Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Las, 4 rano - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Las, 4 rano - ebook

Prosta historia o człowieku skazanym na miłość

Mówi o sobie First, bo nie tylko jako pierwszy zakopał w ziemi walizkę z garniturem od Armaniego i żywił się jagodami przez dwa tygodnie, ale też pierwszy „strzelał sobie w łeb trzy razy i się nie zabił”.

Kim jest i przed czym ucieka? Z jakich powodów odwrócił się od świata i zamieszkał w lesie? Kim jest małoletnia Jadzia, która pewnego dnia przychodzi do ziemianki z życzeniem, by się nią zaopiekował?

Długo nie zapomnicie tej osobliwej pary – mistrza i uczennicy, stawiających czoło Złu natury ludzkiej i bezinteresownej, choć nie mniej groźnej Wspaniałości przyrody, w poszukiwaniu spokoju ducha i choćby namiastki szczęścia. Czy może nią być… sztuczna plaża z lampą zamiast słońca, pełna kolorowych pluszaków, wyzbieranych na śmietnisku?

Nowa powieść twórcy filmów „Jańcio wodnik” i „Jasminum” oraz książek „Egzamin z oddychania” i „Dwanaście słów” uwodzi klimatem przypowieści filmowych, niepodobnych do żadnych innych. Oryginalni bohaterowie zanurzeni w świecie tyleż pięknym, co prozaicznym i okrutnym, na długo zostają w pamięci.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-044-4
Rozmiar pliku: 922 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wiedziało o nim kilka osób: policjant z posterunku w Rudniku, leśniczy Niemyski, pani Glonek z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej, ksiądz Mendel z Łaznowa, oraz kurwa Natasza ze śmieciowiska przy szosie. Ta ostatnia miała o nim zdanie lepsze niż inni, ale też znała go lepiej. W swoim czasie był jej klientem, płacił za usługi, a kiedy zabrakło mu pieniędzy, przenieśli znajomość na inną płaszczyznę; on przynosił jej książki, ona czytała w chwilach wolnych od pracy.

Reszta nie była nim specjalnie zainteresowana; kto musiał, odnotował w dokumentach jedną, najwyżej dwie służbowe wizyty w lesie, każda z próbą przywrócenia dziada społeczeństwu, rozmową, zdziwieniem rozległością poglądów (prawdę mówiąc, zrozumiał je tylko leśniczy Niemyski, bo patrzył na drzewa, a to dawało rozum) oraz z kilkoma zdaniami podsumowania, zwykle opisującymi sprawę jako beznadziejną. W notatce pani Glonek pojawiła się dodatkowo próba diagnozy społecznej, historyczno-przyczynowej, ale i to nie utrzymało uwagi przy obywatelu z lasu. Przepadła, jak przepada wszystko, co ponad normę, pożyteczną płaskość i święty spokój. Jednak zapis został i wart jest przytoczenia.

Jadwiga Glonek, starszy inspektor GOPS w Rudniku.

Notatka służbowa z lustracji w terenie

Obywatel Dziad z lasu (nazywany tak potocznie, danych personalnych nie ustalono), mężczyzna, lat około sześćdziesięciu pięciu, mocnej budowy ciała, wzrost sto osiemdziesiąt centymetrów, karnacja ciemna, szatyn, włosy gęste, bez widocznej siwizny, oczy niebieskawe, wypalone. Zamieszkały w ziemiance ogrzewanej piecykiem żeliwnym, bez stałego źródła utrzymania, bez rodziny, z kotem, psem i oswojoną kuną leśną. Dziwak z zaburzonymi poglądami, ofiara przemian społecznych i przyśpieszenia cywilizacyjnego. Utrzymuje dwuznaczne kontakty z prostytutką pracującą przy szosie, nieopodal miejscowości Rudnik. Żywi się owocami leśnymi i mięsem nielegalnie upolowanej zwierzyny. Odmawia pomocy, nie przyjmuje paczek z Caritasu (próbę wręczenia paczki podjął dwukrotnie ksiądz Mendel z parafii w Łaznowie). Osobnik ponury, z atrofią emocjonalności wyższej, nie do objęcia pomocą GOPS-u, ale też – jak się wydaje – żadną inną (w tym psychologiczną). Na zdrowie nie narzeka, lekarstw nie przyjmuje.

Mądre słowa umieściła w notatce służbowej córka pani Glonek, studentka socjologii i psychologii społecznej na uniwersytecie. Wójt skreślił słowo „atrofia” jako nieużyteczne i na tym się skończyło.

Inny aspekt poruszył w swojej notatce policjant z posterunku w Rudniku. Miał sprawdzić poziom zagrożenia dla porządku publicznego, sprawdził, określił jako „umiarkowany”, interwencję opatrzył numerem i kilkoma zdaniami osobistego komentarza. Ten nijak nie chciał się zgodzić z rozpoznaniem pani Glonek, ale przecież każdy człowiek patrzy, jak umie.

Jerzy Szarmak, młodszy aspirant,

Posterunek Policji w Rudniku, notatka służbowa

z Interwencji terenowej nr 123/PG/13

Z lustracji oraz ze znajomości natury ludzkiej wynika, że obywatel Dziad nie stanowi zagrożenia dla siebie ani dla otoczenia, tym bardziej że otoczenie jest leśne, ustronne, powstrzymujące od stałych kontaków ze społecznością lokalną oraz innymi osobami (sezonowo zdarzają się kontakty ze zbieraczami runa leśnego). Obywatel jest uczuciowy, chodzi zamyślony, mówi do siebie, utrzymuje, że rozmawia z przyrodą, do kłusownictwa nie przyznaje się. Nie znaleziono wnyków, sideł ani innego sprzętu do nielegalnych polowań. Pouczono o obowiązku przestrzegania przepisów przeciwpożarowych, przyjęto deklarację ostrożności w postępowaniu.

Ksiądz Mendel nie sporządził notatki, za to poświęcił nieszczęśnikowi kilka dobrych słów z ambony, z których najlepsze – „miłość” – powtórzył cztery razy. Paczkę z odzieżą oraz słodyczami przekazał biednym.2

Patrzył na nią tak, jak się patrzy na kurwę: rzeczowo i bez współczucia. Liczył, ilu ją mogło dzisiaj mieć.

– Mogło ich być ośmiu – ocenił (mówił szeptem, dbał, żeby głos zostawał przy nim, ale adresował słowa do niej, udając, że to prawdziwa rozmowa). Nie chciał, żeby go kurwa usłyszała. – Usłyszy i będzie jej smutno. Po co ma być jej smutno? – (Znał odpowiedź; smutek jest dla smutku, a radość nie istnieje).

Chował się za drzewami, w szarej okolicy, w lesie posadzonym pod linijkę, zasłaniającym elektrownię i inne wstydliwe rzeczy. Dzień się właśnie kończył (zima przełamana wiosną, marzec u schyłku, pogoda byle jaka, powietrze przesiąknięte wilgocią i przygarbieniem. Chujówka).

Dobiegał siedemdziesiątki, ale nosił się poniżej wieku: kolczyk w uchu, łysy dziadowski łeb (od zeszłego lata golił głowę brzytwą, codziennie), palto na grzbiecie, na nim jeszcze jedno palto, rękawiczki wełniane, buty z cholewkami, plecak zielony, harcerski, i dowiązywany osobno kaptur. Czerwony, z nylonowym sznurkiem. Wyglądał jak łyżwiarz z obrazu, jak breuglowski wtręt – niezrymowany, samotny, rozrzucony we fragmentach po całej malaturze.

Wkurwiony przestępował z nogi na nogę.

Nata przechadzała się po drugiej stronie drogi. Nic specjalnego; kurwa przydrożna, ani ładna, ani brzydka, wciśnięta w krótkie różowe futerko, błyszczące legginsy i kozaki. Urzędowała na zaśmieconym placu, przy kontenerach (dwa szare psy lustrują reklamówki, zżerają co popadnie, Nata rzuca im batonika).

Zadzwonił telefon, wyjęła go ze śmiesznej torebki, szminka wypadła na asfaltówkę. W słuchawce jakiś głosik piskliwy, krótka rozmowa, w niej „tak”, „nie”, „dzisiaj”, „na pewno”. I „jeszcze nie wiem” powtórzone trzy razy, a na koniec „kocham cię bardzo”.

Podjechało czerwone auto, stary opel, w nim dwóch z elektrowni. Zapytali o cenę, coś im nie odpowiadało, może wiek (Nata wyglądała na starszą niż jej koleżanki, mogła mieć jakieś trzydzieści jeden, dwa), bo kręcili głowami i nadymali czerwone od podniecenia policzki. Zeszła z ceny, wjechali do lasu, w głąb drogi odrastającej od asfaltówki.

Dziad zgłodniał. Usiadł na skarpie, wyjął z plecaka kanapkę zawiniętą w papier, odwinął. Poprowadził wzrokiem przejeżdżające auto, potem drugie (zatrzymało się, kierowca opuścił szybę, wyrzucił przez okno śmieci, spłoszone psy najpierw uciekły, potem podeszły do reklamówek, obwąchały, nie znalazły nic dla siebie).

– Ośmiu i tych dwóch z czerwonego auta. Razem dziesięciu – uzupełnił rachunek.

Kiedy czerwony opel odjechał, Nata wysikała się za kontenerem, przepłukała usta wodą mineralną, zapaliła papierosa. Dziad ruszył w jej kierunku. Nie chciał już czekać.

– Przeczytałaś?! – krzyknął z daleka.

Podskoczyła ze strachu.

– Stoisz za tą drogą jak wyrzut sumienia. Nie stój tak, bo... się boję. I nie patrz na mnie jak ojciec – warknęła.

Wkurzyła go od pierwszego słowa. Szczekliwa suka. Koleżanka śmietnikowych kundli. Jeden szary, drugi bury. Szarek i Burek. Robią byle co, żrą byle co, srają gdzie popadnie. Głupie przydrożne kurwy.

– Nie patrzę jak ojciec.

– Patrzysz, patrzysz. Nie zaprzeczaj. Jak zaprzeczasz, to jakbyś się jeszcze bardziej przyznawał.

Opuścił łeb. Zapomniał, co miał powiedzieć.

– Bo się o ciebie martwię jak... ojciec – wydusił bez namysłu i zaraz pożałował.

– I z tego zmartwienia mnie bzykasz?

– To było kiedyś. Dwa lata temu...

– Rok – przypomniała.

– Rok, dwa... W każdym razie... dawno. Ustaliliśmy, że nie będziemy o tym rozmawiać.

Na to tylko czekała. Uśmiechnęła się wyrozumiale, jak nauczycielka.

– Ustaliliśmy? Sam ustaliłeś. Ale przecież... rozumiem, kłopoty. Co drugi klient z tym przyjeżdża. A ja... jak pielęgniarka... Temu pigułkę, tamtemu dobre słowo, innemu... rączka. Z tobą też sobie poradzę. Powiedz tylko kiedy.

Zaczerwienił się jak chłopiec.

– To już za mną. Teraz mam inne sprawy.

– Jakie?

Nie odpowiedział. Co ją to obchodzi? Każdy ma jakieś sprawy tylko dla siebie.

– Tajemnica. Moja, własna, i nic ci do tego. Przeczytałaś?

Westchnęła, sięgnęła do torebki, wyciągnęła zwiniętą w rulon książczynę.

– Przeczytałam... połowę. Można powiedzieć, że tego mistrza zaliczyłam, ale na Małgorzatę zabrakło mi siły. Za dużo opisów. Takie... w chuj niekonkretne – wykrztusiła i z ulgą podała książkę.

Schował skarb do kieszeni, zmarszczył czoło, pociągnął nosem jak cham.

– Dobra książka nie może być pisana samym behawiorem, jak te współczesne gówna.

– Czym nie może?

– Behawiorem, no... że się dzieje i tylko to. I akcja ciągle, kurwa, akcja... to zrobił, tamto zrobił, wstał usiadł, wyszczał się... zdarzenie za zdarzeniem, jak w pociągu pośpiesznym.

– No, jak w życiu. Ja bym wolała taką książkę – wyznała naiwnie.

– Taką książkę to ty masz tu, przy drodze. Nie chcesz czytać czegoś lepszego?

Zaskoczył ją. Spodziewała się innych słów. Opuściła głowę zawstydzona.

– Nie mów tak. Myślisz, że bym nie chciała innej pracy?

– To ją znajdź.

– Znajdź, akurat.

Nagle wpadła na myśl ożywczą. Postanowiła ją od razu wypowiedzieć, bo już nie miała siły się tłumaczyć.

– No dobrze, znajdę, ale kto cię będzie wtedy karmił? Zdechniesz z głodu jak leśny dziad. Jak menel z przytułku.

Zesztywniał. Nie mógł uwierzyć, że z jej ust padły te słowa. A ona sięgnęła po płócienną torbę zawieszoną na drzewie i spokojnie zaczęła wyliczać:

– Chleb pszenny, żytni i bułka z przedziałkiem. Do tego ser żółty wędzony, kiełbasa krakowska, trzy tygodniki sprzed tygodnia, dwa banany i sporo zwierzaków.

Otworzyła torbę, pozwoliła zajrzeć do środka. Zobaczył żywność i kilka pluszowych maskotek: żyrafę, szczurka, biedronkę w kropki.

– Do mnie się przytul. Po co ci pluszaki? – dokończyła przymilnie, związała uszy torby różową prezerwatywą, podała dziadowi.

– Przytulam się, do kogo chcę. Nie twoja sprawa – odburknął.

– Ale restauracja pod chmurką i sklep wielobranżowy to już moja sprawa, tak? Od trzech lat selekcjonuję odpadki jak wzorowa obywatelka, odkładam na bok towary luksusowe... Pamiętasz czarny kawior i pół butelki szampana Noble Cuvee?

– Nie „cuwe”, tylko „kuwe”, debilu. Odgazowane gówno. Ja piję whisky single malt. Może być Glenfiddich.

– Ale pamiętasz?

– Pamiętam – przyznał niechętnie.

– A widzisz.

– No i co z tego? Czego to dowodzi?

– Troski, przywiązania, współodczuwania. Tej tam... omnipotencji...

– Empatii – poprawił głupią.

– Empatii, sratii i dupatii. Tego, że o tobie myślę. Obchodzisz mnie jak własne dziecko.

– Nie masz dziecka.

– Ale mogę mieć! – krzyknęła i rozpłakała się w sekundę.

Rozmowa była skończona.

– Idę do domu.

– Idź, gdzie chcesz.

– Chcę iść do domu.

– To idź. Czego stoisz, dziadu?

– Nie gniewaj się na mnie, Nata. Nie chcę jeszcze jednego poczucia winy. Wystarczą mi te, które już mam.

– Nie gniewam się. Klepnij mnie w tyłek, jak nie wierzysz.

Klepnął ją w tyłek. Podskoczyła, załopotała rzęsami.

– Nie stać pana na mnie. Proszę odjeżdżać i nie wracać bez tysiąca dolarów.3

Poszedł do siebie. Dzień powlókł się za nim. O czymś gadali po drodze, ale to nie były ważne sprawy. Takie tam... błahostki leśne. Miała pięć lat, pisała list do Mikołaja – ta mała, o której myślał. Dużo czerwonych literek na kartce w kratkę. Prosiła o „pokuj na świecie”. „U” nie musiało być kreskowane, bo nie było ważne. „I żebym nie była taka chciwa” – prosiła też głupka z brodą. Spełniło się to drugie, czyli połowa życzeń. Nie chciała zabawek, domków dla lalek, sukienek i płaszczyków. Nie chciała też wróżek, czekolad, pierników, komputera dla dzieci ani wyjazdu do Disneylandu. „Pokuj” był jej potrzebny i sprawiedliwość na świecie. Dla ojca, matki i innych dzieci. Najwyżej parę pluszaków – zajączka, tygrysa, osła i prosiaczka. List opieczętowała kwiatkiem: czerwony środek, płatki żółto-czarne, łodyżka, dwa listki.

Szedł i sapał, schodził w doły leśne, wspinał się na skłony. Mijał drzewa stojące, świerki, sosny, graby, buki i dęby. Płakał. Zmierzch spadł mu na grzbiet jak wrona.4

Dom wyłonił się zza pagórka: ziemianka wykopana w leśnym ostępie, oszalowana żerdziami, opatulona liśćmi jak szalikiem.

Nie była wilczym dołem z zapadnią. Wyglądała raczej na kraj odludka, z granicami narysowanymi wyraźnie i twardo. Miał tu kurhan mieszkalny, wpasowany między drzewa, otoczony palisadą z żerdzi, półkole klatek wrastających w ścianę domu, dwie linie drutu z kolorowymi szmatkami do odstraszania lisów, wychodek drewniany, ścieżkę wydeptaną od drzwi, przechodzącą w kolisty trakt, łączący kilka ważnych miejsc: drewutnię (pieniek, siekierka, piła, klin stalowy do rozłupywania drewna), pralnię (blaszana wanna, tarka, dwa wiadra cynowe, sznurek), komórkę z narzędziami (szpadel, łopata, grabie, skrzynka z młotkami, gwoździami, obcęgami, zwoje drutu, kilka akumulatorów samochodowych, agregat, kanister z paliwem), oprawialnię (stół do oprawiania zwierzyny, ramki do rozpinania skóry), wędzarnię (beczka blaszana, palenisko z szamotowych cegieł, kanał dymny zakryty bukowymi łupkami). W otoczeniu domu panował porządek, rzeczy przywleczone ze świata miały swoje miejsca; butelki przy butelkach, skrzynki przy skrzynkach, garnki przy garnkach. Z rury wychodzącej z ziemianki snuł się białawy dym.

Doszedł do przesmyku w płocie, rozglądając się przy tym uważnie, wypatrując na ziemi śladów zwierząt i ludzi. Nic nie znalazł, sięgnął po kij, wetknął go w kupę liści. Szczęknęła stal i spod liści wystrzeliła w górę pułapka – dwie stalowe ramki napięte hartowanymi sprężynami. Kij pękł jak zapałka.

Otworzył drzwi kluczem wyłuskanym ze skrytki za ościeżnicą. Wnętrze okryte było półmrokiem. Pchnął okienko, rozchylił okiennice, wiatr zakręcił dymem w izbie. Do stóp przypadła mu Bańka, niewielka suczka z podpalanymi na żółto bokami, druga była Marynia, kuna leśna z pomarańczowym krawatem na piersi. Kot Wania nie zareagował wcale. Podniósł tylko czarny łeb, łypnął żółtym ślepiem i na powrót zapadł w sen.

Pogłaskał stworzenia, rozdał łaski powściągliwie, rzucił na podłogę garść herbatników. Zjadły bez narzekań.

Wnętrze ziemianki było przytulne, urządzone przemyślnie i ze smakiem. Pod sklepieniem oszalowanym wikliną wisiała kratownica z drążków, na niej haki stalowe służące za szafę, spiżarnię i magazyn. Wisiały tu ubrania, torby skórzane, płócienne i plastikowe, pojemniki różnych kształtów i przeznaczenia. Ta część mieszkania wyglądała jak cechownia w kopalni. Brakowało tylko górniczych kasków i karbidówek.

Dom podzielił na sektory: sypialny, kuchenny, pracowniany i... wypoczynkowy. Meble sklecił z części innych mebli, zbił, skręcił, powiązał postronkami, ozdobił detalami z antyków. Nie brakowało w nich wtrętów snycerskich, intarsji czy nawet inkrustacji z macicy perłowej. Rozumiał detal, potrafił się weń wczuć i docenić. Wiedział, że przez dobry szczegół przemawia całość, więc bez zazdrości cytował dawnych rzemieślników w swoich dziwacznych wyrobach. W kuchni miał kredens, wodniarkę z miską i wiadrem, w sypialni łóżko z ciężkim baldachimem, obok stół, fotel, na podłodze wypłowiałe chodniki i dywany.

Dołożył drewna do żeliwnej kozy, splunął na rurę, ślina z sykiem zamieniła się w parę. Chciał teraz zjeść kolację, żeby po niej, z pełnym brzuchem, zabrać się do rozpakowywania torby przyniesionej z kurewskiego placu. Ale nie wytrzymał. Sięgnął po nią, wysypał na stół całą zawartość. Chleb trafił do chleba, ser do sera, zabawki do zabawek. Z tych ostatnich nie był specjalnie zadowolony.

– Same maluchy... Już dość mam takiej drobnicy. I nic oryginalnego, no może biedronka. Ale poza nią? Ile można mieć Kubusiów, Guciów, Filipów i Kłapouchych? – mruknął. – Do tego brudne wszystkie. Wszystkie – powtórzył, jakby nie chciał wskazać ani jednego dziecka, ani jednej małej rączki, która dobrze obeszła się z zabawką.5

Nata kończyła kurewski dzień. Stała na placu, pod światłem lampy sodowej, czekała, aż Boria policzy pieniądze. Rusek liczył i liczył. Siedział w białym bmw, ślinił palec, przekładał banknoty. Na koniec kiwnął głową na znak, że rachunek się zgadza. Otworzył drzwi z drugiej strony. Wsiadła. Odliczył kilka banknotów, podał Nataszy, odjechali.

Dzień zgasł za oknem. Dziad zapalił lampę naftową, wyczyścił szkło gazetą, założył na kapturek. Izba uczepiła się lichego światełka. Marynia wyczuła chwilę, wskoczyła na kolana, wyprężyła grzbiet. Zaraz miała ruszyć na łowy, przytulić się do mroku, przepaść w lesie aż do świtu. Człowiek to wiedział, więc wyszeptał do ucha zachęcające słowa. Spojrzała z miłością, wspięła się po ścianie, zniknęła w swoim nocnym przełazie.

Usiadł do kolacji. Położył na stole batystową serwetkę, deskę do krojenia, chleb, kilka kawałków żółtego sera, jabłko, pomidora. Odkroił grubą kromkę, podzielił ją na dziewięć sześciennych kostek, podobnie uczynił z serem i jabłkiem. Sięgnął po pomidora, ale zaraz odłożył go na stół. Zawiesił rękę nad chlebem i... zamarł. Zagubił się w rytuale. Zapomniał, co miało być pierwsze i z jakiego powodu. Wstał, wierzchem dłoni zmiótł jedzenie ze stołu. Poleciało na podłogę, ku wielkiej uciesze Bańki. Zebrała ser i chleb do ostatniego kawałka. Jabłkiem pogardziła.

Marynia biegła między drzewami. Zimowa sierść przerastała jej palce, więc bieg był cichy i nadziemny. Wiedziała, dokąd zmierza. Człowiek był smutny, musiała go rozweselić. Znała miejsce z pluszową zabawką ładniejszą od tych, które dała mu kobieta ze śmieciowiska. To było niedaleko od domu, na sosnowym wzgórzu, za bobrowym rozlewiskiem i stawem. Nie musiała sprawdzać drogi, znała ją na pamięć, a do tego żywiczny zapach miejsca prowadził ją jak po sznurku. W lewo, na pień świerka, górą po gałęziach, skok obok puszczyka, w dół po dębowym pniu, po grzbietach śpiących dzików, dalej prosto, przy myśliwskiej ambonie i paśniku dla saren. Zeskoczyła na psi trakt wiodący wzdłuż rzeczki, pobiegła przez mostek, minęła jeża z rodziną, wspięła się po omszałym skłonie, wdrapała na pień sosny.

Wiewiórka akurat łuskała szyszki. Nawet pomyślała o ucieczce, ale zanim myśl uruchomiła łapy, kuna już siedziała na jej grzbiecie i wgryzała się zębami w gardło. Trzasnęły kostki szyjne, krew spłynęła do gardła. To odebrało rozum tumakowi. Zwierzę w jednej chwili zapomniało o człowieku. Porzuciło ostrożność, zmiażdżyło czaszkę przeciwnika, rozpruło jego brzuch. Kiedy wnętrzności wypadły na zewnątrz, kuna zanurzyła pysk w parującym kłębowisku.

Księżyc wyszedł zza chmury. Promyk światła przeszył dziuplę. Był srebrny, ale zawierał w sobie czerwony, niepokojący osad. Marynia zastygła w bezruchu. Daleko w dole zobaczyła staw ujęty w koliste obramowanie, w nim bobra przedzierającego się przez mgłę z gałęzią osiki w pysku. I jego zatrzymało dziwne światło. Stanął lis, borsuk i szczur wodny. Coś się stało w świecie, jednak żadne z nich nie wiedziało co.

Dziad nie zauważył niczego. Leżał w łóżku z kotem Wanią. Wyglądał na zadowolonego z siebie.

– W lesie jest noc, a my tu mamy taką porę dnia, jaką chcemy, Wania. Mamy ciepłe, spokojne, proste życie. Lubię proste życie i... proste jedzenie. Owszem, jadłem langustę w Cannes, homara w Londynie, mięso węża w Sajgonie, piłem krew żółwia w Tajpej i ryżową whisky w Laosie, ale to wszystko bez znaczenia. Urodziłem się do bycia prostym człowiekiem. Drwalem, mnichem, ogrodnikiem, albo... dziadem z lasu. Nie udało mi się przez pierwszych pięćdziesiąt lat życia, więc próbuję teraz. Ale chyba zapomniałem, jak to się robi. Staram się, Wania, naprawdę. Wypowiadam proste słowa, jem proste posiłki, wykonuję nieskomplikowane czynności... Nawet myśli próbuję układać według kilku najprostszych sposobów. Tylko że to trudne jak cholera. Gówno, Wania. Jebane kocie gówno. Nie, kota nigdy nie jadłem. Nie mógłbym, podobnie jak psa. Nie bój się.

W nocy miał kilka złych snów. Nie jeden, jak zdarza się ludziom – nawet najczarniejszy, najbardziej smolisty – ale kilka: siedem, osiem. W każdym z nich przedzierał się nagi przez miejsca pełne ludzi. Wystawiony na widok, z obwisłą dupą, udami bez mięśni. Miejsca się zmieniały, ludzi przybywało, a on nigdzie nie mógł się ukryć. Na szczęście zapomniał wszystkie, zanim się dośniły.6

Obudził się o piątej rano. Las mroczył nieobudzony i milczał w oczekiwaniu na światło. Bańka przysunęła się do pieca, Wania przelazł na drugą stronę łóżka. Nikomu nie chciało się wstawać. Jemu też. Miał w planie powolne przyklejanie się do dnia: nieśpieszne wstawanie, mycie twarzy, rąk i nóg, golenie głowy, jedzenie śniadania. Dla każdej czynności zamierzał znaleźć najprostszy wyraz. Zastanawiał się na przykład, ilu użyć ruchów, by najprościej pokroić chleb.

– Trzy. Najmniej trzy, najwięcej... pięć. Naostrzę nóż przed śniadaniem – odezwał się jak idiota. – Albo ubieranie się... Nogi na podłogę raz, wstawanie, sięganie po spodnie dwa, wciąganie nogawek trzy, cztery, zapinanie rozporka pięć, potem pasek sześć, siedem, osiem... Potem mycie rąk i twarzy: sięgam po wiadro raz, nalewam wody do miski dwa...

Przestał liczyć. Wiedział już, że wszystko będzie inaczej. Jakaś przemożna siła pchała go ku szosie. To, co go obudziło, było jej częścią.

– Wielkie rzeczy... Odwiedzę ją dzisiaj, a nie za tydzień – mruknął.

Mył, golił się i jadł szybko, zrobił herbatę do termosu, podrzucił parę bierwion do piecyka, nakarmił Bańkę i Wanię. Wypuścił zwierzęta na dwór, przywołał je zaraz, zamknął drzwi, schował klucz za ościeżnicą. Z lasu nadbiegła Marynia. Otarła się o nogi dziada, ale nie spojrzała w oczy. Pyszczek miała okrwawiony, nie zdążyła się wylizać. Zauważył to od razu.

– Kogo dzisiaj zabiłaś, Marynia? Zostawiłaś dzieci bez matki czy może odwrotnie? Nie wiesz? Dobrze, że nie wiesz. I dobrze, że się najadłaś. Pilnuj domu, kuno leśna.

Nie gadał już więcej. Rozpiął stalową łapkę, zabezpieczył haczykami, schował w kupce liści. Ostrożnie uwolnił sprężyny. Poszedł.7

Szło mu się dobrze i bez bólu. Przez chwilę pomyślał nawet, że się cieszy, ale zuchwałość tej myśli go poraziła. Przyśpieszył.

Przy szosie pojawił się godzinę przed nią.

Zaczynała około dziewiątej, na wpół śpiąca, licząc na kierowców wracających z porannych dostaw. Zawsze trafił się jakiś piekarz, cukiernik albo pracownik elektrowni, który szybkim numerkiem chciał zatrzeć upokorzenia doznane od tłustej żony, głupich dzieci czy wkurwionego szefa. Nic nie robiło na to lepiej niż wykrzywione rozkoszą usta kurwy.

Dziad usiadł na pieńku, sięgnął do plecaka, wyjął termos z herbatą, ogrzał dłonie, napił się. Był podniecony. Od ośmiu lat utrzymywał kontrolę nad swoim życiem; mieszkał tam, gdzie chciał, robił to, co chciał, sam wybierał sobie przyjaciół (Bańka, Wania, Marynia), ubierał się, a nawet jadł i pił po swojemu. Dowód osobisty, paszport oraz inne dokumenty zakopał w ziemi. Przybliżał się do wolności krok po kroku. To prawda, nie panował jeszcze nad paroma rzeczami, umykały mu, chowały się nieposłusznie w zakamarkach pamięci, ale miał już pomysły, jak temu zaradzić. Metodą miało być unieważnienie. Unieważni nieposłuszne myśli innymi myślami, przykryje nimi jak ziemią, pogrzebie. Wszystko mu się ostatnio udawało, uda się i to. A ten drobiazg, to błahe odstąpienie... Nic groźnego.

– Miałem nawet kochankę i nic to nie zmieniło – odezwał się nagle i zarechotał. – Miałem kochankę... – powtórzył i aż pokręcił głową z niedowierzaniem.

Miał kochankę, Natę ze śmieciowiska. Kurwę pół ładną i pół mądrą. Rzucił ją, kiedy zaczęła zadawać zbyt wiele pytań. Nie, nie zakochał się. Do tego było daleko. Ale musiał się teraz przyznać, że to myśl o niej obudziła go o piątej rano.

– Przyznaję się! – krzyknął. – Obudziła mnie myśl o tobie, kurwo! Ale to żadna miłość. Miłości nie ma i nie będzie. Będzie... spokój. Jestem już o krok od tego.

Zamilkł, gdy usłyszał zbliżające się auto.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: