Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Les farfocles - ebook

Data wydania:
30 listopada 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

Les farfocles - ebook

Nasturcje i ćwoki, czyli kryminał romantyczny to humorystyczna historia sercowych perypetii stylistki jednego z popularnych kobiecych magazynów. Rozczarowana ostatnim nieudanym związkiem bohaterka postanawia od tej pory kierować się w miłości rozumem, a nie sercem i starannie wybiera kolejnego kandydata. Jej wybór pada na mieszkającego za ścianą sąsiada. Dziewczyna razem ze swoją przyjaciółką starannie "rozpracowują" nieświadomego ich planów chłopaka, śledząc każdy jego krok.
Pech w tym, że kiedy już główna bohaterka dochodzi do wniosku, że jej wybór jest słuszny i przystępuje do działania, kandydat nie przejawia najmniejszych chęci do zawarcia bliższej znajomości. W dodatku na horyzoncie pojawia się poprzedni narzeczony, który usiłuje odzyskać serce dziewczyny. Jej życie zaczyna się komplikować, a jakby tego wszystkiego było mało przypadkowo wplątuje się w sensacyjną aferę, w której niebagatelną rolę odgrywa tajemniczy pustostan oraz pewien hydraulik.
Jak znaleźć na to wszystko czas i siły, kiedy praca zajmuje dwanaście godzin na dobę, a despotyczna szefowa zmusza do coraz bardziej karkołomnych wysiłków w zdobywaniu kolejnych "prezentów dla czytelniczek" dołączanych do pisma?

 

Po sukcesie książki Nasturcje i ćwoki powstaje kolejna powieść Marcina Szczygielskiego Farfocle namiętności, w której bohaterka będzie musiała odpowiedzieć sobie na wiele pytań:

Co robić, gdy orientujesz się, że twój chłopak flirtuje z innymi dziewczynami za pomocą internetu? Że szuka wrażeń na wirtualnych randkach, a nawet zamieszcza tam swoje ogłoszenie ze zdjęciem? Czy zemsta to na pewno dobry pomysł? A może lepiej podszyć się pod spragnioną wrażeń internautkę i korespondować incognito... z własnym facetem? A przede wszystkim ? czy jesteś pewna, że rzeczywiście znasz tego, z kim dzielisz życie? Czy naprawdę wiesz kim on jest?

Ta pełna humoru, a zarazem wzruszająca książka to współczesna opowieść o miłości, zdradzie w epoce internetu i dorastaniu, na które nigdy nie jest za późno.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63841-10-2
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mar­cin Szczy­giel­ski

Pi­sarz, dzien­ni­karz i gra­fik. De­biu­to­wał po­wie­ścią PL-BOY, po­tem uka­za­ły się: Wio­sna PL-BOYA, Na­stur­cje i ćwo­ki, Far­fock na­mięt­no­ści. Książ­ki te na­zwa­no praw­dzi­wą mie­szan­ką wy­bu­cho­wą – po­ra­ża­ją­cą nie tyl­ko siłą ko­mi­zmu, ale tak­że bra­wu­ro­wym opi­sem rze­czy­wi­sto­ści i sto­sun­ków pa­nu­ją­cych wśród mło­dych Po­la­ków.

2007 rok otwo­rzył nowy roz­dział w twór­czo­ści Szczy­giel­skie­go – uka­zał się Be­rek, hi­sto­ria geja i przed­sta­wi­ciel­ki mo­he­ro­wych be­re­tów, któ­rych po­zor­nie nie łą­czy nic poza wza­jem­ną nie­na­wi­ścią. Bez­kom­pro­mi­so­wy cha­rak­ter książ­ki spra­wił, że w cią­gu kil­ku ty­go­dni sta­ła się ona be­st­sel­le­rem. Au­tor­ska ad­ap­ta­cja te­atral­na po­wie­ści mia­ła pre­mie­rę w war­szaw­skim Kwa­dra­cie. Re­ży­se­ro­wał An­drzej Roz­hin, a głów­ne role za­gra­li Ewa Ka­sprzyk i Pa­weł Ma­ła­szyń­ski. W lu­tym 2010 r. w war­szaw­skim te­atrze Ko­me­dia, To­masz Dut­kie­wicz wy­re­ży­se­ro­wał ko­lej­ną sztu­kę pi­sa­rza – Wy­dmusz­kę – z Anną Gu­zik i Jo­an­ną Li­szow­ską w ob­sa­dzie.

Wio­sną tego sa­me­go roku uka­za­ły się Bier­ki, ko­lej­na część cy­klu Kro­ni­ki nie­rów­no­ści, za­po­cząt­ko­wa­ne­go przez Ber­ka.

Od­ręb­nym roz­dzia­łem li­te­rac­kiej ak­tyw­no­ści Szczy­giel­skie­go są książ­ki dla dzie­ci i mło­dzie­ży. Pierw­szą z nich była Ome­ga – po­wieść o przy­go­dach dwu­na­sto­let­niej fan­ki gier kom­pu­te­ro­wych, dla któ­rej rze­czy­wi­stość w nie­bez­piecz­ny spo­sób za­czy­na mie­szać się ze świa­tem wir­tu­al­nym. Książ­ka, zi­lu­stro­wa­na przez Bart­ka Aro­ba­la, zo­sta­ła wy­róż­nio­na w Kon­kur­sie im. Han­ny Skro­bi­szew­skiej i w 2010 r. tra­fi­ła na Li­stę Skar­bów Mu­zeum Li­te­ra­tu­ry Dzie­cię­cej. Zo­sta­ła tak­że wy­róż­nio­na w kon­kur­sie Naj­pięk­niej­sze Książ­ki Roku 2009 or­ga­ni­zo­wa­nym przez Pol­skie To­wa­rzy­stwo Wy­daw­ców Ksią­żek.

Ko­lej­ną po­wieść dla mło­dzie­ży, Czar­ny Młyn, opo­wia­da­ją­cą o dzie­ciach z po­pe­ege­row­skiej wio­ski, któ­re mu­szą zmie­rzyć się z bez­oso­bo­wym złem, któ­re opa­no­wa­ło ru­iny po­bli­skie­go kom­bi­na­tu, Mar­cin Szczy­giel­ski na­pi­sał na Kon­kurs Li­te­rac­ki im. Astrid Lind­gren or­ga­ni­zo­wa­ny w ra­mach ak­cji Cała Pol­ska Czy­ta Dzie­ciom. Jury uzna­ło Czar­ny Młyn za naj­lep­szą spo­śród wszyst­kich 580 na­de­sła­nych ksią­żek, przy­zna­jąc mu Grand Prix i sta­tu­et­kę Pip­pi Lang­strump, a tak­że I na­gro­dę w ka­te­go­rii po­wie­ści dla dzie­ci w wie­ku od dzie­się­ciu do czter­na­stu lat.

Trze­cią książ­ką au­to­ra, skie­ro­wa­ną do młod­szych na­sto­lat­ków, jest wy­da­na je­sie­nią 2010 roku po­wieść „Za nie­bie­ski­mi drzwia­mi”.War­sza­wa, 12 czerw­ca 2002 roku, go­dzi­na 13.21

„Styl­le” – Mie­sięcz­nik dla ko­biet na pew­nym po­zio­mie

Dla­cze­go męż­czyź­ni żyją kró­cej? Dla­cze­go jest ich mniej?

Czyż­by wy­mie­ra­li? Gdzie tkwi ta­jem­ni­ca po­stę­pu­ją­cej de­ge­ne­ra­cji, już nie tyl­ko z ojca na syna, ale wręcz w ra­mach jed­ne­go po­ko­le­nia?

Ro­dzaj mę­ski upa­da – tak jak upa­da­ły cy­wi­li­za­cje sta­ro­żyt­ne, a wcze­śniej di­no­zau­ry – tyle tyl­ko, że dzie­je się to znacz­nie szyb­ciej. Pro­wa­dzo­ne na ten te­mat ba­da­nia do­wo­dzą, że jest to pro­ces w peł­ni uza­sad­nio­ny na­uko­wo i nie­moż­li­wy do od­wró­ce­nia. Mę­ski mózg z na­tu­ry wy­spe­cja­li­zo­wa­ny w orien­ta­cji prze­strzen­nej sku­pia się na ogó­le, a umy­ka mu szcze­gół. Męż­czy­zna po­strze­ga rze­czy­wi­stość jako prze­strzeń, któ­rą prze­mie­rza i zdo­by­wa. Świat jed­nak się zmie­nił. Stał się dwu­wy­mia­ro­wy, a prze­strzeń, w któ­rej ży­je­my, gwał­tow­nie się skur­czy­ła. Prze­cież oglą­da­my pła­ską te­le­wi­zję, prze­ży­wa­my pła­skie fil­my, pra­cu­je­my za po­mo­cą kom­pu­te­rów i po­ru­sza­my się w in­ter­ne­cie za po­mo­cą pła­skiej kla­wia­tu­ry i pła­skich mo­ni­to­rów.

Ko­bie­cy mózg jest dużo le­piej przy­sto­so­wa­ny do zmie­nia­ją­cych się wa­run­ków. Ko­bie­ta le­piej po­tra­fi do­strze­gać niu­an­se i na­zy­wać od­czu­cia, roz­róż­nia szer­sze spek­trum barw, umie sku­pić się na de­ta­lu. Na do­da­tek psy­chi­ka ko­bie­ty jest dużo bar­dziej ela­stycz­na i od­por­na. Z jed­nej stro­ny ko­bie­ta sil­niej prze­ży­wa emo­cje, ale z dru­giej – szyb­ciej i ła­twiej so­bie z nimi ra­dzi. Od­wrot­nie niż męż­czy­zna nie jest po­dat­na na dłu­go­trwa­łe za­ła­ma­nia ner­wo­we i za­bój­cze de­pre­sje. Or­ga­nizm ko­bie­ty jest po pro­stu od­por­niej­szy i w re­zul­ta­cie o wie­le sil­niej­szy.

Ale nie tyl­ko dzię­ki temu ko­bie­ty żyją dłu­żej od męż­czyzn. Dzie­je się tak przede wszyst­kim dla­te­go, że po­strze­ga­ją świat jako zbiór ele­men­tów, a nie jed­ną prze­strzeń. Ko­bie­ta wsłu­chu­je się w sy­gna­ły wy­sy­ła­ne przez jej cia­ło, dla­te­go dba o wy­gląd ze­wnętrz­ny, a tak­że o zdro­wie. Od­wrot­nie po­stę­pu­ją męż­czyź­ni – po­strze­ga­ją swo­je cia­ło jako jed­ną ca­łość (może z wy­jąt­kiem pe­ni­sa, któ­ry na ogół trak­tu­ją jako byt od­ręb­ny) i nie sku­pia­ją się na bodź­cach pły­ną­cych z po­szcze­gól­nych or­ga­nów.

Dla­te­go męż­czy­zna, czu­jąc ból na przy­kład wą­tro­by, nie po­wie „coś chy­ba nie tak z moją wą­tro­bą”, a co naj­wy­żej wy­ra­zi ogól­ny ko­mu­ni­kat: „źle się czu­ję” (być może na­wet nie wie, że w miej­scu, któ­re go boli, znaj­du­je się wą­tro­ba!), a na­stęp­nie bę­dzie pró­bo­wał to złe sa­mo­po­czu­cie prze­cze­kać. Ko­bie­ta prze­ciw­nie – bły­ska­wicz­nie zlo­ka­li­zu­je po­wód złe­go sa­mo­po­czu­cia i od razu ru­szy wą­tro­bie na od­siecz, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy le­ka­rza.

Cia­ło ko­bie­ty, poza ukła­dem roz­rod­czym, nie jest wy­po­sa­żo­ne w gru­py sil­nych i spraw­nych mię­śni, ja­kie po­sia­da męż­czy­zna, ale to pa­ra­dok­sal­nie uła­twia jej ży­cie w świe­cie de­li­kat­nych i skom­pli­ko­wa­nych de­ta­li. W dzi­siej­szych cza­sach znisz­cze­nie i star­cie na proch wro­ga za­le­ży od od­po­wied­nio za­sto­so­wa­ne­go sło­wa czy klik­nię­cia mysz­ką kom­pu­te­ro­wą, a nie – jak daw­niej – od siły ude­rze­nia ko­ści udo­wej ma­mu­ta, któ­rą agre­syw­ny sa­miec za­mie­rzał roz­pła­tać czasz­kę prze­ciw­ni­ka.

Świet­ny ar­ty­kuł! Zga­dzam się z każ­dym sło­wem i sama nie uję­ła­bym tego le­piej. Ale dla­cze­go Mel­ka nie na­pi­sa­ła, że fa­ce­ci są po pro­stu głu­pi? Prze­cież w tym tkwi isto­ta spra­wy! W ogó­le ko­bie­ty le­piej so­bie ra­dzą. Na przy­kład taki ce­ment. Po­wiedz­my, że jest pięć­dzie­się­cio­ki­lo­wy wór ce­men­tu do prze­nie­sie­nia. Co robi męż­czy­zna? Tar­ga ten wór, choć­by mu mia­ło pęk­nąć ser­ce. A ko­bie­ta? Ko­bie­ta pro­si męż­czy­znę, żeby go prze­niósł, i ma z gło­wy! Po pro­stu ko­bie­ty są le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ne.

Na przy­kład Mi­chał. Jak wy­glą­da­ły na­sze po­ran­ki? Wsta­wał przede mną, wście­kły zresz­tą z tego po­wo­du do bia­ło­ści. Miał pół­to­rej go­dzi­ny do wyj­ścia. Ja wsta­wa­łam pół go­dzi­ny póź­niej, ale osta­tecz­nie bar­dzo czę­sto wy­cho­dzi­li­śmy z domu jed­no­cze­śnie. Ja w tym cza­sie zdą­ży­łam po­ście­lić łóż­ko, wy­ką­pać się, uma­lo­wać, zjeść lek­kie śnia­da­nie i ubrać się. A Mi­chał? Tłukł się po miesz­ka­niu jak pi­ja­ny za­jąc, wy­wrza­sku­jąc ja­kieś idio­ty­zmy, a po­tem do­bi­jał mi się do ła­zien­ki, gdy tyl­ko za­mknę­łam za sobą drzwi. Kie­dy w koń­cu wy­cho­dzi­łam z wan­ny, oka­zy­wa­ło się, że on już nie ma cza­su na­wet na to, żeby się ogo­lić. Wy­pi­jał kawę, któ­rą ja zresz­tą zro­bi­łam, wy­wra­cał pół miesz­ka­nia, żeby zna­leźć dru­gą skar­pet­kę, a kie­dy już w koń­cu wy­cho­dzi­li­śmy, w dwóch na trzy przy­pad­kach za­wra­cał na uli­cy, żeby się za­ła­twić, bo twier­dził, że nie da rady do­je­chać do pra­cy, je­śli tego nie zro­bi. Ża­ło­sne.

W ogó­le ko­bie­ty są mą­drzej­sze i wca­le nie my­ślą wy­łącz­nie o chwi­li bie­żą­cej. Ja na przy­kład. Oczy­wi­ście po­świę­cam spo­ro uwa­gi spra­wom przy­ziem­nym, ale nur­tu­ją mnie tak­że głęb­sze pro­ble­my – kim je­stem? Skąd przy­cho­dzę? Do­kąd zmie­rzam? I jak wy­glą­dam?

Wzru­szo­na nie­ocze­ki­wa­ną ory­gi­nal­no­ścią i głę­bią swo­ich prze­my­śleń, od­chy­lam się na krze­śle i wy­glą­dam w za­du­mie przez re­dak­cyj­ne okno.

– Faj­ny ten tekst, co nie? – Agniesz­ka od­wra­ca się od swo­je­go kom­pu­te­ra i spo­glą­da mi przez ra­mię na ostat­ni nu­mer „Styl­le”.

– Świet­ny!

– Słu­chaj, czy ty nie masz przy­pad­kiem sza­ro­nie­bie­skie­go pa­ska? W mor­skim od­cie­niu, ale wiesz, ta­kie mo­rze przed bu­rzą. Po­trzeb­ny mi nie­zbyt gru­by z małą kla­mer­ką.

– Do cze­go?

– Do tych bia­łych ry­bacz­ków od cie­bie.

– Nie mam. Za­łóż sza­ry.

– No co ty? To by się gry­zło z górą! Taki pa­sek to sza­le­nie istot­ny de­tal! Trze­ba zwra­cać uwa­gę na de­ta­le i do­dat­ki.

– A gdzie ty się tak stro­isz?

– Za­pro­szo­na je­stem. Do Sie­dlec na ślub sio­stry cio­tecz­nej. Mam już buty i to­reb­kę. Przy­dał­by się pa­sek – Agniesz­ka spo­glą­da w okno i do­da­je w za­my­śle­niu: – i jesz­cze fa­cet ja­kiś, hmmm…

– A dla­cze­go ona wy­cho­dzi za mąż?

– A co ma ro­bić? Miesz­ka w Sie­dl­cach – tam to kwe­stia prze­trwa­nia. In­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy – ro­zu­miesz. Nie­zbyt za nią prze­pa­dam i nie mam po­ję­cia, co jej dać na pre­zent. W do­dat­ku je­stem tro­chę bez kasy.

– No to daj jej ku­pon to­to­lot­ka.

– Osza­la­łaś? Chy­ba bym kitę od­wa­li­ła, jak­by jesz­cze przez przy­pa­dek wy­gra­ła!

Agniesz­ka wra­ca do in­ter­ne­tu. No i pro­szę! Wszyst­ko jak na dło­ni: po­strze­ga­nie sze­ro­kie­go spek­trum barw, dba­łość o szcze­gó­ły oraz umie­jęt­ne wer­ba­li­zo­wa­nie od­czuć i emo­cji. Ge­nial­na ta Mel­ka – idę jej po­gra­tu­lo­wać ar­ty­ku­łu.Coś bym zro­bi­ła. Nosi mnie, jak ma­wia moja mama. Do­cho­dzi do­pie­ro dwu­dzie­sta, w te­le­wi­zji samo ba­ra­chło. Na­wet na Fa­shion TV po­ka­zu­ją same od­grze­wa­ne ka­wał­ki. Wyjść gdzieś? Eee, nie. Nie ma gdzie. Co moż­na ro­bić w czwart­ko­wy wie­czór w War­sza­wie? Co naj­wy­żej jeść w pu­blicz­nym miej­scu, a to od­pa­da, bo i tak się nie miesz­czę w żad­ne inne spodnie poza dre­sa­mi. Ści­szam te­le­wi­zor i na­słu­chu­ję przy ścia­nie od­dzie­la­ją­cej moje miesz­ka­nie od miesz­ka­nia Jan­ka. Ja­nek to mój są­siad. Na ra­zie, bo w przy­szło­ści, mam na­dzie­ję, bę­dzie kimś wię­cej. Tym­cza­sem gro­ma­dzę dane na te­mat jego za­cho­wa­nia i oby­cza­jów. Roz­po­zna­ję te­ren, za­nim upo­lu­ję zwie­rzy­nę jed­nym czy­stym strza­łem w samo ser­ce lub inny wraż­li­wy or­gan. Nie dam się po­nieść emo­cjom – tak so­bie obie­ca­łam.

Po dru­giej stro­nie muru pa­nu­je ci­sza. Dla­cze­go on jesz­cze nie wró­cił? Za­wsze jest w domu na „Wia­do­mo­ści”. Wyj­mu­ję pa­mięt­nik z szu­fla­dy i spraw­dzam, jak wy­glą­da jego sta­ty­stycz­ny czwar­tek. Stoi jak byk: J – d=18.40 – TV. To zna­czy, że wra­ca za­wsze przed siód­mą do domu i włą­cza te­le­wi­zor. Dziś mamy wy­ją­tek – nie­do­brze. Za­pi­su­ję so­bie od­stęp­stwo od ru­ty­ny i cho­wam ze­szyt. Co by tu zro­bić? Może Agniesz­ka coś wy­my­śli.

– To ja – mó­wię do Agniesz­ki, któ­ra nie­co zdy­sza­na od­bie­ra za­raz po pierw­szym dzwon­ku.

– Cze, Zo – sa­pie w od­po­wie­dzi. Idio­tycz­ny po­mysł z tym skra­ca­niem. Wszyst­ko skra­ca, przede wszyst­kim imio­na. Ja we­dług niej nie je­stem Zo­fia, tyl­ko Zo. W do­dat­ku wy­ma­wia to tro­chę jak zoo i nie do koń­ca wiem, co o tym my­śleć. Ona jest Ag, Zu­zan­na – Zu i tyl­ko na­sza sze­fo­wa Kin­ga nie jest Ki, bo to brzmia­ło­by zda­niem Ag zbyt sym­pa­tycz­nie jak dla ta­kie­go upio­ra. Na Kin­gę mó­wi­my zu­peł­nie in­a­czej, ale o tym póź­niej. Wzdy­cham cięż­ko, ale nie będę się z nią te­raz kłó­cić – może jak do mnie przy­je­dzie.

– Mo­żesz wpaść – mó­wię ła­ska­wie.

– Ojej…

– Wpad­nij – po­wta­rzam z więk­szym na­ci­skiem.

– Wiesz, bar­dzo bym chcia­ła, ale umó­wio­na je­stem – od­po­wia­da prze­pra­sza­ją­cym to­nem.

– Z kim? Chcesz po­wie­dzieć, że ten ktoś jest waż­niej­szy ode mnie – od two­jej wie­lo­let­niej, naj­bliż­szej przy­ja­ciół­ki? Tej, któ­ra, nie ba­cząc na nic, za­wsze jest obok cie­bie w trud­nych chwi­lach?

Się­gam po szan­taż, bo na­praw­dę nie chce mi się sie­dzieć sa­mej w domu, a poza tym, jak ma­wia moja mama, każ­dy musi znać swo­je miej­sce w sze­re­gu i wszel­kie prze­ja­wy bun­tu trze­ba wy­ple­niać w za­rod­ku. Nie lu­bię sy­tu­acji, kie­dy Agniesz­ka pró­bu­je mi się sprze­ci­wiać, bo w koń­cu chy­ba ja le­piej wiem, co jest dla niej do­bre, nie?

– O Boże – mówi ła­mią­cym się gło­sem Agniesz­ka. – Pro­szę cię. Ja na­praw­dę nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty.

– Ja­kiej wi­zy­ty? – war­czę do słu­chaw­ki. Dla­cze­go nic o niej nie wiem? I dla­cze­go do dia­bła nie je­stem za­pro­szo­na?!

– Ojej – po­ję­ku­je Agniesz­ka. – Ojej, to na­praw­dę nic ta­kie­go. Je­stem umó­wio­na… eee… wiesz, w ga­bi­ne­cie je­stem umó­wio­na.

Krę­ci. Czu­ję to.

– W ja­kim ga­bi­ne­cie? U kogo?

– O Boże. Wie­dzia­łam, że tak bę­dzie. Wie­dzia­łam, że le­piej nic ci nie mó­wić…

– CZE­GO mi nie mó­wić?!

– Umó­wi­łam się u wróż­ki – ci­cho mówi Agniesz­ka.

– Zwa­rio­wa­łaś – orze­kam po krót­kiej chwi­li. – Od­wo­łaj tę wi­zy­tę. To może być ja­kaś sek­cia­ra czy coś. Co ty w ogó­le wiesz na te­mat tej wróż­ki? To się źle skoń­czy, tak prze­czu­wam!

– Nie mogę od­wo­łać. Zresz­tą to po­dob­no świet­na wróż­ka. Za­ufa­na.

– Za­ufa­na? Za­ufa­ne są naj­gor­sze. Za grosz ta­kim nie ufam. Raz po­szłam do za­ufa­nej fry­zjer­ki i efekt był tra­gicz­ny. Kto ci ją nadał?

– Zu.

Ach, Zu! I ja nic o tym nie wiem. Pakt z wro­giem za mo­imi ple­ca­mi, kon­szach­ty i zdra­da!

– Zdra­dzi­łaś mnie. Ale trud­no. Kim ja w koń­cu je­stem? Ni­kim. Co ja dla cie­bie zna­czę? Nic. Ja tyl­ko je­stem przy to­bie. By­łam przy to­bie. Kie­dy dzie­je się coś złe­go, jak wte­dy, gdy zle­cia­łaś z huś­taw­ki i roz­wa­li­łaś so­bie czo­ło. Kto wte­dy był przy to­bie? Kto niósł cię na rę­kach przez dwie uli­ce do domu? Ja. Ale to nic nie zna­czy. Nic… – de­kla­mu­ję ci­cho peł­nym bólu, zdła­wio­nym gło­sem, któ­ry w mo­ich kon­tak­tach z Agniesz­ką na ogół po­tra­fi zdzia­łać cuda. Ale nie tym ra­zem.

– O, Bo­żeń­ciu… Mia­ły­śmy po sie­dem lat, a poza tym szłam sama. Zresz­tą nie­waż­ne – nie zdra­dzi­łam cię. Po pro­stu by­łam przy roz­mo­wie Zuz ja­kąś ko­le­żan­ką, usły­sza­łam o wróż­ce i po­pro­si­łam o te­le­fon. To był taki im­puls. Za­dzwo­ni­łam, a te­raz mu­szę iść.

– Dla­cze­go mu­sisz? Dla­cze­go mu­sisz? Ty nic nie mu­sisz! Prze­łóż tę wi­zy­tę. Mogę iść z tobą!

– Nie – mówi po­waż­nym gło­sem. – Mu­szę iść sama. I nie mogę prze­ło­żyć tej wi­zy­ty, bo to był­by zły omen. Je­den fa­cet, ja­kiś biz­nes­men (Agniesz­ka wy­ma­wia to jako „bi­zme­smen”), umó­wił się u niej na wi­zy­tę, nie po­szedł i na dru­gi dzień zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym. A w do­dat­ku, wy­obraź so­bie, nig­dy nie jeź­dził na mo­to­rze!

– Bzdu­ra ja­kaś. Kto ci o tym po­wie­dział?!

– No wróż­ka oczy­wi­ście – mówi zdzi­wio­nym gło­sem Agniesz­ka. – A któż by?

Cwa­na ta wróż­ka, nie ma co. Pró­bu­ję jesz­cze przez chwi­lę zła­mać Agniesz­kę, ale przez te­le­fon mam zbyt mało środ­ków na­ci­sku. Ob­ra­żam się za­tem na po­kaz i od­kła­dam słu­chaw­kę.

*

Agniesz­kę znam całe ży­cie, to zna­czy pra­wie całe, ale po­nie­waż nie pa­mię­tam okre­su po­prze­dza­ją­ce­go na­sze po­zna­nie, więc wła­ści­wie całe. Po­zna­ły­śmy się w przed­szko­lu. Miesz­ka­ły­śmy nie­da­le­ko sie­bie, na­sze mat­ki się zna­ły, a zresz­tą w Sie­dl­cach wszy­scy się zna­ją. Bo je­ste­śmy z Sie­dlec. Do przed­szko­la cho­dzi­ły­śmy ra­zem, od­pro­wa­dza­ne raz przez jej mat­kę, a raz przez moją. W do­dat­ku obie mia­ły­śmy w szat­ni bok­sy z iden­tycz­ny­mi kwiat­ka­mi – inne dzie­ci mia­ły ryb­ki, mi­sie, a je­den chło­piec na­wet ka­pu­stę i tyl­ko my dwie kwiat­ki, w do­dat­ku jed­na­ko­we. Pani z przed­szko­la po­wie­dzia­ła, że to na­stur­cje, ale chy­ba mia­ła tyl­ko taką fan­ta­zję, bo kwiat­ki były na­ma­lo­wa­ne zu­peł­nie sche­ma­tycz­nie. W każ­dym ra­zie zo­sta­ły­śmy ochrzczo­ne Na­stur­cja­mi, bo woź­na, któ­ra wo­ła­ła dzie­ci do szat­ni, gdy przy­cho­dzi­li ro­dzi­ce, po­słu­gi­wa­ła się sym­bo­la­mi z sza­fek. Nie chcia­ło jej się za­pa­mię­ty­wać imion, a poza tym ma­wia­ła, że „każ­dy ba­chor taki sam”. Kie­dy przy­cho­dzi­ła czy­jaś mat­ka i mó­wi­ła, że na przy­kład po Pa­weł­ka (to był ten od ka­pu­sty), woź­na wkra­cza­ła do sali i ry­cza­ła peł­ną pier­sią: „Ka­pu­sta do domu!!!”. Mat­ka tego Pa­weł­ka mó­wi­ła póź­niej, że on ma sil­ne pro­ble­my emo­cjo­nal­ne przez tę ka­pu­stę i ona ma te­raz z nim krzyż pań­ski. Sły­sza­łam, że nie­daw­no ob­ro­bił sklep że­la­zny w Sie­dl­cach ra­zem z ja­kimś kum­plem, ale nie wiem, czy też z na­sze­go przed­szko­la. Na mnie i na Agniesz­kę woź­na wo­ła­ła: „E! Na­stur­cje!” i to nam chy­ba nie za­szko­dzi­ło, bo nie mamy żad­nych pro­ble­mów emo­cjo­nal­nych – przy­najm­niej ja.

W szko­le pod­sta­wo­wej sie­dzia­ły­śmy w jed­nej ław­ce. Ra­zem cho­dzi­ły­śmy do li­ceum, do stu­dium pla­stycz­ne­go. Za­raz po ode­bra­niu dy­plo­mów prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się do War­sza­wy, żeby wy­rwać się z pro­win­cji i wieść ży­cie świa­to­we. Moja ciot­ka Ja­dzia z Sie­dlec, któ­ra ma róż­ne kon­tak­ty i moż­li­wo­ści, za­ła­twi­ła nam tu pra­cę w re­dak­cji ma­ga­zy­nu „Wy­kro­je & Szy­cie”, w skró­cie „Wesz”. Zo­sta­ły­śmy asy­stent­ka­mi sty­li­sty, sta­re­go pe­da­ła, któ­ry ca­ły­mi dnia­mi nic nie ro­bił, tyl­ko po­pi­jał czy­stą wód­kę ze szklan­ki, do­sy­pu­jąc do niej dla nie­po­zna­ki nie­co her­ba­cia­nych fu­sów i pod­krę­cał so­bie rzę­sy za­lot­ką. On też był z Sie­dlec, a ciot­ka mia­ła na nie­go ja­kie­goś haka – dla­te­go nas przy­jął. Ciot­ka Jadź­ka ma haka na całe mnó­stwo osób i to jej ogrom­nie uła­twia ży­cie, bar­dziej na­wet niż pie­nią­dze, któ­rych do­ro­bi­li się z wuj­kiem Stasz­kiem na pię­ciu szklar­niach z sa­ła­tą.

Na po­cząt­ku w wy­daw­nic­twie pła­ci­li nam gro­sze, ale na nad­miar pra­cy nie na­rze­ka­ły­śmy, bo „Wesz” była kwar­tal­ni­kiem, więc na­praw­dę za­ję­te by­wa­ły­śmy tyl­ko raz na trzy mie­sią­ce, tuż przed od­da­niem nu­me­ru do dru­ku. „Wesz” pa­dła oczy­wi­ście po nie­ca­łym roku, bo pra­wie nie przy­no­si­ła do­cho­du, ale przy­najm­niej mia­ły­śmy już ja­kieś do­świad­cze­nia za­wo­do­we do wpi­sa­nia w CV. Póź­niej ra­dzi­ły­śmy już so­bie same, to zna­czy ja so­bie ra­dzi­łam i mó­wi­łam Agniesz­ce, co ma ro­bić.

Gdy­by nie ja, Agniesz­ka zgi­nę­ła­by mar­nie. Za grosz nie ma prze­bo­jo­wo­ści, bie­dacz­ka. W do­dat­ku jest za chu­da i w ogó­le my­szo­wa­ta. Moja mat­ka po­wie­dzia­ła kie­dyś, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką tyl­ko dla­te­go, że przy niej wy­glą­dam na ład­niej­szą i cie­kaw­szą, niż je­stem w rze­czy­wi­sto­ści. Strasz­nie się wte­dy zde­ner­wo­wa­łam, bo jak mat­ka może coś ta­kie­go po­wie­dzieć cór­ce? Obo­wiąz­kiem mat­ki jest prze­cież uwa­żać, że jej dziec­ko jest naj­cie­kaw­sze i naj­ład­niej­sze samo z sie­bie. Na­tych­miast jej to po­wie­dzia­łam, a ona za­py­ta­ła, dla­cze­go w ta­kim ra­zie przy­jaź­nię się z Agniesz­ką. Moja mat­ka jak nikt na świe­cie po­tra­fi za­sto­so­wać chwyt po­ni­żej pasa. Ob­ra­zi­łam się i po­szłam do swo­je­go po­ko­ju, bo nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Te­raz bym wie­dzia­ła. Po­wie­dzia­ła­bym, że przy­jaź­nię się z Agniesz­ką ze wzglę­du na mój bez­in­te­re­sow­ny i bar­dzo sil­ny in­stynkt opie­kuń­czy. Czy­li z po­bu­dek szla­chet­nych, a nie ego­istycz­nych, cho­ciaż rze­czy­wi­ście wy­glą­dam obok niej jak sło­necz­ko obok ża­rów­ki. Ale to nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Czu­wam nad nią i pil­nu­ję, żeby ubie­ra­ła się jak czło­wiek – pra­wie tak do­brze jak ja; żeby umia­ła so­bie zro­bić sta­ran­ny i od­po­wied­ni ma­ki­jaż – pra­wie taki jak mój; oraz żeby od­no­si­ła suk­ce­sy za­wo­do­we nie­mal iden­tycz­ne jak moje. Jest to za­ję­cie na peł­ny etat, bo Agniesz­ka ma non stop mnó­stwo idio­tycz­nych po­my­słów. Na przy­kład upo­rczy­wie pró­bu­je no­sić zbyt krót­kie spód­ni­ce, cho­ciaż ma za dłu­gie nogi i wy­glą­da w mini co naj­mniej śmiesz­nie. Uwa­żam, że naj­le­piej pre­zen­tu­je się w rze­czach dłu­gich i luź­nych, któ­re tu­szu­ją nie­do­sko­na­ło­ści jej fi­gu­ry, ta­kie jak cho­ro­bli­wie cien­ka ta­lia oraz nie­pro­por­cjo­nal­nie duży biust. Agniesz­ka nie jest ty­pem in­te­lek­tu­alist­ki nie­ste­ty, ale prze­cież nie każ­dy może być pro­fe­so­rem. Mimo wszyst­ko nie przyj­mu­je tego do wia­do­mo­ści i za­wsze ma coś do po­wie­dze­nia na każ­dy te­mat. Kie­dyś za­bie­ra­łam ją na re­dak­cyj­ne ko­le­gia, że­by­śmy mo­gły po­tem po­na­bi­jać się z sze­fów, ale już tego nie ro­bię, bo kil­ka razy nie­źle naja­dłam się przez nią wsty­du. We „Wszy” na przy­kład wda­ła się raz w pu­blicz­ną dys­ku­sję o zmia­nie kli­ma­tu na kuli ziem­skiej. Ga­da­ła z na­czel­ną przez pół ko­le­gium, a ja w ogó­le nie mo­głam się włą­czyć. Zresz­tą co mnie ob­cho­dzi efekt cie­plar­nia­ny? A ta gęś plo­tła i plo­tła, nie zda­jąc so­bie spra­wy, że na­czel­na wy­łącz­nie dla ucie­chy wy­py­cha ją na sze­ro­kie wody ko­men­ta­rzy. W do­dat­ku po­tem zło­śli­wie za­pro­po­no­wa­ła Agniesz­ce na­pi­sa­nie ar­ty­ku­łu o zmia­nach kli­ma­tu i ich wpły­wie na modę – za­pew­ne tyl­ko po to, żeby się po­śmiać z efek­tu. Szczę­śli­wie uda­ło mi się Agniesz­kę od­wieść od idio­tycz­ne­go po­my­słu z pi­sa­niem, ale kosz­to­wa­ło mnie to mnó­stwo ner­wów.

Je­dy­na spra­wa, z któ­rą cał­ko­wi­cie da­łam so­bie spo­kój, je­śli cho­dzi o Agniesz­kę, to fa­ce­ci. Ona bez prze­rwy zmie­nia chło­pa­ków – za­nim skoń­czy z jed­nym, już ma dru­gie­go. Same ćwo­ki, moim zda­niem. Ja sta­wiam na ja­kość, a nie na ilość. Co z tego, że fa­cet jest sze­fem ma­kle­rów na gieł­dzie, ma skoń­czo­ne wyż­sze stu­dia, wy­glą­da jak Brad Pitt, jeź­dzi spor­to­wym BMW, pra­cu­je jako wo­lon­ta­riusz w schro­ni­sku dla zwie­rząt i ku­pu­je dziew­czy­nie w pre­zen­cie lap­to­pa czy pla­ty­no­we kol­czy­ki? Dla mnie męż­czy­zna musi mieć w so­bie coś wię­cej. Agniesz­ka nie jest nie­ste­ty wy­bred­na, a w do­dat­ku ma ogrom­ne­go far­ta, je­śli cho­dzi o po­zna­wa­nie chło­pa­ków. Trud­no, nie wtrą­cam się – przy­najm­niej tak dłu­go, do­pó­ki spra­wy nie za­cho­dzą zbyt da­le­ko i nie na­stę­pu­je wy­mia­na ja­kichś kre­tyń­skich de­kla­ra­cji. Wte­dy nie­ste­ty mu­szę dzia­łać, żeby ta idiot­ka nie na­py­ta­ła so­bie bie­dy do koń­ca ży­cia.

Te­raz pra­cu­je­my w mie­sięcz­ni­ku „Styl­le”. To na­sza czwar­ta pra­ca i jak do­tąd trwa naj­dłu­żej, bo już pra­wie trzy lata. Ja je­stem sty­list­ką, a Agniesz­ka moją asy­stent­ką.

Lu­dzie na ogół my­ślą, że pra­ca sty­list­ki to sama roz­kosz, ale szcze­rze mó­wiąc, cza­sa­mi to już chy­ba wo­la­ła­bym prze­rzu­cać koks albo coś in­ne­go. Pra­ca sty­list­ki jest bar­dzo, bar­dzo cięż­ka. Trwa dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny na dobę przez sie­dem dni w ty­go­dniu. Trze­ba wie­dzieć, co i jak się nosi i w ogó­le. Trze­ba umieć do­bie­rać do­dat­ki. Trze­ba cią­gle my­śleć. Trze­ba być na bie­żą­co – oglą­dać Fa­shion TV i za­gra­nicz­ne pi­sma, jeź­dzić na po­ka­zy mody oraz bar­dzo dużo cho­dzić po skle­pach. Poza tym trze­ba or­ga­ni­zo­wać se­sje mo­do­we, być na pla­nie zdję­cio­wym, żeby mó­wić lu­dziom, co mają ro­bić, i do­pil­no­wać, czy mo­de­le mają na so­bie do­kład­nie to, co chcę, oraz czy do­brze sto­ją albo sie­dzą, to zna­czy tak, żeby ubra­nie wy­glą­da­ło atrak­cyj­nie. Kie­dy już fo­to­graf (a każ­dy fo­to­graf to, moim zda­niem, pa­ten­to­wa­ny leń i nie­rób, więc za­wsze trwa to po­twor­nie dłu­go) wy­wo­ła zdję­cia i uda mi się go zmu­sić, aby przy­wiózł je do re­dak­cji, mu­szę ka­zać gra­fi­ko­wi, żeby uło­żył cały ma­te­riał (a wszy­scy gra­fi­cy to jesz­cze gor­sze obi­bo­ki od fo­to­gra­fów!), a na­stęp­nie zro­bić opi­sy, ile co kosz­tu­je i gdzie to moż­na ku­pić. Jako wraż­li­wa, nie­prze­cięt­na oso­ba, po­sia­da­ją­ca sze­ro­kie ho­ry­zon­ty oraz ar­ty­stycz­ną du­szę, cza­sa­mi już po pro­stu nóg nie czu­ję czy gło­wy albo in­nych człon­ków przez tę ha­rów­kę.

Jak­by tego było mało, na­sza sze­fo­wa Kin­ga zro­bi­ła mnie oso­bą od­po­wie­dzial­ną za ga­dże­ty do­łą­cza­ne do pi­sma, co jest jaw­ną nie­spra­wie­dli­wo­ścią i wy­zy­skiem. Od­by­ło się to na ze­bra­niu re­dak­cyj­nym, tak zwa­nej wy­ży­macz­ce. Przy­cho­dzi­my, sia­da­my, a Pani nas wy­ży­ma. Kin­ga w re­dak­cji jest na­zy­wa­na Pa­nią – nie cho­dzi o pa­nią w po­tocz­nym zna­cze­niu, czy­li o pa­nią Kin­gę, ale o Pa­nią przez duże P, czy­li Pa­nią na wło­ściach.

– Cza­sy się zmie­nia­ją – wy­stę­ka­ła tym swo­im ję­czą­cym gło­sem. – W mie­sięcz­ni­ku nie li­czy się już za­war­tość, trze­ba przy­wa­biać. Nę­cić. Czym my nę­ci­my? Czym za­nę­ca­my?

Py­ta­nie rzu­ci­ła w na­szym kie­run­ku, nie pa­trząc na żad­ną kon­kret­ną oso­bę. Wszy­scy się przy­gar­bi­li.

– Pro­szę – po­wtó­rzy­ła Kin­ga to­nem za­ka­ta­rzo­nej na­uczy­ciel­ki. – Czym? Pani mi po­wie.

Pa­dło na Rom­kę, któ­ra jest re­dak­to­rem dzia­łu uro­dy. Wy­bra­ła ofia­rę, więc resz­ta ze­bra­nych ode­tchnę­ła na mo­ment z ulgą.

– Na ten przy­kład – za­czę­ła Rom­ka, po­słusz­nie pod­no­sząc się z krze­sła. – Dział uro­dy…

– Źle! – prze­cię­ła Pani. – Pro­szę, pani!

Tym ra­zem wska­za­ła swo­ją za­stęp­czy­nię Zu­zan­nę. Zu­zan­na jest teo­re­tycz­nie jej naj­bliż­szym współ­pra­cow­ni­kiem, a w do­dat­ku pra­cu­je w „Styl­le” naj­dłu­żej ze wszyst­kich. Nie­mniej Kin­ga nie po­słu­gu­je się jej na­zwi­skiem ani imie­niem w co­dzien­nych kon­tak­tach, bo Pani nie jest z ni­kim na ty. Cie­ka­wa je­stem, czy do swo­je­go męża też mówi: „Pro­szę, pan te­raz zdej­mie spodnie, pan wy­wo­ła erek­cję i od­bę­dzie ze mną sto­su­nek”. Bar­dzo moż­li­we, że tak to wy­glą­da, o ile pan oczy­wi­ście jest spraw­ny w tej ma­te­rii, bo ja na jego miej­scu bym nie była. Po­mi­ja­jąc przy­mio­ty cha­rak­te­ru, Pani ma bary ni­czym tra­garz z Al­ba­nii i tak po­twor­ną lor­do­zę, że w nie­któ­rych ciu­chach wy­glą­da jak dwaj klow­ni w cyr­ku prze­bra­ni za ko­nia. Gdy­by­śmy żyli w XIX wie­ku, za­osz­czę­dzi­ła­by ma­ją­tek na tur­niu­rach. Twarz Pani przy­po­mi­na coś na­ma­lo­wa­ne­go przez Sta­sy­sa – po­dłuż­na, lek­ko wklę­sła pa­tel­nia, po bo­kach oczy jak dwa zia­ren­ka pie­przu i usta ni­czym kre­ska. Pani za­wsze ma taki wy­raz twa­rzy, jak­by coś jej śmier­dzia­ło pod no­sem, na­wet kie­dy się uśmie­cha. Gdy­bym ja tak wy­glą­da­ła, po­peł­ni­ła­bym sa­mo­bój­stwo, za­dbaw­szy uprzed­nio, aby nikt nig­dy nie od­na­lazł mo­je­go cia­ła.

Zu­zan­na jako je­dy­na z re­dak­cji nie przej­mu­je się Pa­nią albo przy­najm­niej sku­tecz­nie uda­je, co wy­cho­dzi na jed­no. Ogól­nie jest dość faj­na, ale bywa nie­bez­piecz­na – w sy­tu­acjach pod­bram­ko­wych dba wy­łącz­nie o wła­sny in­te­res za wszel­ką cenę. Na py­ta­nie Pani uno­si nie­co iro­nicz­nie brew i od­po­wia­da spo­koj­nie:

– Nie mam po­ję­cia, czym za­nę­ca­my, sko­ro za­war­tość pi­sma nie ma zna­cze­nia. Praw­do­po­dob­nie ni­czym.

– Bra­wo – ję­kli­wie od­par­ła Pani. – Ni­czym. Nie za­nę­ca­my, a po­win­ni­śmy. A mu­si­my. Ry­nek co­raz trud­niej­szy, trud­niej­szy. Kon­ku­ren­cja. Wal­ka. Pro­szę, czym za­nę­ca­ją inni? Pan­na po­wie!

Pan­na to ja. Nie je­stem naj­młod­sza w ze­spo­le, ale wca­le nie cho­dzi o mój wiek, ale o stan cy­wil­ny. Tyl­ko ja i Agniesz­ka je­ste­śmy ma­try­mo­nial­nie po­cząt­ku­ją­ce, resz­ta to roz­wód­ki, jed­na wdo­wa oraz mę­żat­ki. Gdy­bym była młod­sza, stan cy­wil­ny nie miał­by zna­cze­nia, mó­wi­ła­by do mnie „dziec­ko po­wie”, tak jak mó­wi­ła do na­szej se­kre­tar­ki, za­nim ta wy­szła za mąż i na­stęp­nie po czte­rech mie­sią­cach się roz­wio­dła. Te­raz mówi do niej „pani”, cho­ciaż Eli­za jest młod­sza ode mnie.

– Eee, he, he… – od­po­wie­dzia­łam re­zo­lut­nie i po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać: – Okład­ka?

– Źle! Jesz­cze raz.

Za­czę­łam się po­cić.

– Fo-fo-for­mat?

– ŹLE! Jesz­cze raz!

– Kam­pa­nia mar­ke­tin…

– Źle, źle, źle! Pan­na ode­tchnie głę­bo­ko i po­my­śli. Co ro­bią inni, a my nie? Jak wy­glą­da­ją inne ma­ga­zy­ny? Pan­na cho­dzi do kio­sku, do em­pi­ku pan­na cho­dzi?

– Cho­dzi… dzę… Cho­dzę.

– Pan­na cho­dzi. I co pan­na tam wi­dzi?

Boże, co ja tam wi­dzę? Ga­ze­ty wi­dzę ko­lo­ro­we, pół­ki, sprze­daw­ców. Ty­tu­ły wi­dzę… cho­ciaż nie, ty­tu­ły trud­no do­strzec, bo więk­szość ma­ga­zy­nów jest za­fo­lio­wa­na i mają po­wty­ka­ne pod fo­lię róż­ne…

– Rze­czy! Róż­ne rze­czy wi­dzę za dar­mo! To zna­czy w tych pi­smach, na pi­smach…

– Bra­wo – z sa­tys­fak­cją po­ki­wa­ła gło­wą Pani. – Rze­czy. Pre­zen­ty. One nęcą, wa­bią, skła­nia­ją do…

– Za­ku­pu – po­słusz­nie do­koń­czy­łam, cią­gle czu­jąc na so­bie jej py­ta­ją­ce spoj­rze­nie.

– Skła­nia­ją do za­ku­pu. A my nie skła­nia­my, nie do­łą­cza­my. A po­win­ni­śmy. Wi­dzę – pre­zen­ty. Wi­dzę – ga­dże­ty. W „naj­lep­szym Styl­lu”. Pro­szę, co zro­bi­my?

Rany bo­skie, dla­cze­go ja? Dla­cze­go do mnie się przy­cze­pi­ła?

– Do­łą­czy­my?

– Do­łą­czy­my. Co do­łą­czy­my? Pro­szę pro­po­zy­cje.

Py­ta­nie było skie­ro­wa­ne do ogó­łu, ode­tchnę­łam więc nie­co.

Za­czę­ły pa­dać pro­po­zy­cje, Pani so­bie no­to­wa­ła, a ja, skoń­czo­na idiot­ka, po­sta­no­wi­łam wy­ka­zać się ini­cja­ty­wą.

– Może krem? Albo ze­ga­rek? Tor­bę, etui, wi­sio­rek. Ach, wiem! – wy­krzyk­nę­łam i jed­nym zgrab­nym ru­chem wy­ko­pa­łam pod sobą głę­bo­ki śmier­dzą­cy do­łek: – Mo­gła­bym za­ła­twić pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, bar­dzo ta­nio i w du­żej ilo­ści! Nowe!

Pani cze­ka­ła na coś ta­kie­go. Oczy­wi­ście nie na pod­pa­ski, a na sło­wa „mo­gła­bym za­ła­twić”.

– Bra­wo – ję­kli­wie rze­kła Pani. – Pan­na może za­ła­twić… Co to było?

– Pod­pa­ski Mi­ra­bel­la…

– One są do dupy! Zna­czy… he, he, he, oczy­wi­ście, że są, ale cho­dzi mi o to, że to strasz­ne byle gów. – prze­rwa­ła Zu­zan­na, ale szyb­ko się po­pra­wi­ła. Pani nie zno­si prze­kleństw. – Strasz­ne byle co. Je­że­li do­łą­czy­my do nu­me­ru pod­pa­ski Mi­ra­bel­la, to do na­stęp­ne­go bę­dzie­my mu­sia­ły do­łą­czyć dla czy­tel­ni­czek mopa.

– Dla­cze­go mopa? – za­in­te­re­so­wa­ła się Rom­ka.

– Nie­smacz­ne – skrzy­wi­ła się Pani.

– Ale dla­cze­go mopa?

– To zna­czy ja bym nie mo­gła za­ła­twić, ale ktoś może… – za­czę­łam się ją­kać, jed­nak było już za póź­no.

– Rze­czy­wi­ście, to było tro­chę nie­smacz­ne – zmi­ty­go­wa­ła się Zu­zan­na. – Prze­pra­szam za tę uwa­gę.

– Dla­cze­go mopa? – do­cie­ka­ła Rom­ka.

– Pro­szę, pan­na od dziś jest od­po­wie­dzial­na za pre­zen­ty dla czy­tel­ni­czek. Pan­na or­ga­ni­zu­je, ne­go­cju­je, pan­na pro­po­nu­je.

– Ale ja się nie znam…

– Pan­na się po­zna.

Mam więc zaj­mo­wać się za­ła­twia­niem gra­ti­sów dla czy­tel­ni­czek „Styl­le”. Rze­czy atrak­cyj­nych, przy­cią­ga­ją­cych wzrok i nie droż­szych niż dwa­dzie­ścia gro­szy za sztu­kę. Dwa­dzie­ścia gro­szy! Co moż­na ku­pić za dwa­dzie­ścia gro­szy? Za­pał­ki może, gum­kę do wło­sów, osta­tecz­nie kaj­zer­kę. Kaj­zer­ka jest naj­więk­sza, siłą rze­czy przy­cią­gnę­ła­by wzrok, ale nie wy­da­ła mi się do­brą pro­po­zy­cją. Mil­cza­łam za­tem kom­plet­nie za­ła­ma­na. Pani od­da­li­ła nas ski­nie­niem ręki. Żad­na nie otwo­rzy­ła gęby w mo­jej obro­nie. Ga­da­ła tyl­ko Rom­ka, któ­ra na­wet na ko­ry­ta­rzu cią­gle do­ma­ga­ła się wy­ja­śnień, o co cho­dzi­ło z tym mo­pem.

Cóż, mam bar­dzo cięż­ką pra­cę, ale je­stem z niej dum­na i nie skar­żę się. Zgod­nie z ra­da­mi „Co­smo­po­li­ta­na” sa­mo­re­ali­zu­ję się, a suk­ces za­wo­do­wy daje mi sa­tys­fak­cję i po­czu­cie speł­nie­nia. Po­wta­rzam to so­bie bar­dzo czę­sto.

Zresz­tą na­praw­dę lu­bię pra­cę w „Styl­lu”. Pani cza­sa­mi nie wi­dzi­my ca­ły­mi ty­go­dnia­mi, bo jak nie ma no­wych po­my­słów, nie wy­cho­dzi ze swo­je­go ga­bi­ne­tu i kon­tak­tu­je się z nami przez Zu­zan­nę. Dziew­czy­ny są faj­ne, z Zu­zan­ną na­wet się nie­co przy­jaź­ni­łam, ale te­raz jej nie­na­wi­dzę. Do­kład­nie od dwóch ty­go­dni. Do za­mknię­cia nu­me­ru zo­sta­ło wte­dy kil­ka dni i nie od­da­łam jesz­cze tek­stu, ale nie ja jed­na. Całe mnó­stwo osób ich nie od­da­ło. Pech chciał, że Pani się oży­wi­ła i za­in­te­re­so­wa­ła po­stę­pem pra­cy. We­zwa­ła Zu­zan­nę na dy­wa­nik, a po pię­ciu se­kun­dach Eli­za przy­szła do mo­je­go biur­ka i po­wie­dzia­ła, że Pani mnie pro­si na­tych­miast. Pro­si! Czy­sty eu­fe­mi­nizm, czy ja­koś tak. Po­szłam oczy­wi­ście, bo co in­ne­go mo­głam zro­bić. Zu­zan­na sta­ła obok biur­ka Pani, a na mnie cze­ka­ło krze­sło usta­wio­ne w pew­nym od­da­le­niu. Wi­dzia­łam coś ta­kie­go w te­le­wi­zji w do­ku­men­tal­nym pro­gra­mie o ubec­kich tech­ni­kach śled­czych.

– Pro­szę – wy­sy­cza­ła w moim kie­run­ku Kin­ga. – Pro­szę. Pan­na po­dob­no jesz­cze nie od­da­ła ma­te­ria­łu o krat­kach.

– Jak to, nie od­da­łam? Ależ, od­da­łam. Czy ja nie od­da­łam, Zu? – z nie­win­ną miną za­py­ta­łam Zu­zan­ny. A ta kro­wa, pa­trząc na mnie zim­nym wzro­kiem, wy­ce­dzi­ła:

– Nie od­da­łaś, ko­cha­nie. Pro­si­łam cię już trzy razy, a ter­min mi­nął w ze­szłym ty­go­dniu.

Za­mu­ro­wa­ło mnie, bo sama nie zro­bi­ła­bym po­dob­ne­go świń­stwa, no, przy­najm­niej nie bez po­wo­du.

– No i co, pan­na? – Kin­ga uśmiech­nę­ła się kwa­śno. – Pan­na chce zre­zy­gno­wać z wier­szów­ki? A może krat­ka trud­na? Krat­ka za trud­na dla pan­ny? Może krat­ka pan­nę prze­ra­sta?

– Eeee, he, he, he… – za­czę­łam beł­ko­tać. – Krat­ka ła­twa, ja tego, cze­kam, ja cze­kam… eee – mam­ro­li­łam. Och, bły­snę­łam, nie ma co. Że też nic mą­drzej­sze­go nie przy­szło mi do gło­wy. Już wte­dy wie­dzia­łam, że pół nocy będę się prze­wra­ca­ła na łóż­ku, roz­pa­mię­tu­jąc każ­dą se­kun­dę tej roz­mo­wy.

– A na co pan­na cze­ka, hm? – za­py­ta­ła zbyt grzecz­nym to­nem Kin­ga. – Czy ma pan­na na­dzie­ję, że się pan­na sta­nie ce­lem ko­smicz­ne­go pro­mie­nia, któ­ry zna­czą­co pan­nie pod­nie­sie IQ? A może pan­na cze­ka na wenę twór­czą, któ­ra pan­nie umoż­li­wi stwo­rze­nie wie­ko­pom­ne­go dzie­ła na całe ćwierć ko­lum­ny pod ty­tu­łem „Spód­ni­ce w krat­kę a sens ist­nie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go”?

– Ehe, ehe, ehe… Niee, he, he… – tak to brzmia­ło, nie­ste­ty.

– Ach, pan­na, wi­dzę, wspi­na się na wy­ży­ny kra­so­mów­stwa. Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie – ce­dzi z uśmie­chem Ki­nia. – A wy­star­czy­ło­by po pro­stu: od­dam ma­te­riał jesz­cze dziś, czyż nie?

– O, kur… – za­czę­łam, bo fla­ki już mi się za­czę­ły wy­wra­cać od tej gad­ki, ale opa­mię­ta­łam się w po­ło­wie sło­wa. Uśmiech na twa­rzy Kin­gi stę­żał.

– Czy pan­na chcia­ła­by coś po­wie­dzieć na te­mat któ­rejś z tu obec­nych osób?

– Nie, ja tego, nie chcia­łam… – po­czu­łam, że krew mi za­raz try­śnie z twa­rzy. – Wkur… wku­rzy­łam się po pro­stu, to zna­czy prze­pra­szam, po­iry­to­wa­na je­stem…

– Pan­na, wi­dzę, po­sta­no­wi­ła za wszel­ką cenę roz­to­czyć przed nami per­ły swe­go in­te­lek­tu. Py­ta­nie, czy je­ste­śmy go­to­wi na taki szok kul­tu­ro­wy, bo coś mi mówi, że nie bar­dzo. My­ślę więc, że bę­dzie naj­le­piej, je­śli pan­na te­raz opu­ści mój ga­bi­net, oszczę­dza­jąc nam dal­szych nie­co­dzien­nych wra­żeń ob­co­wa­nia z tak wy­so­ką eru­dy­cją, i uda się do swo­je­go ką­ci­ka, gdzie po­świę­ci czas – po­wiedz­my trzy­dzie­ści mi­nut – na do­koń­cze­nie ma­te­ria­łu o krat­kach. Chcę go zo­ba­czyć na moim biur­ku o… – Kin­ga de­mon­stra­cyj­nie spoj­rza­ła na swój ze­ga­rek od Guc­cie­go, któ­ry jej oso­bi­ście za­ła­twi­łam w ze­szłym mie­sią­cu za psi pie­niądz. – Po­wiedz­my o pięt­na­stej. Ma pan­na całe dwa­dzie­ścia osiem mi­nut.

– Ale ja ten tego… – chcia­łam wy­tłu­ma­czyć, że to po pro­stu nie­moż­li­we, bo nie ścią­gnę­łam jesz­cze zdjęć od fo­to­gra­fa. – Mi… nie ma… Jak?

Kin­ga pa­trzy­ła na mnie przez chwi­lę, prze­nio­sła wzrok na tar­czę ze­gar­ka i wy­ce­dzi­ła:

– Dwa­dzie­ścia sie­dem mi­nut.

Uzna­łam, że dal­sze tłu­ma­cze­nia by­ły­by po­ni­żej mo­jej god­no­ści. Na­wet kie­dy czło­wiek sta­je się ofia­rą tak ra­żą­cej nie­spra­wie­dli­wo­ści, po­wi­nien umieć za­cho­wać god­ność oraz kla­sę. Wsta­łam za­tem i zna­czą­co mil­cząc, nie­spiesz­nie opu­ści­łam ga­bi­net. Tuż za drzwia­mi rzu­ci­łam się sprin­tem w stro­nę mo­je­go biur­ka, bo god­ność god­no­ścią, ale nie mia­łam ocho­ty stra­cić w tym mie­sią­cu po­ło­wy pen­sji. Osta­tecz­nie ja­koś skle­ci­łam ten ar­ty­kuł o krat­kach. Od­da­łam go Zu­zan­nie bez sło­wa i obie­ca­łam so­bie, że nie ode­zwę się do tej kro­wy już nig­dy w ży­ciu.

A te­raz Agniesz­ka ma z tą zdraj­czy­nią, wro­giem moim naj­więk­szym, kon­szach­ty. Wróż­ka! Co za kre­tyń­ski po­mysł! I dla­cze­go ja pierw­sza na to nie wpa­dłam, żeby iść do wróż­ki?W po­nie­dzia­łek jadę do re­dak­cji tak­sów­ką sama. Sa­mo­cho­du Agniesz­ki nie ma już pod moim do­mem – cie­ka­we, jak go za­bra­ła. Może wy­rą­ba­ła dziu­rę w pod­ło­dze i od­je­cha­ła jak Fred Flint­sto­ne? Swo­ją dro­gą, mu­sia­ła się ob­ra­zić na amen – na­wet nie za­dzwo­ni­ła. No, ja pierw­sza się nie ode­zwę, nie po tym, co mi zro­bi­ła. Kie­dy do­cie­ram do biu­ra, ona już jest na miej­scu.

– Ob­dzwoń tych cha­łup­ni­ków – mó­wię bez wstę­pów.

– Sama so­bie ob­dzwoń – mam­ro­cze pod no­sem, ale po­słusz­nie się­ga po spis i bie­rze słu­chaw­kę do ręki. Za­czy­nam ukła­dać zdję­cia i opi­sy do ar­ty­ku­łu o to­reb­kach, ale nie mogę się sku­pić. Wy­koń­czę się przez te ga­dże­ty. Je­że­li mamy coś do­ło­żyć do na­stęp­ne­go, wrze­śnio­we­go, nu­me­ru, któ­ry uka­zu­je się w sierp­niu, to trze­ba wszyst­ko za­ła­twić naj­póź­niej do koń­ca lip­ca. Czy­li mam strasz­nie mało cza­su – nie­ca­łe dwa mie­sią­ce! A jesz­cze chcia­łam wziąć urlop, więc od­pa­da­ją z tego dwa ty­go­dnie.

Do­dat­ko­wo li­czy­łam, że do wrze­śnio­we­go nu­me­ru uda mi się zro­bić se­sję mody je­sien­nej. Ze wzglę­du na cię­cie wy­dat­ków Pani od trzech nu­me­rów re­zy­gno­wa­ła z na­szych wła­snych pro­duk­cji zdję­cio­wych i wy­ko­rzy­sty­wa­li­śmy go­to­we fot­ki z agen­cji. Jak tak da­lej pój­dzie, zo­sta­nę zu­peł­nie bez ciu­chów – naj­ła­twiej jest mi uzu­peł­nić gar­de­ro­bę przy oka­zji se­sji zdję­cio­wej. Już nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­ni raz ku­pi­łam so­bie coś w skle­pie, a nie mam nic faj­ne­go na je­sień. Cho­ler­ny świat.

– Do­bra – mówi Agniesz­ka. – Już mam.

– Co masz?

– Pro­po­zy­cje i ceny.

– A kon­kret­nie?

Agniesz­ka nie pa­trzy na mnie i prze­kła­da pa­pie­ry na swo­im biur­ku. Pew­nie już jej prze­szło. Nig­dy nie umia­ła się po­rząd­nie ob­ra­zić – na ogół pęka przed upły­wem doby. Chy­ba wła­śnie nad­szedł ten mo­ment. Przy­glą­dam się jej ką­tem oka. No, no… Już pra­wie… Tak!

– A gnie­wasz się jesz­cze? – pyta cien­kim gło­sem. Bin­go.

– Moja dro­ga – mó­wię wol­no. – Ja się na cie­bie wca­le nie gnie­wa­łam. Prze­cież to nie ja sko­czy­łam ci do oczu.

– Tak, ale.

– My­ślę, że nie mu­si­my już się w tym dłu­żej ba­brać, na­praw­dę – prze­ry­wam jej. – Było mi przy­kro, że tak mnie po­trak­to­wa­łaś, ale cóż…

– Ale jak to…

– Zbyt wie­le nas łą­czy, że­bym mia­ła wziąć so­bie to do ser­ca. Cho­ciaż bo­la­ło – za­zna­czam.

– Prze­pra­szam – mówi ję­kli­wie Agniesz­ka.

– No, no – po­kle­pu­ję ją do­bro­tli­wie po ra­mie­niu. – Za­po­mnij­my o tym.

Cel osią­gnię­ty, nie na­le­ży prze­cią­gać stru­ny.

– Co zro­bi­łaś z tym… sa­mo­cho­dem? – py­tam ła­ska­wie.

– Przy­je­cha­li z warsz­ta­tu i za­bra­li go na la­we­cie. Dziś mi po­wie­dzą, ile bę­dzie kosz­to­wa­ła na­pra­wa.

– Cóż – wzdy­cham ze współ­czu­ciem, da­jąc wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia, że moim zda­niem każ­da suma bę­dzie zbyt wy­so­ka. – Trzy­mam kciu­ki.

Ro­bi­my so­bie kawę i sia­da­my nad spi­sem Agniesz­ki.

– No więc – za­czy­na – przede wszyst­kim dwa­dzie­ścia gro­szy to bar­dzo mało. Ale coś mam. Naj­lep­sza jest fir­ma Hall-Lux. Mogą nam za­ofe­ro­wać ob­rącz­ki ze sta­li, pier­ścion­ki z kwiat­kiem i bran­so­let­ki – taki dru­cik z list­kiem. Nie wiem z cze­go, ale ta­nio. Bran­so­let­ki kosz­to­wa­ły­by po 12 gro­szy za sztu­kę przy ilo­ści pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy. Jesz­cze mają ja­kieś inne rze­czy, łań­cusz­ki na przy­kład i wi­sior­ki, ale ciut droż­sze. Pro­si­łam o prób­ki – po­win­ni przy­słać dziś po po­łu­dniu ku­rie­rem.

– Bar­dzo do­brze – chwa­lę, bo to już coś. Je­śli ja­kieś rze­czy przy­je­cha­ły­by dziś, ju­tro mo­gła­bym po­ka­zać je Pani. – I co jesz­cze?

– Jesz­cze jest coś, co się na­zy­wa EKO-Skór­wie­sia. Ro­bią port­mo­net­ki z eko­lo­gicz­ne­go za­mszu, pa­ski i etui na klu­cze, ale wszyst­ko jest droż­sze, chy­ba że weź­mie­my po­nad osiem­dzie­siąt ty­się­cy. Po­tem jest fir­ma Cia­pex – mogą dać sztucz­ne kwia­ty i małe stro­iki do świe­czek. Też coś przy­ślą.

Do­sko­na­le! Pani pad­nie na twarz z wra­że­nia.

W do­sko­na­łym hu­mo­rze koło szes­na­stej wy­cho­dzi­my z Agniesz­ką z re­dak­cji. Je­dzie­my do Śród­mie­ścia i ra­zem ro­bi­my za­ku­py w Se­za­mie. Ona miesz­ka na Woli, ale umó­wi­ła się dziś z Mi­ko­ła­jem w Traf­fo na No­wym Świe­cie. Idzie­my w stro­nę mo­je­go domu przez Świę­to­krzy­ską. Miesz­kam przy Ko­per­ni­ka – to uli­ca na ty­łach daw­ne­go kina Skar­pa. Punkt do­sko­na­ły, cho­ciaż wie­czo­ra­mi na po­dwór­ku czu­ję się nie­co nie­swo­jo, bo o zmierz­chu krę­cą się tam ja­kieś po­dej­rza­ne typ­ki, na szczę­ście do­syć pło­chli­we. Dom jest sta­ry, dwu­pię­tro­wy i tro­chę za­nie­dba­ny, ale za to miesz­ka­nie mam ogrom­ne – pra­wie osiem­dzie­siąt me­trów. Na­le­ży do ciot­ki Jadź­ki, któ­ra wspa­nia­ło­myśl­nie po­zwo­li­ła mi w nim miesz­kać za czynsz. Nie jest to ja­kieś ogrom­ne po­świę­ce­nie z jej stro­ny, bo po pierw­sze, ma jesz­cze dwa miesz­ka­nia w War­sza­wie, któ­re wy­naj­mu­je, a po dru­gie, jest tu ja­kaś nie­ja­sna sy­tu­acja z wła­sno­ścią czy pra­wem naj­mu. Ciot­ka to miesz­ka­nie niby od­ku­pi­ła, ale nie do koń­ca, w grun­cie rze­czy jest kwa­te­run­ko­we, ale niby nie jest, a głów­na lo­ka­tor­ka raz w jej opo­wie­ściach miesz­ka za gra­ni­cą, a in­nym ra­zem nie żyje. Mam się za­cho­wy­wać ci­cho, nie pro­wo­ko­wać cie­cia i w ra­zie cze­go mó­wić, że je­stem bli­ską krew­ną ja­kiejś Szy­mań­skiej. Na ra­zie nikt nie py­tał, a cieć jest głu­chy jak pień. Na par­te­rze miesz­ka on, a obok pani Bar­to­si­ko­wa. W trze­cim miesz­ka­niu jest za­kład fo­to­gra­ficz­ny. Na pierw­szym pię­trze miesz­ka mło­de mał­żeń­stwo, ale pra­wie nig­dy nie ma ich w domu. Środ­ko­we miesz­ka­nie, to pode mną, jest pu­ste od lat – po­dob­no od cza­su do cza­su wpro­wa­dza­li się tam dzi­cy lo­ka­to­rzy, ale ad­mi­ni­stra­cja bły­ska­wicz­nie ich usu­wa­ła. Wiem to od pani Bar­ba­ry, któ­ra zaj­mu­je trze­cie miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze. Ja miesz­kam w środ­ko­wym miesz­ka­niu na dru­gim pię­trze, a obok mnie, po le­wej stro­nie, miesz­ka Ja­nek. Wy­żej jest strych. I to wszyst­ko. Ach, nie, jest jesz­cze Hy­dra – zmo­ra i za­ka­ła. Hy­dra miesz­ka obok mnie po pra­wej i na­zy­wa się Ma­rian. Jest hy­drau­li­kiem. Kie­dy się wpro­wa­dzi­łam, na­wet ucie­szył mnie fakt, że w ra­zie cze­go mam tak bli­sko fa­chow­ca, ale ra­dość mi mi­nę­ła za­raz przy pierw­szej awa­rii, kie­dy wy­sa­dzi­ło kra­nik od pral­ki ze ścia­ny i woda za­czę­ła lać się stru­mie­niem na pod­ło­gę. Nie zde­ner­wo­wa­łam się zbyt­nio są­sia­da­mi, bo pode mną jest pu­sto­stan, więc ni­ko­go by nie za­la­ło, ale kie­dy woda za­czę­ła wy­le­wać się do przed­po­ko­ju, uzna­łam, że na­le­ży dzia­łać. Po­sa­dzi­łam Mi­cha­ła przy ścia­nie z dwo­ma wia­dra­mi, ucze­sa­łam się, roz­chy­li­łam nie­co bluz­kę i po­szłam do Hy­dry. Uśmie­cha­jąc się po­nęt­nie, za­stu­ka­łam do drzwi. Otwo­rzył po dłuż­szej chwi­li, cho­ciaż sły­sza­łam, że dy­szy za drzwia­mi i gapi się przez wi­zjer. Ten fa­cet pół ży­cia spę­dza przy wi­zje­rze. Uśmiech­nę­łam się sze­rzej, za­mru­ga­łam – za­lot­nie w moim prze­ko­na­niu – ale on za­miast się roz­pro­mie­nić, skrzy­wił się, jak­by ugryzł cy­try­nę. Zbi­ło mnie to nie­co z tro­pu, w do­dat­ku miał na so­bie chiń­ski szla­frok, błę­kit­ny w żół­te smo­ki, a cze­go jak cze­go, ale ta­kie­go stro­ju po hy­drau­li­ku bym się nie spo­dzie­wa­ła. Mimo wszyst­ko wy­ło­ży­łam pięk­nie, z czym przy­cho­dzę. Wy­słu­chał mnie przez szpa­rę w drzwiach, przy­glą­da­jąc mi się nie­co po­gar­dli­wie.

– Więc chcia­ła­bym za­py­tać, czy nie był­by pan tak miły…

– Nie – prze­rwał mi.

– Słu­cham?

– Nie był­bym.

– Ale ja oczy­wi­ście za­pła­cę…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: