Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekarz, który wiedział za dużo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lekarz, który wiedział za dużo - ebook

Czy ufasz swojemu lekarzowi?

Mroczny norweski kryminał medyczny.

Norweska wyspa w gminie Hitra, początek posępnej, śnieżnej zimy.

Na kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem młody lekarz Mads Helmer odkrywa podczas wieczornej śnieżycy rozbity samochód swojego szefa Aldusa Caroliussena.

W ciągu następnych dni Helmer dowiaduje się wielu ciekawych informacji, które stawiają zmarłego – lekarza rodzinnego cieszącego się dużym autorytetem wśród miejscowych – w dwuznacznym świetle. Kim naprawdę był Caroliussen? Jak zginął? Poszlaki każą Helmerowi podejrzewać, że śmierć kolegi nie była przypadkiem. Wraz z córką zmarłego, Line Schönfelt, młody lekarz dostaje się do piwnicy Caroliussena, gdzie znajduje ogromne archiwum. W archiwum przez długie lata gromadzone były medyczne i pozamedyczne dane na temat pacjentów, nieraz boleśnie obnażające ich poczynania oraz fakty z życia.

Lekarz, który wiedział za dużo to wartka powieść, wykraczająca poza ramy gatunku prozy lekarskiej. Łączy w sobie wątki sensacyjne i obyczajowe, przy czym nic nie jest tu takie, jakie się wydaje – w książce mnożą się nie tylko zagadki, ale też ich ciekawe rozwiązania, wplecione w misterną i zaskakującą intrygę.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62122-95-0
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Widok tego miejsca nie sprawił mu przyjemności.

Idąc ścieżką od parkingu krytego przy Szpitalu Uniwersyteckim Akershus, Mads Helmer niechętnie zerkał na drugą stronę ulicy. Za ogrodzeniem wznoszono budynki, które wkrótce miały pomieścić nowy szpital, na dalszym planie zaś ujrzał starego kolosa, który w ciągu nadchodzącego roku miał opustoszeć, a potem zostać zburzony. Wzdrygnął się i ruszył dalej. Silny, śródlądowy mróz zdążył już przeszyć go do szpiku kości. Lørenskog był po prostu zimną dziurą, pustkowiem, a on aż nazbyt często żałował, że jego noga kiedykolwiek tu postała. Chciał mieć to za sobą.

Drżąc z zimna, przeszedł przez ulicę obok przystanku autobusowego. Zbliżało się wpół do czwartej, skończyła się pierwsza zmiana. Tłum pracowników szpitala płynął w przeciwnym kierunku. Mads niewzruszenie wbijał wzrok w cienką warstwę śniegu na drodze i chował twarz w szaliku. Ostatnia rzecz, której teraz pragnął, to natknąć się na znajomego. Dość już, że skupiał się na nieuniknionej konfrontacji z ordynatorem Petterem Flodem. Idąc, starał się oddychać spokojnie. Flod nie bez wahania przystał na krótkie spotkanie. Spytał przez telefon, w czym rzecz, ale Mads oparł się pokusie wykrzyczenia mu tego w słuchawkę. Należało zachować cierpliwość. Po raz ostatni przycisnął rękę do torby, by upewnić się, że ma ze sobą to, co trzeba. Pewnie. Teczka była na właściwym miejscu. Teraz wystarczyło dobrze rozegrać karty. Może uda mu się wówczas wyrwać z kłopotów, które nękały go, odkąd tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku, szedł do samochodu służbowego na parkingu.

Wszedł pod pretensjonalne barakowisko, królujące nad wejściem do starego szpitala. W barakach mieściły się biura, które stały tu „tymczasowo” od dobrych dziesięciu lat. Ich wygląd sprawił, że ochrzczono je mianem Mir – po przestarzałej rosyjskiej stacji kosmicznej, którą w 2001 roku strącono do Pacyfiku. Jak na ironię, baraki wkrótce również miały runąć. Minąwszy grupkę palaczy, którzy zebrali się przed drzwiami przesuwnymi, Mads wszedł do holu i znalazł się przed choinką. Nie wiedział dlaczego, ale w tej samej chwili przed oczami stanęła mu Cecilia. Mała Cecilia, jego sąsiadka. Poczuł bolesne ukłucie w piersi. Zdawało mu się, że wciąż słyszy ciche pukanie do drzwi, którym zwykła oznajmiać swe przyjście. Tych świąt nie doczekała, i to z jego winy. Najgorsza była świadomość, że mógł tego uniknąć.

Wszedł na klatkę schodową i zobaczył, że drzwi jednej z wind transportowych właśnie się zamykają. Dał susa i zdążył wśliznąć się do środka. Przy ścianie, obok pustego łóżka szpitalnego, stali mężczyzna i kobieta. Mads zauważył, że kobieta uważnie mu się przygląda, i odwzajemnił jej spojrzenie. Kiedy zorientował się, kim jest, poczuł, że ogarnia go napięcie.

– Cześć, Mads. Dawno się nie widzieliśmy.

Astrid Lindbaek, ordynatorka oddziału anestezjologii, patrzyła na niego prowokacyjnie.

– Cześć – odparł i odwinął szalik.

– Dokąd się wybierasz?

Stojący przy przyciskach mężczyzna spojrzał na niego ponuro. Mads rozpoznał w nim jednego ze starych sanitariuszy. Zerknął na przyciski i spostrzegł, że szóstka już się świeci.

– Tam gdzie wy.

– Wracasz do pracy? – pytała dalej Lindbaek.

Mads pokręcił głową i próbował się uśmiechnąć. Poczuł ssanie w żołądku, gdy winda ruszyła w górę, mijając kolejne piętra.

– Nie planuję.

– Słyszałam, że pracujesz jako lekarz rejonowy na północno-zachodnim wybrzeżu. Na wyspie Smøla, prawda?

– Na Hitrze – odparł. – Na Hitrze, w Południowym Trøndelagu, od strony morza, w południowej części fiordu Trondheim. W prostej linii na północny wschód od Smøli.

– Dane geograficzne nic mi nie mówią – roześmiała się. – Dalej od cywilizacji chyba być nie może.

Wreszcie zabrzmiał sygnał zatrzymania się windy i drzwi powoli się rozsunęły. Mads wysiadł i odwrócił się, by się pożegnać, ale zaraz tego pożałował, bo Lindbaek minęła sanitariusza i szybkim krokiem ruszyła za kolegą.

– A poza tym? – spytała. – Dobrze ci tam, na Hitrze?

Z empatią przekrzywiła głowę, jak psycholog, który zastanawia się, jak miewa się jego klient.

– Lepiej, niż się spodziewałem.

– Pewnie łatwiej ci być lekarzem rodzinnym niż chirurgiem? No, mam na myśli twoją... chorobę?

Słowo „choroba” padło po jednoznacznej pauzie. Właściwie to aż dziwne, jak często użycie terminu „epilepsja” sprawia ludziom problem. Mads zerknął na zegarek. Pech chciał, że miał dużo czasu. Trudno.

– Posłuchaj, muszę lecieć. Spóźniłem się już pięć minut na spotkanie z Flodem.

Lindbaek uniosła brwi.

– Z Petterem?

Słowa zawisły w powietrzu. Mads przytaknął.

– Miło było cię znowu zobaczyć – powiedział, ale Lindbaek nie spuszczała zeń wzroku.

– To wprost okropne, co cię tu spotkało. Śmierć pacjenta to najgorsze, co może przydarzyć się lekarzowi. Wiele razy po twoim odejściu myślałam, że potraktowano cię niesprawiedliwie...

Mads obejrzał się przez ramię w stronę wejścia do oddziału.

– To prawda – odparł i ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że przestał się denerwować. Był gotów na konfrontację z Flodem. Odwrócił się do Lindbaek i przyjrzał się jej. Miał nadzieję, że następnym razem, kiedy pomyśli to, co zdradziła mu przed chwilą, odważy się zabrać głos. Ale chyba zbyt wiele wymagał. Przynajmniej dopóki na scenie był Petter Flod.

Ruszył w stronę wejścia na oddział Północny 6. Już naciskając guzik, poznał, kto piekli się w korytarzu. Drzwi otworzyły się z szelestem i dziesięć metrów dalej Mads ujrzał charakterystyczną, wysoką sylwetkę Pettera Floda, zwróconego do niego profilem.

– To nie moja robota, do ciężkiej cholery!

Flod dźgał palcem plik papierów, które sekretarka przyciskała do piersi.

– Ale Laila powiedziała, że...

– Nie słyszy pani, co mówię? Nie mam czasu na taką gównianą robotę! Proszę porozmawiać z pielęgniarką!

– Ale musi pan podpisać...

– ... kiedy papiery będą gotowe. Głucha pani czy co?!

Mads stanął przed nimi i skinął głową.

– Dzień dobry.

Flod zerknął na niego i prychnął gniewnie, po czym odwrócił się do sekretarki.

– Won mi stąd, i to już!

Mads stał, czekając, a tymczasem Flod wziął głęboki oddech i zatrzymał powietrze w płucach, jakby chciał zobrazować skalę swej rezygnacji.

– Nie sądziłem, że pan przyjdzie – rzekł i wreszcie odetchnął.

– Ale jestem.

– Skoczymy do Mira. Chyba nie potrwa to długo?

W ciasnym, podłużnym biurze unosił się nieokreślony, kwaśny zapach. Flod odgarnął brudne ubrania robocze, leżące na leśnozielonej kanapie pod ścianą, po czym okręcił fotel biurowy i usiadł.

– Siadaj pan, do cholery! Coś mnie strzela, jak ludzie stoją.

Zrzucił chodaki ze stóp i rozparł się w fotelu. Mads wykonał polecenie. Na kanapie siedziało mu się równie niewygodnie, co ostatnio. Położył torbę na kolanach i starał się nie myśleć o spotkaniu w tym właśnie pokoju zaledwie kilka miesięcy temu. Tuż po fatalnej operacji. Spokojnie wziął oddech, przyglądając się ordynatorowi. Szorstka, ogolona skóra układała się w głębokie zmarszczki wokół kącików ust, dodając ciężkości srogiemu wyrazowi twarzy. Ordynator Peter Flod mieszał z błotem każdego, kto odważył się mu sprzeciwić. Cały szpital o tym wiedział.

– Słyszałem o wypadku – rzekł Flod. – Co za tragedia. To przez jelenia, prawda?

Mads wzruszył ramionami.

– Podobno.

– Czyli został pan teraz sam w przychodni?

– Już tam nie pracuję.

– Co?

Mads udał, że nie zauważył zmiany na twarzy Floda.

– Wylali mnie.

Flod zmarszczył brwi i stęknął przeciągle.

– Spokojnie – ciągnął Mads. – Nie przyszedłem tu starać się o pracę.

Flod oparł nogi o brzeg kanapy i splótł ręce na piersi. Brodę opuścił na szyję. Nieufnym wzrokiem mierzył Madsa.

– Co za ulga – burknął.

– Co słychać? Widzę, że nowy szpital zaczyna nabierać kształtu.

Flod gapił się na niego jeszcze przez kilka sekund, po czym uśmiech­nął się szyderczo. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że nie ma nic przeciwko rozmowie na ten temat.

– Niech pan się cieszy, że już pan u nas nie pracuje. Pełno tu draństwa. Gdybym miał opowiedzieć panu o nowym Ahus, byłaby to opowieść o obiecankach-cacankach i zgniłych kompromisach, które psują jakość pracy lekarzy. A jakby tego było mało, okazuje się, że dyrektor zamierza utworzyć osobny oddział dla wszystkich pielęgniarzy.

– Aha. Czy to ma aż takie znaczenie?

Flod nagle roześmiał się ostro.

– Niech mi pan wierzy, że ma. My, lekarze, tracimy coraz więcej przywilejów, które kiedyś nam przysługiwały. To, że pielęgniarze będą się teraz rządzić sami, jest dla nas gwoździem do trumny – Flod wyprostował się w fotelu i uniósł palec. – Wie pan, kiedyś w tym budynku znajdowała się stołówka dla lekarzy. Można było zerwać z głowy czepek operacyjny, zbiec do piwnicy i w ciągu kilku minut dostać gorący posiłek. A teraz, cholera, nie mam czasu korzystać ze stołówki. Musimy liczyć się ze staniem w kolejce, ciągnącej się aż na korytarz, z taksówkarzami, odwiedzającymi i budowlańcami. Potrzeba pół godziny, żeby kupić byle przekąskę – Flod opuścił rękę i wydał pomruk. – Nie, mówię panu. Tracimy wpływy, a ludzie przestają nas szanować. W takim to zmierza kierunku. Open spaces, pielęgniarze w roli szefów, podwyżki, których nie sposób porównać z tym, co dostają inni, i stała groźba, że zrobią z nas zwykłych pracowników zmianowych. To jak sól w cemencie, panie Helmer. Opowiadałem panu chyba tę historię?

Mads przesunął ręką po torbie trzymanej na kolanach. Pewnie, że opowiadał. Może nawet dziesięć razy. Jakiś głos mówił mu jednak, że powinien pozwolić Flodowi przytoczyć ją po raz ostatni – zanim przejdą do kolejnego etapu spotkania. Sam miał w zanadrzu historię, którą chciał się podzielić. Nie dość, że dotyczyła ona Floda, jego samego i wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca, to jeszcze zaczęła się trzydzieści pięć lat temu. Teraz zaś, za chwilę, miała dobiec końca.

Podniósł wzrok.

– Jaką historię?

W odpowiedzi usłyszał zadowolony rechot Floda.1

Padał śnieg, a Madsa coś zaniepokoiło. Skręcił do zatoczki autobusowej przy zjeździe na Sandstad i poczuł, jak ślizgające się koła starego mercedesa nieruchomieją na śniegu. Wrzucił luz i szybko wdepnął pedał hamulca. Lewa ręka przyciskała się już płasko do piersi, serce mu dudniło. Mgliste uczucie, które naszło go, kiedy przejeżdżał przez wzgórza i po łagodnie spadzistym odcinku zmierzał w stronę skrzyżowania przy kościele, minęło. Nie zdołał jednak oprzeć się z powrotem w fotelu. Siedział tylko sztywno wyprostowany i z trudem łapał powietrze, podczas gdy sekundy płynęły, a wycieraczki przesuwały się rytmicznie po szybie, próbując jak najdokładniej zebrać padający śnieg.

Czyżby to był mały napad? Najwyraźniej. Nie widział innego wyjaśnienia. Aż za dobrze znał te odczucia. Czasem odpływały niewinnie, ale innym razem – z rzadka – urastały do ssania w przeponie, przechodziły w intensywne, cienkie owadzie brzęczenie, po czym w najgorszym razie mógł stracić przytomność i przewrócić się na ziemię w upokarzających drgawkach. Padaczka, morbus demonicus, epilepsja. To cholerstwo miało wiele nazw.

Aby uspokoić łomoczące serce, zmusił się do wolniejszego oddechu. Ciało wciąż drżało po tej przykrej niespodziance. Kiedy miał ostatni napad? Dwa lata temu? Trzy? Tak, to musiało być przed trzema laty. Długo był w stabilnym okresie. Nie bez przyczyny. Starał się o to. Przyjmował leki, kiedy było trzeba, jadł i spał regularnie. Nie przepracowywał się. Nie pił alkoholu. Nie było żadnego powodu, z którego to draństwo miałoby się ocknąć właśnie teraz.

W blasku reflektorów patrzył na padający śnieg, a silnik warczał przyjemnie. Przez cały listopad utrzymywała się łagodna pogoda, ale potem w ciągu paru dni ziemia, drogi i dachy domów na całej wyspie pokryły się równą, białą warstwą. Wszystkie dźwięki zostały stłumione i wróciło do niego uczucie zimy, które pamiętał z dzieciństwa w Lillehammer. Nie było ono przyjemne. Mads nie lubił śniegu. Śnieg oznaczał, że on zostawał w domu, podczas gdy ojciec z bratem znikali na nartach. Ojciec mówił, że tak jest bezpieczniej.

W paszczy tunelu biegnącego pod fiordem, na samym dole, przy wodzie, spostrzegł dwa żółte punkty. Wkrótce zmieniły się one w samochód, który wolno dotarł do szlabanu i stanął. Nie kontrolował tej choroby. W głębi ducha to wiedział, ale przez ostatnie lata nabierał nadziei, że może zdoła się jej pozbyć. Pozbyć się tego wszystkiego. Pozbyć się napadów. Były to jednak nierealne marzenia. Jak zresztą większość jego założeń życiowych.

Ostry dźwięk przerwał ciszę. Mads wzdrygnął się i na siedzeniu pasażera zobaczył migający wyświetlacz służbowej komórki. Telefon wygrywał Symfonię losu Beethovena. Podniósł go i ujrzał napis „Centrala Pogotowia”. Wciąż miał szybki puls. Musiał się uspokoić.

Wszystko było w porządku. Nic mu się nie stanie. Przynajmniej nie tym razem. Wziął głęboki oddech i odebrał rozmowę.

– Lekarz dyżurny na Hitrze, Mads Helmer.

– Tu Brita – usłyszał. Ciche mlaśnięcia sugerowały, że dyspozytorka żuje gumę. – Twój pacjent pyta, gdzie się podziewasz.

– Jestem w drodze.

– I to od dawna, jak rozumiem. Nie dzwoniłam do ciebie dwie godziny temu?

– Musiałem coś zjeść – odparł i chciał dodać, że po raz drugi tego dnia musiał też odśnieżyć samochód, ale zrezygnował.

– No to mam mu powiedzieć, że o której będziesz?

– Stoję na zjeździe na Sandstad, więc potrzebuję około kwadransa. Jest więcej pacjentów?

– Niet. Nikogo więcej.

– W porządku. Do usłyszenia.

Już miał odłożyć telefon, kiedy dyspozytorce wyrwało się głośne „Czekaj!”. Przyłożył znów komórkę do ucha.

– O co chodzi?

– Dzwonił twój zmiennik i prosił, żeby ci przekazać wiadomość.

– Czyli...?

– Że jest chory.

Mads stłumił ciężkie westchnięcie.

– Czyli nie przyjdzie jutro?

– Owszem, Sherlocku. Nie przyjdzie. Uuups! Ktoś dzwoni na sto trzynaście. Muszę kończyć.

– Czekaj! A co z resztą tygodnia? Halo?

Rozłączyła się. Stojące dotąd za szlabanem auto popędziło w górę na długich. Mads odwrócił głowę, by uniknąć ostrego światła i załomotał pięścią w klakson.

– Niech go szlag – jęknął i cisnął komórkę. Wrzucił bieg, dodał gazu, aż mercedesem zarzuciło, kiedy wyjechał na skrzyżowanie i skręcił na wschód.

Białe płatki unosiły się nad drogą nadmorską i nie chciały się uspokoić. Wzmógł się wiatr, który podmuchami uderzał w karoserię auta, zarzucając nim lekko po śliskiej nawierzchni. Można było odnieść wrażenie, że zła pogoda zapowiada coś nieprzyjemnego. Mads przechylił się nad kierownicą, z napięciem wpatrując się w szosę. Nie podobało mu się, że jego zmiennik nie przyjdzie. W tej sytuacji zmuszony był podzielić się resztą dyżurów ze Starym Doktorem – co w praktyce oznaczało, że to on będzie musiał się wytężyć i wziąć nadgodziny. Aldus Caroliussen unikał dyżurów jak ognia i pełnił najwyżej jeden w tygodniu. W środy. Słowo „elastyczność” nie występowało w jego słowniku.

Madsowi udało się wypatrzyć w zamieci skrzynkę na listy i włączył prawy kierunkowskaz. W brzozowej alei prowadzącej do domu widniały ślady kół. Mimo to jego stary mercedes zabuksował na pierwszej przeszkodzie, zanim poniósł dalej w stronę mrocznego fiordu. Położenie wystawnej willi dawało wspaniały widok na morze. Teraz jednak niewiele było widać poza martwą, zimną tonią i zarysami górzystego lądu gdzieś w tle. Mads wziął służbową komórkę i zawiesił u pasa niezgrabny radiotelefon, wielki jak model komórki sprzed dwudziestu lat. Noszenie go wszędzie stanowiło prawdziwą udrękę. Niestety, przy tak słabym zasięgu jak tutaj stanowił wyposażenie niezbędne. Mads otworzył drzwi, wpuszczając do kabiny mroźny powiew. Okręcił szyję dodatkową pętlą szalika i wysiadł. Czując na twarzy bolesne ukłucia wiatru, aż zgiął się wpół, zanim z tylnego siedzenia wyjął torbę lekarską.

Zadzwonił do drzwi, ale nikt nie wyszedł, by mu otworzyć. Ze schodów widział, że w salonie pali się światło. To oznaczało, że w środku ktoś czuwa. Nacisnął dzwonek ponownie, poczuł, że marznie, i kilka razy zatupał, by utrzymać ciepło. Znieruchomiał, wydało mu się, że w przerwach między uderzeniami wiatru słyszy jakiś dźwięk. Wołanie. Głos dochodził chyba z salonu. Mads przechylił się przez balustradę ganku i zajrzał przez okno. Gabriel Strøm siedział w fotelu, wymachując rękami.

– Okej, okej – powiedział do siebie i nacisnął klamkę.

Pamiętał staroświecki zapach z ostatniej wizyty. Przywodził mu na myśl gnijące drewno, bynajmniej nie budząc pozytywnych skojarzeń. Wszedłszy do środka, przywitał się krótko.

– No i na co pan czeka, do cholery? Na czerwony dywan?

Grzmiący głos bez wątpienia należał do Gabriela Strøma. Mads zrzucił buty przed wielką fotografią gospodarza. Stał on sztywno przed ubojnią łososi na wyspie Ulvøya w północno-wschodniej części gminy. Jedną ze ścian fabryki w rogu zdjęcia w całości pokrywało logo firmy Strømfjord. Strøm wyglądał jak lokalny kacyk – za którego się zresztą uważał.

Mads podążył za dźwiękiem telewizora i wszedł do salonu w chwili, gdy z głośników dobiegła czołówka kanału TV2-Sport. Rozparty w fotelu Strøm ani myślał ściszyć dźwięk.

– No, wreszcie!

Mads wszedł do środka, odstawił torbę i ściągnął kurtkę.

– Znów jest pan sam dziś wieczorem?

– Interesy Związku Sanitariuszek widać więcej znaczą dla żony niż choroba męża! – skrzywił się Strøm. Ręką przejechał po brzuchu, gdzie pod swetrem rysowała się mała wypukłość. – Cholera, chyba dostałem niedrożności jelit.

Mads przyciągnął podnóżek i usiadł. Strøm zapadł się w fotelu i uniósł sweter. Ukazało się ujście stomii na brzuchu. Minęło już kilka miesięcy od operacji – której wedle wszelkich rachub można było uniknąć. Strøm miał zaognioną torbiel na jelicie grubym, przez co w szpitalu w Orkdalu wiele razy podawano mu dożylnie antybiotyki. Potem jednak zażyczył sobie kuracji lekowej w domu, a to z powodu jakichś negocjacji kontraktowych w firmie Strømfjord. Mads uległ, wiedząc, że z reguły wszystko układa się dobrze. Dwa dni później torbiel pękła, a nieuniknione zapalenie otrzewnej pociągnęło za sobą konieczność operacji i wyłonienia sztucznego odbytu na okres sześciu miesięcy. Dla mężczyzny takiego jak Gabriel Strøm było to o sześć miesięcy za dużo.

– Widział pan kiedy coś równie obrzydliwego? – Strøm przyglądał się przezroczystemu workowi stomijnemu na swoim brzuchu. – Człowiek nie powinien oglądać własnego gówna. To dlatego mamy dziurę z tyłu.

– Gdzie pana boli?

Położył płasko dłoń na prawym boku Strøma i naciskał ostrożnie.

– Tu nie. Koło tego, o! – Strøm wskazał worek stomijny. – Jestem pewien, że to niedrożność jelit.

– Dlaczego?

– Kiedy ostatnio leżałem w szpitalu, dzieliłem pokój z facetem, który miał dokładnie takie same bóle brzucha jak ja teraz. Jego jelito jakimś cudem owinęło się wokół siebie trzy razy. Kurde balans!

Gabriel Strøm szarpnął się, gdy Mads nacisnął. Przyciskał przez kilka sekund, po czym odsunął palce, aż brzuch zadrżał jak skóra na bębnie. Strøm nie zareagował.

– Czy coś trafiło do worka?

– Nic.

– Powietrze też nie?

– Mówię chyba, że nic! Ani gówno, ani wiatr.

– Muszę zdjąć worek – rzekł Mads. Nachylając się do torby, usłyszał westchnięcie Strøma. W bocznej kieszeni znalazł lateksowe rękawiczki i je założył.

– Byle szybko! Okropnie cuchnie.

– Jadł pan albo pił coś specjalnego przez ostatnią dobę?

Strøm potrząsnął głową i odwrócił wzrok, kiedy Mads zaczął majstrować przy zaczepie worka. Giętki gumowy pierścień się odwinął.

– Wie pan, co się mówi o lekarzach...? Że to jedyni ludzie, którzy pchają ci palce do dupy, a ty im za to dziękujesz i jeszcze płacisz. Oj...!

Strøm znów się wzdrygnął. Torebka była zdjęta. Mads zbadał ujście stomii. Nie stwierdził oznak stanu zapalnego. Sam worek również wydawał się szczelny. Przyłożył palec do ujścia i ostrożnie wsunął go do środka. Nie dało się wyczuć żadnych anomalii, nic nie blokowało wylotu, a dotyk najwyraźniej nie sprawiał pacjentowi bólu. Wyjął palec.

– Wygląda w porządku – orzekł. – Miał pan gorączkę?

Mads spostrzegł napięte wargi Strøma. Było jasne, że wstrzymywał oddech, żeby nie poczuć zapachu dolatującego ze stomii. Potrząsnął głową. Chwilę później z otworu dobiegło westchnięcie. Brzuch Strøma zaburczał w odpowiedzi. Salon wypełnił zapach stęchlizny.

– Nałóż pan nowy worek, do jasnej cholery!

Mads usłuchał rozkazu, a Strøm stanowczym ruchem naciągnął sweter z powrotem, prostując się przy tym w fotelu. Mads przechylił się do tyłu. Nie była to w każdym razie niedrożność. Przez stomię przepływało powietrze, a sądząc z ruchliwości Strøma, odpadało też podrażnienie otrzewnej.

– Nie ma pan niedrożności, panie Strøm. W jelitach dochodzi wtedy do pełnego zatoru.

– W takim razie co jest nie tak?

– Trudno powiedzieć. Być może podrażnieniu uległ żołądek. Miał pan nawrót kwaśnych treści? Jadł pan ciężkostrawne jedzenie świąteczne?

– Przecież nawet grudnia nie ma, do cholery.

Mads westchnął i cierpliwie zaczekał na odpowiedź.

– Nie miałem kwaśnych nawrotów – odparł wreszcie Strøm.

– Okej, na wszelki wypadek zrobimy test CRP.

– Niby po co?

– Wie pan, że jestem tu, by się upewnić, że wszystko jest w porządku.

– Tak jak we wrześniu?

Na ustach Strøma pojawił się przykry uśmieszek. Mads uciekł spojrzeniem.

– Miał pan do wyboru hospitalizację albo...

– Jaki lekarz pozostawia wybór pacjentowi? To pan jest ekspertem. Moje zdanie w zasadzie nie powinno się liczyć.

– Prawo jednoznacznie reguluje tę kwestię. Nie mogę nikogo hospitalizować na siłę. A gdybym tego dnia miał pana wziąć do szpitala, musiałbym pana związać.

Strøm prychnął.

– Tu idzie o autorytet, panie Helmer. Autorytet, którego panu brak. Prawda jest taka, że gdyby to Caroliussen pełnił wtedy dyżur, nie skończyłbym z dziurą w brzuchu.

Mads westchnął ciężko. Nie miał siły przerabiać tego po raz kolejny.

– Proszę posłuchać! Jeśli zależy panu na hospitalizacji, mogę pana wysłać na kontrolę do Orkdalu. Jednak moim zdaniem szkoda pańskiego zachodu, bo całkiem możliwe, że odeślą pana z kwitkiem jeszcze dzisiaj w nocy.

Strøm nadal mu się przyglądał. Mads nie odwzajemnił spojrzenia, przyciągnął natomiast do siebie torbę i w bocznej kieszeni znalazł pudełko z zestawem do testu CRP.

– Z pana to jednak bezradny facecik, Helmer.

– Proszę wysunąć palec, zrobię ukłucie.

Strøm oparł łokieć na udzie, unosząc zaciśniętą pięść. Kiedy Mads miał sięgnąć po kciuk, Strøm powoli wyprostował środkowy palec.

– Tu – oznajmił.

Mads wyłowił igłę z pudełka. Nie zapowiedział ukłucia i tamten aż drgnął w fotelu. Na skórę wybiegła czerwona kropla krwi. Mads zebrał ją do plastikowej probówki i przyłożył tupfer do opuszki.

– Proszę – rzekł. – Trzeba przyciskać przez minutę.

Włożył probówkę do pojemniczka na płyny i zatrzasnął pokrywę. Następnie jedną ręką zaczął nim potrząsać, a drugą przygotowywał pipetę. Robił to tyle razy, że jego ruchy stały się zautomatyzowane i nie zwrócił uwagi na nieprzyjemny uśmiech Strøma, dopóki ten nie przerwał nagle ciszy.

– Wiem, dlaczego pan tu tkwi, panie Helmer.

Mads poczuł, że w jego piersi rozlewa się przykre drżenie. Zmusił się do podniesienia wzroku.

– Ach, tak? – spytał wyzywająco, ale serce już zaczęło bić szybciej. Zdawało mu się, że od uderzeń pulsu całe czoło dygocze mu wraz z sercem.

– Nikt pana nie chciał tam, w mieście, prawda? Nikt nie chciał pana zatrudnić? I tak wylądował pan na odludziu, gdzie lekarza błagają o przyjęcie oferty z gwarancją dwudziestu pięciu tysięcy tygodniowo. Hitra jest dla pana kryjówką, mam rację?

Mads przestał potrząsać plastikowym pojemniczkiem. Wetknął pipetę w różową teraz ciecz, pobrał niewielką jej ilość i przeniósł do małego otworu w płytce testowej, a cały czas czuł, że dygocze.

– My tutaj na wybrzeżu mamy nosa – ciągnął Strøm. – Przywykliśmy pracować na chleb i widzimy, kiedy coś jest nie tak, jak trzeba. A z panem, Helmer, coś jest wyraźnie nie tak. Pytanie brzmi, czy powinien się pan zapuszczać na pełne morze, zanim odbierze pan komuś życie.

Mads wyłowił dwa zbiorniczki z płynami, które powinien nanieść po kropli do otworu w płytce. Strøm śledził jego poczynania, mrużąc chytrze oczy.

– Ten zestaw chemiczny nie zrobi z pana lekarza, panie Helmer. Żeby być lekarzem, trzeba nosa i autorytetu. Ma pan być pocieszycielem dusz i ratownikiem.

Mads nie odrywał wzroku od otworu płytki testowej CRP. Biały papier nie zmienił barwy.

– Wynik negatywny – wymamrotał i zaczął zbierać sprzęt.

– I co dalej, doktorze Helmer?

– Jak panu mówiłem...

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy mam być spokojny, czy nie.

Mads napotkał spojrzenie Strøma. Mogło się nieomal wydawać, że wizyta lekarska odniosła zamierzony skutek. A w każdym razie pacjentowi zdecydowanie poprawił się nastrój.

– Może pan być spokojny – odparł.

Wsiadł do samochodu i ruszył pod górę. W lusterku wstecznym zobaczył, że opony żłobią rowy w żwirze. Zdążyło jeszcze przebiec mu przez myśl, że Strøma pewnie to zirytuje, po czym wyjechał na szosę.

Śnieg nie przestawał padać. Mads próbował oprzeć się w fotelu i odprężyć, ale wyglądało na to, że jego barki nie chcą się rozluźnić. Wiedział, dlaczego. Wiedział aż nazbyt dobrze. Znał to stłumione uczucie, które zaczęło narastać mu w przeponie. Była to porządna mieszanka wyrzutów sumienia, rozżalenia i palącego lęku, że ktoś dowie się prawdy na jego temat. Sięgnął po aluminiowy kubek w plastikowym uchwycie, stojący na tablicy rozdzielczej. Jego palce musnęły logo Statoil, podczas gdy myśli powędrowały do małej Cecilii. Wciąż pamiętał wyraz powagi w jej oczach, kiedy rozpakował prezent urodzinowy, a ona wyjaśniła mu, że przez dalszą część roku nie będzie musiał płacić za kawę. Ten kubek był wszystkim, czego potrzebował. Cofnął rękę i mocno zacisnął ją na kierownicy. Na Hitrze nie było wprawdzie stacji Statoil, ale nie grało to żadnej roli. Nie zamierzał pozbywać się kubka, choć jego data ważności wkrótce miała upłynąć. Przypomniał sobie, co Gabriel Strøm powiedział o przyczynie jego pobytu na wyspie. Strøm nie miał pojęcia, co zdarzyło się w Lørenskogu. Gdyby było inaczej, nie mówiłby zagadkami. Wyplułby to Madsowi prosto w twarz. Takim już był człowiekiem: przedsiębiorcą i tyranem do szpiku kości. Z szyderczym uśmiechem na swojej małej twarzy tchórzofretki chciał wywieść Madsa na niepewny grunt, skłonić go do zwierzeń.

Opadł na oparcie. Tak... tak właśnie było. Gabriel Strøm próbował go sprowokować. Ale nikt o niczym nie wiedział i nikt tu, na Hitrze, niczego się nie dowie. Ani o jego chorobie, ani o tym, co zrobił.

Zerknął na zegarek na tablicy rozdzielczej i stwierdził, że jest cztery po dziesiątej. Centrala Pogotowia nie dała o sobie znać już od dłuższego czasu. Wetknął rękę do kieszeni kurtki i wyjął z niej radiotelefon. Wyświetlacz rozbłysnął po naciśnięciu klawisza. Żadnych nieodebranych połączeń. Oznaczało to, że ma wolny wieczór do odwołania. Rzucił telefon na siedzenie pasażera i włączył odtwarzacz CD. Wewnątrz tkwił już krążek Kentów, Isola. Eter powoli wypełnił się brudnawym, głębokim dźwiękiem gitary. „Za ciebie warto by umrzeć”, westchnął wokalista. Droga przed Madsem wyprostowała się na rozległej równinie. Dodał gazu i nastawił prędkość wycieraczek tak, żeby nadążały za płatkami śniegu rozbijającymi się o przednią szybę. Musiał wziąć prysznic. Gorący jak ukrop.

Minąwszy redakcję lokalnej gazety w Sandstadzie, wjechał na odcinek, na którym wzdłuż drogi stały latarnie. Poprawiło to widoczność. Z naprzeciwka zbliżał się samochód jadący na długich i nie wyglądało na to, by kierowca zamierzał przełączyć światła. Mads z irytacją zamigał reflektorami, ale auto minęło go z przeciągłym wyciem klaksonu. Mrugając, by odzyskać widzenie w mroku, klął mieszkańców Hitry. Wtem jakiś cień na drodze zmusił go do wdepnięcia hamulca. Samochód w poślizgu przejechał długi odcinek, zanim stanął w poprzek szosy. Mads puścił kierownicę, oddychając ciężko i głęboko, żeby opanować galopujące serce. Nie słyszał huku, w nic więc nie uderzył. W mroku przed sobą mógł za to dojrzeć parę błyszczących ślepi. Przechylił się nad deską rozdzielczą, żeby lepiej widzieć. Ślepia się przesunęły. Teraz dostrzegł też zarys sylwetki. Kiedy dotarło do niego, czemu się przygląda, mimowolnie się uśmiechnął. Było to zwierzę o charakterystycznym, rozkołysanym chodzie i zawsze wyprężonej szyi. Duży okaz. Włączył długie światła, by lepiej się przyjrzeć jeleniowi. Zwierzę stało sztywno w śnieżnej zawierusze, ale przechyliło głowę na bok, tak jakby zastanawiało się, kogo ma przed sobą. Mads zwrócił uwagę na poroże. Lewy róg był złamany u nasady. Prawy celował w górę, jak wiatrołom. Tylko na nim jednym naliczył siedem odrostków. Samiec, bez wątpienia. Zwykle wędrowały samotnie, odłączywszy się od stada. Dowiedział się tego wszystkiego od zaprawionych myśliwych tu, na wyspie. Ponad dziesięć odrostków należało do rzadkości. Ten musiał kiedyś mieć ich czternaście.

Spojrzał w dal drogi. Znajdował się kilkaset metrów od zjazdu na Sandstad, gdzie już raz się tego wieczora zatrzymał. Delikatnie nadepnął pedał gazu, poczuł, że koła ruszyły i auto z wolna wróciło na właściwą stronę jezdni. Musiał zachować ostrożność. W kontakcie z samochodami jelenie traciły rozsądek i mogło im przyjść do głowy, żeby ni stąd, ni zowąd wskoczyć przed reflektory.

Po przejechaniu kilkunastu metrów stwierdził, że jeleń sadzi susy przez śnieg obok samochodu. Przy każdym kroku zapadał się, ale mimo to nie pozwalał się wyprzedzić. Mads zwolnił. Zwierzę zrobiło to samo. Zbliżali się do skrzyżowania. W górę po zboczu przemknęła taksówka, jadąc na północ, do Fillan. Mads zahamował, wyjrzał przez okno i spostrzegł, że jeleń także przystanął. Oparł dłoń na klaksonie i zatrąbił przeciągle. Jeleń ani drgnął. Zaciągnął hamulec, wrzucił luz i otworzył drzwi. Wychodząc z tupotem z auta, narobił tyle hałasu, ile tylko mógł, a okrążając samochód, spostrzegł, że zwierzę susami zbiega po szosie i przecina skrzyżowanie. Wreszcie eleganckim skokiem pokonało zaspę i zniknęło.

Mads przystanął. Sponad zaspy zerwał się podmuch wiatru, aż płatki śniegu zatańczyły na drodze. Wsunął ręce do kieszeni i spojrzał w stronę tunelu. To właśnie tutaj miał dzisiaj krótki napad. Rozejrzał się, czując, że powraca do niego to samo doznanie. Czy to naprawdę był napad? Coś mu nie grało. Coś pozornie bez znaczenia, ale jednak. Zagapił się na kościół, potem znów przeniósł wzrok na drogę. Czuł, że zaczyna drżeć z zimna. No, dość tych wygłupów. Stał na jezdni, próbując wyjaśnić, co się wydarzyło. A to był przecież tylko mały napad padaczkowy. Nic więcej.

Otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Zerknąwszy na tablicę rozdzielczą, stwierdził, że dochodzi wpół do jedenastej. Pozostało osiem godzin dyżuru – a jeśli i jutro, i może nawet przez kolejną dobę ma nosić radiotelefon, to musi się przespać. Chroniczny brak snu prędzej czy później rzeczywiście wywoła napad. I to niemały. Kiedyś już tego doświadczył i bynajmniej nie miał ochoty demonstrować pracodawcy, co mu dolega, leżąc na ziemi i szamocząc się w drgawkach.

Już miał dodać gazu, kiedy spostrzegł ślady jelenia, który zniknął na poboczu. Przechylił się nad kierownicą i spojrzał najpierw w jedną, potem w drugą stronę, w kierunku Fillan. Coś mu się nie zgadzało. Nagle zrozumiał: po drugiej stronie drogi wcześniej stał znak. Znak drogowy. Teraz zaś go nie było.

Zatrzasnął drzwi i udał się do zatoczki autobusowej, w której poprzednio parkował. Parę metrów za zaspą, spiętrzoną przez odśnieżarkę, faktycznie dostrzegał cokół znaku drogowego; małe podwyższenie wśród śniegu. Za cokołem zbocze opadało stromo na pole. W dole było ciemno – tak ciemno, że gdyby nie bijąca od śniegu poświata, mógłby nie dojrzeć na wpół przewróconego na bok samochodu.2

Na małym skrzyżowaniu zaczęło brakować miejsca dla zjeżdżających się aut. Przybyły całe zastępy wozów ratunkowych – policji, straży pożarnej i pogotowia. Poza tym za taśmą policyjną zaparkowało kilka prywatnych samochodów z żądnymi sensacji ludźmi, którzy wyciągali szyje, chcąc się dowiedzieć, co zaszło. Stojąc na środku jezdni i obserwując ratowników, Mads poczuł, że ktoś trąca go w ramię. Odwróciwszy się, ujrzał niskiego, okrągłego człowieczka, którego bynajmniej nie wyszczuplała czerwona kurtka puchowa.

– Stig Inge Løken – przedstawił się mężczyzna, wyciągając rękawicę wiatroszczelną.

Kiedy Mads ją uścisnął, wydała mu się pusta w środku.

– Mads Helmer – odparł i przyjrzał się twarzy przybysza, ciekawy, czy skądś ją pamięta.

– Jestem mężem Lisbeth z przychodni. Pracuję dla gazety „Hitra-Frøya”. To pan go znalazł, prawda?

Mads westchnął i odwrócił się od dziennikarza.

– Czy możemy o tym porozmawiać później? Nie czuję się za dobrze.

– No, proszę, doktorze. Tylko parę słów. Obiecuję...

Mads obrócił się do niego.

– Niech pan zadzwoni jutro.

Pochylił głowę i zdecydowanym krokiem ruszył z powrotem do auta. Po drodze minął go człowiek z zawieszoną na szyi lustrzanką. Mads spostrzegł, że mężczyzna zatrzymał się na jego widok, ale nie oglądając się, poszedł dalej. Nic na to nie mógł poradzić, ale po tym, co się stało w Ahus, stracił zaufanie do dziennikarzy. Przeinaczali sens wypowiedzi. Ci tutaj na pewno nie różnili się wiele od tych z Lørenskogu.

Wsiadłszy do samochodu, włączył ogrzewanie i skierował do góry wywietrznik. Obrzucił wzrokiem rozgrywające się na zewnątrz widowisko. Chcąc zoptymalizować warunki pracy, strażacy zamontowali na skraju drogi silny reflektor. Wzdłuż zaspy, jak czarne anioły śmierci, stały w szeregu ciemne postacie. Nieco niżej na zboczu dało się zauważyć kilka głów. Trudno było powiedzieć, co ci ludzie tam robią. Zwłoki tkwiły we wraku, a dźwig, który miał go podnieść, jeszcze nie przyjechał.

Mads zauważył komendanta rejonowego policji: Ove Forsnes rozmawiał przez radio na tle reflektorów radiowozu. Musiał zamienić z nim parę słów, zanim pozwolą mu wrócić do domu, ale wcale za tym nie tęsknił. Wystarczył tydzień na wyspie, a już wdał się w konflikt z Forsnesem – i to tylko dlatego, że na akcie zgonu człowieka znalezionego w wannie zaznaczył opcję sekcji zwłok. Obdukcje obciążały kosztami komendę rejonową, a Forsnes uważał przyczynę śmierci za oczywistą. Ponieważ do niego należało ostatnie słowo w tej sprawie, stało się tak, jak sobie życzył. Teraz zaś spotykali się z takim samym problemem: zgonem w niejasnych okolicznościach. Mads schował głowę w dłoniach. Był wyczerpany długim dyżurem. Po jego telefonie na miejscu szybko zjawiła się straż pożarna, a strażacy pokryli samochód warstwą piany. Wyrzucali mu, że podszedł do wraku, zanim zabezpieczono go na wypadek pożaru. Tak czy owak niewiele mógł zrobić. Gdy potykając się, zbiegł po zboczu z nawałem myśli w głowie, okazało się, że na karoserii zdążyła się zebrać gruba warstwa śniegu. Przez rozbitą szybę po stronie kierowcy zwisało martwe ramię. Mads ukląkł przed drzwiami, po czym nagle zrozumiał, do kogo należy samochód. Być może to granatowy lakier sprawił, że sekundę wcześniej, nim ujrzał zesztywniałą twarz, pojął, że na miejscu kierowcy siedział Stary Doktor. Aldus Caroliussen opierał się nosem o kierownicę. Na ciemnych, starannie przyciętych wąsach osiadł mu biały szron. Krew, która wypłynęła z rozbitej czaszki wąskimi, czarnymi strużkami, zastygła na woskowatej skórze.

Ktoś zapukał w okno samochodu. Mads zobaczył pochyloną, ciemną postać, która zagląda do środka. Był to Ove Forsnes. Czapki policyjnej i odstających uszu nie sposób było pomylić. Lekarz opuścił szybę i spojrzał wprost w okrągłą twarz. Komendant przywitał się krótkim skinieniem głowy.

– Tu się pan ukrył? – spytał głosem bez wyrazu.

Mads pomyślał, że powinien się usprawiedliwić, ale dał za wygraną.

– Zanim pan pojedzie, chętnie zamieniłbym z panem słowo, panie Helmer.

Choć Mads gestem zaprosił komendanta, by się przysiadł, Forsnes tylko się nań gapił. Typowe dla gliny: nigdy nie odwracać wzroku. Musieli im to wpajać na szkoleniach.

– Lepiej, żebyśmy załatwili to w ambulansie – rzekł Forsnes i nie odwracając się, wskazał drugą stronę drogi.

Mads przytaknął z rezygnacją i wyłączył silnik. Nie miał siły się spierać. Kiedy wysiadał z samochodu, Forsnes się odsunął. Razem przeszli przez placyk. Na brzegu zbocza, w miejscu, gdzie samochód wypadł z szosy, zebrało się wiele ciemnych sylwetek: ludzie po prostu stali, przyglądając się wrakowi w dole. Kiedy dotarli do karetki, Forsnes otworzył boczne drzwi i gestem zaprosił Madsa do środka. Ten zajął miejsce obok noszy, a komendant usiadł naprzeciw niego po skosie, plecami do fotela kierowcy.

– Fatalna sprawa. Nawet nie zapiął pasów.

Forsnes westchnął i wreszcie zdjął czapkę. Poprawił schludnie zaczesane na bok włosy i zmarszczył błyszczące czoło. Z kieszeni spodni wyjął mały notatnik.

– Chętnie poznam szczegóły pańskich spostrzeżeń. Kiedy pan tu przyjechał, co pan zastał... tego typu rzeczy.

Mads zagryzł wargę. Musiał ważyć słowa. Forsnes nie należał do najbardziej pobłażliwych przedstawicieli tutejszej policji. Gdyby napomknął o swoim rzekomym napadzie padaczkowym, w pierwszej kolejności mógłby się pożegnać z prawem jazdy.

– Przypadkiem zatrzymałem się na tym skrzyżowaniu i zauważyłem, że nie ma znaku drogowego. Kiedy podszedłem na skraj drogi, zobaczyłem wrak samochodu.

Forsnes siedział i przez dłuższą chwilę żuł końcówkę długopisu.

– Zatrzymał się pan przypadkowo?

– Biegł za mną jeleń, więc...

– Aha. Jeleń... – Komendant wyjrzał spomiędzy białych pasów na oknie. – Zastanawiałem się, jak też u licha udało mu się zjechać z drogi na prostym odcinku. – Zerknął na Madsa. Pusty wzrok dowodził, że myślami policjant jest gdzie indziej. – Tam gdzie wypadł, powinna znajdować się barierka, ale jesienią, kiedy ściął mróz, wpadła tu w poślizg i przewróciła się ciężarówka, która miała skręcić na Hestvikę. Zarząd Dróg zdążył wprawdzie postawić nowy znak, ale najwyraźniej to nie wystarczyło.

Potrząsnął głową i ze skupioną miną zapisał coś w notatniku. Mads zaczekał cierpliwie, aż Forsnes podniesie wzrok, po czym zabrał głos.

– Jedna uwaga... Jeleń biegł za mną stamtąd – wskazał w stronę Sandstadu. – Poza tym spotkałem go już jakiś czas po tym, kiedy najpewniej zdarzył się wypadek. Wszelkie ślady kół zdążył w każdym razie przykryć śnieg.

– Co pan sugeruje, Helmer? Że ktoś zepchnął Starego Doktora z drogi? – Komendant zaśmiał się krótko. – Proponuję, żeby skupił się pan na leczeniu, a śledztwo zostawił mnie. Wypełnił pan już akt zgonu?

Forsnes przyglądał mu się spode łba.

– Przekazałem go Ågemu Fjellvaerowi z karetki.

– Mam nadzieję, że tym razem odpuścił pan sobie zlecanie sekcji zwłok? Obdukcja kosztuje nas pięćdziesiąt tysięcy, wie pan.

Mads nabrał powietrza.

– Wiem. Dlatego też chciałem się skonsultować...

– I właśnie pan to zrobił! – Forsnes zatrzasnął notatnik i zdecydowanie uderzył nim o udo. – To wszystko!

Kiedy odsunął drzwi karetki, do kabiny wtargnął zimny podmuch. Mads wysiadł prosto w śnieżycę. Konsultowanie się z Forsnesem nie było dobrym pomysłem. Ten typ najwyraźniej nie znał innych form komunikacji niż wydawanie rozkazów. Ale może akurat w tym wypadku nie miało to większego znaczenia. Trudno było powiedzieć, dlaczego Caroliussen zjechał z drogi na prostym odcinku, ale gdyby we krwi Starego Doktora wykryto alkohol czy inne substancje, nie przysłużyłoby się to jego pośmiertnej reputacji.

Wreszcie przyjechał dźwig i stanął w poprzek drogi. Te same postacie zbiły się w ciasną grupę na poboczu, najwyraźniej dyskutując, co i jak należy zrobić.

– Jeszcze jedno, panie Helmer – Forsnes założył czapkę. Dodawała mu wzrostu. Mierzył w niej na pewno ze dwa metry. – Nie orientuje się pan, dokąd jechał Stary Doktor?

Mads spojrzał na niego.

– Co chce pan przez to powiedzieć?

– Wnosząc ze śladów kół, kierował się w głąb lądu. Miał tak późno coś do roboty w Hemne albo Snillfjordzie?

– Jedyne, co wiem, to że wybierał się jutro do pracy. Jak my wszyscy.

Forsnes chrząknął na potwierdzenie.

– W porządku. Dziękuję, panie Helmer. Do widzenia.

Pożegnał się skinieniem głowy i przeszedł przez szosę. Mads stał, patrząc w ślad za nim. Przy karetce wydawano głośne komendy. Potężna postać wymachiwała ramionami. Nietrudno było w niej rozpoznać Ågego Fjellvaera, kierownika zespołu ratownictwa medycznego. Jego łysa głowa ładnie rysowała się na tle lampy. Mężczyzna nie miał chyba ani jednego włosa na całym ciele, odkąd stracił je, będąc nastolatkiem. Rozległ się warkot silnika dźwigu, który zaczął właśnie odwracać się tyłem do zbocza. Jakiś facet chwycił zaczep stalowej liny i pociągnął ją w stronę rozbitego auta. Mads spostrzegł, że Fjellvaer odwrócił się do niego, usłyszał, że jego również woła, ale udał, że nie słyszy. Zamiast tego przeszedł przez drogę do swojego samochodu. Nic tu po nim. Pacjent już nie żył. A on musiał się wyspać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: