Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legenda niemej wyspy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Legenda niemej wyspy - ebook

„Każda wyspa kryje jakąś tajemnicę lub ukryty skarb. Na tej znajdziesz i jedno i drugie”.

Położona na rzece East River niemal na wprost Manhattanu mroczna wyspa Blackwella to miejsce, w którym przebywają osoby odrzucone przez konserwatywne społeczeństwo. Znajdujące się tam więzienie, przytułek, poprawczak oraz zakład psychiatryczny zarządzane są żelazną ręką dyrektora Scraugha i panny Grady – ponurej przełożonej pielęgniarek. Ich podopieczni to przestępcy, prostytutki, sieroty oraz chorzy na ciele i umyśle.

W wieku trzydziestu lat Karol Dickens jest już uznanym pisarzem. W trakcie podróży po Stanach Zjednoczonych otrzymuje tajemniczy list, którego anonimowy autor zaprasza go, by odkrył tajemnice skrywane przez wyspę Blackwella. Tam poznaje młodą i oddaną swej pracy pielęgniarkę Annę Radcliffe, która towarzyszyć mu będzie w niezwykłej przygodzie.

Pisarz i pielęgniarka wspólnie stawią czoło niebezpiecznym tajemnicom wyspy. A kiedy intrygi i przemoc przybiorą na sile, Dickens postanowi opowiedzieć skazańcom pewną historię, licząc na to, że dzięki niej wyrwie ich z letargu i beznadziei. Snuta przez niego opowieść stanie się podwaliną jednej z jego najsłynniejszej książek – „Opowieści wigilijnej”.

Vanessa Montfort (ur. w Barcelonie, 1975 r.) – autorka powieści i dramatopisarka. Od najmłodszych lat mieszka w Madrycie. Jest laureatką wielu hiszpańskich nagród literackich, otrzymała także Order Odkrywców przyznawany przez nowojorski St. John’s University. We wszystkich książkach określa Nowy Jork mianem „miasta fikcji”. To właśnie on stał się nieodłączną częścią świata, który Vanessa Montfort przedstawia w swoich opowieściach. „Legenda niemej wyspy” to fascynująca historia miłości i przyjaźni, która pokazuje, że wyobraźnia i moc literatury mogą ocalić nas w chylącym się ku upadkowi świecie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-519-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ta powieść nie powinna była powstać. Historie wielu pisarzy nigdy nie opuściły kałamarza. Tylko nieliczni autorzy byli zdolni napisać na nowo przeznaczenie swoje i innych. Wyśmiać je, poprawić i wytyczyć drzwi w pokojach bez ścian.

Opowiem wam o tym, co wydarzyło się na skrawku lądu długości zaledwie trzech kilometrów. Z lotu ptaka wygląda on niczym cień starego pirackiego okrętu. Ta wyspa po dziś dzień unosi się na rzece East River, spoglądając na Nowy Jork, który wówczas mógł jedynie marzyć o słynnej dziś statui i niebotycznych drapaczach chmur. Od północy ląd graniczył z piekłem, od wschodu z Historią, od południa z niewolnictwem, a od zachodu z wolnością. Wyspie tej można by nadać niejedną nazwę, bez najmniejszej obawy o to, że nie będzie ona odpowiednia. Wyspa duchów, wyspa zbłąkanych, wyspa niespełnionych marzeń, wyspa zapomnianych czy w końcu wyspa milcząca... Co ciekawe, słynny angielski pisarz, dopłynąwszy do brzegów tej wyspy pewnego spowitego mgłą stycznia, opisał ją w swoich notatkach z podróży jako wyspę wyblakłych tygrysów.

Ta historia wydarzyła się na jednej z wysp na East River, którą niektórzy nazywali po prostu Wyspą, jakby nie było żadnej innej poza nią. Rozpoczyna się w środku pierwszego kryzysu na Wall Street. W chwili gdy trwa wojna o zniesienie niewolnictwa, a w słynnej La Scali w Mediolanie rozbrzmiewają rewolucyjne oklaski po premierze Nabucco. Kilka sekund przed tym, kiedy Stendhal wyda ostatnie tchnienie w swoim wytwornym paryskim pokoju. W czasie gdy w nowojorskim porcie na ląd schodzą tysiące Irlandczyków... W chwili gdy mewa poderwie się do lotu z Manhattanu i odważy się przelecieć nad rzeką East River. Kiedy niczym biała strzała będzie lecieć do celu we mgle spowijającej świat rewolucji i zmian.

Czytając niezwykłe historie zawarte w tej książce, zapewne nieraz zapytacie, ile w niej prawdy, a ile literackiej fikcji. Obawiam się, że aby znaleźć odpowiedź na to pytanie, będziecie musieli przebrnąć przez niezliczone biografie i porównać daty podróży poszczególnych bohaterów. A kiedy już to wszystko zrobicie, okaże się, że znaleźliście się na nieznanych wodach, ponieważ ci, którzy byli świadkami opisanych tu wydarzeń, już od dawna spoczywają w grobach. Być może właśnie wtedy poczujecie nagły i niemożliwy do zaspokojenia głód wyobraźni i dojdziecie do wniosku, że ważne jest nie to, czy opisana tu historia wydarzyła się naprawdę, ale czy mogła się wydarzyć.1

Nowy Jork, grudzień 1867 r.

Tam, gdzie wszystko jest niemożliwe, nagle wszystko staje się możliwe – przypomniał sobie nieoczekiwanie. Trzykrotnie stuknął laską w sufit i powóz zatrzymał się w porcie. Z zewnątrz dobiegło go wrzenie miasta, za którym tak bardzo tęsknił. Skrzypienie bloków linowych, bicie okrętowych dzwonów, poszczekiwanie psów i szalony stukot kół uderzających o bruk. Uchylił aksamitną zasłonę, jednocześnie gładząc brodę. Zza gęstej chmury lepkiego dymu dostrzegł las masztów, a jeszcze dalej rój promów kursujących pomiędzy brzegami szerokiej rzeki. Przewoziły pasażerów, dyliżanse, konie, wozy, kosze, skrzynie i całe mnóstwo beczek. Choć widział znacznie gorzej niż kiedyś, zdołał dojrzeć na horyzoncie dwa potężne okręty zmierzające dostojnie ku Europie. Sprawiały wrażenie luksusowych. Zaledwie kilka godzin wcześniej, w środku nocy, on sam zszedł z pokładu okrętu przybyłego z Liverpoolu. Zatrzymał się w hotelu przy Broadwayu, w jednym z tych apartamentów, w których tak lubowali się Amerykanie. Z westybulem i salonem wielkości londyńskiego mieszkania. Po przyjeździe udało mu się chwilę zdrzemnąć, trochę odświeżyć i doprowadzić ubranie do porządku. Był gotowy na spotkanie z Nowym Jorkiem i przeszłością.

Wysiadł z powozu.

Słońce oświetliło go jasnym i chłodnym światłem, jakby właśnie wyszedł na scenę. Był mężczyzną korpulentnym, noszącym się z dyskretną elegancją, na co wskazywały czarny surdut z wydatnym kołnierzem oraz biała koszula z czarną aksamitką pod szyją. Zniecierpliwiony, dostrzegł na koszuli żółtawą plamę – zapewne od zjedzonego na śniadanie jajka. Nerwowo potarł ją, szukając pomocy u odbijającego się w szybie powozu swego bliźniaczego ja – z falą kręconych siwiejących włosów nad uszami, podgolonymi bakami zdradzającymi europejskie pochodzenie i oczami, które wydawały się nieustannie poszukiwać niezwykłych historii.

*

Z angielskim spokojem sięgnął prawą ręką po spoczywający na siedzeniu cylinder, a lewą po laskę. Zawsze i niezmiennie robił to właśnie w tej kolejności. Spojrzał na otaczający go wielokolorowy tłum – ludzi było znacznie więcej niż dawniej.

Rozpoznał tawerny z charakterystycznymi szyldami w kształcie boi, zapach morza i świeżo zgaszonego ogniska, tkwiące mu w pamięci od dwudziestu pięciu lat, kiedy to wracał do Londynu z Nowego Jorku, w którym przeżył najbardziej pasjonującą przygodę swojego życia. To jedyna historia, której przysiągł nie opisywać w żadnej ze swoich książek. Zdradził ją jedynie młodemu Juliuszowi Verne’owi, a i to dopiero po wielu latach i wielu szklaneczkach whiskey.

– Proszę pana... czy tu chce pan wysiąść?

Słowa woźnicy wyrwały go ze wspomnień. Zwracał się do niego z nieco przesadnym szacunkiem. Wydawało się, że go rozpoznał. Być może wtedy, gdy w hotelu podeszły do niego dwie damy, prosząc o autograf.

– Przyślą po mnie łódź. Ile jestem winien?

Woźnica zawahał się. Ściągnął czapkę. Przycisnął ją do piersi obiema rękami.

– Proszę mi wybaczyć, że się ośmielam, ale... nie rozumiem, dlaczego chce pan jechać na Wyspę. Jeżeli chce pan odwiedzić instytucje dobroczynne, to znajdzie pan odpowiedniejsze na Manhattanie. To nie miejsce dla dżentelmena, a tym bardziej nie dla...

– Ile się należy? – powtórzył Anglik, jakby wcale nie słuchał, jakby był gdzieś daleko, jakby cofnął się w czasie.

Mężczyzna jednym susem zeskoczył na ziemię.

– Już mi pan zapłacił. Miałem zaszczyt wieźć słynnego Karola Dickensa.

Pisarz wręczył mu kilka szylingów, których nie zdążył wymienić na dolary. Przeprosił, wymawiając każdą sylabę z akcentem, który oczarował woźnicę. Zachwycony mężczyzna przyjął zagraniczne monety – skarb, który przekaże dzieciom i wnukom. Po pierwsze, dlatego że dotknął ich przecież autor Olivera Twista, a po drugie, ponieważ w tamtych czasach raczej trudno było je wymienić.

– Niech Bóg panu błogosławi – powtarzał woźnica, odjeżdżając. Zatrzymał się kilka metrów dalej, poklepał konie i zszedł schodami w dół. Wyglądało to, jakby znikł pod ziemią. Czym prędzej chciał opowiedzieć o wszystkim kolegom przy piwie.

Karol – którego, skoro już wiemy, kim jest, będziemy nazywać po imieniu – zamknął oczy, by ochronić je przed lodowatym podmuchem. Tymczasem wokół toczyło się portowe życie. Wiatr dął zawzięcie, unosił grzywy koni i spódnice kobiet, łopotał żaglami statków i przynosił zewsząd więcej obcych dźwieków, niż słyszący je mógł rozpoznać. Nad wszystkie wybijał się wyraźny irlandzki akcent: głosy młodych ludzi, głosy dziewczynek i staruszek, głosy zmęczone i świeże... Kadłuby statków skrzypiały, ocierając się o pomost, jakby wypleciono je z wikliny. Nagle dobiegło go rżenie, a potem grzmot końskich kopyt, turkot kół i pokrzykiwania.

– Odsunąć się! – Czyjś głos wynurzył się z wrzawy.

Otworzył oczy w samą porę, aby nie dać się przejechać przez czarnego konia z długą grzywą, który wyglądał, jakby uciekł z samego piekła.

Podnosząc cylinder z ziemi, pisarz przyglądał się powozowi z zakłopotaniem kogoś, w kim odżyło dawne wspomnienie. Koń z Czarną Marią – jakby wyjęte z sennego koszmaru. Czarny powóz bez okien, którym zesłanych na Wyspę przywożono na pomost.

Tak jak za pierwszym razem, gdy go ujrzał, tak i teraz wokół kotłował się tłum ciekawskich. Chcieli zobaczyć skazańców, podczas gdy strażnik próbował rozgonić zgromadzonych.

Wysiadali powoli. Niczym duchy opuszczające wielką i źle zamkniętą trumnę. Pierwsza szła zwalista kobieta z potarganym kokiem siwych włosów – być może postarzała prostytutka, pomyślał Karol. Następnie schowana pod chustą staruszka, trzęsąca się ze starości i zimna – pewnie jedzie do przytułku. Kilkuletni chłopiec wtulony w niewiele starszą dziewczynkę, która mogłaby być jego siostrą. Dwóch odpychających wyrostków, pokrytych taką warstwą brudu, że trudno było rozpoznać, jakiej są rasy. Jeden był biały, a drugi czarny. Wili się jak bazyliszki, kiedy policjant wyprowadzał ich z powozu. Bez wątpienia mieli trafić do więzienia. Drobna, młoda blondynka, która na przemian śmiała się i płakała, bo wiatr zerwał jej kapelusz. Niechybnie ofiara załamania nerwowego. Była tak nieprzytomna, że potknęła się i wpadła na jedną z przyglądających się scenie kobiet.

– Biedactwo. Przecież to dama. Pobyt na Wyspie ją zabije – jęknęła kobieta, podczas gdy jeden ze strażników wykręcał dziewczynie ręce i popychał ją w stronę pomostu.

Karol przyglądał się tej scenie, jak gdyby czytał rozdział książki, którą napisał dawno temu: podpici strażnicy uganiający się za prostytutkami, uciszający chorych i nerwowo popłakujący staruszkowie... ale szybko wszyscy ucichli i jeden po drugim oddalali się w kierunku wielkiej rzeki.

Nadciągnęła mgła.

Łódź.

Zbliżała się powoli w ich stronę, popychana wiosłami, przy których siedziało sześciu więźniów ubranych w czarno-beżowe pasiaki. Na ciemnej burcie dostrzegł białe litery „Wyspa Blackwella”.

Nazwa, którą w Nowym Jorku niechętnie wypowiadano. Nazywano ją Wyspą, jakby była tą jedną jedyną, jakby Nowy Jork nie był jednym wielkim archipelagiem, jakby Manhattan też nie był wyspą.

Wszyscy, ciężkim krokiem, podeszli do łodzi. Kiedy Karol stanął przed jednym ze strażników i wręczył mu oficjalne pozwolenie na odwiedzenie Wyspy, ten tylko na niego spojrzał. Przeczytał. Ponownie spojrzał i znowu zaczął czytać. Potem kazał mu zająć miejsce u szczytu łodzi. Karol wykonał polecenie, posuwając się naprzód chwiejnym krokiem, jak uczące się chodzić dziecko. W końcu udało mu się usiąść. Jeżeli im się poszczęści, to zimno uciszy lamenty tych nieszczęśników – powiedział strażnik, zrzucając cumy z pomostu do brudnej wody. Cumy uderzyły w wodę, która rozprysnęła się, zanim zatonęły.

I tak łódź zniknęła pomiędzy oparami niczym w Styksie.

Ręce mu zdrętwiały. Otulony płaszczem chwilami tracił czucie w dłoniach. Płynęli w głąb East River i choć dystans dzielący ich od Nowego Jorku nie był duży, to miasto wraz z całym swoim gwarem i radością zniknęło za mgłą. Była tak gęsta, że Karol ledwie mógł rozróżnić sylwetkę chorej psychicznie dziewczyny, która siedziała bokiem do niego, na drugim końcu łodzi. Była tak sztywna i blada, że wydawała się lodową rzeźbą. Jaką skrywała historię? Tak bardzo przypominała... Karol postawił kołnierz. Zimno uprzytomniło mu także, że się starzeje. Znosi je coraz ciężej, pomyślał, prostując zdrętwiałe kolana. Po rzece płynęły szerokie lodowe kry. Sunęły niczym ostrza noży, niczym kawałki rozbitego lustra, w których przeglądało się miasto. Pisarz zamknął oczy, aby ochronić je przed zimnymi podmuchami wiatru. W jego pamięci rozsypały się niedopasowane do siebie fragmenty układanki wspomnień z Wyspy: szaleńcy tańczący na łące, skuci kajdanami więźniowie maszerujący plażą, jego własne dłonie wkładające złoty kompas do podróżnego kufra, błysk towarzyszący jednemu z pierwszych zdjęć, jakie mu zrobiono.

Otworzył oczy.

Otaczała ich woda, a cisza wręcz ogłuszała. Z kieszeni wyciągnął pogniecione zdjęcie, które od pamiętnego dnia zawsze nosił przy sobie. Poniżej znajdował się napis: „Zakład psychiatryczny na Wyspie Blackwella, 1842 r.”. Była taka młoda. To ona. Trzydziestolatka siedząca na jego kufrze podróżnym przed budynkiem z kamienia. Wokół niej stała grupa ludzi tak malowniczych, że mogliby być postaciami z jednej z jego powieści: blondynek o kulach, staruszka z szyją i włosami upiększonymi papierowymi ozdobami, karłowaty albinos w nieokreślonym wieku i w zbyt dużej czapce, czarnoskóry wielkolud o pociągłej twarzy z pochodnią w dłoni, więzień w pasiaku z malującym się na twarzy niepewnym uśmiechem, ubrana w warstwy białych ubrań wysoka i chuda kobieta z rudymi włosami splecionymi w warkocz oraz młoda pielęgniarka z blond włosami pod czepkiem – Anne – powiedział pisarz na głos. Zdawała się świecić białym i tajemniczym światłem.

Jego pamięć bez zbytniego wysiłku podkoloryzowała tę scenę.

W końcu z bieli wynurzyło się światło.

Latarnia.

Wyspa wyrosła przed jego oczami, jak gdyby niewidzialna dłoń naszkicowała ją węglem na powierzchni mgły. Tak jak wtedy, potężny budynek więzienia wydał mu się średniowieczną twierdzą, z wyrastającą w środku wieżą i powiewającym na jej szczycie proporcem w pasy i gwiazdy. Na północnym krańcu znajdowała się latarnia morska i łąka prowadząca do zakładu psychiatrycznego, a poniżej rysowały się sylwetki przytułku, sierocińca i zakładu poprawczego. Po plaży, we mgle spacerowały wyblakłe tygrysy. Więźniowie zakuci w kajdany i uzbrojeni w szpadle oraz kilofy. Nieco dalej grupka pielęgniarek dodawała bieli śniegowi. Karol przypomniał sobie: pierwszy przystanek to więzienie. Pod jego murami wysadzili trzech mężczyzn i zwalistą kobietę. Drugi przystanek – przytułek. Tu z pokładu zeszła staruszka, która trzęsła się tak bardzo, że ledwie mogła chodzić. Na trzecim przystanku z łodzi wyszła dwójka dzieci i wierzgający chłopcy. Mieli trafić do sierocińca i zakładu poprawczego. Ostatnim przystankiem był zakład psychiatryczny.

Dopłynęli do podniszczonego pomostu, od którego odchodziła ścieżka. W łodzi pozostali jedynie: młoda blondynka, pisarz oraz jeden ze strażników.

Karol ścisnął w dłoni pogniecioną fotografię i włożył ją na powrót do kieszeni płaszcza.

– Jesteśmy na miejscu. Za chwilę ktoś po pana przyjdzie – poinformował strażnik i wciągnął drewniany trap do łodzi.

W ten właśnie sposób przybysze wpadali w pułapkę Wyspy.

Łódź, gotowa wrócić do tamtego świata, odpłynęła cicho i szybko zniknęła. Pisarz błądził tak daleko wśród własnych wspomnień, że nie zwrócił uwagi na zbliżającą się za jego plecami postać.

– Pan Dickens – powiedział miły głos, który, jak się szybko okazało, należał do kobiety o kręconych włosach.

– Anne...

– Nie, proszę pana. Na imię mam Margaret, miło mi pana poznać – przedstawiła się dziewczyna tonem, który wydał mu się czuły.

Wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Była wysoka. Miała kasztanowe włosy zwinięte w kok, zaczerwieniony od zimna nos i policzki, szerokie plecy, wąską talię i oczy uśmiechające się nawet wtedy, kiedy ich właścicielka nie poruszała żadnym mięśniem twarzy.

Karol zwrócił uwagę na naturalność, z jaką Margaret objęła zziębniętą dziewczynę, jednocześnie zarzucając jej na ramiona szorstki koc. Podeszli do starego powozu, który czekał przy drodze.

Pomogła wsiąść młodej pacjentce, a kiedy, oferując pomoc, podała ramię Karolowi, ten wbił w nią wzrok:

– Margaret, proszę odpowiedzieć mi „tak” lub „nie”, dobrze? Anne już tu nie ma, prawda?

Pielęgniarka uśmiechnęła się, a spomiędzy warg wymknął się jej obłoczek pary.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

*

Koń stąpał ostrożnie, ciągnąc za sobą powóz, który wyglądał, jak gdyby miał się lada moment rozpaść. Torował sobie drogę pomiędzy gęstymi zasłonami mgieł dzięki strażnikowi, który szedł przed nim z zapaloną pochodnią w dłoni, chociaż nie było jeszcze nawet południa. Przy drodze Karol zauważył przekrzywioną jak niegdyś drewnianą tabliczkę:

DROGA NIEDOSTĘPNA DLA GOŚCI

Margaret przez całą drogę nieustannie mu się przyglądała, pocierając jednocześnie dłonie dziewczyny, która zasnęła oparta o okno. Z kącika ust zwisała jej cienka i przeźroczysta nitka śliny. Pielęgniarka patrzyła na niego z czułością i uśmiechała się bez skrępowania, ze śmiałością kobiety nieświadomej swojej urody.

Karol odwzajemnił uśmiech:

– Nowy Jork bardzo się zmienił, a Wyspa prawie wcale.

Zareagowała, jakby dotarła do niej głębia tego, co powiedział. Albo jakby znała go od co najmniej ćwierćwiecza.

– Jeżeli ma pan ochotę, zanim pokażę panu przygotowany na dziś pokój, możemy pójść na spacer. – Spojrzała przez okno. – O tej porze wiatr zaczyna przewiewać mgłę nad ocean. Nie ma pan bagażu?

Uśmiechnął się nostalgicznie. Nie, jedyny bagaż, jaki ze sobą miał, znajdował się w jego głowie.

Powóz zatrzymał się ze skrzypnięciem. Pasażerowie wysiedli. Przed nimi znajdowały się schody, przy których ustawili się do ostatniego zdjęcia, oraz masywny budynek z kamienia – budzący lęk zakład psychiatryczny na Wyspie Blackwella. Dickens przesunął po nim wzrokiem, próbując dostrzec jakąkolwiek zmianę: rozpoznał charakterystyczny ośmiokątny budynek, pod kopułą którego znajdowały się szerokie kręcone schody prowadzące do biur i ambulatorium. Przypomniał sobie stołówki zalatujące odorem brudnej wody, pełne szaleńców kiwających głowami w blasku światła z wysokich i wąskich okien. Towarzysząca im młoda dziewczyna wzdrygnęła się na ten widok. Jakby jakiś wewnętrzny alarm ostrzegał ją przed tym miejscem, z którego prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie.

Karol poprawił cylinder na coraz bardziej przerzedzonych włosach, a Margaret pożegnała woźnicę gestem dłoni. Powiedziała, że odprowadzi dziewczynę do środka, a potem pójdą na spacer.

Nowy Jork bardzo się zmienił, a Wyspa prawie wcale – powiedział pisarz sam do siebie, wyobrażając sobie miasto, które zapewne wciąż wrzało po drugiej stronie rzeki. Zatopił się w powracających szeroką ławą wspomnieniach: mały Tim, stara i ekstrawagancka Ada, Olbrzym Tom i Anne, Anne Radcliffe, która niczym latarnia morska oświetlała blaskiem wszystko, na co spojrzała.

– Witamy, panie Dickens – wydawało mu się, że mówi do niego z tamtą energią. – Znalazł się pan w jednej ze swoich powieści.

Pół godziny później mgła powoli przepływała nad wodę, a on spacerował z Margaret. Powiedziała mu, że dwa dni wcześniej potężna śnieżyca sparaliżowała miasto. Minęli grupki więźniów, którzy z mozołem, stukając miarowo łopatami, odgarniali śnieg z drogi. Margaret zapytała go, dokąd miałby ochotę pójść. Bez wahania odparł, że na plażę. Udali się więc w tym kierunku.

Podczas spaceru Karol czuł na sobie ciężar uważnego wzroku towarzyszącej mu młodej przewodniczki.

– Być może to nieco impertynenckie, ale proszę mi powiedzieć, ile ma pani lat, Margaret – zapytał, patrząc w dal.

– Dwadzieścia pięć, proszę pana.

– Ach... – przytaknął nostalgicznie. – Czyli nie pamięta pani nic z tego, o czym teraz myślę.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chodziło o to, co pamiętała, ale o to, co jej opowiedziano. Czy... powinna mu wyjawić, że od dawna na niego czekała? Że już dawno powiedziano jej, że kiedyś wróci? A może lepiej pozwolić mu przywołać wspomnienia?

– W „New York Timesie” było napisane, że w Stanach odbędzie się aż siedemdziesiąt pana odczytów – powiedziała, nie kryjąc podziwu. – Naprawdę siedemdziesiąt? To w ogóle możliwe?

Lód skrzypiał pod ich stopami. Oczy łzawiły z zimna.

– Taką mam nadzieję – potwierdził. – W przeciwieństwie do mojego lekarza nie sądzę, żebym był za stary na taki maraton.

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Odpowiedziała, że z całą pewnością nie jest za stary i że ostatnie powieści wskazują na jego doskonałą formę. I że ona oczywiście jest jego wielką fanką.

– Nie chodzi pani w kitlu – zauważył.

– Och, ja nie... nie jestem pielęgniarką. Jestem nauczycielką.

Spojrzał na nią z uwagą, z jaką ogląda się nowy, nieodkryty gatunek.

– No proszę... – Był wyraźnie zaskoczony. – To ci dopiero zmiana. Nauczycielka na Wyspie Blackwella...

Zaproponowano jej prowadzenie lekcji dla dzieci z zakładu poprawczego i sierocińca, powiedziała, wpinając szpilki we włosy. W czasie wolnym organizowała też zajęcia dla pacjentów zakładu psychiatrycznego i kółko czytelnicze dla osadzonych w więzieniu kobiet. Skuliła ramiona. Chciałaby zrobić znacznie więcej... ale była jedyną nauczycielką na Wyspie. Poza tym przebywała tu z inicjatywy rządu, który dzięki temu mógł krytykować to, że w przeszłości osoby ubogie nie otrzymywały wystarczającej opieki. Nie wiedziała, co z nią będzie po zbliżających się wyborach.

– No tak – fuknął pisarz. – To mi coś przypomina...

Oboje się zamyślili.

– Czy znajduje pan Stany bardzo zmienione?

Wydawało się, że przez chwilę się zastanawia.

– Cóż, podczas mojej pierwszej podróży John Tyler objął prezydenturę po swym poprzedniku, który zmarł na przeziębienie zaledwie cztery miesiące po wyborach. – Uniósł brwi. – A teraz dowiaduję się, że urząd objął wiceprezydent Andrew Johnson, bo Lincolna zastrzelono. Odpowiedź brzmi: tak, zmieniły się. Moim zdaniem jesteście coraz bardziej niecierpliwi w kwestii zmiany prezydentów.

Nauczycielka uśmiechnęła się. Właśnie tak go sobie wyobrażała. Przenikliwy wzrok, długa i szpiczasta broda oraz wystudiowana, niemal aktorska wymowa i akcent, który sprawiał, że to, co mówił, brzmiało jeszcze bardziej elegancko.

– Dlaczego zdecydował się pan wrócić po tak długim czasie? – Była bardzo ciekawa, ale widząc, jak poważnieje, zaczęła żałować swojego pytania. – Przepraszam, jeżeli...

– Chciałem pogodzić się z krajem, który zaczyna wierzyć w wolność jednostki – odpowiedział Karol. Po chwili ciszy kontynuował szeptem. – Poza tym coś komuś obiecałem.

Margaret zamilkła. Zbliżali się do plaży. Kiedy chciała zadać mu kolejne pytanie, Dickens przypomniał sobie, jak źle odebrano jego wystąpienie przeciwko niewolnictwu na uniwersytecie Columbia. Przywołał w pamięci zaciekły atak nowojorskiej prasy („Cóż ten Anglik sobie wyobraża...”). Jego książka Notatki z podróży do Ameryki wywołała falę miażdżącej krytyki. Przypomniał sobie też, co wtedy napisał w liście do Macredy’ego – dobrego przyjaciela, który opiekował się w Londynie czwórką jego dzieci. „Jestem miłośnikiem wolności, który się rozczarował”. Taka była prawda. Był przeciwnikiem monarchii, marzącym, by poznać tę republikę wolności, za którą uznawał się Nowy Świat. Ale rzeczywistość pokazała, że ta pierwsza eksperymentalna demokracja akceptowała, na przykład, niewolnictwo.

Poprawił cylinder i spojrzał na drugi brzeg. Musiał przyznać, że Nowy Jork, z którym dopiero co odnowił znajomość, był podobny do jego marzenia. A wolność wywalczona niedawno przez Amerykanów przypominała mu jego własną.

On też się wyzwolił. Podczas pierwszej podróży dopiero zaczynał cieszyć się sławą pisarza. Choć miał już żonę i czwórkę dzieci, był daleki od konwenansów: trzymał w domu kruka, na którego wołali Grip. Wrócił do Ameryki, która próbowała pozbierać się po krwawej wojnie secesyjnej. Miał pięćdziesiąt pięć lat. Był po rozwodzie, a na karku miał dziesiątkę odchowanych już dzieci i piętnaście powieści, które czytano na świecie. A biedny Grip, wypchany, tkwił na półce nad kominkiem.

A mimo to, postawiwszy stopę na Wyspie, Karol odniósł wrażenie, jakby czas się zatrzymał. Tyle że zniknęli stąd ci, których znał, i zaczynała mu drżeć ręka przy składaniu autografów na książkach.

Rzeka, znad której mgła już całkiem zniknęła, zaczęła wypełniać się żaglowcami i parostatkami, które defilowały przed ich oczami jak potężne łabędzie. Po drugiej stronie rysował się tętniący życiem port – obecnie jeden z największych na świecie. Śnieg na plaży błyszczał niczym cukier.

Margaret podeszła do ławki i wytarła ją spódnicą. Pomimo młodego wieku doświadczyła okropności wojny. Podczas zamieszek w Nowym Jorku widziała, jak spłonął sierociniec dla ciemnoskórych dzieci na Manhattanie. Była świadkiem grabieży i rozbojów, chociaż większość tej straszliwej tragedii obserwowała z Wyspy, gdzie dochodziły zaledwie stłumione odgłosy wojny. To stąd obserwowała pożary, tam w oddali, za wodą. A teraz na Wyspie zbierali owoce tamtej tragedii: sieroty, kalekich, bezdomnych... Nie byłby zdolny nawet sobie tego wyobrazić – zapewniała.

Karol słuchał przerażony.

– Oby Bóg nie dopuścił do kolejnej wojny – powiedziała Margaret, jak gdyby ciągle miała przed oczami tamten koszmar.

Oboje szukali nawzajem w swoich oczach nadziei na to, że tak się nie stanie. Podejrzewali jednak, że ta nadzieja jest wątła. Zatopili się w myślach. W tym samym czasie po drugiej stronie oceanu szwedzki inżynier Alfred Nobel opatentował swój wynalazek i zarejestrował znak towarowy „dynamit”. A zaledwie miesiąc wcześniej w zimnym domu w Polsce swój pierwszy krzyk wydało dziecko, które będzie się nazywało Maria Salomea Skłodowska. W przyszłości Marie Curie, miała otrzymać nagrodę noszącą imię wspomnianego Szweda. Nagrodę z dziedziny fizyki za odkrycie radioaktywności. Wielkie umysły, które sądziły, że robią coś wielkiego dla ludzkości.

I tak za otoczonymi wodą murami tworzyła się Historia.

Śnieg błyszczał w promieniach zimowego słońca. Karol zatrzymał wzrok na dziewczynce bawiącej się na brzegu rzeki. Z włosami splecionymi w długie i nieco potargane warkocze wyglądała niczym piękna choć podniszczona lalka. Wełniany niebieski płaszczyk z białymi frędzlami różnił się od ubrań dzieci, które zwykło się tu widywać. Miała oczy tak duże i błyszczące, że zdawały się sztuczne.

– Mówię do niej Nellie – powiedziała Margaret porozumiewawczo. – Poznałam jej rodziców w Pensylwanii. Są przejazdem w Nowym Jorku. Poprosili, żebym się nią dziś zajęła. Nie miałam odwagi powiedzieć im, że pracuję w... Więc spędzi ten dzień z nami. Mam nadzieję, że to panu nie...

– Nellie? – zdziwił się Dickens.

– Tak. Przypomina mi pańską małą Nell z Magazynu osobliwości.

– Ciężki wybrała pani los dla tej małej dziewczynki, nie sądzi pani? – zaniepokoił się pisarz.

– Przeczytałam tę książkę trzy razy. Być może liczyłam na to, że za którymś razem skończy się inaczej.

– Nie chciałem, żeby umarła – pisarz pospieszył z usprawiedliwieniem. – Ale czytelnicy czasami chcą cierpieć. Tak przynajmniej mówi mój wydawca.

– No cóż – podsumowała, wstając i się uśmiechając. – Jest mi pan winny szczęśliwe zakończenie dla Nellie.

Podbiegła do dziewczynki.

Dickens się zamyślił. Dlaczego to powiedziała? Czy wiedziała o nim więcej, niż sądził?

Patrząc, jak bawi się na plaży, ponownie wyciągnął zdjęcie z kieszeni. Tamtego stycznia też było zimno. W drugiej kieszeni miał list. Trzymał go od tamtego czasu, mimo że atrament niemal całkiem wyblakł. Anonimowy list, który sprowadził go na Wyspę po raz pierwszy. To dzięki niemu poznał ludzi, którzy sprawili, że uwierzył w cuda. Twarze ludzi, którzy przekonali go, że aby zaznać wolności, trzeba najpierw o niej marzyć, spoglądały teraz na niego ze starej fotografii.

Kiedy Margaret podeszła z dziewczynką uwieszoną u jej ramienia, przypomniał sobie siebie w wieku trzech lat. Życie wydawało się wtedy takie proste. A on czuł się bezpieczny i otoczony opieką rodziców. Nic nie wskazywało na to, że popadną w skrajną nędzę. Jakim cudem udało mu się przejść tak wiele w tak młodym wieku... Próbował pozbyć się tej myśli. Przyjrzał się małej. Sądząc po wieku, była wojennym dzieckiem. Być może dlatego patrzyła na świat tak rozumnym wzrokiem. Z nonkonformizmem, który – wydawało się – mógł stawić czoło każdemu przeznaczeniu.

Jaką historię bym jej wymyślił, gdybym musiał o niej napisać? – zapytał sam siebie. Nagle poczuł się jak ktoś, kto nagle staje twarzą w twarz ze swym doppelgängerem. Bratnią duszą. Swoim małym ja. Poczuł się tak złączony z duszą zamkniętą w ciele trzylatki, jak gdyby była jego duchowym, fantasmagorycznym sobowtórem. Być może było to przeczucie, bo pisarz nie mógł przecież wiedzieć, że los tej dziewczynki już przeglądał się w jego własnym losie, jak w lustrze. Że spotkanie na Wyspie Blackwella miało się okazać najważniejszym rozdziałem w ich życiach. Nie mógł wiedzieć, że uśmiechnięta dziewczynka, podobnie jak on, już wkrótce straci ojca. I że utonie w nędzy, do życia w której się nie urodziła. Nędzy, której będzie musiała stawić czoło.

Nellie to opowieść, którą będziemy poznawać w odcinkach. W końcu tak napisano wiele z najznamienitszych powieści w tamtym wieku. Tak właśnie pomyślał o niej pisarz tamtego zimowego dnia.

– No dalej, powiedz panu Dickensowi, jak masz na imię – podpowiedziała Margaret i pchnęła ją lekko naprzód.

Dziewczynka, pełnym przekory gestem ścisnęła patyk, którym się bawiła. Jedna po drugiej, narysowała na piasku litery składające się na jej nowe imię, tak aby mogły przeczytać je gwiazdy.

Właśnie wtedy Karol postanowił, że one usłyszą tę wielką historię, której nikomu nie zdradził. Jedyną, której przysiągł nie opisać.

Wyciągnął list z kieszeni. Jego palce – tak pomarszczone, że wydawały się zrobione z takiego samego papieru – delikatnie musnęły drobne i okrągłe litery.

------------------------------------------------------------------------

* W wierzeniach ludowych zły brat bliźniak.2

Nowy Jork, styczeń 1842 r.
Dwadzieścia pięć lat wcześniej

Zimny wiatr zatrzepotał listem w jego dłoniach. O mały włos, a porwałby go i uniósł w morze. Karol ścisnął arkusik mocno, opierając się o barierkę na górnym pokładzie. Któż mógł go wysłać i dlaczego to zrobił – domysły przerodziły się niemal w obsesję. Chociaż taka tajemnica to najlepszy sposób na rozpoczęcie podróży – pomyślał, obserwując sylwetki pasażerów wchodzących na pokład. Palce miał poplamione granatowym atramentem. Kilka lat temu zmienił jego kolor. Wcześniej zawsze używał czarnego. Szczycił się tym, że jest człowiekiem poukładanym, chociaż Kate mówiła, że w wieku trzydziestu lat prześcigał w tym poukładaniu niejednego staruszka. Było wcześnie, a on wykorzystał sen Kate i wyszedł na pokład. Nie chciał przegapić momentu wpływania do portu w Nowym Jorku ani mijania Hell’s Gate, Hog’s Back, Grying Pan i innych miejscowości pojawiających się w książkach jego ukochanego Washingtona Irvinga.

Przeciągnął się. To, co najbardziej dokuczało mu podczas długiej podróży do Ameryki, to bez wątpienia brak możliwości wykonywania ćwiczeń fizycznych. Torturą było zejście z transatlantyku w Bostonie, żeby zaledwie dzień później zaokrętować się na parostatku zmierzającym rzeką do Nowego Jorku. W dodatku sześciomiesięczny objazd po Stanach Zjednoczonych zapowiadał się męcząco. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko po raz kolejny pogodzić się z tym. Musiał przyznać rację Kate. Być może jak na swój wiek był zbyt uporządkowany. Wydawało mu się, jakby całe wieki spędził na siedzeniu i pisaniu. Jeżeli nie urozmaicał sobie pracy długimi spacerami po Londynie, dokuczały mu plecy. Mówiąc szczerze, najgorsze na statku nie było to, że nie mógł ćwiczyć, ale okropne mdłości. Nawet najbardziej wybujała wyobraźnia nie byłaby zdolna odgadnąć, jak bardzo może huśtać ogromnym parostatkiem na falach wzburzonego sztormem Atlantyku. Najgorsza była noc tuż przed zawinięciem do Bostonu – przypomniał sobie. Przetarł balustradę chusteczką i ponownie oparł się na niej łokciami. Z wywołanej mdłościami obojętności mógł przywołać jedynie to, że jego żona czuła się na tyle źle, że przez jeden dzień nie była zdolna rozmawiać z nim. Uśmiechnął się półgębkiem. Tak, to sprawiło mu szatańską wręcz przyjemność. W tamtym stanie nic by go nie zdziwiło. Gdyby krasnoludek pojawił się w jego kajucie z listem w dłoni, przepraszając go za to, że jest przemoczony, ale w końcu szedł przecież przez ocean, to zapewne byłby mu podziękował za przesyłkę.

Z całego tego chaosu pamiętał, że gdy w końcu lepiej się poczuł, zdał sobie sprawę, że stoi na pokładzie, trzymając się czegoś – nie mógł sobie przypomnieć, czy była to jakaś lina, czy może bosman. Nie potrafił odróżnić nieba od morza, a horyzont rozmywał mu się przed oczami. Wszystko się kołysało, wszystko się chwiało, a każdy z kelnerów podczas kolacji przewrócił się przynajmniej raz.

Dickens westchnął i wbił wzrok w wodę. Na Boga... co za przygoda. Wystawił twarz do słońca. Czy to możliwe, że w Londynie jest prawie ciemno, a jego dzieci szykują się do łóżek? W ciągu ostatnich lat mało żył, za to dużo marzył. A jego powieści, potrzeba pisania, narodziły się nie ze wspaniałych przeżyć, a z przeciwności losu. Za jego sukcesem stała tragedia, która naznaczyła jego dzieciństwo i której do końca życia nie mógł ujawnić w angielskich wyższych kręgach, zaczytujących się w jego książkach.

Teraz był słynnym Karolem Dickensem.

Miał zaledwie trzydzieści lat, gdy okrzyknięto go ukochanym synem Edynburga, a jego książki dotarły za ocean, zanim on sam tam zawitał. Dlatego tak ważne było, by przeżył przygodę. Pomyślał o swoich dzieciach, o tym, że zobaczy je dopiero za sześć miesięcy. Ukłuło go poczucie winy. Żadne z nich nie przekroczyło sześciu lat. Ale w domu Macredy’ego będzie im dobrze – powiedział sam do siebie z przekonaniem. Będzie im bardzo dobrze.

Wciągnął nadpływające znad morza powietrze. Poranek był wilgotny, spokojny i bardzo mglisty, ale już zaczynało wschodzić słońce. Gęste, kasztanowe włosy opadły mu na twarz. Kate uważała, że powinien obcinać je krócej. W końcu miał już swoje lata. Ale Karol chciał pozostać młody, odsuwał myśli o dorosłości i starzeniu. Smutne dzieciństwo ciążyło mu. Może dlatego tak emocjonalnie zareagował na żart. I być może właśnie dlatego nikomu o tym nie powiedział. Nawet Kate.

Rozłożył papier. Ktokolwiek napisał list, postanowił się nie podpisywać. Wręczył mu go recepcjonista hotelu w Bostonie tuż po tym, jak zeszli ze statku. Ale stempel był z Nowego Jorku.

Szanowny Panie Dickens!

Nie mogę wyjawić, kim jestem, ale wierzę, że jako pisarz potrafi Pan wyczytać nadzieję, jaka kryje się za moimi słowami. Pozwalam sobie wysłać tych kilka linijek, ponieważ niedługo zawita Pan do naszego kraju. Słynie Pan ze swojej wrażliwości na bezbronnych oraz wspierania szczytnych idei. W prasie napisano, że w czasie Pańskiej wizyty planuje Pan odwiedzić instytucje dobroczynne, więzienia, szpitale dla psychicznie chorych i sierocińce, aby zobaczyć, jak działają. Dlatego zapraszam Pana, by podczas wizyty w Nowym Jorku odwiedził Pan Wyspę Blackwella. Proszę mi wierzyć, Pańscy amfitrioni nie wspomną Panu o niej. Proszę poprosić jednego ze swoich wpływowych znajomych o dwutygodniowe pozwolenie na odwiedzenie tego miejsca.

Każda wyspa skrywa jakąś tajemnicę lub ukryty skarb. Na tej znajdzie Pan i jedno, i drugie.

Niech Bóg Panu błogosławi, Panie Dickens.

Litery były tak okrągłe i drobne, że zdawały się nakreślone ręką dziecka. Ale język należał do dorosłego. Przedstawił tajemnicę w kobiecy sposób, ale ton wydawał się mieć lekko męskie zabarwienie. Karol poczuł ciepło słońca na włosach. Poprawił aksamitkę przy kołnierzyku i rozpiął płaszcz. Kimkolwiek był autor listu, wiedział, jak rozbudzić głód powieściopisarza.

Właśnie wtedy statek wpłynął do utworzonego przez wyspy przesmyka, który wydał mu się znajomy. To musiał być Hell’s Gate, czyli Brama Piekieł. Słynął z tego, że o jego brzegi rozbijały się jednostki zepchnięte przez prąd East River. Były wśród nich statki kupieckie, holenderskie, a nawet budzące strach galeony pirackie, które choć przetrwały niejeden sztorm, rozbijały się właśnie tu. Wiedział to z książki Washingtona Irvinga. To on w jednym ze swoich opowiadań opisał, jak w dzieciństwie chodzili nad rzekę, gdy tylko opadał poziom wody. Chcieli zobaczyć wynurzający się z wody dziób jednego z rozbitych statków, o przerażającym kształcie czarnej syreny. Marzyli wtedy, że kiedyś do niego podpłyną, by szukać skarbu pomiędzy zaplątanymi między algi szkieletami.

Karol pomyślał, mierzwiąc przy tym włosy, że ma ogromną ochotę spotkać się z Washingtonem. Zwrócił uwagę na wychodzącą na pokład kobietę w żółtym kapeluszu przypominającym olbrzymi grzyb. Kate spodoba się Sunnyside. To niezwykle hojne, że pisarz zaprosił ich do siebie.

Teraz po prawej i lewej stronie dostrzegł zielone wzgórza wysp usiane pięknymi posiadłościami z trawnikami i drzewami. Czy tak wygląda posiadłość Washingtona? Nigdy nie pomyślał, żeby w ten sposób opisać Bramę Piekieł. Ale skoro tak wyglądała brama, to piekło nie było chyba takim złym miejscem.

W oddali dostrzegł Wyspę. Najpierw zauważył latarnię morską, położoną na jej północnym krańcu. Potem przyjrzał się pozbawionym proporcji budynkom z kamienia. Nietypowe światło sprawiało, że cała wyspa zdawała się być w cieniu. Nie widział żadnych domów. Nie dostrzegł, żeby ktokolwiek po niej chodził. I nagle zauważył, że z ostatniego budynku, najbliżej statku, wybiegła na plażę grupka ludzi. Rzucali w górę czapki na powitanie przepływającego „Nowego Jorku”.

– Przepraszam! – krzyknął Karol do jednego z marynarzy, który zwijał linę, przygotowując się do wejścia do portu. – Co to za miejsce?

Mężczyzna podniósł wzrok i dłonią osłonił oczy przed słońcem.

– To? – Wytarł czoło. – Piekło, z którego nikt nie wraca.

– Ale co to za budynki?

Mężczyzna wskazał na nie brodą.

– Więzienie, zakład poprawczy, ten z tyłu to przytułek, a ten najbliższy, przed którym przepływamy, to dom wariatów. – Zaśmiał się szelmowsko i dodał: – Niech pan popatrzy, jak nas witają ci biedni wariaci. Zawsze to robią.

Pisarz spojrzał na list, potem na Wyspę i znowu na papier. Nie wiedział dlaczego, ale marynarz właściwie nie musiał wyjawiać mu nazwy tego miejsca. Instynktownie podniósł dłoń i pozdrowił szaloną gromadę, patrzącą na statek z plaży.

Wtedy po raz pierwszy zobaczył Wyspę Blackwella.

*

Kilka minut później statek wpłynął do połyskującej w słońcu, majestatycznej zatoki. Oczom Karola i Kate, którzy teraz już razem stali na pokładzie, ukazała się chaotyczna gęstwina budynków, a za nią chmura wznoszącego się powoli czarnego dymu, las masztów, powiewające pasiaste i gwieździste flagi i wpływające oraz wypływające z portu niezliczone promy oraz statki pasażerskie i transportowe. A na brzegu setki zaaferowanych istot biegających we wszystkich kierunkach. W oddali dostrzegli szczyty gór i kilka wysp wyłaniających się z połyskującej rzeki, która wiła się daleko w błękitny bezkres.

Niespodziewanie ukazał im się Nowy Jork. Oszołomiony widokiem, pomyślał, że nie będzie mu brakowało życia na statku – zabijania czasu spacerowaniem, paleniem czy piciem rozwodnionego brandy. Nie zatęskni także – jak mówili marynarze – za stukotem damskich obcasów nad głową. Ani tym bardziej za nieustającym, choć jak sam musiał przyznać uzasadnionym, narzekaniem Kate na to, że wyciągnął ją w tak długą podróż bez dzieci. Nie będzie mu też tęskno za zupełnym brakiem ciszy – za falami rozbijającymi się z hukiem o burty i skrzypieniem statku, które przypominało trzeszczenie ogromnego stosu chrustu. Jego mózg aż drżał z podniecenia – tak bardzo chciał sprawdzić, co czekało go w mieście, o którym mówił cały Londyn.

Kate chwyciła go pod ramię, jak gdyby wygląd miasta ją zaniepokoił. „Ile tu statków”, wymamrotała, poprawiając długie czarne loki spływające na pełne piersi. Przyjrzał się jej. Nie pamiętał, żeby choćby raz w życiu była rozczochrana. Nawet wtedy, kiedy rodziła kolejne dziecko z ich czwórki. Ani kiedy stała na pokładzie, a wiatr delikatnie muskał jej twarz. Ta myśl ubawiła Karola. Postanowił nadać tę cechę jednej ze swoich postaci. Potem zatrzymał wzrok na jej tak charakterystycznym tiku – delikatnie, kolejno uderzała palcami, jakby grała na niewidocznym pianinie czy myślała w brajlu. A może liczyła minuty pozostałe do zejścia z pokładu, miesiące spędzone bez dzieci albo lata dzielące ją od śmierci. Któż mógł to wiedzieć. Kate pozostawała dla niego zagadką. Pierwszy raz, kiedy zauważył, że to robi, byli w gabinecie jej ojca, wówczas redaktora naczelnego „Morning Chronicle”. Uderzała palcami w biurko. Wtedy była dla niego jedynie Catherine Thompson Hogarth, córką szefa. A on był autorem kilku opowiadań i kilkunastu artykułów. W tamtym czasie albo ona nie odliczała czasu miarowym uderzaniem palców, albo jemu zupełnie to nie przeszkadzało. Być może dlatego nie starał się jej poznać. Na wszelki wypadek, gdyby jednak nie skrywała żadnej tajemnicy.

Zawyły syreny statku i twarz jego żony znikła pod rondem kapelusza.

*

Kiedy w końcu przybili do brzegu, bagaże kursowały po pokładzie w tę i z powrotem, a pasażerowie przyglądali się młodemu Nowemu Jorkowi z bezpiecznej perspektywy balustrady. Mnóstwo ludzi tłoczyło się na pomoście, oczekując, aż szybki i słynny „Nowy Jork” wpłynie do portu. Z przesadną radością wykrzykiwali zdanie, którego Karol nie był zdolny wychwycić.

– Co krzyczą? – zapytała Kate. – Wygląda, jakby patrzyli w naszą stronę.

Za tłumem dwukołowe wózki kreśliły skomplikowane rysunki na śniegu. Starsze kobiety piekły kasztany i zachwalały je nowo przybyłym pasażerom. Ludzie zderzali się, chodząc tam i nazad z wiklinowymi koszami. Ładowano statki przed wypłynięciem: grupka mężczyzn wciągała krowę, inni ładowali warzywa, prosiaki i ptactwo... Nieco dalej marynarze ściągali cumy. W końcu dojrzał czapkę nadzorcy załadunku. Szedł przywitać się z tłumem ludzi, którzy nadal krzyczeli coś zupełnie niezrozumiałego.

– Robią to od miesięcy, za każdym razem, gdy do portu zawija statek z Anglikiem na pokładzie. Tym razem jednak wiedzą, że to pan przypłynął, panie Dickens.

– Nie rozumiem.

– Najwyraźniej do Nowego Jorku nie dotarł jeszcze kolportaż pańskiego Magazynu osobliwości. Nie mogą się doczekać. Proszę ich pozdrowić. To pańscy amerykańscy czytelnicy.

Oniemiały Karol uniósł w górę dłoń. Jakaś młoda dziewczyna wrzasnęła: Tam jest! To Karol Dickens! Wtedy jasno i dokładnie usłyszał, co krzyczeli.

– Pan Dickens! Pan Dickens! – powtarzały głosy kobiece, męskie, młode i dojrzałe. Pisarz przysłuchiwał im się z otwartymi ustami. Zaczęło do niego docierać, że odniósł międzynarodowy sukces. – Panie Dickens! Czy to prawda, że mała Nell umarła?

Rozpromieniona Kate odwróciła się do niego i wzięła go pod ramię.

– Kochanie, czekali tu na ciebie.

Czoło pisarza zasnuł cień.

– Tak, umarła – szepnął zrezygnowany.

To była prawda. Musiał uśmiercić swoją ulubioną postać. Tak właśnie kończył się Magazyn osobliwości. Miliony osób miesiącami śledziły publikowane w odcinkach przygody jego biednej sieroty. Śmierć dziewczynki – tak samo prawdopodobna jak patetyczna – poruszyła Anglię, wywołując reakcje podobne do tych, jakie wywołuje śmierć kogoś znanego. Jeden z torysów zapewniał, że przepłakał całą noc. A sam zgryźliwy Wilde napisał, że po melodramatycznej, pretensjonalnej i łzawej śmierci Nell można się było popłakać, ale raczej ze śmiechu.

Zwolennicy czy przeciwnicy, nikt z nich, poza samym Dickensem, nie mógł nawet podejrzewać, że autor opisał tę agonię, opierając się na swoich własnych przeżyciach. Dokładnie tak umarła w jego ramionach ukochana szwagierka, mieszkająca z nim i z Kate szesnastoletnia Mary Hogarth. To na niej wzorował postać Nell.

Pisarz przywołał w pamięci dziewczynę, którą tak pokochał. Wyciągnął z kieszeni niewielki przedmiot z brązu. Ten zepsuty kompas podarowała mu Mary. Tamtego dnia po raz ostatni widział ją uśmiechniętą. Wychudła tak bardzo, że wydawała się ubranym na różowo cieniem. Wskaże ci marzenia – powiedziała. Jej dłoń, wychudła i blada, położyła kompas na jego dłoni. Pisarz przyglądał się błądzącej wskazówce. Tańczyła raz w jedną, raz w drugą stronę. Nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, wskazała na wschód. Wydawało się, że odnalazła tam swoją nową północ.

Karol spojrzał w tym samym kierunku. Nad horyzontem przeciągała burza.

Poniżej, w porcie, jego amerykańscy czytelnicy wiwatowali i pytali o los małej sieroty.

Ściągnął kapelusz i skłonił głowę.

Pomachał kapeluszem i spojrzał na białe niebo zwiastujące jeszcze więcej śniegu. Padał na nich deszcz sadzy wydobywającej się z kominów bogatych dzielnic. Karol poczuł się jak wesoła figurka w środku szklanej kuli zamykającej świat w negatywie.Podziękowania

Dziękuję tym, którzy odwiedzili mnie na Wyspie Blackwella, kiedy się na niej zamknęłam. Częścią tej książki są: Antonia Kerrigan, Rosa Montero, Luis Antonio Muñoz, Jorge Eduardo Benavides, Carmen Posadas, Gabriela Llanos, Juana Erice, Ana Belén Castillejo, Ana Lirón, Carlota del Amo, Miguel Angel Lamata oraz Luisa Gonzalez Arollo.

Dziękuję mojej mamie za to, że wciąż ze mną marzy.

Dziękuję mojemu redaktorowi, Alberto Marcosowi, za uwagę, którą poświęcił tekstowi i postaciom.

Dziękuję Davidowi Triasowi za to, że od początku wierzył w tę historię.

Karolowi Dickensowi dziękuję... za wszystko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: