nie starczyło mi antropologicznej desperacji, czułbym się jakoś nie w porządku, jedząc langosza (langosha!) z serkiem waniliowym, ananasem bądź sosem bolońskim. W ogóle pojawienie się takich postmodernistycznych wariacji na temat tradycyjnego węgierskiego fast foodu uznałem za gwałt permisywnej i relatywistycznej popkultury kulinarnej na zdrowej narodowej tradycji.

Jedząc w Győr zapiekankę ziemniaczaną i ubolewając nad ograniczoną pojemnością żołądka – tym bardziej że w Tejivó porcje są na wagę, a więc można wziąć nawet kilogram zapiekanki, gdyby dało się jej aż tyle pochłonąć – myślałem więc także o langoszach. I uzmysłowiłem sobie, że Węgry są jak langosz właśnie: najbardziej smakowite, chrupkie i kuszące na brzegach, a w środku płaskie, cienkie, prawie przezroczyste. Ta środkowa część langosza jest jak Wielka Nizina Węgierska, te wybrzuszenia na brzegach – jak szczyty Karpat otaczających tak zwany Basen Karpacki, więc prezenterzy prognozy pogody w węgierskiej telewizji mogliby w zasadzie śmiało mówić o deszczach, wiatrach, frontach atmosferycznych i temperaturach nie w Basenie Karpackim, ale w Karpackim Langoszu.

Postanowiłem zatem, by tym razem objechać ­Węgry wzdłuż ich granic, po tych langoszowych obrzeżach. A przecież graniczą Węgry, mimo iż niewielkie, aż z siedmioma państwami, spośród których większość też nie jest duża, mianowicie z Austrią, Słowenią, Chorwacją, Serbią, Rumunią, Ukrainą i Słowacją. Aby rzecz nabrała jeszcze bardziej symbolicznego wymiaru, powinienem rozpocząć swoją ekskursję od Komárom na granicy słowackiej, miasta, w którym urodził się mój ojciec, naturalnie już wówczas, gdy zostało podzielone na dwa – węgierskie Komárom i wówczas czechosłowackie, a dziś słowackie Komárno, z czego obecna część słowacka jest dwakroć większa i gęściej zaludniona niż węgierska, bo właśnie po słowackiej stronie Dunaju znajduje się historyczne centrum tego miasta. Powinienem zacząć tam tym bardziej, że z Győr do Komárom jest raptem czterdzieści pięć kilometrów, trochę ponad pół godziny, jeśli pojedzie się autostradą na Budapeszt, a potem odbije w drogę numer 13, albo niecała godzina, jeśli wybierze się biegnącą wzdłuż Dunaju, wiodącą przez małe mieściny jedynkę. Po mozolnym namyśle uznałem jednak, że w Komárom nie rozpocznę podroży, tylko ją zakończę, tam będzie meta mego Tour de Hongrie, rozpocznę zaś wygodnie i przyjemnie od pogranicza austriackiego, mianowicie od Fertőd, ściślej zaś od słynnego pałacu rodziny Esterházych, który zwie się Esterháza.

Zacznę luksusowo, europejsko, trochę marcepanowo, prawie hrabiowsko, na później zostawię sobie pogranicza słoweńskie, chorwackie, serbskie, rumuńskie, ukraińskie, a na sam koniec, na deser, na swoiste ­somlói galuska czy też túrógombóc, wciąż jadąc w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, by w ten sposób cofnąć czas – pogranicze węgiersko-słowackie, jako najdłuższą ze wszystkich siedmiu węgierskich granic. Będzie ono ciężkim i upojnie słodkim zakończeniem sycącego obiadu.

Pałac Esterházych w Fertőd powstał w XVIII wieku i jest zwany węgierskim Wersalem, choć nie wiem, czy to porównanie jest do końca na miejscu, bo to przecież w pałacu Grand Trianon, znajdującym się na terenie Wersalu, podpisano brzemienny w skutki układ pokojowy, rozczłonkowujący Węgry pomiędzy sąsiadów. O ile słowo „Wersal” nie budzi chyba przykrych skojarzeń, o tyle słowo „Trianon” jest najupiorniejszym słowem w języku węgierskim. Ale naturalnie hrabia Miklós József Esterházy nie mógł tego przewidzieć, kiedy rozbudowywał swój pałac prawie sto lat później, niż poczęto budować Wersal. Ten urodzony i zmarły w Wiedniu arystokrata węgierski, ale prawdziwy poddany cesarski i wierny oficer austriacki, który przyłożył się zresztą do pierwszego rozbioru Polski, nie mógł nawet w największych koszmarach śnić o tym, że jego wspaniała rezydencja będzie się kiedyś kojarzyć z rozbiorem Węgier, ponieważ nie spodziewał się rozbioru Węgier, tak jak nie spodziewał się powstania węgierskiego w 1848 roku, złotych czasów austro-­węgierskiego dualizmu ani upadku monarchii habsburskiej. Przyłożywszy się do rozbioru Polski, udzielał się następnie w dość groteskowej wojnie austriacko-pruskiej o sukcesję bawarską, a wcześniej w krwawej wojnie siedmioletniej, którą nazwać by chyba należało I wojną światową, bo brały w niej udział wszystkie ówczesne potęgi, a walki toczyły się nie tylko w Europie, ale też w Ameryce, Kanadzie i Indiach.

A jednak zapamiętaliśmy hrabiego Miklósa Józsefa Esterházyego głównie jako budowniczego pałacu w Fertőd, a jeszcze bardziej, na świecie zaś chyba przede wszystkim, jako mecenasa i pracodawcę Josepha Haydna, który na służbie u Esterházych odpękał dobre trzydzieści lat, pisząc swoje niezapomniane, a także zapomniane arcydzieła.

Dziś Fertőd pełni oczywiście funkcję muzeum, przez jego wnętrza przepływają wolno grube węże austriac­kich i niemieckich turystów, drepczą grupy węgierskich emerytów, nawet młode małżeństwa w jakiejś podróży poślubnej czy też pary zdecydowane na namiastkę romantycznego wyjazdu. Zwiedzają pałacowe komnaty, w sklepie z pamiątkami kupują magnesy na lodówkę, widokówki, książki o pałacu i książki o Haydnie, albumy, mapy oraz alkohole w fikuśnych butelkach, a na koniec piją kawę w pałacowej kawiarni, z której rozpościera się widok na cały dziedziniec. Ale pałac oferuje też sale na wynajem, na przykład, ma się rozumieć, Salę Haydna, która jest najdroższa, bo za godzinę trzeba zapłacić dwieście tysięcy forintów, albo tańsze, choćby Salę Teatru Marionetek lub pałacową kaplicę, i już zupełnie tanią Barokową Kuchnię czy Chińską Herbaciarnię. No i wreszcie pokoje gościnne o zgrabnych damskich i zdecydowanych męskich nazwach, jak Mária, Angéla, Terézia oraz András, Ferenc czy József. Sam pałac znajduje się przy ulicy Josepha Haydna, czy też raczej ulicę Haydna, jednopasmową szosę przecinającą miasteczko, pociągnięto koło pałacu, zatem jadąc do Fertőd, posłusznie słuchaliśmy płyty z triami smyczkowymi, które kompozytor napisał specjalnie dla Miklósa Esterházyego, a pod ręką mieliśmy powieść Pétera Esterházyego Harmonia ­caelestis, aby jak najgłębiej wniknąć w ów arystokratyczny, barokowy klimat. Błogostanne, uspokajające dźwięki skrzypiec, altówki i wiolonczeli prowadziły nas drogą z granicy w Mosonmagyaróvárze przez Csorna, gdzie stoi pomnik rewolucji 1956 roku: złota kula na linach przyczepionych do wysokich słupów unosi się nad kawałkiem muru z szarych i czarnych kamieni, z którego wyrastają dłonie usiłujące nieruchomymi palcami pochwycić ową słoneczną bryłę.

Pokój nazywał się Angéla, był wykwintny i duszny, mimo swojej wielkości w dziwny sposób klaustrofobiczny, ale z osobną kuchnią, a w niej kuchenką mikrofalową, czajnikiem elektrycznym i stołem, przy którym można było zjeść na przykład debreczyńskie kiełbaski, zapominając, że jest się w wielkiej arystokratycznej siedzibie, owym węgierskim Wersalu. W aneksie sypialnym, oddzielonym od salonu z wielkim, nowoczesnym, śnieżącym telewizorem, wznosił się nad łóżkiem czerwony baldachim, a u jego wezgłowia wisiał arras z mitologicznymi zwierzętami, wśród których rozpoznałem wyłącznie jednorożca, co wprawiło mnie w rozczarowanie samym sobą, bo nijak nie umiałem rozszyfrować symboliki pozostałych stworzeń przypominających psy skrzyżowane z małpami, może ewentualnie jedno kojarzyło mi się z gryfem, ale pewnie dlatego, że ten występuje w herbie Esterházych, trzymając w łapie trzy czerwone róże. Było iście arystokratycznie, a wokół całymi rojami grasowały niespożyte, wściekle głodne komary. Trzeba było albo w duchocie przetrwać noc, albo otworzyć okno i wystawić się na pastwę żarłocznych owadów, nadlatujących chmarami znad jeziora Fertő-tó, które Austriacy nazywają Neusiedler See, a Polacy Jeziorem Nezyderskim. Jedna czwarta owego płytkiego, błotnistego, zarastającego trzcinami lokalnego morza należy do Węgier, a reszta do Austrii, kraju sznycla, strudla i szprycera, chociaż i ta część, dzisiejszy austriacki Burgenland, została zabrana Węgrom na mocy traktatu trianońskiego. Doprawdy to największy absurd w tym nieszczęsnym dla Węgrów układzie pokojowym: nie dość, że stracili Słowację, Siedmiogród, Wojwodinę i kawałek Chorwacji, to jeszcze Őrvidék oddano Austrii, jakby zwycięskie mocarstwa chciały dodatkowo ukarać Węgry za sojusz z Wiedniem, który wszak tę apokaliptyczną rzeź rozpoczął. Okazało się jednak, że prócz talentu do sznycla, strudla i szprycera Austriacy mają też dryg do relatywizowania, a wręcz odkręcania swoich historycznych przewinień i potrafili ustawić się w pozycji ofiary zarówno I wojny światowej, jak i potem Hitlera, a papuśny dziadunio Franciszek Józef, którego z dzisiejszej perspektywy uznać należałoby za zbrodniarza wojennego, wciąż pozostaje postacią bajkowo-­-operetkową, kojarzącą się ze starymi pocztówkami, czekoladkami, marcepanem i czym tam jeszcze.

Park w Fertőd przypominał wielką zieloną pieczarkarnię z drzewami przystrzyżonymi na podobieństwo ogromnych grzybów. Tuż obok pałacu stał naturalnej wielkości pomnik hrabiego Miklósa Esterházyego, a nieopodal oczywiście tych samych rozmiarów rzeźba przedstawiająca Haydna. Wszystko to było spokojne, monotonne i uporządkowane. Wizualizowałem sobie, jak na przystrzyżonym trawniku w upalny sierpniowy dzień drugiej połowy XVIII wieku bawią się w chowanego lub ciuciubabkę damy dworu, drobiąc między wielkimi krzewami w swych malutkich pantofelkach i podciągając bladymi rączkami suknie, by ich nie pobrudzić, jak w hełmach białych peruk gra kwartet smyczkowy, naturalnie coś Haydna, a pomiędzy skrzypkami, pięknymi paniami i wyperfumowanymi na późnobarokową modłę arystokratami kicają białe króliki. Jeszcze nie dolatują tu dalekie wystrzały rewolucji francuskiej ani świst gilotyny, jeszcze nie słychać marszu napoleońskich armii, powietrze pachnie pomadą, marcepanem i winem, choć pewnie też jakimś stajennym odorem i brudem niemytych szyj, maskowanym pudrem i perfumą. I drga dźwiękami skrzypiec, wiolonczeli, brzmi klik-klakiem klawikordu, rozbłyska śmiechem pałacowych dam i wibrującym sopranem śpiewaczki, która zmaga się z nową operą mistrza. Zawsze wolałem ogrody w stylu angielskim, kojarzyły mi się bardziej literacko, w końcu romantyzm jest ciekawszy od klasycyzmu czy tym bardziej rokoko, ponieważ jest dziki i irracjonalny, a irracjonalność jest nieodmiennie bardziej pociągająca. Więc w pewnym sensie dużo bardziej podobało mi się za wylizanym parkiem, gdzie rozpoczynała swój bieg długa, szeroka aleja wysadzana niebosiężnymi drzewami, jak stojący na warcie pruscy żołnierze z gwardii olbrzymów Fryderyka Wilhelma. Od drogi odchodziły prostopadłe ścieżki, niknące w perspektywie i niepewne celu, ku któremu zmierzają; szło się tą drogą jak ku dalekiej fatamorganie i spacerowi nie było końca – park i pałac się oddalały, a nic się nie zbliżało. Dla urozmaicenia można było skręcić w którąś z bocznych ścieżek, ale i ona donikąd nie prowadziła, najwyżej do jakiegoś niedużego domku, otoczonego wypielęgnowanym ogrodem, gdzie mieszkać mógł kiedyś ktoś ze służby pracującej w pałacu. Przez chwilę wyobraziłem sobie nawet, że mógłbym zamieszkać w takim domku nieco w lesie, a jednak blisko drogi, bo zazwyczaj myślę o obcych domach, na które się natykam, oraz o poznawanych miastach i miasteczkach jako potencjalnym miejscu zamieszkania. Trzeba było jednak wracać ze spaceru, bo insekty wyjątkowo go uprzykrzały. W drodze powrotnej pałac ukazywał się w całej dostojności swej pustki, bo turyści odjechali, wycieczki zapakowały się do autokarów i wielki budynek stał prawie całkiem bezludny. Myślałem o tym, że znakomicie nadawałby się na scenerię jakiegoś klasycznego kryminału w stylu „tajemnica zamkniętego pokoju”, ponieważ często myślę też o odwiedzanych miejscach jako o plenerach powieściowych fabuł.

Z Fertőd – w celach porównawczych – ruszyliśmy ku Austrii, aby zobaczyć kolejny pałac Esterházych, ten w Kismarton, które nazywa się obecnie Eisenstadt, jest największym miastem Burgerlandu i też należało kiedyś do Esterházych. Cała okolica należała przecież do Esterházych, ewentualnie do Batthyányów, największych węgierskich rodów magnackich, wszystko, co wokół, było węgierskie, bo nawet jeśli było austriackie, to i tak w zasadzie było węgierskie. Pisał o tym jeden z największych Esterházych, Péter, w swoim opus magnum, w arcydziele literatury nie tylko węgierskiej, ale literatury w ogóle, w Harmonii caelestis: „Ileż to razy rozmarzony wędrowiec, leżąc pod starą wierzbą snującą opowieści, wyobrażał sobie, że tę drogę, która oto ciągnie się przed nim daleko, mój dawny ojczulek kazał kiedyś wysypać do białości solą, by zaprzężone w renifery sanie moskiewskie mogły w środku lata przywieźć Marię Teresę z Wiednia do Kismarton!”. I nawet jeśli to czysty wymysł, sugestywna konfabulacja, piękna literacka fikcja, to i tak brzmi lepiej niż baśnie Andersena. I nie muszę się nawet zastanawiać, czy Maria Teresa jeździła saniami do Kismarton, czy w ogóle tu była. Czytając Esterházyego, mogę ją sobie wyobrazić jako Królową Śniegu, potężną władczynię pozbawioną ludzkich uczuć. Choć zasadniczo kiedy myślę „Maria Teresa”, nie przypominają mi się jej długie rządy, polityka zagraniczna, wojny Habsburgów, nie myślę o Wiedniu ani pierwszym rozbiorze Polski, nie zawracam sobie głowy jej stosunkiem do Węgier, ponoć przychylnym, ale przypomina mi się niestety natychmiast 22 Ochotnicza Dywizja Kawalerii SS, składająca się z węgierskich Niemców, zwana podobno dywizją Marii Teresy. My pokonywaliśmy drogę inną niż cesarzowa z powieści Esterházyego, bo z Fertőd do Kismarton, nie z Wiednia, ale myślałem o tej literackiej fantazji, o tych saniach, a w tle brzmiała muzyka Haydna.

Jadąc do Kismarton, zatrzymaliśmy się w Fertőrákosu, gdzie mieści się jedyne kąpielisko po węgierskiej stronie Jeziora Nezyderskiego, do którego z samego miasteczka wzdłuż potoku Rákos prowadzi Strand út. Asfalt Strand út był tak świeży i gładki, jakby przed chwilą dokładnie i sumiennie go wylano i wypolerowano – nie było najmniejszej dziurki, błyszczała doskonała czarna gładkość, co kilkadziesiąt, a może nawet i kilkanaście metrów stały eleganckie kosze na śmieci, panował prawdziwy austriacki porządek, choć już przy samym kąpielisku potok Rákos niczym symboliczny mur wydzielał terytoria dwóch klas społecznych. Z prawej strony otoczona siatką rozłożyła się szeroko egalitarna plaża, na której szczupli chłopcy, rechocząc ostentacyjnie, z tą przynależną wiekowi agresją popisywali się tężyzną i sprawnością. Napinali się, prężyli i fikali na żelaznych drążkach, rozglądając się czujnie, czy na pewno widzą ich jakieś dziewczyny. Wzdłuż siatki oddzielającej parking od kąpieliska stały rozkraczone drewniane budy, oblepione pstrokacizną reklam zachęcających do nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Roznosił się z tych bud w upalnym powietrzu ciężki zapach nie pierwszej świeżości oleju, na którym smażyły się morszczuki, frytki i kotlety, podawano także gyros, który na Węgrzech rozprzestrzenił się ostatnio niebywale, wypierając chyba powoli kebab, były też lody i langosze oczywiście; to z budek z langoszami najbardziej śmierdziało starym olejem. Od samego zapachu i na sam widok tego ciężkostrawnego bogactwa zaczynała boleć wątroba i mijał wszelki głód, gęste, gorące powietrze mieszało się z wyziewami z garkuchni, a mulisty zapach jeziora skutecznie tłamsiła woń smażeniny. Wszystko wyglądało jak promenada w jakimś dresiarskim nadbałtyckim kurorcie, bo budy i ogródki, w których klienci z determinacją pochłaniali, zapijając piwem, wielkie porcje węglowodanów i tłuszczy, owiewał fetor spalin z samochodów wznoszących brudne chmury piasku i pyłu.

Nad samym jeziorem siedzieli półnadzy wędkarze przepełnieni tym buddyjskim spokojem charakterystycznym dla ludzi, którzy cały dzień potrafią wpatrywać się w spławik. Wędkarstwo to nie jest zajęcie dla nerwowych, więc tym większy szacunek miałem dla tych młodych i wytatuowanych mężczyzn spoglądających ze smętnym spokojem w wodę, jakby właśnie ostentacyjne odcięcie się od świata, a nie nadzieja na złowienie ryby było powodem ich wysiadywania na nabrzeżu. Zresztą w żadnym z wiaderek stojących przy składanych krzesełkach nie miotała się żadna ryba, nie o rybę przecież chodziło, ale o emigrację wewnętrzną.

Za mostkiem przerzuconym nad potokiem, gdzie przy brzegu cumowały małe płaskodenne łódki, znajdowała się lepsza, elegancka część wybrzeża. Na drewnianych palach wbitych w dno Fertő-tó stały pokryte równo przyciętą, impregnowaną trzciną duże domy letniskowe do wynajęcia, a przy nich, z tym przyjemnym kląskaniem plastiku o taflę wody, kołysały się łódki i kajaki. Na każdym z domów gnieździła się wielka antena satelitarna, zawsze gotowa przyjść z pomocą, gdyby monotonia jeziora stała się nie do zniesienia, a wieczorny wiatr od wody przyniósł smutek i bezbrzeżną melancholię. Cały ciąg domów na jeziorze kończył się restauracją o niemiecko­języcznej nazwie Haus in See, rozświetloną białymi meblami i śnieżnymi obrusami, leżakami na nadwodnym tarasie i wielkimi niebieskimi poduszkami, na których można się było wylegiwać, wsłuchując w monotonny plusk. Naprawdę wszystko było w bieli i błękicie, jak na zdjęciach z katalogów biur podróży kuszących wakacjami na Santorini, i prawie można było sobie wyobrazić, że jest się na greckiej wyspie, zwłaszcza że upał był śródziemnomorski.

Po jednej stronie potoku były zatem smażone mrożone morszczuki i piwo (swoją drogą nieustannie zastanawia mnie popularność morszczuków w ofercie węgierskich restauracji i barów, chyba jako jedynej ryby morskiej), po drugiej grillowane świeże owoce morza, a przynajmniej owoce jeziora, i wino. Po jednej stronie raczej Węgrzy, po drugiej narody germańskie, bo słychać było prawie wyłącznie język niemiecki; tam plebejusze, a tu burżuje. Prawdziwe małe Austro-Węgry, które zastąpiły elitaryzm czasów komunistycznych, gdy do Fertőrákosu zjeżdżali partyjni oficjele i w eleganckim odosobnieniu, pijąc i jedząc, dumali o losie klasy robotniczej oraz niegodziwościach kapitalizmu, zapewne tęsknie spoglądając w kierunku austriackiego brzegu jeziora.Głowa Josepha Haydna

Wyjechaliśmy z Fertőrákosu, nie oglądając nawet tamtejszego pałacu biskupiego ani – co za karygodne zaniechanie – słynnych kamieniołomów o niepowtarzalnej rzeźbie terenu, przypominających wielkie bunkry z II wojny światowej, jakąś Linię Maginota albo Zygfryda czy też Wilczy Szaniec. W owych kamieniołomach, w jaskini znajduje się nawet sala koncertowa, w której grywają Liszta i Wagnera, zresztą sam Liszt zmarł przecież w Wagnerowskiej stolicy, w Bayreuth. Trzeba umieć znaleźć sobie dobre miejsce do pożegnania się ze światem. Przypomniawszy sobie Liszta i Bayreuth, zabawiłem się w grę: gdzie chciałbym umrzeć, w jakim miejscu – czy naznaczonym historycznie, czy niewymownie pięknym, czy dobrze znanym, czy też może obcym, i wyszło mi na to, że chyba nigdzie. Wagner niewątpliwie pasuje do tego miejsca, Cwał Walkirii musi w tych kamieniołomach rozbrzmiewać fenomenalnie, może nawet lepiej niż w Czasie Apokalipsy, w ogóle cały Pierścień Nibelunga jakoś wybitnie się rymuje z miejscem wyglądającym jak wojenne umocnienia – czy Hitler w swoim berlińskim bunkrze, zanim łyknął truciznę i strzelił sobie w psychopatyczny łeb, słuchał Wagnera?

Ale nie było czasu na kamieniołomy, spieszyliśmy się do Kismarton, a jadąc, słuchaliśmy bardzo głośno oratorium Haydna Stworzenie świata. Jeśli o mnie chodzi, to z największą przyjemnością zwłaszcza początku, a więc Opisania chaosu, ponieważ chaos zawsze jest ciekawszy niż porządek, także każde opisanie chaosu bardziej jest pociągające niż opisanie porządku, porządek jest nudny i groźny. Zatem puszczałem Opisanie chaosu, raz podkręcając głośność, a raz ściszając, a po nim monstrualny muzycznie, przepełniony gigantomanią Chór i trio („Wielka praca jest skończona / Stwórca spogląda na swe dzieło”) oraz duet Adama i Ewy z chórem („Niebo i Ziemia, Panie Boże nasz / pełne są dobroci / Świat tak ogromny jest, tak wspaniały, pracy pełen”), a wszystko to w wykonaniu chóru imienia Monteverdiego z orkiestrą grającą, ma się rozumieć, na instrumentach z epoki pod batutą Johna Eliota Gardinera. Doprawdy czułem się jak pierwszoligowy snob, który zachwyca się na pokaz, nie pojmując w pełni dzieła, którego słuchaniu się oddaje i którego nie potrafi tak naprawdę opisać, lecz ekscytował mnie ten totalitarny sznyt dzieła Haydna; te anielskie głosy mogłyby równie dobrze przejść nagle w masowy śpiew na parteitagu, niczym śliczna piosenka Tomorrow Belongs to Me z Kabaretu Boba Fosse’a. Słuchałem tej patetycznej formy muzycznej, do której po prawdzie nie czułem nigdy wielkiej mięty, ale pianistyka nie nadaje się do samochodu, jest usypiająca, refleksyjna i zbyt odklejająca od rzeczywistości. Nawet Totentanz Liszta nie wchodzi w grę, choć brzmi dla mnie jak daleka zapowiedź muzyki industrialnej, jakby Liszt przewidział koszmar XX wieku wraz z przemysłowym zadawaniem śmierci i monstrualną machiną wojenną, która przetoczyła się przez Europę dwa razy, jakby w istocie grał do tańca szkieletom zabitych, przygrywał marsza wojskom idącym na rzeź. W sumie ciężko znoszę Totentanz, wolę Liszta klasycznie romantycznego, jak w Rapsodiach węgierskich, może właśnie dlatego że właściwie nie wydają mi się węgierskie, raczej kosmopolityczne, europejskie, ponadnarodowe, momentami jakieś kankanowo-kabaretowe, frywolne, wręcz frymuśne, przeznaczone do radosnego podrygiwania, pozbawione pusztańskiej lub choćby budapeszteńskiej melancholii, nawet w momentach minorowych. Zadziwiająco bardziej węgierska jest Legenda o Świętym Stanisławie wraz z Salve Polonia, w której pobrzmiewa coś jakby Mazurek Dąbrowskiego, choć prawdę mówiąc, ja tam czystą węgierszczyznę, a nie polszczyznę słyszę. Dziękuję przy tym nie wiadomo komu za swoją zupełną indolencję w kwestii muzyki romantycznej, pozwalającą mi jej słuchać zupełnie nieortodoksyjnie, amatorsko, niekompetentnie i bluźnierczo.

Droga z Fertőd do Kismarton przez Fertőrákos wyglądała jak makieta z austriackiego sklepu dla modelarzy: wszystko było czyste, schludne i porządne, trawniki precyzyjnie przycięte, klomby dokładnie wymodelowa­ne, krzewy winne na łagodnych wzniesieniach rosły w wojskowym szyku, wielkie bele siana skrupulatnie opakowane w niebieskie plastikowe kondomy leżały w symetrycznym porządku, każdy oddalony od ­drugiego dokładnie o tyle samo, ile drugi od trzeciego. Jedyną pociechę dało się znaleźć w tym, że droga była wyboista i miejscami dziurawa. Przez ową drogę prawie co chwila przebiegały bażanty, a co kilka minut przejeżdżał peleton cyklistów w średnim wieku, z determinacją pedałujących na nowoczesnych rowerach i w zuniformizowanych koszulkach oraz obowiązkowych kaskach i profesjonalnym obuwiu. I jedynie wiek i waga, bo część z nich była już nie tylko siwa, ale też prezentowała wyraźny nadmiar ciała, różniły ich na oko od zawodowych kolarzy. Wypacali wczorajsze piwo i kiełbaski, spalali kalorie, desperac­ko walczyli ze śmiertelnością, usiłowali odwrócić bieg czasu, a na niektórych twarzach rysowało się prawdziwe cierpienie.

W Sopronie w restauracji Fogás na obrzeżach starówki, gdzie zjadłem pierwszą w sezonie zupę rybacką, co stanowi zawsze specjalny rytuał, także dominowali cykliści. Była to ubrana w jednolite niebieskie koszulki kolarskie grupa Czechów, również w średnim wieku. Nigdzie na Węgrzech nie widziałem zuniformizowanej grupy dwudziesto- czy trzydziestolatków na markowych rowerach. To strach przed starością, otyłością, niedołężnością i chorobami układu krążenia dopingował tych wszystkich posiwiałych rowerzystów do wydawania grubych pieniędzy na sprzęt i stroje. Ale naturę trudno przechytrzyć, szczególnie gdy po wysiłku dopada człowieka atawistyczny głód i w diabły idzie zdrowy styl życia. Czesi z ulgą zdjęli ciasno opinające ich nabrzmiałe ciała koszulki i przyjmowali z apetytem panierowane mięsa i frytki, popijając je zimnym lanym piwem i naturalnie robiąc jedzeniu zdjęcia, ponieważ wszyscy obecnie zajmują się fotografowaniem jedzenia i wrzucaniem tych zdjęć do internetu. Nastąpiła prawdziwa mania fotografowania posiłków przed ich pochłonięciem, a ja czekam spokojnie na to, aż ludzie zaczną fotografować wydalane na skutek procesu przemiany materii pozostałości z tych obiadów. Na razie, zanim użyją łyżki czy noża i widelca, używają swoich smartfonów, tak jak tamta męskiej urody kobieta, która w hotelu Sport w słoweńskiej Postojnej dokładnie obfotografowała wszystkie miski z płatkami śniadaniowymi i dopiero po wykonaniu tej dokumentacji z ociąganiem zabrała się do jedzenia; najwyraźniej bardziej sycące i smaczniejsze było fotografowanie płatków. Choć trzeba przyznać, że hotel Sport o standardzie akademika oferował istotnie niebywały wybór płatków śniadaniowych, którymi pożywiali się także starsi, żylaści i wysportowani niemieckojęzyczni rowerzyści. Naprawdę doceniałem tę ich walkę – najedzeni płatkami i owocami wsiadali na swoje rowery i ruszali szturmować słoweńskie wzniesienia, podczas gdy ja wsiadłem w niezdrowy samo­chód i pojechałem do Piranu, do restauracji Ivo przy nadmorskiej promenadzie, by jeść kalmary faszerowane serem i szynką oraz wspominać dawne w Piranie pobyty. I myślałem o tym, że Węgrzy powinni odpuścić już sobie te rewizjonistyczne tęsknoty za odzyskaniem Słowacji i Siedmiogrodu, a zamiast tego podbić Słowenię i odzys­kać Chorwację, żeby mieć dostęp do morza, jeść kalmary, sardynki i mule, pić lekką, białą, żywiczną malvaziję i wdychać woń Adriatyku, a może też – jak rozwrzeszczana młodzież na pirańskim bulwarze – wskakiwać do bardzo słonej, ciepłej wody. Niechby nawet zmienili stare komunistyczne nazwy ulic, które wciąż mają się tam świetnie, niechby zmienili plac 1 Maja, ulicę Lenina albo Antonio Gramsciego na plac Męczenników, ulicę Horthyego i aleję Tragedii nad Donem, proszę bardzo, nie ma sprawy, ale na pewno byłoby im lepiej w nadmorskim Piranie niż na wysuszonej puszcie. I jakoś bliżej emocjonalnie było mi do tych Czechów z nadwagą, którzy wreszcie po wymuszonym wysiłku kolarskim pozwolili sobie na niezdrowe obżarstwo, niż do uważnie jedzących płatki śniadaniowe i owoce żylastych niemieckich rowerzystów w Słowenii, którzy niezwykle uprzejmie uśmiechali się do nieznajomych, a jednak dawało się odczuć ich poczucie wyższości w stosunku do wszystkich, którzy nie wybierali się akurat na wycieczkę rowerową po pięknym regionie Notranjska.

Pałac Esterházych w Kismarton sprawił wrażenie większego niż ten w Fertőd, ale zarazem zdecydowanie brzydsze­go, jakby cały był z pomalowanego na jajczany kolor kartonu. Zdawało się, że Schloss Esterházy to makieta w skali jeden do jednego, która ani trochę nie zachęcała do zwiedzania. Ale trzeba było przyznać, że Austriacy się Esterházych nie wypierają, przeciwne – dumnie się nimi szczycą, w końcu była to rodzina zasłużona w budowaniu habsburskiej potęgi, po której została niezrozumiała nostalgia, żywa w krajach naddunajskich, a nawet nad południową częścią biegu Wisły. Ów galicyjski fenomen miłości do dawnej c.k. monarchii zawsze mnie zdumiewał jako przejaw historycznej sklerozy.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: