Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łaskawszy niż samotność - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
16 września 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Łaskawszy niż samotność - ebook

Moran, Ruyu i Boyang mieszkają w jednej kamienicy i chodzą do tej samej szkoły. Niefrasobliwe życie nastolatków odmienia wypadek: ich koleżanka Shaoai zostaje otruta. Choć dziewczynę udaje się częściowo odratować, cień podejrzenia pada na każde z dzieci. Tajemnicza zbrodnia jednak nie zostaje wyjaśniona. Drogi Moran, Ruyu i Boyang rozchodzą się, ale każde z nich nie może zapomnieć i  płaci dług przeszłości.

Łaskawszy niż samotność to prowokacyjna opowieść o naturze ludzkiej, w której wszystkich łączy subtelna nić losu i nikt nie zostaje bez winy. Być może drogą jej odkupienia jest miłość, lecz tylko nieliczni potrafią się na nią zdobyć, odrzucając łatwość niepamięci i samotności. To także hipnotyzujący, czerpiący z chińskich opowieści obraz życia, w którym przeszłość wypala niezmywalne piętno na teraźniejszości i przyszłości człowieka.

Yiyung Li została uznana za jedną z najlepszych młodych pisarek amerykańskich i jest zdobywczynią nagrody Hemingway Foundation/PEN Award.

"Proza Yiyun Li jest pozornie spokojna, lecz pod tym spokojem kryją się smutek, ból i tragedia trzech osób, wtrąconych w osamotnienie za sprawą wspomnień z przeszłości. To wyjątkowa powieść i można śmiało rzec, że Yiyun Li wyrosła na jedną z czołowych amerykańskich pisarek." Salman Rushdie

"To kapitalna, mroczna i piękna książka. Yiyun Li pisze z głęboką i bolesną wnikliwością o bohaterach, którzy próbują wyjałowić, znieczulić, a nawet porzucić własne serca, by się uodpornić na ból, który niosą samotność i płonna nadzieja. Pod koniec książki czytelnik czuje, że jego własne serce także zostało obnażone – stało się delikatniejsze i czulsze dzięki tajemniczej i kunsztownej powieści Li." Paul Harding

"Li to modernistka. Napełniła tradycyjną formę świeżym i surowym pięknem. Jej powieść jest przeszywająca, czysta i mądra." Mona Simspon

"Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam powieść tak surową i elegancką, a zarazem tak precyzyjną. Losy bohaterów są głęboko naznaczone tragedią z dzieciństwa, lecz Li nie wybawia ich umęczonych dusz. Ta powieść jest jak światło reflektora, wdzierające się w każdy ciemny zakątek psychiki bohaterów i naszej. Ja nie potrafiłam odwrócić wzroku." Ayanna Mathis

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-155-7
Rozmiar pliku: 800 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Boyang sądził, że ludzie w żałobie stają się mniej tuzinkowi. Poczekalnia w krematorium niczym się jednak nie różniła od innych miejsc: każdy klient chciał być obsłużony w pierwszej kolejności i podejrzewał, że pozostałym udało się wytargować lepsze warunki, trochę jak na bazarze albo na giełdzie. Jakiś mężczyzna odepchnął Boyanga ramieniem, sięgając po plik identycznych formularzy. Przecież masz tylko jedno ciało do spalenia – pomyślał Boyang, śmiejąc się pod nosem, a tamten wściekle na niego łypnął, jakby uważał, że utrata bliskiej osoby daje mu szczególne przywileje.

Jakaś kobieta w czerni weszła szybkim krokiem, rozglądając się za białą chryzantemą, którą upuściła. Stary rejestrator popatrzył, jak przypina sobie kwiat z powrotem do kołnierza, i uśmiechnął się do Boyanga.

– Nie rozumiem, po co tak pędzą – powiedział, kiedy Boyang wyraził mu współczucie z powodu przykrości, które tamten musiał znosić. – I tak dzień w dzień. Zapominają, że komu spieszno do słodkich owoców życia, temu i umrzeć pilno.

Boyang zastanawiał się, czy rejestrator (którego każdy chciałby spotkać jak najpóźniej, a kiedy już go spotka, zawsze będzie miał z jego osobą przykre skojarzenia) znajduje w tych słowach pociechę, a może i radość, bo przecież wie, że ci, co go źle traktują, wrócą za jakiś czas w chłodniejszej postaci. Na myśl o tym poczuł do starca sympatię.

Gdy urzędnik dopił herbatę, przejrzeli papiery dotyczące kremacji Shaoai: akt zgonu, w którym za przyczynę śmierci uznano niewydolność oddechową spowodowaną powikłaniami po ostrym zapaleniu płuc, pożółkłą kartę meldunkową z oficjalną pieczęcią unieważniającą i wreszcie dowód tożsamości. Rejestrator dokładnie sprawdzał dokumenty, nie pomijając dowodu tożsamości Boyanga, i stawiał ołówkiem maleńkie kropeczki pod cyframi i datami, które klient wpisał w rubryki. Boyangowi nasunęło się pytanie, czy urzędnik zauważył, że Shaoai była o sześć lat od niego starsza.

– Krewna? – spytał rejestrator, podnosząc głowę znad papierów.

– Znajoma – padła odpowiedź. W oczach starca mignął chyba cień rozczarowania, że interesant nie owdowiał w trzydziestym ósmym roku życia. – Chorowała dwadzieścia jeden lat.

– Na szczęście wszystko się kiedyś kończy – stwierdził starzec.

Trudno było odmówić słuszności tej ponurej sentencji. Boyang cieszył się, że odwiódł ciotkę, czyli matkę Shaoai, od pomysłu wizyty w krematorium. Nie zdołałby jej osłonić ani przed życzliwością, ani przed złą wolą tego obcego człowieka i byłby zakłopotany jej bólem.

Rejestrator kazał mu wrócić za dwie godziny, więc Boyang wyszedł do Ogrodu Wiecznej Zieleni. Shaoai wydrwiłaby rosnące w nim cyprysy i sosny – symbole wiekuistej młodości wokół krematorium. Wyszydziłaby smutek swojej matki i melancholijną zadumę Boyanga, a nawet własny żałosny koniec. Kto jak kto, ale ona umiałaby skorzystać z życia, gdyby nie zachorowała. Jej niechęć do ludzi bojaźliwych, tępych i zwyczajnych, jej nieubłagana ostrość; jaka szkoda, że ta klinga zardzewiała – nie po raz pierwszy pomyślał Boyang. Zbyt długo trwający rozkład sprawił tylko to, że tragedia stała się uciążliwością. Gdy śmierć uderza, dzieło unicestwienia udaje jej się najlepiej, jeżeli ofiara ginie od pierwszego ciosu.

Na szczycie wzgórza starsze drzewa strzegły mauzoleum o kunsztownej architekturze. W ich koronach sejmikowały ptaki – wrony i kawki. Były tak blisko, że Boyang mógłby trafić je szyszką, ale brakowało mu publiczności, która podziwiałaby ten chłopięcy wyczyn. Gdyby przyszedł tam z Coco, już ona by umiała roześmiać się na widok celnego strzału i udać, że jest pod wrażeniem, kiedy pokazałby jej ukryte w szyszkach orzeszki, choć w rzeczywistości mało ją interesowały tego rodzaju sprawy. Miała wprawdzie dopiero dwadzieścia jeden lat, ale zdążyła stracić ciekawość świata, jakby dość się nażyła. Pragnęła (może zbyt zachłannie jak na swój wiek, a może właśnie zbyt słabo) konkretnych wygód i materialnych dóbr.

W pawilonie na końcu ścieżki stało odlane z brązu popiersie mężczyzny. Boyang popukał w podpierające pawilon słupy. Wyglądały dość krzepko, chociaż drewno było nie najlepszej jakości, a wyblakła farba miejscami łuszczyła się, schodząc całymi płatami. Tabliczka oznajmiała, że pawilon ma niespełna dwa lata. Leżący w nim bukiet plastikowych lilii wydawał się raczej martwy niż sztuczny. Odkąd gospodarka ruszyła z miejsca, czas w Chinach zdawał się mknąć w nieprawdopodobnym tempie: wszystko, co nowe, szybko się starzało, a stare znikało, natychmiast popadając w zapomnienie. Nadejdzie dzień, kiedy także Boyang będzie mógł sobie pozwolić (jeśli zechce) na to, żeby nadano mu postać kamiennego lub metalowego popiersia, dzięki któremu on zyska pośledniejszego rodzaju nieśmiertelność, a ludzie będą mieli się z czego śmiać. Przy odrobinie szczęścia Coco lub jakaś jej następczyni mogłaby uronić nad jego grobem parę łez, opłakując może nie tyle świat bez Boyanga, ile własną strwonioną młodość.

Zza szczytu wzgórza wychynęła jakaś kobieta, lecz na widok Boyanga skręciła tak raptownie, że ledwo mignęła mu jej twarz, okolona chustą w czarno-biały wzór. Uważnie przyjrzał się czarnemu płaszczowi i kosztownej torebce na ramieniu, zadając sobie pytanie, czy to aby nie wdowa po jakimś bogaczu, a może, jeszcze lepiej, kochanka zamożnego nieboszczyka. Przez chwilę bawił się myślą, że mógłby ją dogonić i zamienić z nią parę słów. Gdyby się sobie spodobali, mogliby w drodze powrotnej do miasta zatrzymać się w którejś wiosce i wybrać schludną wiejską restaurację, żeby skosztować rustykalnych smaków: batatów pieczonych w wysokiej metalowej beczce, kury duszonej z rzekomo „ekologicznymi grzybami z miejscowej uprawy” oraz paru łyków mocnego trunku z jamsów, dzięki któremu z większą swadą opowiadaliby sobie różne historie i wydawałoby im się, że warto dłużej zasiedzieć się przy tym obiedzie. Po powrocie do miasta mogliby się znów spotkać lub nie, w zależności od nastroju.

Boyang wrócił do rejestracji o wyznaczonej porze. Rejestrator powiedział, że będzie niewielkie opóźnienie, bo jedna z rodzin uparła się osobiście wszystkiego dopatrzyć, aby uniknąć zanieczyszczenia.

– Prochami innego zmarłego? – zdziwił się Boyang, na co starzec uśmiechnął się i odparł, że jeżeli gdziekolwiek na świecie trzeba spełniać ludzkie życzenia, to właśnie w krematorium. – Subtelna branża – stwierdził Boyang, po czym spytał, czy ostatnio jakaś samotna kobieta nie przywiozła kogoś do kremacji.

– Kobieta? – powtórzył rejestrator.

Boyang zawahał się, czy mu nie podać jej rysopisu, ale po namyśle doszedł do wniosku, że z człowiekiem, który ma twarz budzącą zaufanie i łagodne poczucie humoru, lepiej obchodzić się ostrożnie. Zmienił więc temat i chwilę pogawędzili o wprowadzonych przez władze miejskie nowych przepisach w sprawie nieruchomości. Gdy rejestrator spytał go potem, czy chciałby zobaczyć szczątki Shaoai, zanim zostaną zmielone na pył (wyjaśnił, że czasem krewni wyrażają takie życzenie, a niektórzy chcą sami odebrać kości, żeby je z należytą starannością zamknąć w urnie), Boyang odrzucił propozycję.

To, że wszystko skończyło się właśnie w ten sposób, sprawiło mu ulgę, lecz była ona równie mało przekonywająca, jak blade słońce, które muskało tablicę rozdzielczą, kiedy jechał z powrotem do miasta. Wiadomość o zgonie wysłał mailem do Moran i Ruyu. Wiedział, że Moran mieszka w Ameryce, ale nie był pewien, gdzie się podziewa Ruyu – najprawdopodobniej też w Ameryce, a może w Kanadzie, Australii albo gdzieś w Europie. Wątpił, czy podtrzymały ze sobą kontakt; na komunikaty od niego ani razu nie odpowiedziały. Pierwszego dnia każdego miesiąca wysyłał osobne maile z wiadomością, a raczej z przypomnieniem, że Shaoai żyje. Nigdy nie pisał o raptownych pogorszeniach: raz doszło do niewydolności płuc i parokrotnie do niewydolności serca. Ograniczając informacje do minimum, oszczędzał sobie oczekiwania na odpowiedź. Shaoai za każdym razem uchodziła z życiem, uparcie czepiając się świata, który nie miał dla niej ani żadnych propozycji, ani miejsca, a Boyang dzięki tym swoim krótkim raportom zyskiwał poczucie trwania. Lojalność wobec przeszłości jest fundamentem życia, które ominęło człowieka zrządzeniem losu lub z jego własnego wyboru. Wytrwałość Boyanga pozwalała ocalić tę nienaruszoną możliwość. Milczenie obu adresatek było dla niego dowodem, że mu się to udało: skoro milczały tak niezłomnie, były widać równie lojalne jak on.

Kiedy lekarz stwierdził zgon Shaoai, Boyang nie poczuł żalu ani ulgi, tylko gniew; był zły, bo wyszło na to, że się mylił, bo odmówiono mu spotkania, do którego rościł sobie prawo: spodziewał się, że wszyscy troje (on, Moran i Ruyu) jako sędziwi staruszkowie, którzy przeżyli prawie do końca swoje doczesne życie, po raz ostatni zejdą się nad jeziorem własnej młodości. Moran i Ruyu mogłyby traktować ten przyjazd w rodzinne strony jako naturalne, choć niekoniecznie triumfalne epitafium. Boyang sprowadziłby na tę uroczystość Shaoai, a w jej obecności zgromadzone przez kilkadziesiąt lat zdobycze każdej z tamtych (małżeństwo, dzieci, kariera, majątek) wydałyby się śmiechu wartą kolekcją sknery. Najlepszym życiem jest to, którego się nie przeżyło, i tylko Shaoai miałaby prawo się szczycić, że dochowała wiary tej prawdzie.

Boyang odznaczał się jednak podobnym rodzajem nierozwagi jak Moran i Ruyu, a żeby móc się śmiać z własnej głupoty, potrzebował ich towarzystwa: śmiech w samotności jest boleśniejszy niż samotna żałoba. Kobiety mogły nie dostrzec w swoich skrzynkach mailowych zawiadomienia o śmierci, bo minęła przecież dopiero połowa miesiąca. Boyang intuicyjnie czuł, że Moran i Ruyu nie podały mu adresów, których używały na co dzień. Sam zresztą pisał do nich spod specjalnie utworzonego adresu. Ponieważ Shaoai umarła akurat w najmniej spodziewanej chwili, a one nie odpowiedziały na jego maile, ta śmierć wydawała mu się nierzeczywista, jakby samotnie wprawiał się w czymś, co mógł w pełni wykonać jedynie w obecności obu kobiet, a raczej wszystkich trzech – Shaoai też musiała być obecna na własnym pogrzebie.

Na szosie wyprzedziło go srebrne porsche, a on zadał sobie pytanie, czy prowadzi je kobieta, którą widział na cmentarzu. Komórka zawibrowała, ale nie wyjął jej z futerału u pasa. Umówione na ten dzień spotkania zawczasu odwołał, więc dzwoniła zapewne Coco. Z reguły nie mówił jej, dokąd się wybiera i co zamierza, bo chciał, żeby musiała do niego dzwonić i liczyć się z tym, że wszelkie ustalenia mogą w ostatniej chwili ulec zmianie. Trzymanie jej w niepewności sprawiało mu przyjemność, jaką daje władza. Słodki papcio. Ona i jej koleżanki pewnie tak go między sobą nazywały, posługując się kalką z angielskiego, lecz gdy kiedyś na lekkim rauszu spytał ją, czy właśnie taką wyznacza mu rolę, roześmiała się i odparła, że jest na nią za młody. Słodki brat – powiedziała później, rozmawiając przez telefon z koleżanką, a jednocześnie mrugnęła do niego, on zaś podziękował za ten dowód wielkoduszności.

Zanim znalazł miejsce do parkowania, musiał kilka razy przejechać przed blokiem zbudowanym w czasach, gdy samochody były rzadkością. Mężczyzna myjący przednią szybę małego, zapewne chińskiego autka nieprzyjaźnie łypnął na Boyanga, kiedy ten wysiadał z wozu. Boyang surowo spojrzał mu w oczy, zastanawiając się, czy nieznajomy porysuje mu bmw albo przynajmniej kopnie oponę lub zderzak, gdy właściciel zniknie z pola widzenia. Ta podejrzliwość niewątpliwie dowodziła braku szlachetności, ale człowiek nie może przecież dać się światu wystrychnąć na dudka. Boyang był dumny z tego, że gardzi zarówno innymi, jak i sobą. Ten świat, podobnie jak wielu jego mieszkańców, zawsze lepiej traktuje ludzi, którzy okazują mu niewiele dobroci.

Zanim zdążył włożyć klucz do zamka, ciotka otworzyła drzwi. Widać było, że płakała, bo powieki miała zaczerwienione i spuchnięte, zaraz jednak zaczęła się krzątać, i to niemal radośnie: zaparzyła herbatę, chociaż Boyang wyraźnie powiedział, że to zbędna fatyga, a potem przysunęła mu talerz orzeszków pistacjowych i zapytała o zdrowie rodziców.

Boyang żałował, że w ogóle poznał to jednopokojowe mieszkanko, które już wtedy, kiedy wprowadzili się do niego wujostwo z Shaoai, było nędzne, a od tamtej pory niewiele się zmieniło. Stare meble pochodziły z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tanie drewniane stoły i krzesła dawno straciły połysk, a z żelaznych łóżek obłaziła farba. Przybył tylko metalowy chodzik, okazyjnie kupiony od szpitala, w którym ciotka aż do emerytury była pielęgniarką. Boyang pomógł wujowi odpiłować kółka i dostosować wysokość, a potem przytwierdzić chodzik do ściany. Trzy razy dziennie stawiano przy nim Shaoai, żeby trenowała samodzielne stanie, dzięki czemu jej mięśnie zachowały resztkę siły.

Stare prześcieradła, którymi owinięto niegdyś podłokietniki, zużyły się z biegiem lat, a błękitna jak niebo farba w wielu miejscach poodpryskiwała, odsłaniając brudny metal. Boyang uświadomił sobie, że już nigdy nie będzie musiał kusić Shaoai cukierkiem, żeby ćwiczyła stanie. Ale czy bez niej lepiej mu było na świecie? Czas, który gdzie indziej płynął, ominął mieszkanie wraz z jego lokatorami niczym rzeka zmieniająca koryto, a ich życie i śmierć stały się skamielinami błahej przeszłości. Rodzice Boyanga w ciągu ostatnich dziesięciu lat kupili cztery nieruchomości, każdą większą od poprzedniej. Mieszkali obecnie w jednopiętrowym domu w obrębie miasta i niezmordowanie zapraszali znajomych, żeby im pokazać marmurową wannę i kryształowy żyrandol (jedno i drugie sprowadzone z Włoch) oraz lśniącą armaturę z Niemiec. Boyang nadzorował wszystkie cztery kolejne remonty, a raczej przebudowy, i zawiadywał trzema mieszkaniami, które rodzice wynajmowali. Sam miał trzy mieszkania w Pekinie. Pierwsze, kupione tuż przed ślubem, podarował byłej żonie, żeby ją ukarać tym hojnym gestem, kiedy mężczyzna, z którym go zdradziła, wbrew obietnicy się nie rozwiódł.

Czarno-białe zdjęcie Shaoai, powiększone i oprawione w czarną ramkę, wisiało obok zdjęcia wuja, który przed siedmioma laty umarł na raka wątroby. Naprzeciw zdjęć stał talerz świeżych owoców: cząstki pomarańczy, pokrajane melony, nietknięte jabłka i gruszki wyglądały jak z wosku, nieprawdziwie. Ciotka nieśmiało pokazała je Boyangowi, jakby czuła się w obowiązku dowieść, że jest wystarczająco głęboko pogrążona w żałobie. Nadmierna rozpacz byłaby brzemieniem dla otoczenia, a zbyt powierzchowny żal świadczyłby o lekceważeniu.

– Wszystko dobrze poszło? – zapytała, kiedy skończyły jej się tematy, które chyba przygotowała sobie przed przyjściem Boyanga.

Z przykrością pomyślał, że pewnie co parę minut spoglądała na zegar, zastanawiając się, gdzie jest w tej chwili ciało jej córki. Pożałował, że odwiódł ją od pomysłu jazdy do krematorium, ale natychmiast przegnał tę myśl.

– Wszystko się udało – odparł. – Poszło jak z płatka.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła – rzekła ciotka.

Boyang wyjął z białej jedwabnej torby urnę i postawił ją obok talerza owoców. Starał się nie patrzeć na zdjęcie Shaoai z czasów studiów. Przez ostatnich dwadzieścia lat dziewczyna dwukrotnie przybrała na wadze, a jej dolna szczęka straciła wyraźny zarys. Mieć w sobie tyle miękkiego ciała, a potem zniknąć w piecu… Boyang wzdrygnął się. Nieobecne ciało zajmowało więcej miejsca niż za życia. Podszedł nagle do chodzika i zaczął się zastanawiać, jak go zdemontować.

– Zostawimy go tam, gdzie jest, prawda? – zaniepokoiła się ciotka. – Może kiedyś dla mnie będzie jak znalazł.

Nie chcąc z nią rozmawiać o przyszłości, Boyang skinął głową i oświadczył, że niedługo musi iść na spotkanie ze wspólnikiem.

– Oczywiście – odparła ciotka. – Nie będę cię zatrzymywać.

– Wysłałem maile do Ruyu i do Moran – powiedział, stojąc w drzwiach. Wymienienie ich imion było tchórzostwem, ale czuł, że jeżeli nie zrzuci z siebie brzemienia, spędzi jeszcze jedną noc, pijąc więcej, niż zdrowie pozwala, celowo fałszując w barze karaoke i zbyt głośno opowiadając świńskie kawały.

Ciotka milczała, jakby nie dosłyszała jego słów, więc powtórzył, że zawiadomił Moran i Ruyu. Staruszka skinęła głową i powiedziała, że dobrze zrobił, on jednak poznał się na jej kłamstwie.

– Myślałem, że może ciocia sobie tego życzy – dodał. Okrucieństwem było wykorzystywać własną przewagę nad staruszką, która nie mogła zaprotestować, ale chciał z kimś porozmawiać o Moran i Ruyu, usłyszeć ich imiona wypowiadane innym głosem niż jego własny.

– Moran to dobra dziewczyna – stwierdziła ciotka, podnosząc rękę, żeby go poklepać po ramieniu. – Zawsze żałowałam, że z nią się nie ożeniłeś.

Nawet najniewinniejszy człowiek zdoła popełnić zbrodnię z zimną krwią, jeżeli zapędzi się go w kozi róg. Boyang był zdumiony, z jaką łatwością ciotka zadała mu tak bolesną ranę. Wspominanie o tym niedoszłym małżeństwie było zupełnie nie w jej stylu. Łączyła ich tylko Shaoai. Boyang wprawdzie powiedział ciotce o swoim rozwodzie, ale nie musiał jej przypominać o tym, o czym raz po raz zapominali jego rodzice: że nie jest to temat do dyskusji. A już mówienie o Moran i rozmyślne przemilczanie imienia tej drugiej… Boyang miał ochotę kogoś ukarać, ale tylko pokręcił głową.

– Małżeństwo małżeństwem – rzekł – a ja muszę już lecieć.

– Pomyśleć, że Moran od tak dawna się do nas nie odzywa – nie dawała za wygraną ciotka.

Boyang puścił to mimo uszu i obiecał zajrzeć przed końcem tygodnia. Kiedy zagadnął ciotkę o pogrzeb szczątków Shaoai, odparła, że jeszcze nie jest gotowa. Podejrzewał (może niesłusznie), że staruszka nie chce się rozstać z urną, bo już tylko te popioły wiążą go z jej mieszkaniem. Ciotka i Boyang nie byli spokrewnieni.

Kiedy wsiadł do samochodu, stwierdził, że dzwoniły do niego tymczasem matka i Coco. Zatelefonował do matki, a po rozmowie z nią napisał dziewczynie, że przez resztę dnia będzie zajęty. Ostatnio głównie one dwie rywalizowały o jego uwagę. Nie sądził, by warto je było ze sobą zapoznawać: jedna gościła w jego życiu zbyt przelotnie, a druga zanadto trwale.

Po wizycie u ciotki z ulgą odwiedził rodziców. Ich dom, tak przebudowany, że wyglądał jak reklama z konsumenc­kiego czasopisma, stanowił idealną fasadę zasłaniającą wszystko, co nieprzyjemne. Przebywając w nim, Boyang rozumiał lepiej niż gdziekolwiek indziej doniosłość inwestowania w błahostki: piękne przedmioty, podobnie jak drogie alkohole i interesujący znajomi, sprawiają, że człowiek poświęca niewiele myśli i żadnych uczuć sprawom spoza najbliższego otoczenia.

Matka wyjaśniła, że poprzedniego wieczoru zaprosili znajomych na kolację do restauracji. Ponieważ zostało bardzo dużo resztek, postanowiła wezwać syna, żeby pomógł im się pozbyć nadmiaru jedzenia. Boyang odparł ze śmiechem, że dziwnie się czuje w roli wiadra na kompost. Jego rodzice stali się ostatnio bardzo wybredni w sprawach odżywiania, obsesyjnie przejmując się wartością zdrowotną lub jej brakiem w każdej rzeczy, którą wprowadzali do organizmu. Widział, że zamawiają przesadne ilości jedzenia dla znajomych, a sami ledwo tykają potraw.

Przy kolacji rozmawiało się o bliźniętach, które urodziła w Ameryce siostra Boyanga, o cenach nieruchomości w Pekinie i w nadmorskim mieście, w którym jego rodzice przymierzali się do kupna apartamentu nad samą wodą, no i o tym, jaką niedorajdą jest ich nowa gosposia. Dopiero gdy matka posprzątała ze stołu, spytała jakby mimochodem, czy Boyang słyszał o śmierci Shaoai. Ojciec wrócił tymczasem do swojego gabinetu.

Boyang nie widział powodu, żeby zwierzać się matce czy ojcu z tego, że podtrzymał kontakt z rodzicami Shaoai i opiekował się nimi, gdy spadały na nich choroby i kolejne zgony. A jeżeli jego właśni rodzice coś podejrzewali, woleli nie sprawdzać trafności swoich domysłów. Według nich kluczem do sukcesu była umiejętność filtrowania życiowych doświadczeń, zapominania o tym, o czym nie powinno się pamiętać, a także strząsania z siebie osób maluczkich i nieważnych. Należało też zdawać sobie sprawę ze zbędności ludzkich uczuć. Sława i korzyści materialne są czymś drugorzędnym, lecz spodziewanym, jeżeli człowiek potrafi wybrać sferę życia, w której da się istnieć z bezosobową mądrością. Żywym dowodem słuszności tej teorii była dla nich siostra Boyanga, która zrobiła w Ameryce karierę w dziedzinie fizyki.

– Owszem, słyszałem – odparł Boyang. Ciotka na pewno nie zataiła śmierci córki przed dawnymi sąsiadami, więc nic dziwnego, że co najmniej jeden z nich zatelefonował do jego rodziców. Jeśli zawiadamiając kogoś o cudzej śmierci, można zaznać przyjemności, to na pewno sprawił ją zwiastunowi nowiny ten telefon: kara ledwie maskowana uprzejmością.

Matka przyniosła z kuchni dwie filiżanki herbaty i podała jedną synowi. Boyang cały się kurczył, ilekroć poruszała temat spoza bezpiecznego, wypróbowanego repertuaru. Stawiał się na każde jej wezwanie. Wierzył, że najlepszym sposobem zdystansowania się wobec matki jest spełnianie wszystkich jej zachcianek.

– No i co powiesz? – spytała.

– O czym?

– O tej całej sprawie. Trzeba przyznać, że coś się zmarnowało, prawda?

– Na przykład co?

– Oczywiście życie Shaoai – rzekła matka, poprawiając w wazonie na stole samotną kallę. – Ale nawet gdyby ją pominąć w tym równaniu, to przecież nie ona jedna ucierpiała.

Kto prócz ciebie samej godzien jest choćby chwili twojej uwagi? – miał ochotę spytać Boyang. Wykryta we krwi Shaoai substancja pochodziła z laboratorium jego matki. Nie zdołano ustalić, czy było to usiłowanie zabójstwa, nieudana próba samobójcza, czy dziwaczny, a niefortunny wypadek. W rodzinie Boyanga nie rozmawiało się o tej sprawie, on jednak wiedział, że matka wciąż czuje się skrzywdzona.

– Masz na myśli swoją zmarnowaną karierę? – spytał.

Po wypadku uniwersytet wytoczył postępowanie dyscyp­linarne przeciwko jego matce, która nie dopilnowała chemikaliów. Byłby to zaledwie niemiły incydent, drobne potknięcie w świetnej karierze akademickiej, gdyby obwiniona nie postanowiła się bronić: przecież we wszystkich laboratoriach na jej wydziale obowiązywały przestarzałe przepisy, dające dostęp do trujących związków każdemu studentowi starszych lat. Ubolewała nad tym, że czyjeś zdrowie doznało uszczerbku. Gotowa była ponieść karę za to, że zostawiła w swoim laboratorium bez dozoru troje nastolatków, dopuszczając się w ten sposób niedbalstwa wobec ludzi, a nie tylko substancji chemicznych.

– Jeżeli chcesz się przyjrzeć mojej karierze, to ona rzeczy­wiście bez powodu się zmarnowała.

– Ale w końcu wszystko świetnie ci się ułożyło – odparł Boyang. Musisz przyznać, że nawet dobrze wyszłaś na tej aferze.

Matka po odejściu z uczelni znalazła pracę w zakładach farmaceutycznych, które potem kupiła pewna amerykańska firma. Dzięki nienagannej angielszczyźnie, wyniesionej z katolickiej szkoły, i kilku opatentowanym wynalazkom zarabiała trzy razy więcej niż na profesorskim etacie.

– A czy ja twierdzę, że mówię o sobie? – spytała. – Uważasz, że nie myślę o nikim oprócz siebie, ale to tylko hipoteza, a nie dowiedziony fakt.

– Nie widzę nikogo innego, kto byłby godzien twojej uwagi.

– A gdybyś tym kimś był ty?

– O co ci chodzi? – spytał Boyang i natychmiast zrozumiał, że to najsłabsza riposta, jaką można sobie wyobrazić. Takie pytanie zadaje się tylko wtedy, kiedy z góry zna się odpowiedź.

– Nie masz wrażenia, że otrucie Shaoai zaważyło na twoim życiu?

Jaką matka chciała usłyszeć odpowiedź?

– Człowiek się przyzwyczaja – odparł, aby po namyśle dodać: – Nie, nie powiedziałbym, że sprawa Shaoai wywarła na mnie jakikolwiek istotny wpływ.

– Kto pragnął jej śmierci?

– Co proszę?

– Słyszałeś, co powiedziałam. Kto chciał ją wtedy zabić? Nie sprawiała wrażenia kandydatki na samobójczynię, chociaż jedna z twoich panienek, nie pamiętam która, coś takiego sugerowała.

Obracając w głowie rozmaite scenariusze śmierci Shaoai, Boyang nigdy nie brał pod uwagę możliwego udziału własnej matki, bo też który rodzic zajmuje jakiekolwiek miejsce w fantazjach dziecka? Zirytowało go jednak odkrycie, że matka śledziła wtedy przebieg wydarzeń, a on nawet nie zdawał sobie sprawy, ile o nich wiedziała.

– Oczywiście gdybyś mi się szczerze przyznał, że sam ją otrułeś, nic bym nie powiedziała ani nie zrobiła, jak zresztą doskonale wiesz – rzekła. – Rozmawiam o tym z tobą z czystej ciekawości.

Przestrzegali wspólnego konwenansu, zakładającego podtrzymywanie współistnienia dwojga obcych ludzi, swoistej bliskości (jeśli łączący ich układ zasługiwał na to miano), pielęgnowanej z powściągliwą obojętnością. Boyang potrafił na tych właśnie warunkach darzyć matkę niejaką sympatią i wiedział, że w pewnym sensie nigdy nie był jej dzieckiem, a ona nie pozwoli sobie zdać się na jego opiekę, kiedy już będzie stara.

– Nie otrułem jej – powiedział. – Przykro mi.

– Dlaczego ci przykro?

– Byłabyś dużo szczęśliwsza, gdybyś znalazła rozwiązanie. Ja też byłbym szczęśliwszy, gdybym ci mógł bez cienia wątpliwości powiedzieć, kto ją otruł.

– Skoro tak, pozostają tylko dwie możliwości. Którą byś obstawiał: Moran czy Ruyu?

Od lat zadawał sobie to pytanie. Z uśmiechem spojrzał na matkę, pilnując się, żeby nie zdradził go wyraz twarzy.

– A ty jak myślisz? – spytał.

– Nie znałam żadnej z nich.

– Nie miałaś powodu ich znać – odparł Boyang. – Ani zresztą nikogo innego.

Wiedział, że matka nie zalicza się do osób, które byłyby skłonne dłużej zaprzątać sobie głowę czyjąś sarkastyczną uwagą.

– Ruyu właściwie nigdy nie poznałam – powiedziała. – Moran oczywiście widywałam z daleka, ale słabo ją pamiętam. O ile sobie przypominam, nie była błyskotliwa, prawda?

– Wątpię, czy dla ciebie ktokolwiek na świecie jest dostatecznie błyskotliwy.

– Owszem, twoja siostra. Ale nie rozpraszaj mnie. Dobrze znałeś je obie, więc musisz mieć jakąś hipotezę.

– Nie mam żadnej – odrzekł Boyang.

Matka patrzyła na niego, a on miał wrażenie, że w myślach przestawia z miejsca na miejsce jego i innych ludzi niby cząsteczki chemiczne. Przypomniało mu się, jak z okazji czterdziestej rocznicy ślubu zabrał rodziców do Ameryki. Na lotnisku w San Francisco zobaczyli wystawę wabików na kaczki. Przesiedzieli w samolocie całą dobę, a mimo to matka dokładnie obejrzała każdego drewnianego ptaka. Zafascynowana barwami i kształtami rozmaitych modeli, przeczytała stare plakaty z lat dwudziestych, na których zachwalano kacze wabiki po dwadzieścia centów za sztukę, a wiedząc, jak od tamtej pory zmieniała się stopa inflacji, zdołała obliczyć, ile dziś kosztowałaby taka kaczka. Wiecznie ciekawa – pomyślał Boyang. – Tak beznamiętnie ciekawa.

– Pytałeś je o to kiedyś? – zagadnęła go.

– Czy próbowały popełnić morderstwo? Nie, nie pytałem.

– Dlaczego?

– Chyba przeceniasz swojego syna.

– Jak to, nie jesteś ciekaw? Mógłbyś je przecież spytać.

– Kiedy? Wtedy czy teraz?

– Czemu nie miałbyś spytać teraz? Może odpowiedzą szczerze, skoro Shaoai już nie żyje.

Boyang pomyślał, że przede wszystkim ani Moran, ani Ruyu nie odpowiada na jego maile.

– Nawet jeżeli mnie nie przeceniasz, to z pewnością masz wygórowane mniemanie o cudzym pragnieniu szczerości – odparł. – A nie przyszło ci na myśl, że to mógł być po prostu nieszczęśliwy wypadek? Czy taka wersja wydaje ci się zbyt nudna?

Matka utkwiła wzrok w swojej herbacie.

– Jeżeli sypnę do czajniczka za dużo herbaty, można uznać, że zrobiłam to przez pomyłkę. Ale nikt nie dosypie niechcący trucizny do cudzej filiżanki z herbatą. A może sugerujesz, że ofiarą miała paść Moran albo Ruyu, a biedna Shaoai przypadkiem sięgnęła po pechową filiżankę? Pomyśleć, że to mogłeś być ty!

– Że mogłem przypadkiem wypić truciznę?

– Nie. Próbuję dać ci pod rozwagę możliwość, że ktoś chciał zamordować ciebie.

Samotna kalla w wazonie – ulubiony kwiat matki – wyglądała złowrogo, a jej bezbłędny łuk wydawał się wręcz nierzeczywisty. Matka lekko dmuchała na herbatę, nie patrząc w stronę syna, ten jednak wiedział, że ma go na oku. Czy wypaczała obraz przeszłości dla zabawy, czy raczej wyjawiała w ten sposób własne wątpliwości? A może wypaczanie od wyjawiania dzieliła tak wąska granica, że nie mogły bez siebie istnieć? O ile mu było wiadomo, żył w tej sferze, której matka postanowiła nie przyjmować do wiadomości, ale może tak mu się tylko zdawało. Nikt nie powinien mieć ostatniego słowa na temat swojej rodzonej matki.

Przyznał, że nigdy nie przyszedł mu do głowy ten wariant.

– Przecież to wcale niewykluczone – rzekła matka.

– Ale czemu ktoś miałby dybać na moje życie?

– Czemu człowiek chce zabić człowieka? – odpowiedziała matka pytaniem na pytanie, a Boyang natychmiast zrozumiał, że wyraził się nieostrożnie. – Skoro ktoś kradnie z laboratorium truciznę, to znaczy, że chce zaszkodzić komuś innemu albo sobie. Jeśli o mnie idzie, szkoda stała się już w chwili kradzieży tej substancji. I nie pytam cię, czemu ją ukradziono. To, dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek, nie wchodzi w zakres mojego pojmowania, a zresztą i zainteresowań. Chciałabym tylko wiedzieć, kto kogo usiłował zabić, ale ty niestety nie znasz odpowiedzi na to pytanie. I stwierdzam ze smutkiem, że najwidoczniej nie jesteś tego tak ciekaw jak ja.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2015

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: