Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Laokoon: szkic obyczajowy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Laokoon: szkic obyczajowy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 332 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W ostat­nim dniu czerw­ca, 184…. roku, ob­szer­ny dzie­dzi­niec Ka­zi­mie­row­skie­go pa­ła­cu żywy i uroz­ma­ico­ny przed­sta­wiał wi­dok. Dzień sło­necz­ny, po­god­ny jak mło­dość i jej na­dzie­je, bez chmu­rek, oświe­cał tłu­my mło­dzie­ży wy­le­głe z Sali Po­sie­dzeń, gdzie za­le­d­wie za­koń­czył się zna­mie­ni­ty dra­mat stu­denc­kie­go ży­cia, Akt uro­czy­sty!

Mal­ce, w mun­dur­kach, z koł­nie­rza­mi czer­wo­ne­mi jak ich po­licz­ki, z gu­za­mi świe­cą­ce­mi jak ich oczy, krę­cąc w po­wie­trzu pacz­ki se­xter­nów i ksią­żek za­pię­tych w dłu­gie rze­mien­ne pa­ski, w we­so­łych pod­sko­kach prze­bie­ga­li dzie­dzi­niec w roz­ma­itych kie­run­kach. Nie­któ­rzy tyl­ko, trzy­ma­jąc sta­ran­nie pod pa­chą na­gro­dy w zło­co­nej opra­wie lub zwi­nię­te w trąb­ki po­chwal­ne li­sty, szli po­waż­niej­szym kro­kiem, jak­by ob­cią­że­ni świe­żo na­by­tą god­no­ścią. Inni zno­wu, któ­rym nie­for­tun­ne losy lub ra­czej, we­dług szkol­nej ter­mi­no­lo­gii, skar­gi li­zu­sów i nie­spra­wie­dli­wość pro­fe­so­rów nie do­zwo­li­ły uzy­skać pro­mo­cji, po­chmu­rze­ni, wy­cho­dzi­li za bra­my pa­ła­cu, wcze­śnie już ukła­da­jąc so­bie tłu­ma­cze­nie przed ro­dzi­ca­mi. W ogó­le jed­nak ci, któ­rych oj­co­wie, mat­ki lub opie­ku­no­wie miesz­ka­li na wsi, któ­rym wa­ka­cje uka­zy­wa­ły się pod po­sta­cią we­so­łej do domu po­dró­ży, obie­cy­wa­ły słod­kie uści­śnie­nie ma­tek, ma­łych sióstr, bra­cisz­ków, i na­peł­nia­ły myśl ob­ra­zem ogro­du uma­lo­wa­ne­go w czer­wo­ne wi­śnie i bla­do­ró­żo­we tru­skaw­ki, ci szczę­śliw­cy, naj­we­se­lej, naj­ha­ła­śniej opusz­cza­li Salę Po­sie­dzeń.

Bied­ne dzie­cia­ki! Nie wie­cie, że po za temi mu­ra­mi, za sze­re­giem uf­nych lat mło­dzień­czych, rze­ka was inna szko­ła – Ży­cie! Że w niej in­nych, zło­śliw­szych na­po­tka­cie li­zu­sów i lek­cje trud­niej­sze… Że wte­dy, wi­dok tych sa­mych mu­rów bę­dzie ochła­dzał roz­pa­lo­ne go­rącz­ką ży­cia skro­nie, a sze­reg dni upły­nio­nych przy ław­ce, książ­kach i pił­ce, prze­le­ci wam w pa­mię­ci tę­sk­nie, jak sznu­rek żó­ra­wi nik­ną­cych w sre­brzy­stym ob­ło­ku!

Dwaj star­si już ucznio­wie, z pa­ten­ta­mi w ręku, odłą­czy­li się w tej chwi­li od po­waż­niej­szej grup­py ko­le­gów, i po­wol­nym kro­kiem zmie­rza­li ku że­la­znej bra­mie, otwie­ra­ją­cej wi­dok na Kra­kow­skie Przed­mie­ście i pa­łac Kra­siń­skich.

Naj­zu­peł­niej­sza sprzecz­ność ude­rza­ła w twa­rzach, ru­chach i po­sta­ci dwóch mło­dzień­ców. Je­den z nich, star­szy, na­zy­wa się Eu­ge­niusz Grżyc­ki, ma lat dwa­dzie­ścia, ro­dzi­ców w Płoc­kiem, po­sia­da­ją­cych znacz­ny ma­ją­tek i herb sta­ro­żyt­ny. Dru­gie­go, za­pi­sa­no do li­sty szkol­nej pod imie­niem Gu­sta­wa G. Nikt zresz­tą nie do­my­ślał się jego po­cho­dze­nia ani sta­nu ro­dzi­ców. Zwierzch­ność tyl­ko szkol­na wie­dzia­ła że był sie­ro­tą i miesz­kał przy ubo­giej sta­rusz­ce.

Po­wierz­chow­ność, rów­nie jak for­tu­na, róż­ni­ły ko­le­gów. Eu­ge­niusz był de­li­kat­ny, bia­ły, śred­nie­go wzro­stu, a nie­bie­skie za­mglo­ne oczy, przy ja­sno błąd wło­sach, nada­wa­ły jego twa­rzy dys­tyn­gwo­wa­nie znie­wie­ścia­ły wy­raz. Prze­ciw­nie Gu­staw, wy­so­ki, sma­gły i bru­net, miał cerę śnia­dą, pra­wie oliw­ko­wa­tą, przy któ­rej ja­śnia­ły czar­ne peł­ne wy­ra­zu i za­pa­łu oczy. Ale oczy te, błysz­czą­ce w sa­mot­no­ści lub w szcze­rem ko­le­żeń­skiem kół­ku, omdle­wa­ły na wi­dok licz­niej­sze­go ze­bra­nia: ru­mie­niec wy­stę­po­wał na ogo­rza­łe po­licz­ki, a twarz cała przyj­mo­wa­ła wy­raz lę­kli­wy i bo­le­sny. Zda­wa­ło się że pie­częć losu, jak zna­mię Ka­ima, zna­czy­ła wsty­dli­wą po­ko­rą czo­ło mło­dzień­ca. A pięk­ne było to czo­ło! Zpod czar­nych mięk­kich i lśnią­cych jak je­dwab' wło­sów, po­ły­ski­wa­ło bla­de i biel­sze od resz­ty twa­rzy. Ja­kaś mgła za­my­śle­nia czy za­pa­łu zda­wa­ła się krą­żyć do­ko­ła sze­ro­kich skro­ni, jak chmu­ra oko­ło szczy­tów bla­dej Alp ska­ły!…. Eu­ge­niusz miał nos co­kol­wiek za­dar­ty i gru­be ust war­gi; u Gu­sta­wa, pod pro­stym grec­kie­go kształ­tu no­sem, ry­so­wa­ła się wąz­ka lin­ja czer­wo­nych ust, po za któ­re­mi kry­ły się rów­ne, małp i ra­żą­cej bia­ło­ści zęby.

Eu­ge­niusz miesz­kał u jed­ne­go z pro­fe­so­rów, utrzy­mu­ją­cych pen­sjo­na­rzy bo­ga­tych. Gu­staw zna – lazł przy­tu­łek u sta­rej wdo­wy, zaj­mu­ją­cej skrom­ne pod­da­sze przy uli­cy Alek­san­dr­ji, i od trzech lat już sam opła­cał wpis szkol­ny, ży­wiąc się za po­mo­cą kor­re­pe­ty­cji da­wa­nych uczniom niż­szych klass i pry­wat­nych lek­cyi, w czem od wła­dzy szkol­nej, jako pil­ny i przy­kład­ne­go pro­wa­dze­nia się mło­dzie­niec, po­moc i re­ko­men­da­cje zy­ski­wał. Gu­staw był kor­re­pe­ty­to­rem młod­szych uczniów na tej­że pen­syi gdzie i Grżyc­ki umiesz­czo­nych: stąd może har­dziej jak z kil­ko­let­nie­go w klas­sach ko­le­żeń­stwa za­wią­za­ła się pew­na ści­ślej­sza zna­jo­mość mię­dzy dwó­ma naj­róż­niej­szych cha­rak­te­rów i uspo­so­bień mło­dzień­ca­mi, tak da­le­ce, że po ukoń­cze­niu szkół Eu­ge­niusz upro­sił przy­ja­cie­la by prze­pę­dził wa­ka­cje w domu jego ro­dzi­ców, któ­rzy daw­niej już na­wet po­le­ci­li mu, aże­by wy­braw­szy któ­re­go z bied­nych a zdol­niej­szych ko­le­gów, przy­wiózł z sobą na na­uczy­cie­la dla młod­szych bra­ci swo­ich. Gu­staw za­my­śla­jąc udać się na uni­wer­sy­tet o swo­im kosz­cie, przy­jął chęt­nie pro­po­zy­cję za­pew­nia­ją­cą mu zysk ja­kiś. Tak więc, oba­dwaj ko­le­dzy wy­szedł­szy z Sali Po­sie­dzeń i po­że­gnaw­szy pro­fes­so­rów, opu­ści­li ra­zem dzie­dzi­niec Ka­zi­mie­row­ski. Przez chwil­kę po­stę­po­wa­li mil­cząc. Może uczu­cie po­waż­ne­go smut­ku uci­snę­ło mło­dą myśl, roz­sta­ją­cą się pierw­szy raz w ży­ciu z miej­sca­mi w któ­rych wy­kształ­ci­ły się ich gło­wy, pod­ro­sły ser­ca. Przy­byw­szy na róg pa­ła­cu Uru­skich, ko­le­dzy za­trzy­ma­li się jed­no­cze­śnie.

– Jak­że więc zro­bim te­raz, Gu­ciu?

– A praw­da! Trze­ba na­ra­dzić się.

– Po­dług mnie, naj­le­piej by­ło­by gdy­by­śmy po­szli te­raz oba­dwa do mego pro­fes­so­ra. Tam, i po­ga­da­my ob­szer­niej i ka­że­my za­pi­sać się na ka­ret­kę.

– Nie­po­dob­na! Mam jesz­cze kil­ka in­te­re­sów do za­ła­twie­nia. Na­le­żą się mi tu owdzie pie­nią­dze, a po­tem, trze­ba upa­ko­wać się zu­peł­nie, po­że­gnać zna­jo­mych….

– Ah! nu­dziarz je­steś. Jam od wczo­raj go­to­wiu­teń­ki do dro­gi, ty mu­sisz od­kła­dać wszyst­ko na ostat­ni mo­ment. A wi­dzisz! I cie­bie na­wet na le­ni­stwie zła­pać moż­na.

– Cóż chcesz? tyle mia­łem za­ję­cia pod­czas exa­mi­nu i aktu…. to znów nic mo­głem wcze­śniej po­od­bie­rać pie­nię­dzy, kra­wiec opóź­nił się z ro­bo­tą cy­wil­nych su­kien, sło­wem, dziś do­pie­ro na dru­gą będę go­tów zu­peł­nie.

– A te­raz dwu­na­sta…. No, à pro­pos! masz

– Nie, tyl­ko sur­dut.

– To źle. U nas, na wsi, czę­ste wi­zy­ty, za­ba­wy; ale za­ra­dzim temu: mam no­wiu­teń­ki fra­czek, mogę więc od­dać ci mój prze­szło­rocz­ny, jesz­cze zu­peł­nie w do­brym sta­nie.

– Lecz nie­po­dob­na mi bę­dzie cho­dzić w tym fra­ku w domu two­ich ro­dzi­ców. Na­wet je­stem co­kol­wiek wyż­szy.

– Baj­ki! Za to jam tłust­szy. Zresz­tą nikt w domu nie zna tego fra­ka, mia­łem go raz tyl­ko na świę­tach.

– Nie­chże i tak bę­dzie. Otóż wra­ca­jąc do rze­czy, mnie­mam że na­le­ża­ło­by nam ro­zejść się ra­czej: ty, ru­szaj do domu i zaj­mij się ulo­ko­wa­niem nas obu na po­czcie; ja przez ten czas ob­ła­twię się zu­peł­nie, i o czwar­tej punkt zej­dzie­my się w pa­sa­żer­skim po­ko­ju.

– Zu­peł­nie in­a­czej za­mie­rza­łem użyć te kil­ka chwil swo­bo­dy: chcia­łem by­śmy oba­dwa zrzu­ciw­szy stu­denc­kie mun­du­ry po­szli do An­dzi, za­bra­li ją na po­że­gnal­ny obiad, i wy­piw­szy parę bu­te­lek szam­pa­na, uści­skaw­szy dziew­czy­nę, do­pie­ro, hura na pocz­tę! Ale z tobą nic zro­bić, nie moż­na.

– An­dzia jest głu­pia i zła dziew­czy­na; raz tyl­ko da­łem się wplą­tać w jej to­wa­rzy­stwo, dru­gi raz pew­nie nie pój­dę. Star­szy je­steś co­kol­wiek ode­mnie, mój Gen­ciu, a strasz­nie mało masz do­świad­cze­nia. Wszak­że ta dziew­czy­na wi­docz­nie na­trzą­sa się z cie­bie; uwa­ża­łem do­brze, i rę­czę ci, że gdy­by nie wi­dzia­ła jak hoj­nie wy­da­jesz dla niej pie­nią­dze, po­wie­dzia­ła­by po­pro­stu: "Idź precz do książ­ki, smar­ka­czu!"

– A nie­chże cię li­cho, jaki mi sen­sat…. Sło­wo ho­no­ru, nig­dy, wi­dzę, nie po­zbę­dziesz się szkol­ne­go mun­du­ru, całe ży­cie bę­dzie on wi­siał przy­le­pio­ny do two­ich ple­ców. Czyś ty nie­miec, albo po­po­wicz jaki, żeby zaś nie mieć żad­nej pa­syj­ki! U nas każ­dy prze­pa­da, to za pie­skiem, to za ko­ni­kiem, za szkla­necz­ką i t… d. A ty, fi! mon cher! kiep­ski szlach­cic z wa­sze­ci!

Gu­staw za­ru­mie­nio­ny od­wró­cił się. Mały wę­żyk py­chy i próż­no­ści uką­sił go w ser­ce. Dwaj ko­le­dzy ro­ze­szli się w prze­ciw­ne stro­nyII.

Na­za­jutrz, oko­ło dzie­sią­tej rano, ka­ret­ka pocz­to­wa za­trzy­ma­ła się na sta­cji Miast­ko­wo, po­ło­żo­nej za Ostro­łę­ką. Dwaj nasi mło­dzi bo­ha­te­ro­wie, w cy­wil­nych już suk­niach, wy­sko­czy­li z po­wo­zu.

– Pocz­tyl­jon! za­wo­łał z gę­stą miną Eu­ge­niusz, wy­do­bę­dziesz na­sze tló­mocz­ki.,

– Pa­no­wie tu zo­sta­ną?

– Może i nie tu, ale nie po­je­dzie­my da­lej ka­ret­ką.

Gu­staw z ro­sko­szą prze­cią­gnął się na słoń­cu, spoj­rzał w roz­ja­śnio­ny ho­ry­zont i za­py­tał nie­dba­le: – A ztąd da­le­ko do…. jak­że ją na­zy­wasz?

– Do Ru­da­wy? bli­ziut­ko; nie wiem czy bę­dzie pół mili.

– W ta­kim ra­zie, przy­cho­dzi mi po­mysł.

– No, a jaki?

– Oto zo­staw­my tłó­mocz­ki na po­czcie i przejdź­my pie­szo resz­tę dro­gi.

– Ale rze­czy?

– Przy­ślesz po nie dziś jesz­cze.

– Praw­da, wy­bor­na myśl! Mnie sa­me­go coś cią­gnie do spa­ce­ru; wy­raź­nie po­ku­li­łem so­bie nogi sie­dząc tyle go­dzin w ka­ret­ce. Tu zwłasz­cza bę­dziem mieć prze­pysz­ny spa­cer, pra­wie sa­mym la­sem. Zgo­da więc na twój po­mysł. Raz prze­cież je­steś prak­tycz­ny. Ru­szaj­my.

– Oho! nie za­raz. Przedew­szyst­kiem mu­szę umyć się i prze­brać co­kol­wiek; po­wtó­re, je­stem głod­ny jak wilk. Mó­wię to na wia­rę ludz­ką, bo sam nig­dy głod­ne­go ani sy­te­go wil­ka nie wi­dzia­łem.

– Prze­brać się ła­two: wejdź do pas­sa­żer­skiej izby, tam wła­śnie za­nie­sio­no na­sze tłó­mo­ki. Co do je­dze­nia, udam się do pani post­hal­te­ro­wej. Do li­cha, zna­ny tu je­stem prze­cież! Nie po­zwo­lą przy­szłe­mu dzie­dzi­co­wi Ru­da­wy umrzeć z gło­du na gra­ni­cach jego po­sia­dło­ści. Ru­szaj do stan­cyi, ja do pani.

Gu­staw, zo­staw­szy sam w go­ścin­nej izbie, roz­piął wa­liz­kę i do­był z niej czar­ny sur­du­cik z nie­zbyt cien­kie­go suk­na, lecz zu­peł­nie świe­że­go kro­ju, któ­ry bar­dzo do­brze ubie­rał udat­ną po­stać mło­dzień­ca. Na ja­snem tle, w drob­ne li­lia pa­secz­ki, żak­no­ci­ko­wa chust­ka na szyi, ka­mi­zel­ka pi­ko­wa ko­lo­ru kawy ze śmie­tan­ką, i pan­ta­lo­ny z let­nie­go ciem­no sza­racz­ko­we­go kor­tu, do – peł­ni­ły stro­ju kor­re­pe­ty­to­ra; a gdy od­wi­nął bia­łe koł­nie­rzy­ki któ­re przy śnia­dej jego ce­rze świet­niej wy­glą­da­ły, wło­żył sza­re rę­ka­wicz­ki ni­cia­ne i na­krył gło­wę bia­łym ce­ra­to­wym kasz­kie­ci­kiem, mu­siał wy­glą­dać na wca­le ład­ne­go chłop­ca gdy na­wet słu­żą­ca pani post­hal­te­ro­wej, któ­ra w tej chwi­li wnio­sła na tacy roz­ma­ite zim­ne prze­ką­ski, wy­zna­ła swej pani, że od dzie­się­ciu lat jak słu­ży na po­czcie, nig­dy na tak lud­nym trak­cie pięk­niej­sze­go pas­sa­że­ra nie wi­dzia­ła. Na co zresz­tą za­zdro­sny a dow­cip­ny pi­sarz pocz­to­wy rzekł zło­śli­wie: – De gu­sti­bus et de pięk­ni­bus non est do­spu­tan­dum!

Na­sy­ce­ni wresz­cie i ustro­je­ni bo­ha­te­ro­wie nasi, za­pa­liw­szy cy­ga­ra (przed­miot, bez któ­re­go świe­żo wy­zwo­le­ni z ha­ftek szkol­ne­go mun­du­ru rzad­ko się ob­cho­dzą), wy­ru­szy­li we­so­ło w dro­gę. Z po­cząt­ku oba­dwaj byli za­ję­ci przed­mio­ta­mi ze­wnętrz­ne­mi: Grżyc­ki świ­stał po­glą­da­jąc na las, świa­dek wie­lo­krot­nych jego my­śliw­skich klęsk i try­um­fów. Gu­staw, z ro­sko­szą miesz­czu­cha, na­pa­wał się aro­ma­tycz­nym ziół i drzew za­pa­chem, i śród lek­kie­go szu­mu ga­łę­zi roz­du­mał się na do­bre.

– O czem tak ma­rzysz? za­py­tał Eu­ge­niusz.

– Ba! trud­na od­po­wiedź. Tyle roz­ma­itych my­śli prze­pły­nę­ło mi przez gło­wę…. Las za­wsze wy­wie­ra wra­że­nie. Do­brze mi jest tu. Za­zdrosz­czę pi­jon­je­rom dzie­wi­czych puszcz Ame­ry­ki. Nie wiem cze­mu, ile­kroć znaj­du­ję się w le­sie, sa­mot­ny zwłasz­cza, wy­obra­żam so­bie że z każ­de­go drze­wa, co chwi­la, duch ja­kiś prze­mó­wi do mnie. Nie­po­dob­na aby miej­sce gdzie tyle ro­ślin zie­le­ni się, kwit­nie, ro­dzi i usy­cha, było i tyl­ko ob­szer­nym cmen­ta­rzem, wió­rzy­skiem dla na­szych pie­ców i ko­mi­nów. Tu musi być ży­cie! A te drze­wa, ro­zu­mie­ją swo­je szu­mią­ce pie­śni!

– Po­eta z cie­bie, mój ko­cha­ny. Co do mnie, lu­bię las tak­że i bar­dzo na­wet, ale wte­dy tyl­ko gdy śród gę­stwin jego za­gra­ją gło­sy oga­rów..gdy strzał za­hu­czy od­bi­ty echem! Lecz tak na pu­sto, ro­man­so­wać my­śla­mi z drze­wem, szu­mem, du­cha­mi etc. in­di­gnum et stul­tum est.

– Po­wiedz mi, Gen­ciu, czy ro­dzi­ce twoi spo­dzie­wa­ją się nas?

– A to py­ta­nie! Prze­cież wie­dzą że na wa­ka­cje do Chin nie po­ja­dę.

– Ale ja py­tam się czy spo­dzie­wa­ni je­ste­śmy oba­dwa; pro­sto mó­wiąc, za­py­tu­ję cię, aza­li do­nio­słeś ro­dzi­com że przy­wie­ziesz mnie z sobą?

– No, te­raz, cla­rum et ju­stum est! Mó­wię bez­piecz­nie bar­ba­rzyń­ską ła­ci­ną, wiem że śród lasu nie bę­dziesz mnie po­pra­wiał. Otóż, chcę być rów­nież zro­zu­mia­łym – Ergo! Na list mat­ki, ob­li­gu­ją­cy mnie aby przy­wieźć na czas wa­ka­cji kor­re­pe­ty­to­ra dla Mak­sia bra­cisz­ka, i Sta­sia item bra­cisz­ka, od­po­wie­dzia­łem że przy­wio­zę z pew­no­ścią, nie wy­mie­ni­łem jed­nak kie­dy i kogo. Oto wszyst­ko.

– Może ro­dzi­ce nie będą kon­ten­ci ze mnie?

– Ma­szże to­bie! Za­czy­nasz skru­pu­li­zo­wać. Mój Gu­ciu, czy nie za­wró­cisz się cza­sem ztąd do szo­sy? U cie­bie mogą przy­tra­fić się po­dob­ne wy­bry­ki. Naj­przód, upew­niam cię że w domu za­wsze i wszy­scy kon­ten­ci są z tego co zro­bię: po­wtó­re uprze­dzam, że oj­ciec nie mię­sza się do ni­cze­go po za ob­rę­bem go­spo­dar­stwa. Po­czci­wy sta­ry! tro­che ską­py gdy idzie o go­tów­kę, zresz­tą do­bry, ła­god­ny i mil­czą­cy. Wąt­pię czy usły­szysz głos jego przez czas wa­ka­cji, chy­ba gdy szpak, jego ulu­bie­niec, któ­ry na­zy­wa się Pipu, nie na­kar­mio­ny; wten­czas go­tów prze­wró­cić dom cały. Oto masz ry­su­nek mego ojca. Mat­ka zu­peł­nie co in­ne­go. Rzą­dzi wszyst­kiem i we wszyst­ko wglą­da. We­so­ła, dow­cip­na, wiel­ka dama, jesz­cze bar – dzo mło­do i ład­nie wy­glą­da, prze­ko­nasz się o tem. By­łeś zresz­tą co dzień po­wie­dział jej dzień do­bry, chwa­lił że do­brze i zdro­wo się pre­zen­tu­je; a nie dep­tał na­de­wszyst­ko pa­skud­ne­go mop­sa fa­wo­ry­ta, bę­dziesz w ła­skach. Sio­stra…..

– Masz więc i sio­strę?

– Ba! i jaką jesz­cze… Praw­da nie wspo­mnia­łem ci o niej nig­dy, nie było spo­sob­no­ści. Otóż sio­stra Hen­ry­sia, już do­ro­sła pa­nien­ka – musi mieć koło ośm­na­stu lat, bo mama szes­na­sty jej li­czy – otóż ta sio­strzycz­ka jest ślicz­na jak anioł, zła jak czar­cik a dow­cip­na jak nasz pre­fekt po do­brym obie­dzie. Uwa­żaj jed­nak, Gu­sta­wie, do­dał po­waż­niej Eu­ge­niusz, że ry­su­ję ci por­tre­ty mo­jej ro­dzi­ny co­kol­wiek al fre­sco ma­li­zio­so. Nie bierz­że stąd fał­szy­we­go wy­obra­że­nia o na­szych do­mo­wych sto­sun­kach. Upew­niam cię że wszy­scy sta­rzy i mło­dzi Gi­życ­cy, ilu nas za­sta­niesz w Ru­da­wie, ko­cha­my się jak owe ptasz­ki zwa­ne in­se­pa­ra­bi­lis, o któ­rych wspo­mniał ongi nasz za­cny pan An­to­ni Waga.

– Oh! oh! przy­po­mi­nasz daw­ne dzie­je, na­sze Dzia­łyń­skie, Lesz­no!

– A czy wie­rzysz że nie mogę bez za­pa­łu przy­po­mnieć so­bie tam­tych szkół? Póź­niej­sze wszyst­kie, bla­de już! Tak coś ja­koś zda­je mi się że; my Lesz­nia­ki je­ste­śmy z drze­wa z któ­re­go ro­bią…..

– Drwa i wiór­ki, mój bra­cie. Naj­więk­sza część na­szych ko­le­gów tak skoń­czy­ła przed­wcze­śnie, a Bóg wie co nam prze­zna­czo­no. – Baj­ki! Ty masz za­wsze smut­ne my­śli i za­pa­sie, no­sisz je z sobą jak moja mat­ka pa­styl­ki w bo­at­ce.

– Cóż chcesz? nie na­le­żę do licz­by szczę­śli­wych, nic mi się do­tąd nie wio­dło, każ­dy za­miar speł­zał na ni­czem, każ­da chęć za­mie­ra­ła we mnie nie­speł­nio­na.

– Na­le­żysz do fa­ta­li­sty­ków?

– Nie żar­tuj! Moje oczy wi­dzia­ły już dużo nie­szczę­ścia i wie­le sło­nych i gorz­kich kro­pli wy­pi­ły….

– Ale! Da­ru­jesz mi mój dro­gi – jed­no py­ta­nie?

– A py­taj so­bie o co chcesz!

– Bo wi­dzisz, lubo znam cię tak daw­no…. nig­dy nie przy­szło mi na myśl za­py­tać cię o two­ją ro­dzi­nę: kto był twój oj­ciec i gdzie jest te­raz?

– Te­raz, jest w gro­bie, – od­rzekł smut­nie Gu­staw.

– Ach! A mat­ka?

– Mat­ka…. W nie­bie, z anio­ła­mi do któ­rych była po­dob­ną. – Łza za­bły­sła w oku mło­dzień­ca.

– Prze­bacz mi, – rze­cze Eu­ge­niusz po­da­jąc rękę ko­le­dze, za­smu­ci­łem cię…. nie wie­dzia­łem….

– Je­stem sam je­den na świe­cie. Sie­roc­two, mój bra­cie, to gorz­ki ka­wa­łek chle­ba. Lecz prze­stań­my o tem; po­wiedz mi ra­czej, da­le­ko jesz­cze iść mamy? Są­dzi­łem że to bli­żej wy­pad­nie.

– Pra­wie już je­ste­śmy w domu, las rze­dzie­je a Ru­da­wa tuż pod nim leży, ogród na­wet do­ty­ka czę­ści lasu. Oto czy po­strze­gasz na lewo ten sze­reg to­pól za bo­rem, patrz! te­raz je wi­dać, je­st­to alea któ­ra pro­wa­dzi pro­sto na dzie­dzi­niec pa­ła­cu. Tam znów na pra­wej stro­nie wi­dać ogród. Tyl­ko trud­niej od­róż­nić go, bo do sa­me­go lasu do­ty­ka.

– A ten­że wiel­ki bu­dy­nek, z cyn­ko­wym da­chem, wy­sta­ją­cy z po­śród kasz­ta­nów, czy lip, bo doj­rzeć nie mogę, to pew­nie bę­dzie dwór?

– Pa­łac, ko­chan­ku! Niech cię Bóg strze­że na­zy­wać go in­a­czej. U nas po wsiach, lada cha­łu­pa na­zy­wa się pa­ła­cem; nasz przy­najm­niej za­słu­gu­je na swo­je mia­no. Ale wiesz co, Gu­sta­wie? Przy­cho­dzi mi myśl… Nie­po­dob­na że­by­śmy tak zwy­czaj­nie bez żad­ne­go efek­tu przy­by­li pod drzwi domu. Po­my­śla­no­by że nie­słusz­nie otrzy­ma­li­śmy pa­le­nia. Mama zwłasz­cza i sio­stra nie prze­ba­czy­ły­by nam nig­dy bra­ku in­wen­cji. Trze­ba je za­ba­wić przy oka­zji, zro­bić ja­kąś nie­spo­dzian­kę. Po­myśl no!

– Sam wy­najdź. Tępy je­stem do fi­glów: po­su­wam je do sza­leń­stwa je­że­li już przyj­dzie taki mo­ment. Tu zwłasz­cza, po­waż­na rola kor­re­pe­ty­to­ra nie po­zwa­la mi zaj­mo­wać się kom­po­zy­cją dro­la­tycz­ną. Za­ma­wiam so­bie na­wet że i w eg­ze­ku­cji nie przyj­mę udzia­łu, je­że­li moja toga na­uczy­ciel­ska ma być pod­ka­sa­ną w tej far­sie.

– Mam już, mam! Nie lę­kaj się, bę­dziesz cały z two­ją po­wa­gą men­to­ra.

– Cóż więc umy­śli­łeś?

– Rzecz bar­dzo pro­stą: za­trzy­masz się tu ja tym­cza­sem pój­dę przez ogród do domu, i po­wi­taw­szy się z wszyst­kie­mi po­wiem że na­te­raz nie mo­głem do­stać żad­ne­go na­uczy­cie­la, lecz po wa­ka­cjach znaj­dzie się ła­twej, etc. – Ty w cią­gu kwa­dran­su udasz się pro­sto go­ściń­cem do dwo­ru: przy­szedł­szy przed pa­łac, po­le­cisz lo­ka­jo­wi by do­niósł pani że wę­drow­ny mu­zyk, nie­miec… pyta czy nie po­trze­bu­ją jego usług.

– Ja­kich­że usług zno­wu?

– No, po­wiesz że stro­isz for­te­pia­ny, grasz… Prze­cież z ła­two­ścią przyj­dzie ci ode­grać tę rolę; mó­wisz do­brze po nie­miec­ku, je­steś zna­ko­mi­cie mu­zy­kal­ny, a do tego masz ja­kąś dziw­nie cu­dzo­ziem­ską minę, tyl­ko wy­glą­dasz bar­dziej na wło­cha jak niem­ca.

– Je­że­li po­trze­ba mogę ucho­dzić za wło­cha, wiesz prze­cie że znam ten ję­zyk rów­nie do­brze jak nie­miec­ki.

– Praw­da! Za­po­mnia­łem że je­steś ogrom­ny lin­gwi­sta. Do­brze więc! bę­dziesz wło­chem z Lom­bar­dji, wy­pa­da prze­to abyś mó­wił po wło­sku i po nie­miec­ku. Moja mat­ka po­sia­da co­kol­wiek oba­dwa te ję­zy­ki, Hen­ry­sia po wło­sku na­wet nie­źle mówi. Złu­dze­nie bę­dzie zu­peł­ne.

– Ale, cóż po­tem?

– No, po­tem sko­ro na­stro­isz for­te­pjan, za­grasz co­kol­wiek, żą­daj w na­gro­dę usług aby mama da­ro­wa­ła ci mop­sa fa­wo­ry­ta. Do­sko­na­łe rze­czy stąd wy­nik­ną – Ale….

– Żad­ne ale! Po­wia­dam ci że wszy­scy będą za­do­wo­le­ni; od razu za­skar­bisz so­bie wzglę­dy pani domu i Hen­ry­si. Co chcesz! Nu­dzą się ko­bie­ci­ska! Każ­da roz­ryw­ka jak­by z nie­ba spa­da.

– No, nie­chże więc bę­dzie jak chcesz.

– Bra­wo! Be­atus est homo, qui scien­tia in­ven­tio­na­ta ha­bet!

– A! niech cię li­cho po­rwie z two­ją ła­ci­ną. Mógł­byś śmia­ło po­wró­cić do szkół na nowo.

– Co tam! wszyst­ko jed­no. Lecz nie trać­my cza­su. Za­cze­kaj­że tu; za dzie­sięć mi­nut wy­rusz pro­sto go­ściń­cem, ja przez ogród na­tych­miast ile nogi wy­star­czą po­bie­gnę. Ad fe­lix vi­den­dum.

– Jesz­cze!

– Po­praw to w cza­sie mo­jej nie­obec­no­ści. Eu­ge­niusz zwró­cił się na lewo i wkrót­ce znik­nął w krza­kach.

Gu­staw po­pa­trzył chwil­kę za od­cho­dzą­cym, wes­tchnął z uczu­ciem za­zdro­ści że nie mógł szcze­rze po­dzie­lić we­so­ło­ści to­wa­rzy­sza, wresz­cie znu­żo­ny co­kol­wiek prze­chadz­ką i chcąc umó­wio­ną pau­zę wy­god­niej prze­pę­dzić, usiadł przy go­ściń­cu za cie­ni­stym krza­kiem lesz­czy­ny, i wo­dząc okiem za lo­tem dwóch bo­cia­nów szy­bu­ją­cych w nie­zmier­nej wy­so­ko­ści, wę­dro­wał my­ślą po roz­kosz­nym ogro­dzie peł­nym nie­bie­skich mig­da­łów-

W kil­ka chwil ma­rze­nia kor­re­pe­ty­to­ra prze­rwał ten­tent kłu­su­ją­ce­go ko­nia. Gu­staw obej­rzał się. W od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków, na dro­dze wio­dą­cej ode wsi, spo­strzegł mło­dą pa­nien­kę, na bia­łej jak śnieg kla­czy ja­dą­cą. Ślicz­na ka­wa­le­rzyst­ka ubra­na była w ama­zon­kę z ciem­no zie­lo­ne­go kaź­mi­ru, na szyi mia­ła pą­so­wą kra­wat­kę z bia­łe­mi i sztyw­nie ukroch­ma­lo­ne­mi koł­nie­rzy­ka­mi; oczy ko­lo­ru zie­lo­ne­go, zwa­ne vert de mer, osło­nię­te czar­ne­mi rzę­sa­mi, na­kry­te łu­ka­mi wą­skich i ciem­nych brwi, mia­ły dziw­nie po­włó­czy­sty, omdle­wa­ją­cy wy­raz… a znów, w górę pod­cze­sa­ne od skro­ni i w bo­ga­tych lo­kach spa­da­ją­ce do koła gło­wy blond wło­sy, za­dar­ty no­sek z otwar­te­mi noz­drza­mi, peł­ne i czer­wo­ne jak wi­śnia usta, nada­wa­ły cóś im­po­nu­ją­ce­go i za­lot­nie zło­śli­we­go tej mi­lut­kiej i bia­łej jak lil­ja twa­rzycz­ce. W tej chwi­li, jed­ną ręką usi­ło­wa­ła zwol­nić bieg wierz­chów­ki, dru­gę ob­na­żo­ną z rę­ka­wicz­ki, bia­łą i de­li­kat­ną jak u dziec­ka, pod­nio­sła do skro­ni, od­gar­nia­jąc ja­sne pu­kle wło­sów, wy­su­nię­te z pod zgrab­ne­go, z zie­lo­ne­go ak­sa­mi­tu, ob­szy­te­go zło­tym ga­lo­nem kasz­kie­ci­ka.

Bied­ny kor­re­pe­ty­tor osłu­piał na tyle wdzię­ków. tak nie­spo­dzie­wa­nie ja­wią­cych się śród sa­mot­no­ści i uro­ku lasu. Z po­cząt­ku po­zo­stał bez ru­chu w nie­mej kon­tem­pla­cji; lecz wi­dząc że mło­da ama­zon­ka nad­jeż­dża już ku miej­scu gdzie ukry­ty i sku­lo­ny sie­dział za krza­kiem, zdję­ty po­mię­sza­niem po­wstał na­gle. Na wi­dok nie­spo­dzie­wa­nie wy­ra­sta­ją­cej jak­by z pod zie­mi po­sta­ci dzie­wi­ca krzyk­nę­ła, a pięk­na jej wierz­chów­ka prze­ra­żo­na, sko­czy­ła sil­nie w bok, przez całą sze­ro­kość dro­gi, i zrzu­ciw­szy na zie­mię omdla­łą ka­wa­le­rzyst­kę, w peł­nym ga­lo­pie po­wró­ci­ła go­ściń­cem ku wsi.III.

Jest gen­jusz czu­wa­ją­cy nad lo­sa­mi pięk­no­ści! Bez wąt­pie­nia, gen­jusz ten ociem­niał już ze sta­ro­ści, i w na­szym wie­ku zdał swój obo­wią­zek w ręce mnó­stwa pod­rzęd­nych gen­ju­szy­ków, któ­rzy już tyl­ko pięk­nost­ka­mi opie­ku­jąc się, zo­sta­wi­li wła­sne­mu lo­so­wi naj­pięk­niej­szą marę Ide­ału. Je­den z tych drob­nych gen­ju­szy­ków spra­wił nie­wąt­pli­wie że pięk­na Hen­ry­ka Grżyc­ka cór­ka Pre­ze­sa Rady Szpi­tal­nej w po­wie­cie, pana Fran­cisz­ka Sa­le­ze­go Grżyc­kie­go i pani Lau­ry z hra­biów Swi­tyń­skich Grżyc­kiej, spadł­szy z pięk­nej wierz­chów­ki swo­jej Abek-Beki, be­du­in­ki z pra­dzia­da, za­miast ostrych ka­mie­ni lub udep­ta­nej zie­mi, na­po­tka­ła gru­by ko­bie­rzec z mięk­kie­go le­śne­go mchu, któ­ry ob­ra­stał oba­dwa brze­gi go­ściń­ca. Lecz, że wszyst­kie du­chy dru­gie­go rzę­du mają wię­cej złą jak do­brą na­tu­rę, prze­to opie­kuń­czy stróż pan­ny Hen­ry­ki zrzą­dził oraz że ama­zon­ka ka­wa­le­rzyst­ki za­wi­nę­ła się w upad­ku, i ślicz­na ze­mdlo­na oka­za­ła oczom mło­de­go kor­re­pe­ty­to­ra zgrab­niut­ki bó­cik z czar­nej pru­ne­li na wy­so­kim ko­recz­ku, a nad­to, całą poń­czosz­kę ob­cią­gnię­tą na naj­pięk­niej­szej fo­rem­ce któ­rej tło bla­do ró­żo­we prze­świe­ca­ło przez cien­ką ba­weł­nia­ną tkan­kę.

Gu­staw był w wiel­kim kło­po­cie. Pierw­szą my­ślą po­wo­do­wa­ny rzu­cił się na ra­tu­nek ze­mdlo­nej, lecz, po­strze­gł­szy ją le­żą­cą bez zmy­słów, bla­dą… prze­stra­szył się okrop­nie. Myśl, że nie­ostróż­ne uka­za­nie się jego było po­wo­dem smut­ne­go wy­pad­ku a może i śmier­ci pięk­nej nie­zna­jo­mej, w któ­rej in­stynk­tem od­gadł sio­strę ko­le­gi, przy­wo­dzi­ła go do roz­pa­czy. Uniósł ostroż­nie ze­mdlo­ną, wstrzą­sał nią, wo­łał, do­ty­kał rę­ka­mi jej czo­ła, ser­ca… Wresz­cie wi­dząc że wszyst­kie jego sta­ra­nia po­zo­sta­ją bez skut­ku, roz­rzew­nio­ny tym do­brym in­stynk­tem mło­do­ści któ­ra ma za­wsze we łzach le­kar­stwo na złe bez ra­tun­ku, po­czął ser­decz­nie pła­kać trzy­ma­jąc w ob­ję­ciu ofia­rę swej nie­roz­wa­gi. Bied­ny kor­re­pe­ty­tor nie uwa­żał że go­rą­ce łzy jego pa­da­ły na twarz Hen­ry­ki, nie wi­dział że ze­mdlo­na pod­nio­sła po­wie­ki, i zdzi­wio­nem osłu­pia­łem okiem pa­trzy­ła na roz­pa­cza­ją­ce­go mło­dzień­ca. Do­pie­ro gdy uczuł że sła­be ja­kieś usi­ło­wa­nia od­py­cha­ją go od sie­bie, że pięk­na Opła­ka­na usi­łu­je uwol­nić się z rąk jego, pu­ścił ją, krzyk­nął ra­do­śnie i skła­da­jąc ręce za­wo­łał z ser­decz­nym za­pa­łem: – Dzię­ku­ję Ci, mój Boże dzię­ku­ję!

Hen­ry­ka wstaw­szy o wła­snych si­łach, usia­dła na kło­dzie po­wa­lo­ne­go drze­wa, i prze­cie­ra­jąc oczy jak­by snem ob­cią­żo­ne, rze­kła po­wo­li: – Cóż się to dzie­je ze mną? Po­tem pa­trząc uważ­nie na Gu­staw a, kto­ry stał pa­mię­sza­ny i lę­kli­wy, rze­kła ży­wiej: – A! przy­po­mi­nam so­bie. To pan prze­stra­szy­łeś Abek-Bekę… Spa­dłam. Cóż się z nią sta­ło? Od­po­wiedz­że, pa­nie! Prze­cież mu­sia­łeś wi­dzieć.

Gu­staw zdzi­wio­ny ży­wo­ścią gło­su i im­po­nu­ją­cą śmia­ło­ścią pa­nien­ki, od­po­wie­dział lę­kli­wie:

– Je­że­li pani mówi o swo­jej wierz­chow­ce…. ta po­bie­gła dro­gą ku pa­ła­co­wi. Lecz może pani po­trze­bu­je ja­kiej usłu­gi? Je­stem go­tów..

– Nic nie po­trze­bu­ję, nie je­steś pan zręcz­ny…. A kto pan, moż­na za­py­tać? do­da­ła cie­ka­wie i gniew­nie ra­zem.

– Je­stem, rzekł co­raz bar­dziej zdzi­wio­ny mło­dzie­niec, Gu­staw G…. Przy­by­łem pie­szo ze sta­cyi Miast­ko­wa, do­kąd zno­wu przy­je­cha­łem pocz­tą z War­sza­wy, ra­zem z moim ko­le­gą Eu­gen­ju­szem, bra­tem pani, je­że­li się nie mylę…..

– A gdzież jest Eu­gen­jusz? za­wo­ła­ła pod­no­sząc się z ży­wo­ścią.

– Brat pani po­szedł przez ogród do domu, mnie za­le­cił udać się go­ściń­cem; był to umó­wio­ny fi­giel, ja­kaś we­so­ła nie­spo­dzian­ka dla pań… kom­po­zy­cyi Eu­gen­ju­sza. Mi­mo­wo­li, wierz mi pani, przy­sta­łem na jego po­myśl; wi­dzę te­raz że przy­niósł nie­szczę­ście, jak każ­da rzecz do któ­rej w ży­ciu przy­ło­ży­łem rękę.

– Ach! To pan pew­nie jest na­uczy­cie­lem do mo­ich bra­ci?

– Tak pani.

– Nie­zła re­ko­men­da­cja! Na sa­mym wstę­pie o mało mnie nie za­bi­ła pań­ska nie­roz­trop­ność; Któż bo zno­wu po­ka­zu­je się w ten spo­sób przed ko­niem? Mu­sisz pan być bar­dzo nędz­nym jeźd­cem.

– Da­ru­je pani, rze­cze ob­ra­żo­ny to­nem Hen­ry­ki kor­re­pe­ty­tor, Eu­gen­jusz uwia­do­mił mnie że na na­uczy­cie­la nie na be­rej­te­ra po­trzeb­ny ta je­stem. W każ­dym ra­zie, oświad­czam pani że ser­decz­nie ża­łu­ję wy­pad­ku któ­re­go by­łem mi­mo­wol­ną przy­czy­ną. Wierz mi pani….

– Ależ wie­rzę, wie­rzę! Zo­sta­wi­łeś pan śla­dy swe­go żalu na mo­jej twa­rzy, wło­sach…. na suk­ni na­wet! Uwiel­bia­ła­bym szcze­rze li­to­ści­we ser­ce pań­skie, gdy­byś był ra­czył od­wró­cić się co­kol­wiek opła­ku­jąc smut­ną na­szą przy­go­dę.

Ostat­nie wy­ra­zy wy­rze­kła z uśmie­chem, któ­ry wy­tło­czył dwa ro­skosz­ne doł­ki na oży­wio­nych już li­cach.

Gu­staw wi­dząc uśmiech Hen­ry­ki, ośmie­lo­ny uśmiech­nął się tak­że, ale w głę­bi tej we­so­ło­ści był żal; świe­że, szcze­re ser­ce mło­dzień­ca za­krwa­wi­ło się na myśl że ser­decz­ne łzy jego trak­to­wa­no jak zwy­czaj­ne pla­my, i to na li­cach, wło­sach i sza­cie mło­dej i ślicz­nej dziew­czy­ny!

– Mo­gęż mieć na­dzie­ję, rzekł śmie­lej, że pani ra­czy da­ro­wać mi winę?

– Pod pew­ne­mi wa­run­ka­mi tyl­ko, pa­nie G. I niech cię Bóg strze­że prze­stą­pić je kie­dy­kol­wiek!

– O! chciej pani wie­rzyć że pod­da­ję się im chęt­nie, cho­ciaż­by i naj­uciąż­liw­sze być mia­ły. Ja­kież wa­run­ki?

– Oto, nie za­prze­czysz pan gdy po­wiem za po­wro­tem do domu, że do­bro­wol­nie zsia­dłam z Abek-Beki i pu­ści­łam ją do staj­ni. Każ­dy ma swo­ję am­bi­cję, – do­da­ła wi­dząc po­dzi­wie­nie i za­wód ma­lu­ją­ce się na twa­rzy kor­re­pe­ty­to­ra. Ja chce ucho­dzić za do­brą ka­wa­le­rzyst­kę. Oj­ciec, Eu­gen­jusz i mama śmie­li­by się z mo­jej nie­zręcz­no­ści, bo na­ko­niec, do­bry jeź­dziec nie po­wi­nien stra­cić strze­mie­nia w żad­nym wy­pad­ku. Tak więc przy­znasz pan, że spo­tkaw­szy go w le­sie a ra­czej już na go­ściń­cu do wsi, pu­ści­łam klacz na­przód by to­wa­rzy­szyć pie­szo go­ścio­wi. Ro­zu­mie pan?

– Będę po­słusz­nym, cho­ciaż, wierz mi pani, je­stem pro­fa­nem w tym wzglę­dzie, i nie wi­dzę żad­ne­go po­ni­że­nia dla jeźd­ca któ­ry spa­da z prze­lęk­nio­ne­go ko­nia.

– A co pan naj­le­piej umie… pa­nie Gu­sta­wie?

– Kor­re­pe­ty­tor aż za­drżał sły­sząc imię swo­je w ustach Hen­ry­ki, od­po­wie­dział jed­nak po chwi­li na­my­słu:

– Ja, pani? Naj­le­piej umiem to, cze­go naj­wię­cej uczo­no mnie w ży­ciu: Cier­pieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: