Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

List miłosny pismem klinowym - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 września 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

List miłosny pismem klinowym - ebook

Debiut Tomáša Zmeškala, uznany w Czechach za wielkie wydarzenie literackie. I to nie tylko przez krytykę, która stawia autora w jednym rzędzie z takimi sławami jak Topol, Hrabal czy Škvorecký, ale przede wszystkim przez czytelników - już trzy miesiące po pierwszym wydaniu na rynku pojawiło się kolejne. Josef i Květa poznali się przed drugą wojną światową na wykładach profesora Hroznego, czeskiego językoznawcy, który w 1915 roku odczytał zapisane pismem klinowym teksty, uważane za najstarsze pisemne zabytki języków indoeuropejskich. Historia i mity starożytnych Hetytów będą odtąd towarzyszyły Josefowi przez całe życie. Gdy w 1948 roku komuniści przejmują władzę w Czechosłowacji, Josef trafia na długie lata do więzienia za „działanie na szkodę państwa". Jego przyjaciel Hynek, zwodząc Květę obietnicą pomocy, wymusza na niej seks, mszcząc się za to, że go niegdyś odrzuciła.

Kiedy Josef i Květa ponownie się spotkają, nie będą umieli odnaleźć do siebie drogi. Dziesięcioletnia nieobecność Josefa i zdrada Květy rozdzielą tych dwoje już na zawsze, a ich niepojednanie przejdzie dziwnym prawem dziedziczenia na córkę Alicję. Zmeškal mówi: „Wciąż toczą się dyskusje, co zrobić z tamtym pokoleniem - uhonorować wysiłki tych ludzi, czy nie - ale moim zdaniem prowadzą one donikąd. Ponieważ nasz, Czechów, sposób na rozwiązywanie problemów, polega na tym, żeby o nich zapomnieć". Pismo klinowe... pokazuje, że zapomnieć się nie da.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-307-8
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tomáš Zmeškal

(ur. 1964) czeski pisarz i tłumacz, syn Czeszki i Kongijczyka, studiował literaturę angielską w Londynie, potem wrócił do Pragi. List miłosny pismem klinowym to jego debiutancka powieść, przez gazetę „Lidové noviny” ogłoszona jedną z dwóch najważniejszych książek roku 2008. Rok później Zmeškal otrzymał za nią prestiżową nagrodę Josefa Škvoreckiego. W tymże 2009 roku ukazała się kolejna powieść autora — Životopis černobílého jehněte. Tomáš Zmeškal publikuje także opowiadania w czeskiej prasie i zajmuje się grafiką warsztatową oraz rozwojem technik drukarskich.Motto

Lew, niespodziewany i dziki, odzwierciedla współczesność, wilk, unoszący swoje ofiary, obrazuje przeszłość, która okrada nas ze wspomnień, pies, co łasi się do pana, przypomina przyszłość, która nieustannie zwodzi nas nadzieją.

Makrobiusz

Podstawowym zadaniem języka jest potwierdzenie lub negacja faktów.

Bertrand Russell

Ślub

Zanim Alicja otworzyła oczy, śniło jej się, że unosi się w powietrzu, a może w wodzie. Takie porównania są oczywiście nad wyraz banalne i nie mogą oddać tego uczucia, któremu się poddała — jakby ze wszystkich stron coś ją opływało. Na moment zapomniała o sobie. Zaraz potem odezwało się serce, które przerwało na okamgnienie swój lot ciężkoskrzydłego ptaka. Alicja jeszcze przez chwilę pozostała w kolibrzym migotaniu obrazów, potem nabrała tchu i w końcu powiedziała na głos: „Wtorek”. To była jej jedyna myśl, właściwie ona sama była tą myślą, dzień już nastał, a z wypełniającym pokój zapachem zaczęła się oswajać.

Pomiędzy wdechem a wydechem, zatrzymaniem powietrza a kłującymi skurczami ekscytacji w podbrzuszu, pomiędzy bezwolnością pragnienia, które złociło się w słońcu, a łzami potu wsiąkającymi szybko w pościel, zobaczyła przed sobą dwa punkty. Z lękiem próbowała powstrzymać wdech. Nie była pewna, czy te dwa tańczące punkty przed mocno zaciśniętymi powiekami wywołane są napięciem mięśni i uciskiem siatkówki, czy też może czymś innym… czymś metafizycznym. Po krótkim zastanowieniu Alicja wybrała to drugie. Zakończyła cykl wdechów i wydechów, ale nie zdobyła się na odwagę, by poruszyć się w łóżku. Leżała, a punkty krążyły przed jej zamkniętymi oczami. Jeden z nich był przeszłością, a drugi teraźniejszością. Co prawda nie bardzo wiedziała, który jest który, ale tak czy inaczej czuła, że dzień dzisiejszy jest najbardziej teraźniejszym, najdoskonalszym i z całą pewnością najbardziej pachnącym dniem, jaki kiedykolwiek przeżyła. Dopiero teraz to do niej dotarło. Tak. Oczywiście — to ten zapach! Gdyby nie leżała na łóżku, pewnie przyprawiłby ją o zawrót głowy. Zapach! Ten zapach ją obudził! Mieszał się z muzyką, która docierała tu z sąsiedniego pokoju. Alicja nagle straciła kontrolę nad swoim ciałem i zadrżała, gwałtownie nabierając powietrza. Niechcący wciągnęła do płuc więcej, niż gdyby zrobiła to świadomie, i więcej niż mogła wytrzymać. Drgnęła ze strachu, ale powtórzyło się to znowu i znowu, jakby topiła się w rzece i dławiła wodą. Przestała odczuwać przeszłość i teraźniejszość, już dawno zapomniała, który z punktów co oznaczał. Towarzyszyło temu niejasne wrażenie, że coś przyjemnie muska jej stopy. Oczy się otwarły, a z krtani wyrwało się westchnienie. Potem nastąpiła eksplozja, wybuch, detonacja, erupcja, wiatr słoneczny, lawina, oberwanie chmury, zamieć… płaczu. Wokół niej, wokół łóżka, wszędzie wokół były rozrzucone róże. We wszystkich barwach i odcieniach, o różnych zapachach. Od najciemniejszej, w kolorze czerwieni wpadającej w czerń, aż po najjaśniejszą, białoróżową, od brązowej i ciemnożółtej, aż po tę o barwie złota z motylich skrzydeł. Były wszędzie, były jej kołdrą, okryciem, welonem. Otaczały ją, osaczały i nie pozwalały jej przejść. A za nimi, za terenem róż, przy drzwiach i na parapetach stały lilie i chryzantemy. Cały pokój pachniał. Wszędzie, gdzie spojrzała, były kwiaty, wszędzie, dokąd mogła sięgnąć wzrokiem, były róże. Dziś wtorek. Dzień jej ślubu.

Z sąsiedniego pokoju dobiegała muzyka. To znaczy, że ojciec już wstał. Po pierwsze, denerwował się, i dlatego słuchał muzyki o tak wczesnej porze. Po drugie, żeby się uspokoić, słuchał swojego ulubionego Haydna, ryzykując, że porysuje płyty, bo rano zawsze trzęsły mu się ręce. A po trzecie, nie było słychać, żeby sobie podśpiewywał pod nosem, więc pewnie jadł śniadanie. Alicja rozejrzała się i usiadła na łóżku. Róże leżały wokół niej i łaskotały ją w podeszwy stóp. Wszystkie świeże. Dlaczego nie słyszałam swojego ukochanego, dlaczego mój najdroższy pozwolił mi spać?, pytała w myślach. Wyszła z pokoju, przeszła przez korytarz i weszła do kuchni.

– Gdzie on jest? — zapytała ojca, który siedział w kuchni i patrzył w okno. — Gdzie jest? — powtórzyła pytanie.

– Siedzi albo raczej przysypia w dużym pokoju — odpowiedział.

Odwróciła się i weszła do pokoju. Był tam, na wpół siedział, na wpół leżał.

– Maksymilianie! — zawołała, a zanim zdążył otworzyć oczy, uświadomiła sobie, że w ostatnich kilku miesiącach jej słownik zredukował się do wykrzykników, eufemizmów i zaimków dzierżawczych typu „mój”, „twój”, „nasz”, „nasze”, przeważnie w połączeniu z czasownikami w czasie przyszłym. Przynajmniej tak to komentował ojciec. Maksymilian otworzył oczy, ale jeszcze przedtem się uśmiechnął. A ona, chociaż myślała, że po tych wszystkich miesiącach już się na jego półuśmieszki uodporniła, odpowiedziała mu uśmiechem, którego nie mógł widzieć.

– Maksymilianie! — powtarzała. — Maksymilianie!

Maksymilian, imię-słońce. Imię cesarzy. Imię jak monstrancja niesiona w procesji w słoneczny dzień. Imię lśniące promieniami rozchodzącymi się na wszystkie strony. Wibrowało i iskrzyło się w zależności od nastroju, energii, radości, od możliwości strun głosowych, ich zmęczenia, magii, częstotliwości drgań i barwy śmiechu. Za każdym razem miało inny odcień i inny blask. Olśniewające i twarde jak szlifowane diamenty z Antwerpii, roziskrzone, a więc kochające, złociste jak aureola, jak objęcie. Jest… jest… jest to imię loretańskie, nie miała wątpliwości. A więc za każdym razem, kiedy je wymawia, rozjarza się jedna z monstrancji w skarbcu praskiej Lorety, wzniosła i wspaniała, ze złota i drogich kamieni. Objął ją z zamkniętymi oczami.

– Maksymilianie — znowu wypowiedziała jego imię.

– Z przykrością stwierdzam… — odezwał się ojciec z sąsiedniego pomieszczenia. — Nie dość, że stwierdzam to z przykrością, to jeszcze całkiem wyjątkowo tak właśnie myślę… Zanim przyjdzie matka, macie niezapomnianą i ostatnią okazję, żeby zjeść ze mną śniadanie, w dodatku jako ludzie stanu wolnego. Mam wstawić wodę na kawę i dla was?

Odczekał chwilę, ale nie usłyszał odpowiedzi, więc poprawił się na krześle, kilka razy odwrócił się ku drzwiom i spojrzał na płytę, aby sprawdzić, ile jeszcze zostało do końca sonaty Haydna. Chciał uniknąć konieczności słuchania kolejnego utworu — sonaty Beethovena. Uważał, że Beethoven od z górą stu czterdziestu lat jest niesłychanie przeceniany jako kompozytor. I to dlaczego? — zastanawiał się ojciec — dlaczego? Z powodu Ody do radości? Jeśli ten utwór czymś się odznacza, to tym, że zawsze jest grany na zakończenie festiwalu Praska Wiosna. A poza tym jest to niewątpliwy przykład muzyki pozbawionej wesołości. Typowo niemiecka rzecz, pomyślał, Oda do radości bez radości.

– To znaczy, bez niewymuszonej radości — powiedział już na głos. — Rzeczy, idee i ludzie o pompatycznych imionach, za to bez krzty radości, zawsze robią karierę.

– Co takiego, tato? Co mówisz? — odezwała się Alicja, która po cichu weszła do kuchni.

– No… — Powiedziałem: bez krzty radości, ale mniejsza o to — odpowiedział. — Słuchaj, będziecie chcieli zjeść ze mną śniadanie, kiedy się skończy muzyka…? To znaczy, zanim wróci matka?

– No może… Jeszcze nie wiem — powiedziała Alicja. — Zapytam Maksa.

Tymczasem ojciec wstał i poszedł do sypialni wyłączyć gramofon. Nie zdążył, zabrzmiały pierwsze takty sonaty Beethovena. Ostrożnie wyłączył urządzenie, mamrocząc pod nosem:

– Tutaj nie pomoże nawet Schnabel. Nasz boński muzykant najwyraźniej cierpiał na zabójczy brak talentu oraz przesadną skłonność do patosu.

– Kto to jest Schnabel? — zapytała Alicja z kuchni.

– Bardzo zdolny pianista, który jednak w naszych postępowych czasach ma szansę zostać zapomniany.

– Aha — powiedziała Alicja i pobiegła do salonu, by zapytać Maksymiliana: — Zjesz śniadanie z tatą?

– Jak chcesz, Alusiu, jak chcesz… — odpowiedział Maksymilian.

– No to dobrze — podjęła decyzję Alicja.

Tymczasem ojciec ciągnął w myślach:…A taki Haydn,

ten to ma poczucie humoru, Boże, może nawet… więcej poczucia humoru niż Mozart. Ale Haydn Niemiec czy Haydn Austriak? To dopiero pytanie. Czyżby narodowość nie miała z tym nic wspólnego? Chyba nie, już prędzej głupota. Już się nawet nie śmieję ze swoich własnych dowcipów… podsumował swoje przemyślenia. Ostrożnie schował płytę do koperty i wstawił wodę na kawę.

Maksymilian i Alicja przysiedli się do niego. Maks miai nadzieję, że jego przyszły teść nie rozleje całej kawy na kuchenny stół. Zawsze zaskakiwało go, że miał już zawczasu przygotowaną czystą ścierkę, którą natychmiast wszystko wycierał, jakby nigdy nic. Zaczynał przyzwyczajać się do tego, że ojciec Alicji zazwyczaj wszystko rozlewa. Dawno przestał się nim interesować, podobnie zresztą jak uporczywym trwaniem tego, co zostało z małżeństwa rodziców Alicji.

– Skąd wziąłeś te wszystkie róże? Gdzie je zdobyłeś? – zapytała Alicja.

– To tajemnica — odpowiedział.

– No powiedz, powiedz, skąd je wziąłeś? — nalegała.

– To jest ściśle tajne — odrzekł.

– Ten zapach mnie obudził — powiedziała Alicja.

– Miałem nadzieję, że tak będzie — oznajmił Maksymilian, musnął ustami jej szyję i roześmiał się.

– Alicja mówi, że spędził pan parę dni w Niemczech. Co pan tam robił? — przerwał im ojciec.

– Miałem się tam spotkać z wujem — odpowiedział Maksymilian.

– No i jak było? — dopytywał się ojciec. — Czy może nam pan coś opowiedzieć o tamtych stronach?

– Nic specjalnego, wuj wyremontował dom i chciał mi go pokazać, ale na jakieś dwa dni przed moim przyjazdem złamał nogę, więc odwiedziłem go w szpitalu i tyle. I tak wypadłem jak ubogi krewny.

– Hmmm… — kiwnął głową ojciec.

– Ale jeszcze — włączyła się do rozmowy Alicja — Maks mówił, że pociąg się spóźnił!

– To prawda — przytaknął Maksymilian. — Nawet dwa pociągi się spóźniły.

– Czyli pociągi w Niemczech się spóźniają — kiwał głową ojciec. Po chwili dodał: —To by się zgadzało z moimi obserwacjami.

– Jakimi obserwacjami? — zapytał Maksymilian.

– Jeśli tato tak zaczyna, to nie będzie to nic wesołego.

– A więc po wnikliwych obserwacjach doszedłem do wniosku, że wikary, który odprawia msze w naszym kościele, nie tylko nie jest wyjątkowo inteligentny, ale jest wręcz kompletnie przeciętny.

– Nie każdy musi być Einsteinem, tato — wtrąciła Alicja.

– Oczywiście, że nie każdy, na miłość boską, ja też jestem całkiem przeciętnym, zwyczajnym człowiekiem i wcale się tego nie wstydzę, ale on jest członkiem Towarzystwa Jezusowego, czyli jezuitą, a przeciętnie inteligentny jezuita to, wybacz moja droga, to samo co głupi jezuita. To jest po prostu sytuacja żenująca i niedopuszczalna. No niech pan zważy, Maksymilianie… — ojciec odwrócił się do niego i zaczął wyliczać na palcach: — Po pierwsze, głupi jezuita. Po drugie, pociągi w Niemczech jeżdżą niepunktualnie, jeszcze trochę, a doczekamy się, że w Anglii obalą królową i ogłoszą republikę. Z Europą jest kiepsko, mówię wam, kiepsko.

Z przedpokoju dobiegł szczęk zamka, potem skrzypienie otwieranych drzwi, któremu towarzyszyły dwa głosy.

– Mama! — powiedziała Alicja do Maksymiliana, czochrając mu włosy. — Ale nie, jest z nią jeszcze ktoś — dodała, wstała i ruszyła do przedpokoju. Po chwili usłyszeli kroki oraz męski głos towarzyszący kobiecemu.

– Aaa, to będzie nasz doktorek… — rzucił ojciec entuzjastycznie, spoglądając na Maksymiliana, który odpowiedział mu grzecznym uśmiechem, chociaż nie wiedział, o kim mowa – … i Kwieta — dokończył ojciec, podnosząc się z krzesła.

Do kuchni weszła matka Alicji i mężczyzna nieco młodszy od ojca. Mężczyzna lewą ręką objął Alicję w talii i szepnął jej coś na ucho.

– Czołem, doktorku, wiedziałem, że to ty — powiedział ojciec i panowie uścisnęli sobie dłonie. — A to jest Maksymilian.

Maksymilian wstał i podał przybyłemu rękę.

– Antonin Lukavsky — przedstawił się doktor.

– Czyli wujek Tonda — wtrąciła Alicja — alias Dottore.

– Tak jest, to ja we własnej osobie — potwierdził mężczyzna.

– Maks — powiedział Maksymilian.

Do kuchni weszła matka Alicji.

– Cześć, Kwieto — rzucił ojciec.

– Cześć, Josefie — odpowiedziała matka. Wuj ciągle jeszcze obejmował Alicję w pasie, oboje patrzyli na Kwietę i Josefa.

– Co robiłeś? — zapytała matka.

– A co miałem robić? Czekałem na was.

– Czego słuchałeś? — dopytywała się Kwieta, rozglądając się wokół.

– Zdaje się, że Beethovena — powiedział Maksymilian. – Czy może nie?

– Nie, Beethovena z całą pewnością nie słuchałem. Beethoven zaczął grać, zanim zdążyłem go wyłączyć. Słuchałem Haydna, Maksymilianie, Josefa Haydna!

– Żebyś sobie tylko nie porysował płyt. Przecież wiesz, że rano zawsze trzęsą ci się ręce.

– Na marginesie, nie jesteście czasem spokrewnieni z rodem Esterhazych, Maksymilianie?

– Nie, nie jesteśmy — odpowiedział Maksymilian. — Ród Esterhazych jest dużo starszy. Sięga roku 1238. W czasach, kiedy oni byli już książętami, my byliśmy co najwyżej koniuszymi.

– Widzisz?! — odezwała się matka. — No czy widzisz?!

– Czy co widzę? — zapytała Alicja.

– No te ścierki. Znowu coś rozlał. Zobaczysz, że porysujesz sobie płyty, Josefie!

– Dajże spokój, mamo, to są przecież jego płyty — powiedziała Alicja.

– Ty tych ścierek nie pierzesz, więc nie zaprzątaj sobie tym głowy — odpowiedział Josef. — A wie pan, Maksymilianie, że tam jest pochowany Haydn?

– Gdzie?

– No na ich ziemiach, wie pan, zaraz, jak to się nazywało…

– Znowu sobie porysuje płyty, potem będzie chodził skwaszony, a przede wszystkim będzie się tym zamartwiał — Kwieta mówiła do Alicji i Antonina, który uciekał wzrokiem w bok.

– Bardzo cię proszę, niech cię o to głowa nie boli, co ja robię z moimi płytami, a czy będę chodził skwaszony, czy nie, to też nie twoja sprawa, bo nie mieszkam z tobą i w ogóle nie ma takiej możliwości, żebym kiedykolwiek z tobą zamieszkał! Tak więc, Kwieto, z łaski swojej przestań się tym interesować. Tak! Bardzo cię proszę. Względnie: żądam i ostrzegam!

– Aha — powiedziała Kwieta. — To coś nowego. Myślałam, że jesienią sprowadzisz się do nas, kiedy skończysz remont na wsi?

– Nie sprowadzę się — odrzekł ojciec i wzruszył ramionami.

– O, to wielka szkoda.

– Z pewnością.

– Gdzie go pochowali? — zapytał Antonin.

– Kogo?

– Haydna.

Podczas gdy Antonin próbował skierować rozmowę na inne tory, Alicja chwyciła matkę za rękę i pociągnęła ją za sobą do sypialni. Zatrzymały się w drzwiach.

– Boże, coś pięknego! Alusiu, Boże, coś pięknego! Tyle kwiatów, tyle kwiatów. I ten zapach. Coś przepięknego. Ten zapach…

Matka przysiadła na łóżku.

– Ach, tam są jeszcze lilie, i te, no, jakżeż się one nazywają? I skąd on to wszystko wziął, teraz w marcu?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia — odpowiedziała Alicja. – Nie chce mi nic powiedzieć, mówi, że to tajemnica. Nie chce i już, nic się z niego nie da wycisnąć. Będę musiała go rozpracować. Może za tydzień albo dwa coś z niego wyciągnę.

– Popatrz, jak cię kocha! Jaka to wielka miłość. Co to za kwiatki, o, tamte?

– Które? — zapytała Alicja, ostrożnie zbierając z dywanu róże i uważając, żeby się nie pokłuć. Kiedy się obejrzała, zobaczyła, że matka płacze. Alicja podeszła do łóżka, usiadła obok niej, delikatnie położyła naręcze róż na poduszce i objęła matkę, która się do niej przytuliła.

– Wiedziałaś o tym, prawda?

– Nie, nie wiedziałam.

– Alusiu, nie mów…

– Nie wiedziałam, może coś przeczuwałam.

Płacz z wolna ustawał.

– Co za zapach… — dodała po chwili matka. — Dobrze, że przynajmniej ty jesteś szczęśliwa, moja córeczko. Przynajmniej ty jesteś szczęśliwa.

– To chyba ja powinnam płakać, skoro dzisiaj jest mój ślub? — powiedziała Alicja. Matka skinęła głową.

– Popatrz, zabrali im wszystko, ale dobre wychowanie zostało. To nie do wiary, tyle róż! — I dodała po chwili milczenia: — Naprawdę nic ci nie powiedział?

Alicja bezradnie wzruszyła ramionami i powiedziała:

– Chodź, pomożesz mi, wstawimy je do wody, dobrze?

W sąsiednim pokoju pojawiło się kilka osób. Dwie przyjaciółki Alicji, świadek, jeszcze jeden wuj i jedna ciotka, dla odmiany ze strony Maksymiliana. Alicja przebrała się w strój ślubny i weszła do pokoju. Niebieski kostium, jasnoniebieska bluzka i kapelusik z woalką. W tych postępowych czasach biała suknia byłaby nie na miejscu. Po kawie i herbatnikach, szybkim zapoznaniu się i krótkiej wymianie zdań o pogodzie członkowie rodziny i goście wsiedli do dwóch aut własnych i jednego wypożyczonego i ruszyli w niedługą podróż za miasto. Ojciec i matka jechali osobno. Po półgodzinie byli na miejscu. Zatrzymali się na rynku miasteczka, stolicy powiatu. Po jednej stronie rynku wznosił się zamek z poczerniałymi sgraffitami, przed nim na ławeczce siedział ksiądz proboszcz. Najpierw podszedł do niego Maksymilian, przywitał się i po kolei przedstawił gości. Ksiądz każdemu podał rękę i poprowadził towarzystwo wąskimi uliczkami do kościoła. Tam już czekał kościelny. Akurat wymieniał jakieś ogłoszenia w gablocie umocowanej obok wejścia. Przywitał się ze wszystkimi uściskiem dłoni, trzymając pod pachą zrolowane arkusze. Otworzył drzwi, poczekał, aż wszyscy znikną w środku, a kiedy zamierzał właśnie zamknąć drzwi, nadeszło kilku turystów. Kościelny zaczął im tłumaczyć, że dziś jest zamknięte, chociaż dniem bez zwiedzania jest poniedziałek, a dzisiaj mamy wtorek, więc powinno być otwarte. Najbardziej nieustępliwy turysta miał na sobie pumpy i jasnoniebieską ortalionową kurtkę. Argumentował tak donośnie, że jego głos dotarł do zakrystii, gdzie proboszcz jeszcze w skrócie przypominał uczestnikom uroczystości, jak będzie wyglądał jej przebieg. Nagle, urwawszy wywód w pół słowa, burknął coś, co zabrzmiało jak „praszamnachfile”, wybiegł z kościoła i stanął oko w oko z turystą w błękitnej wiatrówce, który tak głośno nalegał. Turysta zamilkł, zaskoczony. Proboszcz spojrzał mu prosto w oczy i powiedział:

– Ten kościół jest dziś zamknięty z powodu ważnej uroczystości. Jakieś pytania, młody człowieku?

Przybysz odpowiedział po chwili wahania, oglądając się na swoich towarzyszy:

– My nie będziemy przeszkadzać, chcielibyśmy tylko obejrzeć freski.

Ksiądz odkaszlnął i odpowiedział:

– Jeżeli w ciągu pięciu minut będziecie państwo w stanie przebrać się w stroje wizytowe, zgodzę się na was poczekać. Jeżeli nie, to niestety. Macie państwo stroje wizytowe?

– Stroje wizytowe? — zapytał turysta, jakby nie zrozumiał pytania.

– Stroje wizytowe — powtórzył proboszcz.

Turysta spojrzał na siebie oraz na pozostałych, którzy stali w pobliżu, i powiedział:

– No… nie wiem.

– Obawiam się, że nie macie strojów wizytowych — stwierdził ksiądz. — Czy mam rację?

– Co takiego? — zapytał mężczyzna w pumpach.

– Domyślam się, że nie macie innych ubrań niż te, których jaskrawe kolory właśnie rażą mój wzrok.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: