Lekcje anatomii doktora D. - ebook
Lekcje anatomii doktora D. - ebook
Pseudonauka i pornografia
Nazistowskie Niemcy i Warszawa niedalekiej przyszłości
Portret pierwszego pokolenia wychowanego na pornografii i świeże spojrzenie na historię (nie)ludzkich eksperymentów
Powieść najważniejszego literackiego przedstawiciela roczników ’90.
Mocna. Kontrowersyjna. Zaskakująca.
W 2007 roku Radiohead jako pierwszy zespół w historii świata umieszcza swój album In Rainbows do ściągnięcia za darmo w sieci. W 2010 rynek podbija iPad, a na Facebooku rejestruje się pięćsetmilionowy użytkownik. Niedługo później Jakub Dejman kupuje w Brazylii piętnastoletnią dziewczynę i sprowadza ją do Warszawy.
Znacznie wcześniej, u schyłku lat trzydziestych XX wieku, na ulicach Monachium atmosfera nacjonalizmu osiąga apogeum. W 1940 roku na zajętych przez Niemców terenach zostaje utworzony obóz Auschwitz-Birkenau. Po czterech latach pojawia się w nim Jacob von Deymann, wysłannik berlińskiego Instytutu Antropologicznego imienia Cesarza Wilhelma.
W Warszawie Jakub bawi się świetnie. Ma 26 lat i majątek, o którym większość jego równolatków może jedynie pomarzyć. Jako lekarz bez prawa wykonywania zawodu, za to z własną kliniką, ma tyleż pieniędzy, co wolnego czasu. Należy do pierwszego pokolenia, które wychowało się na ogólnodostępnej pornografii, a kamieniami milowymi historii są dla niego kolejne wynalazki technologiczne. Życie Jakuba upływa na zagranicznych podróżach, imprezach w najlepszych klubach i odpoczynku w dwustumetrowym apartamencie. Jest podziwiany i nienawidzony, co tylko potęguje jego manię wielkości. Ale Jakub ma też swój sekret, który każe mu pojechać do Brazylii.
W niemieckim obozie Jacob chce spędzić jak najmniej czasu. To lekarz i zubożały arystokrata, całe życie borykający się z kompleksem niższości. 27-latek ma za zadanie dowiedzieć się, czym tak naprawdę na terenie obozu zajmuje się doktor Josef Mengele, którego zagadkowe raporty trafiają na biurko w Berlinie. Von Deymann ma nadzieję na szybkie uporanie się z powierzonym mu zadaniem i rychły powrót do domu. Granica między obserwatorem i uczestnikiem eksperymentów jest jednak cieńsza, niż można przypuszczać, a Jacob dobrze pamięta motto tajemniczego stowarzyszenia, do którego należał podczas studiów: „ci, którzy wiedzą, mają prawo zrobić wszystko”.
Jakuba i Jacoba okazuje się łączyć znacznie więcej niż nazwisko i marka zegarka na nadgarstku…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05902-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ta Brazylijka, którą na początku stycznia kupiłeś w kanciapie baru na przedmieściach São Paulo, przez ostatnich kilka tygodni zdążyła się rozrosnąć, utyć. Jej piersi — wówczas niewielkie, spiczaste wzniesienia — dzisiaj są jędrne i pulchne, ciążą ku podłodze; nabrzmiały jej także pośladki, a skóra, która wtedy opinała żebra, dzisiaj łagodnie fałduje się na pępek. Kiedy teraz o tym myślisz, masz wrażenie, że gdyby postawiono przed tobą dziewczynkę, którą zobaczyłeś dwa i pół miesiąca temu, nie rozpoznałbyś jej.
Tamtego upalnego popołudnia na początku stycznia stała nie dalej niż metr od ciebie, pośrodku ciemnego pomieszczenia. Zwisająca na kablu żarówka była rozbita i jedynym źródłem światła w kanciapie na tyłach pustego baru pozostawało niewielkie, pozbawione szyby okno, właściwie — wybita w ścianie budynku dziura, która wychodziła na piaszczyste podwórko. Słońce wlewało się przez nią snopem zbyt rzadkim, by oświetlić dziewczynkę. W kanciapie nie było żadnych mebli, nie licząc stojącego na podłodze wiatraka, którego śmigła sczerniały od brudu unoszącego się w powietrzu. Wyglądały, jakby osiadło na nich stado much. Chociaż śmigła kręciły się bardzo szybko, w pokoju wciąż panowała duchota. Zamiast przynosić chłód, wydobywające się spomiędzy czarnych skrzydeł podmuchy jedynie rozsiewały żar płynący od nagrzanych betonowych ścian pomieszczenia. Co jakiś czas dotykały zastępującej drzwi kurtyny z nanizanych na sznurki plastikowych kuleczek we wszystkich kolorach tęczy. Kulki u dołu lian szurały wówczas po podłodze, wydając przy tym dźwięk, który przypominał łamanie ludzkich kości. Klik-klak. Klik-klak. Wiatrak obracał się jednak dalej, w stronę Brazylijki, liany nieruchomiały i kanciapę na nowo ogarniała cisza.
Dziewczynka nie poruszała się, gdy podmuch z wiatraka uderzał ją w twarz; zachowywała się, jak gdyby w ogóle nie czuła dochodzących spomiędzy czarnych śmigieł powiewów. Stała na baczność i jej smagłe uda przylegały do siebie bardzo ciasno; piąstki trzymała zaciśnięte, podobnie jak powieki — zamknęła je od razu, gdy drepcząc za właścicielem baru, znalazła się w pomieszczeniu. Miała na sobie jasne jeansowe szorty i szarą koszulkę na ramiączkach, na której niewielkimi wypukłościami odznaczały się piersi. Smagłą, wyrastającą spod bawełny i jeansu skórę Brazylijki pokrywała warstwa brzoskwiniowego puszku, który łagodnie drgał we wlewającym się przez okno świetle. Klik.
— A nie interesuje pana, jak ona ma na imię? — odezwał się nagle właściciel baru.
Klak. Łysy, opierający się o ścianę przy kurtynie z kulek grubas uśmiechał się, patrząc, jak oglądasz dziewczynkę. Z tego, co pisał ci wcześniej mejía_1, handlował ludźmi od dawna; musiał więc być przyzwyczajony do podobnych scen. O twoje imię dotychczas nie spytał, ty zaś nie spytałeś o jego: tak samo nie pytałeś o imiona alfonsów z burdeli w Tajlandii i na Filipinach, przyjmując, że nie mają one większego znaczenia. Grubas nie bardzo się od nich różnił. Zawieszony między czterdziestką a sześćdziesiątką, był od ciebie o głowę niższy; jego przegub zdobił złoty zegarek, a na olbrzymim brzuchu opinała się biała koszula. Jej górne guziki były rozpięte i spod lnu wyłaniała się pierś mężczyzny, porośnięta gąszczem siwych włosów. Łysy na głowie, poniżej szyi grubas wyglądał jak małpa, miał włosy na torsie i na przedramionach, i na ogromnych, zwieńczonych przyciętymi do skóry paznokciami palcach też. Klak.
Klik. Podmuch z wiatraka uniósł warkoczyki dziewczynki. „Czy mnie to interesuje?” — przeszło ci przez głowę, chociaż wiedziałeś, że już znasz odpowiedź i jest ci to obojętne. Tamtego popołudnia myślałeś jeszcze, że kiedy przywieziesz dziewczynkę do Warszawy, nazwiesz ją, jak będziesz miał ochotę, a dowolne imię opnie się na jej kościach niczym dodatkowa fałda nabłonka.
— Nazywa się Elvirinha. Elvira, jak pan woli — rzucił tymczasem grubas. Z jego ust nie schodził uśmiech i czułeś, że powoli zaczyna cię to denerwować; miałeś wrażenie, że śmieje się z ciebie. — Ma piętnaście lat… — rzekł i nagle zamilkł, rozglądając się po pomieszczeniu.
W kanciapie rozległ się dziwny, cichy dźwięk. Kiedy spojrzałeś na Brazylijkę, spostrzegłeś, że w kroku jej szortów powiększa się plama. Stojąca przed tobą dziewczynka zsikała się. Uryna ciekła po udach, zostawiając na skórze niewyraźne, kończące się na wysokości kolan smużki. Potem skapywała na podłogę, a wzbijające się z jej kropelek odpryski skakały niczym zwinne pchełki. Poczułeś, że z obrzydzenia żołądek wywraca ci się na drugą stronę.
Klik-klak. Kulki zagrzechotały o beton.
— Więc? — zapytał zniecierpliwionym tonem grubas. Zauważyłeś, że dziewczynka lekko się poruszyła, jakby strużki sików zaswędziały ją w uda. — Tak, jak…
— Tak — przerwałeś mu, a Brazylijka westchnęła.
Dziesięć minut później — wie mi się to — siedziałeś w chłodnym wnętrzu hotelowego mercedesa, który wyjeżdżał z faweli. Tumany wzbijającego się z ulicy piasku przesłoniły grupki półnagich dzieci, które krzycząc i machając rękami, biegały po obu stronach auta. Popołudniowy upał przykrywał slumsy niczym olbrzymia, nagrzana płachta, tak gorąca, że sklecone z pustaków i kartonów domki wydawały się rozpadać pod jej naporem. Niewielkimi, wyglądającymi na wydeptane uliczkami samochód przedzierał się w kierunku śródmieścia. Choć radio było wyłączone, kierowca, trzydziestoletni na oko Murzyn w sztywnym jak mundur garniturze, palcami wystukiwał na kierownicy rytm jakiejś piosenki. Kiedy godzinę wcześniej wiózł cię do baru w fawelach, na siedzeniu obok ciebie leżała wypchana studolarowymi banknotami koperta, z której nie spuszczałeś wzroku; teraz fotel był pusty, a ty gapiłeś się w okno. Za szybą mercedesa, na szarych, wyliniałych boiskach, mali chłopcy bez koszulek i spodni grali w piłkę; przed nieczynnymi sklepami i barami wysiadywały podobne do samic indyka kobiety, wystawiając nogi spod kolorowych spódnic. Slumsy stopniowo znikały, zastępowane przez betonowe bloki, ze sznurami białego prania rozpiętymi na balkonach, i wysokie biurowce ze szkła i stali. Na szczycie jednego z nich czerwienił się napis: Sheraton. Samochód zatrzymał się.
Twój pokój, opłacony przez organizatorów konferencji w São Paulo, był na piętnastym piętrze. Od razu, gdy się w nim znalazłeś, uklęknąłeś na podłodze, przed drzwiami lodówki. Choć przed wyjściem wywiesiłeś na drzwiach planszę DON’T DISTURB, pod twoją nieobecność ktoś tak czy siak musiał odwiedzić tę klitkę: białe wnętrze lodówki, które poprzedniego wieczora opróżniłeś, dziś wydawało się za ciasne na kolekcję małych plastikowych buteleczek. Wczoraj były to wódki i likiery; dzisiaj wyłącznie czerwony Johnnie Walker. Sięgnąłeś po pierwszą z brzegu i przyjrzałeś się bąbelkom, które wędrowały ku szyjce. Gdy wszystkie się rozprysły, zdjąłeś zakrętkę i starając się nie przyłożyć warg do flaszeczki, wlałeś jego zawartość do ust. Zanim zdążyłeś poczuć smak whisky, zakręciło ci się w głowie i obraz jednoosobowego pokoju zatarł się; wstawszy, przez chwilę nie potrafiłeś odróżnić od siebie niepościelonego łóżka i leżącego na nim garnituru. Dopiero gdy zamknąłeś oczy, udało ci się wymacać na ścianie przycisk, którego szukałeś. Pacnąłeś w niego, rozległo się buczenie, opadły rolety i w pokoju zapanowała ciemność.
Kiedy ciemno zrobiło się także na zewnątrz, w lodówce nie było już żadnej z miniaturowych buteleczek: opróżnione, pozbawione rzuconych za łóżko zakrętek, leżały na podłodze, to tu, to tam. Wie mi się, że przydzielony ci pokój, numer 645, drzemał wtedy w wyfroterowanej czerni; wie mi się, że byłeś już gdzie indziej, w windzie, która bezgłośnie i gładko sunęła wzdłuż ścian.
— Piętro dwudzieste — oznajmił po angielsku kobiecy alt z ukrytych w kabinie głośników, a winda nagle się zatrzymała. — Lounge.
Drzwi kabiny rozsunęły się i znowu poczułeś, że kręci ci się w głowie. Lounge hotelu Sheraton był wysokim, obszernym pomieszczeniem: zajmował całe piętro, a z zastępujących ściany okien rozciągał się widok na noc nad São Paulo. W pustawej sali unosił się szwargot nielicznych gości, którzy nie zwrócili uwagi na twoje przyjście; ich rozmowy zagłuszał dźwięk puszczonego z płyty saksofonu. Towarzyszyły mu szmery perkusji i fortepianu. „Hotelowa muzyka” — przyszło ci do głowy, gdy stanąłeś przy kontuarze. Taka sama, wydawało ci się, była w Sheratonach w Bombaju i w Bangkoku, i w Pattaya Beach. Na podobne do tych w Bombaju, Bangkoku i Pattaya Beach wyglądały także lampy: nisko zawieszone nad sofami i fotelami ze sztucznej skóry, rozsiewały światło zbyt rzadkie, byś mógł określić, w jakim jest kolorze.
— Senhor? — rzucił pytająco młody barman. Za jego plecami ze ściany wyrastały szklane, ciasno zastawione butelkami półki: Macallan, Hennessy, Gordon’s Gin.
Zamówiłeś pinota, od razu całą butelkę; smagły chłopak przyniósł ci ją do stolika pod oknem. Gdy odszedł, przyjrzałeś się winu. Miało kolor w głębokim odcieniu bordo, smakowało owocami, bardzo soczyście, i kiedy odstawiłeś kieliszek na stolik, czerń zaokiennego São Paulo zrobiła się jakby głębsza. Hotel znajdował się w samym centrum miasta; z dwudziestego piętra widziałeś otaczające go wieżowce, z jasnymi prostokątami okien, w których paliły się światła. W niektórych dostrzegałeś czarne kontury ludzi siedzących przy biurkach. Dalej ciągnęła się rzeka; pylony rozpiętego nad nią mostu były podświetlone na biało. Wyjąwszy z kieszeni telefon, otworzyłeś aplikację Zdjęcia.
Te, które przed wyjazdem dostałeś mailem od mejía_1, wyskoczyły na ekran jako pierwsze: Elvira — zdziwiłeś się, że zapamiętałeś jej imię — stała na środku ciemnego pomieszczenia, splecionymi dłońmi zakrywając podołek. Na iPhone’owych fotografiach wydawała się szczuplejsza, jakby bardziej wiotka niż dziewczynka, którą widziałeś kilka godzin temu; ale prócz tego między jedną a drugą nie było najmniejszej różnicy. Stała na środku tej samej, rozświetlonej fleszem, betonowej kanciapy; miała na sobie tę samą szarą bluzkę i krótkie, odkrywające uda szorty. Jej oczy były tak samo zamknięte: powieki wyglądały, jak gdyby zlepiły się ze sobą tak mocno, że nie dały się już rozerwać.
Przerzucając kolejne zdjęcia, w którymś momencie trafiłeś na stare selfie uśmiechniętej, leżącej na sofie w twoim warszawskim mieszkaniu Anki. Zdjęcie zostało zrobione od góry: wykrzywiająca usta w dzióbek Anka trzymała telefon w wyciągniętych nad głowę rękach i w lewym dolnym rogu widniał rozmazany ślad kciuka, którym przesłoniła obiektyw. Błysk lampy plamami osiadł jej na mokrych, nierozczesanych włosach, sprawiając, że wyglądały jak wijące się węże.
— Ładna — usłyszałeś nagle i odruchowo zablokowałeś iPhone’a. — Pana?
Odwróciłeś się.
Obok twojego fotela stał wysoki, opalony mężczyzna. Miał na sobie jasne spodnie i błękitną koszulę; w dłoni podzwaniała mu szklanka wypełniona whisky. Jego szpakowate włosy w połowie przekreślał biały, kręcący się pukiel. Byłeś pewien, że gdzieś go już widziałeś; po chwili ci się przypomniało. To był ten Hiszpan, kardiolog z uniwersytetu w Sewilli, który wczoraj na konferencji wygłaszał referat przed tobą.
— Pana? — powtórzył, ruchem głowy wskazując twój telefon.
„Ile on mógł widzieć? Tylko zdjęcie Anki czy Elviry też? — znów pomyślałem o niej: Elvira” — złapałeś się. Siedzący przy sąsiednich stolikach goście gdzieś się ulotnili i w lounge na szczycie hotelu Sheraton byłeś tylko ty i kardiolog, i chłopak w czarnej koszuli polerujący szklanki przy barze. Wskazówki na białych tarczach zegarów nad półkami z alkoholem układały się w rząd geometrycznych figur. W São Paulo była jedenasta w nocy.
— Była — odpowiedziałeś w końcu, starając się nie dać po sobie poznać, że jego pytanie cię zaniepokoiło.
Nie miałeś najmniejszej ochoty rozmawiać z kardiologiem, ale ten parsknął i nie pytając o zgodę, rozsiadł się w fotelu naprzeciw.
— Juan Tenorio — przedstawił się.
Kiedy przyjrzałeś mu się uważniej, spostrzegłeś, że jest starszy, niż wydawał się na pierwszy rzut oka. Z bliska zmarszczki na jego twarzy wyglądały jak dziwna łuska, upodabniająca facjatę Hiszpana do pyska wiekowego gada. Wąskie, małe wargi Juana Tenorio były zaciśnięte w uśmiechu; kardiolog milczał, taksując cię wzrokiem.
— Jest pan młody — zauważył w końcu. — I właśnie t o — zaakcentował, odstawiając szklankę whisky na stolik — mnie dziwi. Jest pan tak młody i już pan jest jednym z nas…!
To zabrzmiało dziwnie; nie miałeś pojęcia, o co może mu chodzić.
— Jeździłem już na konferencje… — zacząłeś, ale Hiszpan ci przerwał.
— Dobrze pan wie, że nie o tym mówię.
W tym momencie zza zastępującej ścianę szyby rozległ się dziwny, przypominający trzaśnięcie drzwiami dźwięk. Kiedy spojrzałeś w okno, niebo przecinały błyskawice i noc nad São Paulo, wcześniej czarna, robiła się fioletowa. Nad miasto nadciągała burza i o szkło szyb zaczynały uderzać pojedyncze, rozpryskujące się kropelki; mieszkańcy sąsiednich wieżowców, których czarne, skulone nad biurkami kształty widziałeś wcześniej, teraz, gdy stali przy oknach, gapiąc się na deszcz, wyglądali jak ludziki z zapałek.
— Widziałem pana — oznajmił wesoło Hiszpan, gdy znów na niego spojrzałeś. — Dzisiaj, w slumsach. — Kiedy to powiedział, poczułeś, że twoje kolana robią się miękkie. — Swoją drogą, jak pan znalazł ten lokal? To…
— Musiał mnie pan z kimś pomylić — odparłeś. „Jak to możliwe, że mnie widział? — pomyślałeś. — Przecież w tamtym barze nikogo nie było!”
Hiszpan uniósł brwi.
— Wiem, po co pan tam przyszedł — rzekł.
Kątem oka dostrzegłeś, że dotąd polerujący szklanki i kieliszki barman już tego nie robi, tylko uważnie przysłuchuje się waszej pogawędce. Gdy nic nie odpowiedziałeś, kardiolog pokręcił głową; a potem nagle zamarł.
— Pan się tego wstydzi — powiedział, jakby go olśniło; twoje łydki zaczęły leciutko drżeć. — Czy uważa pan — spytał cichym głosem — że ma się czego wstydzić?
„Skąd on to wie?” — znów przeszło ci przez głowę. Deszcz coraz głośniej uderzał o szyby lounge, jakby rozwijał na nich zasłonę z przypominających srebrne igiełki kropel. „Skąd on to może wiedzieć? Przecież tamten bar był pusty, przecież…”
— Oczywiście, że nie! — Nie zwracając uwagi na twoją konsternację, Hiszpan klepnął się w opięte jasnymi spodniami kolano. — Sam w domu mam dwie — mrugnął — Kubanki.
„…przecież byłem w nim tylko ja i właściciel. I Elvira. Znowu pomyślałem o niej: Elvira” — przyłapałeś się.
Hiszpan przez chwilę milczał, kiwając głową.
— Cóż, nawet jeśli się pan tego wstydzi, mnie może pan wierzyć: te dziewczynki to najlepsze rozwiązanie — powiedział, dźwigając się z fotela.
Na myśl, że zaraz stąd pójdzie, poczułeś olbrzymią ulgę i twoje oczy mimowolnie skierowały się ku butelce wina. Choć nie przypominałeś sobie, byś pił więcej niż jeden kieliszek, była już do połowy opróżniona.
Tamtego wieczora nie wiedziałeś, i nigdy się nie dowiedziałeś, że to mnie się było tym Hiszpanem z baru w São Paulo; że to mnie tamtej styczniowej nocy szeptało się do ciebie — cicho, ale wystarczająco głośno, abyś to usłyszał:
— Może mi pan wierzyć; ja mam to na co dzień.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki