Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Linie kodu kreskowego - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Linie kodu kreskowego - ebook

Kod kreskowy to symbol dostatku Zachodu: coś nieosiągalnego, upragnionego. To także metafora kolejnych etapów życia. Każda z piętnastu historii nosi podtytuł „linia” i odnosi się do poszczególnych ról, w jakie wchodzą główne bohaterki – czy to dziewczynki, czy już młode kobiety? – o tym czytelnik decyduje sam.

Proza Tóth to dojrzały, oryginalny i pełen delikatności głos współczesnej literatury: pozbawionej patosu, moralizatorstwa i wulgarności, a przy tym tchnący uwodzicielską świeżością.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64887-89-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NIEZAMIESZKAŁY CZŁOWIEK

(Linia graniczna)

Stało się tak, że jednak nie zdążyłam pojechać tam już w czwartek. Dopiero w niedzielę dotarłam do Kecskemétu, zbyt późno. Nie miałam czasu się z nim pożegnać. Kiedy przyjechałam, stali we czworo obok ciała. Było parne lato, ale nie otworzyli okna w pokoju, jakby wstydzili się jedno przed drugim mdlącego zapachu, który tylko pogarszała napływająca z kuchni ciepława para.

Patrzyłam na niego zmieszana, rozmyślałam, jak bardzo zmarli są do siebie podobni, i to już zaraz po śmierci, nie mówiąc o tym, co jest potem. Ciekawe, nie potrafię przywołać tamtego bólu, tak samo jak tej nieprzekładalnej, zdawało się wtedy, sprawy, z powodu której przyjechałam spóźniona. Pamiętam tylko skrępowanie, niezdarne dreptanie za wstrząśniętymi, milczącymi krewnymi. Stałam w tej samej pozycji, z dłońmi splecionymi z przodu i pustym spojrzeniem, niczym podczas jakiejś odświętnej przemowy, tak jak w dzieciństwie na peronie żółtego metra, kiedy kładli na ławce zmarłą panią o żółtej twarzy. Wtedy to była kobieta, a dziś mężczyzna. To znaczy teraz już nikt, niezamieszkały dom, pusta kukła: dusza powróciła do swego domostwa.

Między nami było sześćdziesiąt lat różnicy. Kiedy po raz ostatni widziałam go żywego, trzy tygodnie przed spóźnionymi i zarazem ostatnimi odwiedzinami, już ledwie mógł mówić. Ciekawe, jakby wraz z jego powolną, a potem przyspieszającą demencją rozpoczął się rozkład również w domu, w ogrodzie. Tak samo ułożone były koronkowe serwetki na stołach, tak samo, pomalowanym na czerwono taboretem, podparto drzwi wejściowe, a jednak coś się zmieniło, inna była taktowna choreografia przyjazdów i odjazdów, smak potraw, w metalowych zgięciach sztućców osiadł brud, a w pokojach jakiś dziwny zapach. Zwłaszcza w jego pokoju. Leżał na regulowanym łóżku o metalowej konstrukcji, przykryty kocem w kratę. Zdziwiłam się, jak małe stało się jego ciało, jakie ostre niczym okruchy miał kontury, a jego mowa wręcz przeciwnie, była miękka i osypująca się, jakby słowa utraciły swoje zarysy: komunikował się niemal tylko wzrokiem, niezwykle powiększonymi, niebiesko błyszczącymi, wilgotnymi oczami.

– Do kiedy pani zostanie?

Wreszcie zrozumiałam, o co pyta. Nie chciałam się nachylić bliżej, bo przeszkadzała mi woń lekarstw i zasypki, nalot w kąciku ust, nie chciałam widzieć z bliska prześwitującej przez skórę czaszki.

– Nie mogę zostać. – Potrząsnęłam przecząco głową.

Zamknął oczy, jakby zadumał się nad odpowiedzią. Nigdy nie zostawałam, zawsze przyjeżdżałam rano i wracałam do domu wieczornym pociągiem, nie rozumiałam więc, dlaczego pyta. Jakby nie wiedział, że muszę wracać.

Potem niespodziewanie spojrzał w górę i skinął, bym się bardziej nachyliła. Podniosłam się z krzesła, przyłożyłam ucho do jego ust. To, co usłyszałam, było całkowicie nieprawdopodobne. Najpierw poczułam tylko rytm zdania, coś jak: „proszę się poczęstować”, ale potem, spojrzawszy na jego twarz i widząc jego spojrzenie, nagle zrozumiałam, że rzeczywiście powiedział to, co usłyszałam.

Proszę mnie pocałować.

Stałam nad nim w niewygodnej pozie, zgięta, podczas gdy on jedną ręką, z pożądliwą i pozagrobową siłą ściskał moje przedramię. Wyprostowałam się, zdjęłam jego rękę z mojej, usiadłam z powrotem.

Bez odpowiedzi, jak ktoś, kto nic nie słyszał.

Dzieliło nas sześćdziesiąt lat, mógłby być moim dziadkiem. W pewnym sensie nim był: słuchałam jego opowieści, podziwiałam zdjęcia, wyczekiwałam pochwał. A teraz siedziałam obok niego przerażona, zawstydzona i gapiłam się przez okno. Jezu, czego on chce. Byłam nieświadomą, butną, wpół dorosłą dwudziestolatką. Nie rozumiałam, czego oczekuje, że chciałby całusa na pożegnanie, bo stoimy na peronie, a on za kilka minut odjeżdża i chce pocałunku nie od kobiety, nie ode mnie, ale od kogoś żywego; przygotowując się na śmierć, chciałby dostać jakiś ostateczny podarunek, coś cudownie niemożliwego – przypadkowo akurat ode mnie.

W międzyczasie weszła pani Edit. Poklepała poduszkę wokół jego głowy, podciągnęła wyżej koc, zapytała, czy nie otworzyć okna. Dziecinko, tak mówiła do staruszka, co dla mnie już wcześniej było dziwne, a teraz po prostu przykre, bo jeśli ona, jako żona, była matką dla tego chorego i starego, niewielkiego ciała, to kim w takim razie mogłam być ja. Krępowałam się, jakby mnie przyłapano. Miałam niewielką wiedzę o byciu razem, a jeszcze mniejszą o rozłące, zbyt małą przynajmniej do tego, bym mogła podejrzewać, że ona chciałaby tego samego, co jej mąż, że oni z dawien dawna są tym samym człowiekiem w dwóch ciałach, tylko że jedno teraz pozostaje w pozycji leżącej, a drugie wychodzi do jadalni, żeby nakryć do stołu i podać parującą zupę.

Jedliśmy w milczeniu. Kiedy spojrzałam w talerz, od razu zauważyłam, że jest problem. Ale nie śmiałam się odezwać, po prostu nie wypadało. Pot wystąpił mi na czoło, coraz bardziej mnie mdliło, próbowałam tak odcedzać zupę, żeby pływające po jej powierzchni drobne robaczki nie dostawały się na łyżkę razem z wirowaniem płynu. Nie szło mi, za każdym razem zostawał jeden, palcem niezręcznie byłoby je wyławiać. Boże jedyny.

– Nie smakuje ci, aniołku?

Potem pamiętam tylko, że szukam spłuczki w toalecie, patrzę na żółtawy pasek osadu w muszli i próbuję wykrztusić z siebie śmierć, zapach ziół i rosołu, że opierając czoło o ścianę, odkrzykuję, nic się nie stało, naprawdę, to pewnie przez wczesne wstawanie i podróż.

Potem stoję w innej toalecie, naprzeciw mnie okrągłe lustro w białej ramie, oglądam w nim swoją twarz, starszą o piętnaście lat, po czym powoli opuszczam ręcznik. Mam trzydzieści pięć lat, wiem coś o narodzinach, o śmierci wciąż jeszcze zastraszająco mało, przynajmniej teraz tak czuję, dlatego muszę przemyć twarz zimną wodą, żeby nie płakać.

Zmarł mój przyjaciel.

Zmarł po długim czasie i cierpieniu, stawał się coraz mniejszy, podczas gdy rosnące obok mnie dziecko coraz większe.

Nie da się opisać wyglądu owiniętej w pieluszki dolnej części jego ciała.

Teraz leży tam w pokoju, obok niego siedzi ukochana, a właściwie ukochani, siedzą tam i trzymają go za ręce, gładzą po czole. Podchodzę znów do podwójnego łóżka, dziewczyna po lewej stronie płacze. Siadam, patrzę, żegnam się z nim w duchu. Dziewczyna pokazuje, żebym wzięła go za rękę, jest już zimna, ale pod pachą jeszcze ciepła, tam jeszcze kryje się dusza, tam jest ostatnie schronienie, stamtąd odchodzi na samym końcu. Tam jest w domu. I rzeczywiście, trzymam tam rękę, delikatnie, jakbyśmy w trójkę siedli wokół śpiącego jedynie, jednak śpiące ciało jest niezamieszkałe, dusza powróciła do swego domostwa. Nie było między nami różnicy wieku, to mogłam też być ja, ale ja żyję, ale ja żyję, mam syna, mam syna, mam syna.

Czterolatek. Kucam przy nim, w ten sposób słucham, co mówi. Z jakiegoś powodu wciąż nazywa bezdomnych niezamieszkałymi. Rankami, kiedy idziemy przejściem podziemnym na placu Lujzy Blahy, patrzy na sapiące, udręczone, cuchnące ciała. Widzę po nim, jak go to boli, uważa, że to nie jest w porządku, choć ten widok stał się częścią jego życia na tyle, że regularnie zatrzymujemy się, by porozmawiać z grzebiącym rankami w śmieciach w pobliżu naszego domu Robim.

– Dlaczego niezamieszkały? – pytam.

W przejściu podziemnym jest tłok, kucam przed nim, tłum niemal nas porywa. Myśli.

– Bo nie ma mieszkania – odpowiada.

Rozumiem. Wstaję, idziemy dalej. Nie ma mieszkania, czyli też nie ma drzwi, które mógłby zamknąć, założyć kłódkę, a zatem nie ma domu, do którego prowadziłyby te nieistniejące drzwi. Nie jestem pewna, czy syn tak to rozumie, ale nie chce więcej o tej sprawie mówić, buzia na kłódkę. Moja dziecinka.

Każdego ranka spotykamy Robiego, koło ósmej uwija się przy kontenerach. Robi jeździ na wózku, lawiruje nim aż do brzegu kontenera, potem, kiedy jest już dość blisko, wychyla się do przodu, podnosi klapę i chwytając brzeg dwoma umięśnionymi ramionami, wyciąga się z wózka. Bo Robi nie ma nóg. Ramiona ma gigantycznie szerokie, jedną ręką trzyma się brzegu kontenera, drugą w nim szpera. Co znajdzie, wyrzuca na zewnątrz, potem kijem rozgrzebuje stertę i sprawdza, czy jest w niej coś użytecznego. Przeważnie wisi tak minutę czy dwie, potem wyczerpany opada na wózek, ręce mu drżą. Kiedy się podnosi, co jakiś czas migają kikuty jego nóg. Tył spodni ma poplamiony, widać nie zawsze umie w porę zejść. Raz, latem, kiedy sprzątaczka wymyła kontenery i schły z otwartymi klapami, wyniosłam koci żwirek. Wózek był, ale Robiego nigdzie nie widziałam. Kiedy się nachyliłam, z miejsca wzdrygnęłam się od mokrego, parnego smrodu. Robi stał tam w środku kontenera, względnie stałby, gdyby miał na czym. Słowem, był w środku i przeglądał stare wydania „Playboya”. Niemal wysypałam mu żwirek na głowę. Z przestrachem zapytałam, co robi w środku, na co najnaturalniejszym tonem, nawet nie podnosząc wzroku, odpowiedział, że czyta.

– Da pan radę wyjść? – zapytałam. Spojrzał na mnie z takim wyrzutem, że się zarumieniłam, bo w dodatku, choć nie mógł tego po mnie widzieć, w głowie zaświtało mi, że szybko powinnam zrobić zdjęcie: Człowiek bez nóg w śmietniku. Można by tu zamieszkać, dodał, znów przeglądając gazetę. Wyobraziłam to sobie: kłódka na kontenerze.

To wszystko wydarzyło się latem, teraz jest chłodna jesień, cały chodnik pokryły liście. Patrzę na koła wózka, od wczoraj coś się zmieniło. Robi przywiązał do zewnętrznych szprych kolorowe, neonowozielone i różowe kawałki sznurowadeł, które w trakcie jazdy zlewają się w barwny pasek. Musiał się z tym dużo namęczyć, ale było warto. Mojemu synowi bardzo się podoba, długo do niego macha. Ja też się żegnam, myśląc jednocześnie o twarzy Robiego, o jej kolorze: tak bardzo mi kogoś przypomina. Albo raczej coś. Tak, już wiem, zmarłe, starcze ciało, żółtą czaszkę. Robi ma twarz jak czaszkę, niedługo umrze – z pewnością przed nastaniem zimy.

W piątek muszę jechać do Kecskemétu. Od wielu lat tam nie byłam, ani razu od czasu, jak zmarł Stary. W pociągu mimo wszystko się czuję tak, jakbym jechała do niego. Krajobraz jest jesienny, krążą wrony, mgła unosi się nad pustymi polami. Obserwując występujące na przemian brązy i szarości, kłębiący się skądś gęsty dym, rozmyślam, gdzie jest ta granica, czy istnieje linia graniczna między życiem i nieżyciem, życiem i śmiercią, czy jest jeden pas, który można wskazać, rozmyślam nad żywymi i umarłymi, nad tym, że przez lata niczego się nie nauczyłam, tylko się postarzałam, i gdzie się podziała moja pycha, co pozostało na jej miejscu, jak nazwać to, co się wcale nie zmieniło i przez co teraz też nie pocałowałabym wyruszającego w podróż starca.

W drodze powrotnej spóźniam się na popołudniowy pociąg, muszę czekać kilka godzin. Spaceruję po parku koło dworca, potem siadam na jednej z ławek przy placu zabaw. Marznący, najprawdopodobniej niedzielny tatuś nadzoruje synka w dresie, który niezmordowanie znosi żwir na zjeżdżalnię. Ojciec co jakiś czas krótkimi komendami poucza go, żeby tego nie robił, ale chłopczyk – może mieć tyle lat, co mój synek – nie zwraca na niego uwagi. Mężczyzna odwraca się, pali papierosa, osłaniając go czerwoną dłonią. Marznę.

Chłopczykowi znudziła się zabawa na zjeżdżalni, wpełza do leżącej na ziemi kolorowej rury, wymyślonej dla mniejszych od niego dzieci, siedzi tam chwilę, potem wychodzi. Z ręki zwisa mu tampon, zanosi go ojcu. Mężczyzna z rozdrażnieniem odrzuca tampon na bok, ruszają do domu.

Wchodzę do ozdobionej mozaiką poczekalni, bo już się ściemnia, jest zimno, a pociąg przyjedzie dopiero za dłuższy czas. Siadam na ławce, tu przynajmniej grzeją, oglądam ogłoszenia. Utykając, wchodzi bezdomny o kuli, podchodzi do stojącego w kącie, pomalowanego na biało śmietnika z uchylną pokrywą, długo się na niego gapi.

Na boku kosza widnieje świeży, wymalowany od szablonu niebieski napis: To już Europa, dbaj o porządek i czystość. Bezdomny rozpina rozporek i sika do środka, trochę leci obok. Potem odkuśtykuje, kładzie się w rogu na ławce, zwija w kłębek i zasypia.

Wciąż jeszcze bardzo marznę, czas się ślimaczy, nie mam ochoty czytać, jestem zmęczona. Powoli zaczynam zazdrościć bezdomnemu pozycji, wyciągam się na ławce i z głową na torebce poddrzemuję, wsunąwszy zmarznięte dłonie pod pachy: tam jest najcieplej. Leżymy tak z dziesięć minut, kiedy do sali wchodzi pracownik kolei, w ręce ma nylonowy worek. Uważnie rozgląda się dookoła, po czym gasi neonówkę.

Wygląda na to, że nie ma tu nikogo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: