Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lekcje z pingwinem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lekcje z pingwinem - ebook

Najlepsze opowieści pisze życie

Argentyna, początek lat 70. ubiegłego stulecia. W kraju panuje bardzo niestabilna sytuacja polityczna, inflacja szaleje, społeczeństwo coraz wyraźniej dzieli się na bogaczy i nędzarzy, a kontakt ze światem zewnętrznym jest mocno utrudniony. Na horyzoncie zarysowuje się też argentyńsko-brytyjski konflikt o Falklandy. Co zatem kierowało dwudziestokilkuletnim Anglikiem, który właśnie w Argentynie postanowił rozpocząć samodzielne życie?

Tom Michell zew przygody wyssał z mlekiem matki, która w małym brytyjskim miasteczku usiłowała hodować aligatory. Zawsze marzył o poznawaniu nieznanych kultur i krajów —  im dalej, tym lepiej. Gdy więc otrzymał propozycję podjęcia pracy w prestiżowym argentyńskim college’u, nie zawahał się ani chwili. To, co wkrótce miało się wydarzyć, przerosło jednak jego najśmielsze oczekiwania.

Podczas spaceru na plaży Michell jest świadkiem przerażającej sceny. Wśród niezliczonej liczby pingwinich ciał, oblepionych ropą i smołą, jeden osobnik wciąż walczy o życie. Tom zabiera biednego ptaka do domu i zaczyna się nim opiekować. Pojawienie się niecodziennego gościa odmieni na zawsze życie mężczyzny oraz jego podopiecznych. 

Oto historia, która musiałaby zostać uznana za wytwór nieprzeciętnej wyobraźni, gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę. Wzruszająca i podnosząca na duchu opowieść o niezwykłej przyjaźni oraz cenny głos w bardzo aktualnej dyskusji na temat ekologii oraz wspólnego życia człowieka ze zwierzętami.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05847-3
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Gdyby w latach pięćdziesiątych, kiedy byłem dzieckiem, powiedziano mi, że mój los splecie się z życiem pingwina — że przez pewien czas będziemy wspólnie toczyć bój ze światem — uznałbym to za coś normalnego. W końcu mama trzymała w naszym domu w Esher trzy aligatory, aż stały się zbyt wielkie i zbyt groźne dla szacownego miasteczka i zabrali je pracownicy zoo w Chessington. Mama wcale nie planowała hodować w Esher dzikich zwierząt. Do szesnastego roku życia mieszkała w Singapurze, nadszedł jednak czas powrotu do Anglii. Podczas bolesnego pożegnania dostała od najlepszego przyjaciela prezent w postaci trzech jaj. Oczywiście młode wylęgły się w kajucie podczas długiej podróży morskiej, cóż więc było począć — zabrała je do domu. Lata później, w chwilach rzewnych wspomnień, zdarzało jej się napomykać, że ten oryginalny podarunek był najlepszą pamiątką, jaką kiedykolwiek otrzymała — a w każdym razie najlepiej spełniał swoje zadanie.

Ja sam całkiem dobrze znałem się zarówno na dzikich, jak i udomowionych zwierzętach. Ponieważ wychowałem się na wsi, miałem realistyczne spojrzenie na naturę. Wiedziałem, jaki los spotyka lisy, kury czy bydło. Z egzotycznymi gatunkami obcowałem wyłącznie w zoo i we własnej wyobraźni. Podobnie jak wytwórnię Walt Disney Productions inspirował mnie geniusz Rudyarda Kiplinga. Identyfikowałem się z bohaterami książek takich jak Księga dżungli czy Kim, a jego opisy szkolnej rzeczywistości w stu procentach odpowiadały moim własnym doświadczeniom, mimo że żyłem pół wieku później.

Wychowywano mnie w edwardiańskiej wizji świata. Moi rodzice urodzili się w różnych częściach imperium, dzięki czemu miałem dziadków, wujków i kuzynów rozsianych po całym globie: w Australii, Nowej Zelandii, Republice Południowej Afryki, Kanadzie, Indiach, Cejlonie (obecnie Sri Lanka), Singapurze, Rodezji (Zimbabwe), Niasie (Malawi) i tak dalej… Dla mnie wszystkie te miejsca były niemalże znajome. Kilka razy w roku docierały do mnie listy — lub nawet, choć znacznie rzadziej, ich autorzy — a moją dziecięcą wyobraźnię rozpalały historie na przykład o Czarnym Lądzie. Ja jednak chciałem odkrywać inne niezbadane terytoria — prawdziwą terra incognita. Takim miejscem wydawała mi się Ameryka Południowa, nie była z nią bowiem powiązana żadna znana mi osoba, i to właśnie tam zamierzałem się udać. A ponieważ chciałem być gotowy, gdy nadarzy się odpowiednia okazja, w wieku dwunastu lat kupiłem słownik, żeby uczyć się języka.

Na okazję czekałem około dziesięciu lat. Przybrała ona postać ogłoszenia w „The Times Educational Supplement” o treści: „Poszukiwani pracownicy do szkoły z internatem, Argentyna”. Posada wręcz skrojona dla mnie, tak bardzo, że zaledwie pół godziny później moje zgłoszenie trafiło do skrzynki na listy, gotowe udać się w lot przez Atlantyk z oświadczeniem, że dalsze poszukiwania są zbędne. W głębi duszy czułem, że moja podróż już się rozpoczęła.

Oczywiście przed wyjazdem dokształciłem się w kwestii sytuacji politycznej i ekonomicznej Argentyny. Wuj pracujący w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wtajemniczył mnie w szczegóły kruchego rządu peronistów. Jak donosił wywiad, kolejny krwawy zamach stanu wydawał się jedynie kwestią czasu. W kraju szerzył się terroryzm, a morderstwa i porwania były na porządku dziennym. Uważano, że tylko armia zdoła przywrócić spokój. Gospodarka, jak twierdził mój londyński bank, wyglądała równie fatalnie — jeden wielki chaos! Krótko mówiąc, wszyscy wokół próbowali przestrzec mnie dobrodusznie, że wyjazd do Argentyny to niezbyt mądry pomysł i w obecnych warunkach nie wchodzi w grę. Żaden rozsądny człowiek nie porwałby się na takie przedsięwzięcie. Cóż, tak się składa, że właśnie to chciałem usłyszeć — nie potrzebowałem kolejnych zachęt!

Zaproponowano mi stanowisko asystenta nauczyciela z obowiązkami opiekuna internatu, ale warunki mojego kontraktu nie przedstawiały się zbyt obiecująco. Szkoła zgodziła się opłacić mój lot powrotny do Anglii, lecz tylko pod warunkiem, że przepracuję pełny rok akademicki. Zobowiązano się także do uiszczania moich składek emerytalnych i wypłaty wynagrodzenia w lokalnej walucie. Jaka była siła nabywcza tego pieniądza, dyrektor szkoły nie umiał mi powiedzieć, głównie z powodu zmiennej sytuacji ekonomicznej kraju. Jednakże, jak mnie zapewniono, będę otrzymywać pensję w wysokości proporcjonalnej do zarobków pozostałych członków kadry nauczycielskiej. Rezydując w college’u, miałem też zapewniony wikt i opierunek. I to wszystko.

Upewniłem się, że na koncie bankowym zostało mi wystarczająco dużo oszczędności, aby w razie kryzysu opłacić lot z Buenos Aires, a mój bank dogadał się z filią Banco de Londres y América del Sur w kwestii ewentualnych wypłat. Tak naprawdę jednak nie dbałem o pieniądze — wybierałem się w tę podróż, by zaspokoić ducha przygody, który obudził się we mnie w dzieciństwie; ruszałem na poszukiwanie przeznaczenia. A że los obdarzył mnie pingwinem, przyjacielem i towarzyszem podróży, który miał zapewnić przyszłym pokoleniom mnóstwo ciekawych historyjek na dobranoc… Cóż, stało się tak na skutek pojedynczego zrządzenia opatrzności daleko za zachodnim horyzontem.

Juan Salvador, gdyż tak nazywał się ów pingwin, oczarował i zachwycił każdego, kto miał okazję poznać go w tych mrocznych i niebezpiecznych latach siedemdziesiątych — w czasach, gdy Argentyna była o krok od anarchii, a terrorystyczne akty przemocy i brutalna rewolucja doprowadziły do upadku rządy Juana Perona. W tamtych dniach swobody, możliwości i postawy społeczne bardzo różniły się od dzisiejszych. Mimo to nawet wówczas młody podróżnik taki jak ja i jedyny w swoim rodzaju, nieustraszony pingwin Juan Salvador potrafili cieszyć się swoim towarzystwem — choć dopiero po tym, jak w dramatycznych okolicznościach wyratowałem go ze śmiertelnie niebezpiecznych głębin morza u wybrzeży Urugwaju.1

Jak uratowałem pingwina

Rozdział, w którym kończy się jedna przygoda, a zaczyna następna

Nadmorski kurort Punta del Este można znaleźć tam, gdzie potężna południowa połać atlantyckiego wybrzeża Urugwaju spotyka się z północną granicą rozległej delty River Plate, czy też Rio de La Plata. Leży sto kilkadziesiąt kilometrów na wschód od stolicy kraju, Montevideo, po przeciwnej stronie rzeki niż Buenos Aires. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku Punta del Este było dla mieszkańców tych dwóch metropolii czymś w rodzaju południowoamerykańskiego Cannes czy Saint-Tropez; miejscem, gdzie dobrze sytuowani jeździli na urlopy, aby uciec od upałów miasta i relaksować się w luksusowych apartamentach i mieszkaniach zwróconych w stronę morza. O ile wiem, wciąż to robią.

Klucze do jednego z takich mieszkań życzliwie przekazali mi znajomi, państwo Bellamy — ponieważ był środek zimy, chwilowo sami z niego nie korzystali. Znajdowałem się w Urugwaju po wyjątkowym pobycie w Paragwaju, skąd wracałem do Argentyny przez gargantuiczne wodospady Iguazú i dalej trasą wzdłuż atlantyckiego wybrzeża. Cieszyłem się, że po kilku tygodniach znojnej, ale ekscytującej podróży będę mógł spędzić kilka dni w ciszy i spokoju Punta del Este, gdzie poza sezonem nie było wielu turystów.

Ostatniego dnia wypoczynku dotarłem do mieszkania późnym popołudniem, żeby się spakować i przygotować do wyjazdu z samego rana. Miałem zarezerwowany wodolot na godzinę dwunastą, co oznaczało, że muszę złapać colectivo — miejscowy autobus — za piętnaście szósta rano. Wszystkie te autobusy były dekorowane przez kierowców niezliczonymi bibelotami i amuletami, które, jak sądzę, miały rekompensować stan opon.

Po spakowaniu bagażów i wysprzątaniu mieszkania postanowiłem przespacerować się brzegiem morza, żeby później zjeść ostatnią kolację w kurorcie.

Przystań w Punta del Este, położona po zachodniej stronie cypla, była niewielka. Dawała schronienie kilkudziesięciu kutrom i łodziom turystycznym, które kołysały się lekko na cumach, w harmonii z pływającymi pomostami zapewniającymi dostęp do jednostek. I choć była całkiem nieźle zabezpieczona przed falami Atlantyku, nic nie chroniło jej przed zachodnim wiatrem, który hulał w najlepsze.

W powietrzu niosły się krzyki mew, trzepot fałów i zapach ryb. Niebiański azyl Punta del Este lśnił w jasnym zimowym słońcu, a żywe kolory mew, łodzi i domów odznaczały się wyraźnie na tle szafirowego morza i błękitnego nieba. Moją uwagę przyciągały jednak niezliczone ryby w lodowatej, kryształowo czystej wodzie — a były ich dziesiątki tysięcy. Pływające w zgodnym szyku szproty ścigały się po przystani, uciekając przed drapieżnikami zygzakiem albo nurkując, a po kilku sekundach wynurzając się, by znów dołączyć do ławicy. Wpatrywałem się oczarowany w meksykańską falę światła, która pulsowała pod powierzchnią jak zorza dzięki słońcu odbijającemu się od opalizujących ciał ryb.

Przy rdzewiejących starych pompach paliwowych z oznaczeniem galonów stało zadaszenie z blachy falistej, pod którym umięśniona rybaczka zarabiała na życie za pomocą dużej zielonej sieci, przywiązanej solidnie do bambusowego kija. Miała na sobie skórzany fartuch i gumowe kalosze, a na twarzy wyraz zadowolenia, mimo że, jak zauważyłem, pracowała gołymi rękami. Włosy upięła pod brązowym szalem, a jej ogorzałą twarz znaczyły głębokie zmarszczki. Powodem satysfakcji kobiety była, jak zakładałem, drewniana beczka, niemal po brzegi wypełniona szprotami. Stojąc po kostki w srebrzystych, trzepoczących się rybach, kobieta zarzucała sieć i co minutę wyciągała świeży połów, ku oburzeniu ptaków rugających ją głośno. Posyłała im bezzębny uśmiech i wytrzepywała zawartość sieci do beczki, po czym ręką wyciągała te szproty, które nie wypadły same — czego, dotarło do mnie, nie mogłaby robić w rękawicach. Nieduże mewy o czarnych dziobach i rozgałęzionych ogonach unosiły się przez chwilę nad powierzchnią morza, by raptem zanurkować i wynurzyć się ze zdobyczami migoczącymi jak rtęć, które w mgnieniu oka znikały w ich gardłach.

W wodach przystani dostrzegłem kilka pingwinów, które także korzystały z okazji do łatwej kolacji. Ich widok był wręcz hipnotyzujący, kiedy mknęły w pogoni za rybami, jeszcze sprawniej niż mewy w powietrzu. Skręcając to w prawo, to w lewo, z oszałamiającą prędkością i zręcznością przecinały ławice i chwytały rozpierzchające się szproty. Przeciwko tak znakomitym adwersarzom wydawały się niemal bezbronne, a ich przewaga polegała wyłącznie na pozornie nieskończonej liczebności. Zdziwiło mnie jedynie, że pingwinów nie było więcej — nie przybyły kolejne, by nacieszyć się łatwą i sutą ucztą.

Z radością przyglądałbym im się dłużej, kiedy jednak zniknęły mi z pola widzenia, obróciłem się i ruszyłem wzdłuż cypla na wschód, w stronę drugiego falochronu. Niewysokie spienione fale rozbijały się o plażę. Spacerowałem dziesięć, może piętnaście minut, rozmyślając o nowych doświadczeniach — cudownych i zapierających dech w piersi rzeczach, które widziałem i robiłem podczas wakacji — gdy nagle mój wzrok przyciągnął nieruchomy czarny kształt. Najpierw jeden, potem kilka; z każdym moim krokiem ich liczba rosła, aż w końcu cała plaża zdawała się usiana czarnymi grudkami, które tworzyły ciemny dywan. Na piasku leżały setki nieżywych zwierząt, od słupka oznaczającego maksymalny poziom wody w czasie przypływu aż do morza, i dalej wzdłuż wybrzeża na północ. Martwe pingwiny, pokryte lepką smołą i ropą. Widok ten był tak straszliwy, odrażający i smutny, że w mojej głowie od razu zrodziło się pytanie, co czeka „cywilizację”, która toleruje taką profanację życia, a często sama za nią stoi. Teraz już rozumiałem, dlaczego tak niewiele pingwinów uganiało się za ławicami szprotów. Wszystko wskazywało na to, że tylko nieliczni szczęśliwcy uniknęli spotkania z plamą ropy.

Pogrążony w posępnych myślach, kontynuowałem marsz wzdłuż szlaku śmierci, który pokrywał znaczną część plaży. Próbowałem oszacować liczbę martwych ptaków. Tylko jak to zrobić? Nawet gdyby udało mi się policzyć ciała, miejscami spiętrzone jedno na drugim, mimo usilnych starań nie byłbym w stanie odgadnąć, jak wiele kłębi się ich w morzu. Każda fala wyrzucała nowe truchła na te, które już tam leżały, każdy grzywacz niósł ze sobą złowrogą partię czarnych, lepkich zwłok.

Plaża między morzem a ścianą z tej strony drogi była stosunkowo wąska — w najszerszym punkcie mogła mieć najwyżej trzydzieści metrów — lecz ślady katastrofy ciągnęły się aż poza granice wzroku. Tysiące pingwinów zginęły przerażającą śmiercią, gdy podążały na północ pradawnymi szlakami migracyjnymi, którymi ich przodkowie pływali od milionów lat.

Do dziś nie wiem, dlaczego postanowiłem iść dalej. Być może pragnąłem zrozumieć, jak wielki był rozmiar tej tragedii. Nie docierały do mnie żadne sygnały o wyciekach ropy u wybrzeża Urugwaju, ale w tamtym czasie przepisy dotyczące tankowców były mniej rygorystyczne niż obecnie, a szacunek dla nich minimalny, w związku z czym podobne wypadki nie należały do rzadkości. Po rozładunku tankowce często od razu wypływały w morze i czyściły zbiorniki w drodze po kolejną partię surowca.

To właśnie tragedie takie jak ta doprowadziły do jakże potrzebnych zmian. Osobiście nie miałem żadnych wątpliwości, że stałem się świadkiem nieuchronnych konsekwencji fatalnego zderzenia kultur. Kiedy instynktowny, coroczny przymus ptaków morskich do migracji napotyka wielką, pływającą plamę ropy wylanej na morzu wskutek bezmyślności i chciwości człowieka, efekt może być tylko jeden — całkowita zagłada pingwinów. Byłoby to niewątpliwie straszne nieszczęście, gdyby doszło do niego wskutek wypadku; myśl, że zwierzęta mogły ponieść śmierć przez świadome działanie ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z możliwych konsekwencji, wymykała się pojmowaniu i budziła sprzeciw.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: