Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

List z Watykanu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Wrzesień 2015
Ebook
17,84 zł
Audiobook
21,29 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

List z Watykanu - ebook

Michał Zawadzki i jego żona Joanna – fotograf otrzymują dramatyczny w treści list od siostry Joanny, która od kilku lat jest zakonnicą w Watykanie, gdzie zajmuje się m.in. hotelem dla polskich pielgrzymów. Na miejscu dowiadują się, że zakochała się w zakonniku, ojcu Hugo, a na dodatek od pewnego czasu otrzymuje niewybredne w treści anonimy. Krótko potem zakonnik zostaje znaleziony w swoim gabinecie ze sztyletem wbitym w plecy, choć pomieszczenie było zamknięte od wewnątrz. Z obawy o bezpieczeństwo szwagierki Michał podejmuje prywatne śledztwo i przy okazji wpada w wir nieoczekiwanych zdarzeń. Sprawę utrudnia fakt, że po piętach depcze mu watykański detektyw usiłujący za wszelką cenę tuszować niecne sprawki kilku zdeprawowanych duchownych, które wychodzą na jaw przy okazji śledztwa związanego z morderstwem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-447-5
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Chianti 1990 rok

Świtało i wiedział, że musi wstać. Jak zawsze, od kiedy otrzymał święcenia. Nie oznaczało to jednak, że robił to z przyjemnością. Nie! Ksiądz czy nie ksiądz — nikt nie lubi porannych tortur! Najgorzej było zmusić umysł do wydania rozkazu, do odsunięcia kołdry i opuszczenia nóg. Jakaś jego część wołała wtedy: NIE! To był najgorszy moment. Parę razy pozwolił sobie na minutkę wylegiwania się i za każdym razem kończyło się to zapadnięciem w drzemkę. Nie mógł sobie na to pozwolić z czysto praktycznego względu — pierwsza msza gromadziła zawsze najwierniejszych parafian! A właśnie z nimi chciał żyć w zgodzie.

Zwlókł się wreszcie z łóżka i stanął tuż obok krzesła, łapiąc równowagę. Szumiało mu w głowie, a reszta ciała zachowywała się, jakby ktoś z niego wyciągnął cały kościec. Narzucił w końcu na siebie gruby szlafrok i niczym starzec poczłapał do toalety, trąc wciąż zaspane oczy.

Za oknem świt zmagał się z nocą i powoli wypychał słońce ponad horyzont. Do mszy zostało jeszcze z pół godziny. Ksiądz wrócił z toalety i usiadł przy kanciastym stole, patrząc, jak dzień nabierał blasku. Czuł się już bardziej rześko. Uchylił okno i usłyszał śpiew ptaków. Całą ptasią orkiestrę. „No cóż… — pomyślał — jeśli w niebie nie ma ptaków, to musi tam być smutno”. Nie wybierał się tam jeszcze, co prawda, ale wiedział, że jeśli nie zdoła opanować swoich nieczystych myśli, to Bóg z całą pewnością w końcu srogo go ukarze. Być może nawet śmiercią…

* * *

— Księże proboszczu! Proszę zaczekać! Jedną chwilę tylko, mam drobną sprawę do omówienia…

Kobieta przyspieszyła kroku, chcąc dogonić księdza. Specjalnie wstała skoro świt, żeby móc z nim porozmawiać jeszcze przed pójściem do pracy. Przesiedziała całą poranną mszę i teraz nie zamierzała dopuścić do tego, aby jej uciekł.

— Tak? — zapytał. — Co cię do mnie sprowadza?

Przystanął tuż przed wejściem na plebanię. Nie miał ochoty zapraszać jej do środka, byłoby to dziwnie. Żeby to była jeszcze ta stara wiedźma, Mari, pół biedy, ale ta tutaj to urodziwa i młoda kobieta. Biło od niej pokuszenie do zła. Czuł to z daleka. Zawsze to wyczuwał.

Najgorsze były chwile, gdy przychodziły na niedzielne msze. Wystrojone, pachnące, podniecone. Klękały, wypinały tyłki, podciągały i tak kuse spódnice, że nie raz dostrzegał nawet z oddali kolor ich majtek! Robiło mu się od tego niedobrze. Bóg obdarzył go przystojną twarzą i zdawał sobie sprawę, że robił wrażenie na kobietach, ale działało to tylko w jedną stronę. Nie miał pojęcia, dlaczego wciąż tak się działo, ale tak właśnie było — ładne kobiety go drażniły i wywoływały w nim złe emocje. To między innymi z tego powodu uciekł do małej parafii, jaką było Chianti. Miał nadzieję, że wioska będzie zamieszkana głównie przez starszych mieszkańców, tymczasem okazało się, że było odwrotnie! Cóż za pech! Bóg chciał najwidoczniej, aby każdego dnia zmagał się sam z sobą. Nie było to łatwe i często zastanawiał się, dlaczego Ojciec w niebie skazywał go na takie cierpienia. Czym na to zasłużył? Był przecież na wskroś wierny i Jemu, i Kościołowi. A jednak jak tak patrzeć na lata wstecz, z miesiąca na miesiąc w jego otoczeniu pojawiało się coraz więcej grzesznych kobiecych istot. I wszystkie miały w oczach to samo… „Mój Boże — pomyślał — wybacz! Znowu tracę cierpliwość”.

— Zatem z czym przychodzisz? — zapytał wreszcie, siląc się na spokój.

Unikał jej wzroku, bo dobrze wiedział, że ona przyglądała mu się podobnie, jak czynią to kobiety oglądające torebki na wystawie. Z ZAINTERESOWANIEM!

— To nic takiego, drobnostka właściwie… — nieśmiało zaczęła. — Nooo… razem z kilkoma rodzicami wpadliśmy na pomysł, czy by nie zorganizować, w ramach parafii oczywiście, czegoś na kształt obozu dla naszych dzieciaków.

Wyrzuciła to w końcu z siebie, chociaż, sama nie wiedząc dlaczego, bała się tego człowieka w sutannie. Był przystojny, miał miłą powierzchowność, prawił im mądre kazania, a mimo to czuła przed nim jakiś dziwny respekt pomieszany ze strachem. Wyczuwało się od niego jakąś wrodzoną niechęć wobec ludzi.

— To już wszystko? — oschle zapytał.

— Właściwie, to tak… Taki mamy pomysł i… i właśnie z tym do księdza przyszłam…

Zdecydował się w końcu popatrzeć jej w oczy. Były duże, ciemne i jakby wilgotne. Były… „Jak to nazwać? — zastanawiał się. — Pełne skrytego pożądania? Tak, na pewno właśnie o to chodziło. Wyraźnie widać, o czym ta bezwstydna kobieta tak naprawdę myśli… Żeby się…”. Nie, nie mógł nawet w myślach wypowiedzieć tego słowa!

— Pomysł bardzo mi się podoba — odparł nagle ku swojemu własnemu zaskoczeniu. — Pomyślę, jak to zorganizować i… proszę przyjść do mnie pod koniec tygodnia. Omówimy wtedy szczegóły.

— Naprawdę? — Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo jej poszło. Była raczej nastawiona na prośby, tłumaczenia, przekonywania. — Wspaniale! Rodzice się ucieszą! Przyjdę już z pełną lista chętnych dzieciaków. Jeszcze raz bardzo dziękuję i przepraszam, że zajęłam czas. Do widzenia!

— Z Bogiem — rzucił i wszedł na plebanię.

Czuł wielkie emocje. Więc jednak… Nie, nie powinien o tym myśleć. Nie teraz. Nie… Zresztą dlaczego nie? To w końcu nie on rzucił ten pomysł. To oni tego chcieli. Obóz dla dzieci… Miał tylko nadzieję, że więcej w nim będzie chłopców niż dziewczynek. Teraz takie niby małe, niewinne, ale już za parę lat wiadomo, o czym będą myślały. O tym samym, co ich grzeszne matki… Przypomniał sobie własną. Ileż to miał lat, gdy ta cholerna wiedźma, wiecznie pijana i wrzeszcząca, zaczęła się do niego dobierać? Trzynaście, czternaście? Co za różnica. Był tylko dzieckiem… „Boże zmiłuj się nad nami, grzesznymi…”.

Nienawidził kobiet z całego serca. Wiedział, że to niedobre uczucie, że jako ksiądz powinien miłować wszystkich równo. Kochać jak braci i siostry, ale… Coś z nim było nie tak. Oczywiście, że wiedział co, ale nikomu nie pisnąłby o tym słówkiem, nawet na spowiedzi… Była to tajemnica, z którą musiał uporać się sam, we własnym sercu, w swojej głowie, w tych cuchnących, obleśnych myślach, które coraz częściej go dopadały i toczyły jak zaraza…

* * *

Po południu przyszła na plebanię Mari. Chciała się dowiedzieć, o czym rozmawiał rano z tą piękną niewiastą. Ta stara była wścibska jak sam diabeł.

— A co wy tacy ciekawscy jesteście, co? — zapytał.

— A bo mi się tak wydaje, proszę księdza, że to chyba ta rozwódka jest, co to mieszka tu u nas dopiero od roku. A w kościele to ją też rzadko widuję… No to jak ją zobaczyłam rano, to pomyślałam, że chyba się co niedobrego stało. Prawda to?

— Co?

— No przecież mówię! Że coś się stało…

— A stało się, stało. Zdechły mi wszystkie róże w ogrodzie, bo ktoś zapomniał je podlać. A jak sobie tak przypominam, to chyba Mari miała to robić… Czyż nie tak?

Kobieta zaczerwieniła się.

— Na Boga jedynego, zapomniałam na śmierć!

— Nie bluźnij kobieto! — Podniósł głos. Nie cierpiał, gdy co drugi bęcwał wzywał Jego imię.

— Przepraszam. No, a… co z tą paniusią?

— Ależ jesteście uparci! Nic się nie stało, rodzice chcą, abym zorganizował dla dzieciaków obóz na parafii. Z tym tu przyszła. To chyba nic takiego? Zresztą ogłoszę to jutro na mszy, to się wszyscy dowiedzą.

— Obóz? A czy to dobre będzie? I co oni tam będą robić?

— Obóz. Kolonia. Dzieciaki będą się bawić i modlić. Chyba nie będzie wam to przeszkadzać?

Miał już dość tej starej, wścibskiej baby! Nie było dnia, żeby go o coś nie pytała. Za każdym razem przyłaziła na plebanię i przynajmniej przez godzinę nudziła i judziła przeciwko innym parafianom. Ale też była mu niezbędna, bo nikt tak jak ona nie potrafił posprzątać całego kościoła. W dodatku zawsze mógł na nią liczyć, gdy trzeba było coś zorganizować. Teraz też, prawdę mówiąc, miał nadzieję, że pomoże mu z tym obozem. Ale jaką cenę musiał za to płacić, Bóg jeden w niebie wiedział!

Mari pokiwała głową na znak, że już rozumie, i zadowolona zapytała, czy mogłaby się na coś przydać.

— Oczywiście, że tak — odparł. — Bez was nic by się tu nie udało.

Zrobiła zadowoloną minę.

— To co mam robić?

— To się dopiero okaże pod koniec tygodnia, jak będziemy wiedzieć, ile dzieciaków się zgłosi. Ale pracy na pewno nie zabraknie. Trzeba będzie przygotować salki, stołówkę, zrobić jakiś plan pobytu i tak dalej.

Słuchała w milczeniu i kiwała co chwilę starą, posiwiałą głową. Wreszcie uznała, że wiedziała już wystarczająco dużo i oznajmiła mu, że pora na nią.

— To ja już pójdę, proszę księdza — westchnęła. — Zastanowię się w domu, jak to poukładać. A tej nowej to niech ksiądz powie, że ja się już wszystkim zajmę.

— Wielkie dzięki.

Drzwi zamknęły się za Mari, a on mógł nareszcie posiedzieć chwilę w spokoju. Zaczął sobie układać w głowie własny plan związany z dzieciakami. Nie mógł wtedy oczywiście wiedzieć, że będą to jego ostatnie wakacje spędzone w parafii w Chianti. Bóg nie dał mu w tym względzie żadnych znaków. Nawet najmniejszego. A może to sam diabeł odebrał mu rozum?

* * *

Koniec tygodnia nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Tak jak się spodziewał, piękna rozwódka, jak o niej mówiła Mari, przyszła w piątek rano, tuż po pierwszej mszy. Nie wyglądała na niewyspaną. Chociaż, czy to nie te całe makijaże maskowały cienie pod jej oczami?

— Niech będzie pochwalony — przywitała się.

Stała nieopodal wejścia na plebanię. Otulona w ciepły, kolorowy szal. Ranki były jeszcze dosyć chłodne, a ten wyjątkowo dawał się we znaki.

— Na wieki wieków — odpowiedział. — I co? Ma pani listę dzieci? Dużo ich?

— Mam! — niemal krzyknęła radośnie. — Piętnaście osób. Teraz trzeba ustalić, jak długo miałaby trwać kolonia, no i od kiedy.

— Hm… Piętnaście dzieciaków. To chyba w sam raz, żeby mnie nie zakrzyczały i zadeptały, co?

— Ma ksiądz dzisiaj dobry humor. To dobrze, bo… no, wie ksiądz… pieniądze… Trzeba wyliczyć, ile to będzie kosztować. Te dzieciaki w większości nie mają zbyt zamożnych rodziców, no i…

— Wiem — mruknął. — Naszą parafię stać na to, żeby opłata była symboliczna. Mamy trochę oszczędności.

Była pod wrażeniem. Nie spodziewała się, że ten mruk zdobędzie się na taki gest! Księża słynęli raczej z tego, że skubali parafian z każdej możliwej strony. A tu, proszę, taka niespodzianka!

— Widzę, że zaskoczyłem nieco? Nie wszyscy jesteśmy pazerni. Poza tym to dla dzieci…

„No tak, dla dzieci… Dla nich… Dla siebie!” — miał nadzieję, że Bóg nie słucha teraz jego myśli, bo w przeciwnym razie gotów byłby razić go gromem z jasnego nieba. Odpędził jednak złe myśli, jak odpędza się muchy, i dodał:

— Proszę mi dać tę listę. Kolonia może się zacząć z początkiem lipca. W poniedziałek dam ogłoszenie na mszy, może ktoś się jeszcze zgłosi. Jeśli byłoby za dużo chętnych, zorganizujemy drugi turnus.

— Nie wiem, co powiedzieć…

— Bóg zapłać — stwierdził sucho.

— Bóg zapłać…

Odeszła. Miał nadzieję, że nie zdołała zauważyć, jak bardzo był zadowolony, że wszystko się układało pomyślnie. Że już za tydzień będzie miał pod opieką aż piętnaście dzieciaków.

* * *

W niedzielę pojechał do Rzymu. Miał całą listę zakupów do zrobienia, takich, których w Chianti z całą pewnością nie mógłby nigdzie dostać. Po czwartej zaplanował odwiedzić księdza, który razem z nim prowadził parafię. Od prawie dwóch tygodni biedak leżał w szpitalu, bo najpierw nabawił się paskudnego przeziębienia, a później zapalenia płuc. Wiedział, że nie powinien się z tego cieszyć, ale taki obrót spraw znacznie ułatwiał mu realizację jego najbliższych planów. Po prostu nie będzie mu wtykał wszędzie nosa! Nie przepadał za nim. Przypuszczał, że powoli zaczynał się domyślać prawdy. Nic nie mówił, ale coraz częściej spoglądał na niego wymownie, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że wiedział, że go potępiał… Irytowało go to. Miał w takich razach ochotę krzyknąć, żeby tak nie patrzył, żeby powiedział, co myśli. Wtedy oczywiście skłamałby, że się myli… Teraz na szczęście nie musiał się zadręczać, bo był sam na parafii, a termin powrotu tego drugiego wciąż leżał pod wielkim znakiem zapytania. A może w ogóle już nie wróci do Chianti? Przestał więc o tym myśleć i skupił się na zakupach. Zajęły mu blisko trzy godziny i ani się spostrzegł, a było już dobrze po godzinie czwartej. Odwiedziny szlag trafił… Było już za późno, jeśli chciał wrócić do Chianti przed dziesiątą. Miał dzisiaj wolne popołudnie i wieczór, bo msze odprawiał ksiądz z sąsiedniej parafii. Tak sobie nieraz wzajemnie pomagali.

* * *

I wreszcie nadszedł ten dzień. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów nie miał problemów z porannym wstawaniem. Prawdę powiedziawszy, to mało co spał, bo obudził się w środku nocy i do rana oka już nie zmrużył, tak był podniecony. Pierwszy raz miał gościć u siebie na parafii dzieci dłużej niż kilka godzin. W dodatku miały pozostawać pod jego opieką. W dzień i w nocy. To stwarzało wiele możliwości. Wiadomo, jakie są dzieciaki. Może im strzelić do głowy dosłownie wszystko! Sam pamiętał, że gdy miał może z siedem lat, poszedł na wysypisko śmieci i podpalił je. Chciał pomóc dorosłym i zlikwidować tę cuchnącą górę. O mały włos, a puściłby z dymem całą wioskę… „Nie będzie tak źle” — pocieszał się. Miał w końcu szczegółowy plan zajęć na wszystkie dni. Zajęcia w grupach, wycieczki, modlitwy. Będzie co robić.

Był jednak wewnętrznie rozchwiany. To było TO! Nie mógł się skupić, bo TO wychodziło z niego jak robak z zepsutej śliwki. Nie mógł na to nic poradzić, niestety. Był więźniem własnych emocji. Siedział teraz od godziny przy swoim kanciastym stole, na twardym drewnianym krześle, i czuł, że pot zalewał mu każdy milimetr skóry. Padł na kolana i zaczął żarliwą modlitwę…

* * *

Stara Mari teraz również okazała mu swoje przywiązanie. Jako jedyna z całej wsi przyszła mu powiedzieć na koniec dobre słowo.

— Niech księdzu Bóg wybaczy… — szepnęła.

Stała wciśnięta w ledwo co uchylone drzwi do plebanii i czuł, jak świdrowała go tym swoim ciekawskim spojrzeniem. Unikał jej wzroku. Jakimś cudem zdołał wyszeptać jedno słowo — „dziękuję” — i odwrócił się. Usłyszał, jak drzwi, cicho skrzypiąc, zamknęły się za nią i pozostał sam w pustym przedpokoju. Postał chwilę w milczeniu, rozejrzał się wokoło, sprawdził, czy wszystko spakował, i wolnym krokiem opuścił plebanię. Na tle ledwo jaśniejącego od zimnego blasku księżyca nieba stara Mari była już tylko ciemną plamą majaczącą na horyzoncie.

Na dworze było jeszcze ciemno. Do świtu została cała godzina i wiedział, że była to jedyna rozsądna pora, aby opuścić Chianti przez nikogo nie niepokojonym. Czy czuł żal? Raz tak, raz nie. W głębi duszy wiedział, że wszystkiemu sam był winny. Z drugiej jednak strony rosło w nim poczucie zdrady. Zdrady dokonanej przez Boga. To przecież on, wielki i wszechwiedzący, kierował jego czynami, wskazywał, podpowiadał. I pchnął go do grzechu ciężkiego! A teraz zostawiał samego. Bóg się od niego odwrócił, więc on odwróci się od niego. To było już postanowione.

Jeszcze raz obejrzał się na swoją plebanię. W oknach było ciemno. Stary budynek otulała tajemnica ciszy i pozornego spokoju. Watykan kazał mu się stąd wynieść czym prędzej, więc nie tracąc czasu, zrobił to najszybciej jak mógł po tym, jak jego tajemnica wyszła na jaw. Przeczuwał, że tak się stanie, ale — na miły Bóg — nie sądził, że tak szybko! Że tu, że właśnie wtedy, gdy…

Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. W ciemność strzeliły żółte snopy światła. Miał przed sobą kawał drogi. Co zastanie u jej celu? To wiedział tylko jeden Bóg i Watykan, który miał zdecydować, co z nim dalej począć. Miał nadzieję, że tak jak pięć lat wcześniej, tak i teraz będzie mógł liczyć na pomoc kardynała…

Rozdział 1. Zakonnica uchyla rąbka tajemnicy

Rzym osiemnaście lat później

Bordowe pióro marki Waterman nagle wysuwa się z palców trzymającego je człowieka i prostym, niczym niezachwianym lotem szybuje prosto w dół. Złota stalówka uderza w zapisaną do połowy kartkę papieru, podskakuje, rozchlapując dookoła atrament, po czym całość, nabiera rozpędu, stacza się nad skraj stołu i spada na podłogę. Pióro jeszcze raz podskakuje i, turlając się, zatrzymuje dopiero pod szarą ścianą, wykonując jeszcze kilka obrotów tam i z powrotem, jakby kołysząc się do snu…

— Niech to szlag trafi! — mruczy pod nosem mężczyzna, mnąc ze złością pobrudzoną atramentem kartkę i wrzucając ją do kosza ustawionego tuż przy ciężkim drewnianym stole. Plastikowy kosz na śmieci wygląda przy nim jak maleńka mrówka przy słoniu. Aż dziwne, że trafia do niego zmiętą kulką papieru.

Mężczyzna znowu się zamyśla, to dlatego pióro wypadło mu z ręki. To z powodu tych cholernych natrętnych myśli! Wciąż powracają, jak muchy. Kołują, brzęczą, a w końcu sadowią się w jego umyśle i sprawiają, że nie może odnaleźć ani chwili spokoju. „Chyba wariuję” — myśli. Nie jest mu łatwo napisać tych parę zdań. Kilka ruchów dłonią, ktoś by pomyślał… a tak trudno to zrobić… Wyznać obcym najcięższy z grzechów, jaki od lat przygniata jego ciało i duszę. Te słowa, już dźwięczące mu gdzieś w głowie, a jeszcze nieprzelane na papier, uwierają go jak wielka drzazga. Niby nic takiego, a jednak… Gdyby w porę zareagował…

W pokoju sączy się cicho starodawna celtycka muzyka. Rozlewa się wokół ścian, zagląda w każdą szparę, a w końcu koi rozognioną głowę mężczyzny. Dominikanin ojciec Hugo uspokaja nią skołatane nerwy. Musi podjąć najważniejszą w życiu decyzję. Właściwie, to już ją podjął. Ma pięćdziesiąt lat, jest postawnym, przystojnym facetem. Gdyby nie habit, kobiety pewnie szalałyby za nim. On jednak już od młodzieńczych lat marzył o służbie Bogu. Po wielu latach dotarł aż tu, do samego Rzymu! I wszystko po to, aby zgrzeszyć niecnie…

Dominikanin podnosi się ciężko z krzesła, opierając dłońmi o stół, i wolnym krokiem podchodzi do ściany, przy której tkwi, nieruchomo już, jego ulubione pióro. Dostał je od samego kardynała, w podzięce za sprawne administrowanie siecią domów noclegowych przeznaczonych dla tysięcy pielgrzymów odwiedzających Rzym i Watykan. Dla większości z tych ludzi już sam przyjazd do Rzymu, nieraz z najodleglejszych regionów świata, jest prawdziwym wyrzeczeniem, owocem długich lat oszczędzania. Domy noclegowe oferują więc tani pobyt przy zachowaniu w miarę wysokiego standardu.

Ojciec Hugo podnosi pióro, zdmuchuje z niego drobiny kurzu, sprawdza, czy stalówka wytrzymała konfrontację z twardą powierzchnią blatu, i ponownie sadowi się za stołem. Pociera zmęczone powieki, przeczesuje palcami włosy. Mimo swojego wieku mają jeszcze intensywny kasztanowy kolor, chociaż tu i ówdzie przeplatają je jaśniejsze kosmyki. Chce mu się spać i przychodzi mu na myśl, że to śmieszne odczucie w zderzeniu z tym, co zamierza zrobić. „Jakimż niedoskonałym tworem jest w istocie człowiek, skoro każde jego działanie warunkuje tak naprawdę kilka podstawowych potrzeb” — przemyka mu przez głowę. Zakonnik pochyla się nad nową kartką i już ma ją dotknąć złotą stalówką, gdy nagle światło w pokoju zaczyna drgać, jak trącona z nagła struna gitary. Ojciec Hugo podkręca lont w lampie naftowej i obserwuje, jak rozbłyska ona z nową mocą. Uwielbia tak pracować, przy blasku, jaki daje starodawna lampa. Jej płomień tworzy niepowtarzalną atmosferę. Rzuca dziwne cienie na ściany i sprawia, że czas cofa się w odległe epoki, w których — jak wyobraża sobie zakonnik — czułby się znacznie lepiej, niż w czasach przesiąkniętych techniką, globalizmem i całą tą zafajdaną — jak pozwala sobie w duchu zakląć — cywilizacją. Teraz jest podobnie, z tą jednakże małą różnicą, że za plecami zakonnika nie tańczą już tylko cienie rzucane przez meble stojące w jego gabinecie. Nagle dołącza do nich obca, złowieszcza, ciemna plama. Jest to bez wątpienia cień ludzkiej postaci. Z każdą chwilą rośnie na ścianie. Cień unosi rękę zakończoną ostrzem i trwa tak przez krótką chwilę. W tym samym momencie ojciec Hugo przestaje zastanawiać się nad tym, jak zacząć najważniejszą spowiedź swojego życia i wytęża słuch. Coś go niepokoi, jak myśliwego szelest liści na polowaniu. Nie zdąża jednak odwrócić głowy, bo nagle czuje paraliżujący ból w plecach, jakby coś ścisnęło i zwarło wszystkie jego nerwy w jeden kłąb i pozbawiło go oddechu… Chce wyrzucić z siebie zduszony jęk. Czuje, jak ból rozrywa mu płuca. Chce jeszcze…

Bordowe pióro marki Waterman znowu wymyka się z dłoni zakonnika i po przebyciu tej samej drogi, kołysząc się coraz wolniej, nieruchomieje w końcu pod szarą ścianą gabinetu. Ojciec Hugo opada ciężko głową na blat stołu i zamiera w tej pozycji. Z jego pleców wystaje połyskująca w świetle lampy rękojeść noża. Obcy cień ludzkiej postaci znika tymczasem równie tajemniczo, jak się wcześniej pojawił…

* * *

Każda historia ma swojego bohatera. W tej mógłby nim być zakonnik, ojciec Hugo, gdyby nie to, że ktoś brutalnie przerwał linię jego życia. Gdy ktoś umiera, ktoś inny się rodzi. Z mrocznych głębin wyobraźni autora wyłonił się więc kolejny bohater opowieści. Nic jeszcze nie wie, nie przypuszcza nawet, co go czeka, ale już teraz, na samym początku, złośliwy los daje mu znać o sobie…

* * *

Kilka godzin wcześniej

Światło sygnalizatora zmieniło się na czerwone, co dla kierowcy skutera, stojącego na zatłoczonym o tej porze skrzyżowaniu Gianicolense z Orti di Cesare i chcącego skręcić w prawą stronę, oznaczało, że może ruszyć z kopyta, zanim jeszcze jakiś ślamazarny pieszy wedrze się na pasy. Skuter ruszył więc z piskiem opon, zarzucając na zakręcie tylne koło i już miał pognać prosto przed siebie, gdy na pasy wszedłem ja — Michał Zawadzki, szatyn bez znaków szczególnych. Słowem — typowy okaz zamieszkujący tę część świata. Od godziny byłem pierwszy raz w Rzymie, gdzie przyjechałem z moją żoną Joanną na prośbę jej siostry Magdy, która od pięciu lat ciurkiem siedziała w zakonie i kazała nazywać się siostrą Bonitą… Cóż za imię sobie ta biedaczka wybrała? Wolę jednak jej prawdziwe, dlatego — pozwolicie — w dalszej części tej opowieści tak właśnie będę o niej mówił. Zatem Magda jakiś czas temu napisała do nas list. I był to pierwszy list, odkąd moja szwagierka zamieniła minispódniczkę na czarny habit. Oboje więc zdziwiliśmy się, gdy po powrocie ze służbowej podróży wśród kilkunastu listów znaleźliśmy i ten od niej.

— Michał, nie uwierzysz! Zgadnij, kto do nas napisał? — Joanna stała wtedy zdumiona przy skrzynce na listy, próbując zebrać je wszystkie do kupy.

— Pewnie Święty Mikołaj! — odkrzyknąłem. — Założę się, że zawiadamia cię, że w tym roku nici z prezentu, skoro przebalowałaś całą kasę na wczasach.

Moja żona milczała. Było to do niej niepodobne, bo z reguły miała gotową odpowiedź na każdą moją zaczepkę. A tymczasem — cicho sza… Przerwałem więc wnoszenie walizek do domu i zaciekawiony spojrzałem na nią. Wciąż stała przy tej cholernej skrzynce, ale teraz już nie grzebała w listach, a jeden z nich w skupieniu czytała. Wyraźnie pobladła…

— Chryste! Co jest? Umarł ktoś?! —.Wystraszyłem się. — No powiedzże, do licha!

— Czekaj, niech skończę! Daj mi skończyć… To od Magdy…

„Od Magdy?! Panie, zmiłuj się nad nami…” — byłem w szoku.

Treść listu, jak się już wkrótce sam o tym przekonałem, była tajemnicza i nieco dramatyczna w wymowie. Czytaliśmy ten list na zmianę z Joanną przynajmniej kilkanaście razy i za każdym razem mniej z niego rozumieliśmy. Może nawet nie o to chodziło, że nie wiedzieliśmy, czego od nas oczekiwała, bo było oczywiste, że prosiła nas o przyjazd do niej, tylko ten dziwny ton listu, jego wymowa, strach zawarty między wierszami — to wszystko sprawiało, że za każdym następnym razem, gdy odkładaliśmy go, ciarki chodziły nam po plecach.

List Magdy był oczywiście kompletnym zaskoczeniem. Pokrzyżował nam szyki, wywrócił do góry nogami dawno zaplanowany czas. Joanna miała swoją pracę w redakcji, a ja zbliżający się w zatrważającym tempie termin oddania reportażu do wydawnictwa. Wyglądało jednak na to, że wszystko szlag trafi. Cóż… Magda była ważniejsza. Najwyraźniej coś jej groziło i nie było na co czekać. Jeszcze tego samego dnia kupiliśmy bilety lotnicze i oto staliśmy teraz na przejściu dla pieszych w centrum Rzymu, czekając, aż zaświeci się zielone światło. Gdy to nastąpiło, jak już mówiłem, wszedłem na pasy, przyciśnięty ciężarem zielonego plecaka i ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Wtedy w moją stronę skręcił skuter. Skąd mogłem wiedzieć, że będzie go prowadził jakiś idiota?! W moich stronach w takiej sytuacji pierwszeństwo na przejściu zdecydowanie ma pieszy…

Najwidoczniej jednak tkwi w człowieku jakiś atawistyczny instynkt, bo zanim zdążyłem pomyśleć, moje nogi same stanęły w miejscu, a kierowca skutera, nie spodziewając się mnie na swojej drodze, odruchowo wcisnął hamulec i wyleciał w powietrze niczym z katapulty, spadając po chwili wprost na chodnik. Trwało to ułamek sekundy, ale zdawało mi się, że śledzę jego lot jak na zwolnionym filmie. Jego bezwładne ciało potoczyło się przed siebie i z całą mocą swoich zapewne kilkudziesięciu kilogramów uderzyło w stolik ulicznej kafejki. Rozległ się rumor jak diabli! Talerz ze spaghetti, pozbawiony nagle oparcia, runął w dół, a jedząca z niego starsza kobieta zamarła z przerażenia, z uniesionym do ust widelcem i owiniętym wokół makaronem. Z jej wytrzeszczonych oczu wyzierało bezdenne zdumienie. Wyglądała zabawnie. Z małej kafejki wyskoczył tymczasem kelner i łapiąc się za głowę, zaczął wrzeszczeć wniebogłosy. Patrzyłem, jak czerwony sos, którym polany był makaron zjadany jeszcze przed chwilą z taką ochotą przez starszą kobietę, skapuje teraz prosto na głowę nieszczęśnika ze skutera. W końcu nie wytrzymałem:

— Matko Święta! Czy w tym mieście żyją sami szaleńcy?!

Nogi mi się trzęsły, a w skroniach waliło niczym na konkursie perkusistów.

— Michał, na miłość Boską, nie stój na ulicy! — Joanna złapała mnie za łokieć i szarpnęła do tyłu, prawie przewracając.

— Cholera! — warknąłem, zaskoczony jej gwałtowną reakcją. — Przecież nie jestem ślepy! Co robisz? Chcesz mi rękę zmiażdżyć?! Lepiej zobacz, czy temu durniowi nic się nie stało.

Moja urocza żona zrobiła obrażoną minę, a ja poczułem się głupio. W końcu chciała mnie ratować. Joanna tymczasem sapnęła i podeszła do umazanego sosem pomidorowym kierowcy skutera. Wyglądał jak siedem nieszczęść, ale najwidoczniej nic poważnego mu się nie stało, bo zdążył się już podnieść i teraz toczył wzrokiem to po atrakcyjnym rudzielcu, czyli mojej żonie, to znowu po starszej kobiecie z widelcem w ręku. Twarz miał zarośniętą i brudną od czerwonego sosu, czarne włosy zmierzwione niczym kopa starganego siana, a z otwartych ust wydobywało mu się niezrozumiałe mruczenie.

— I co się tak gapisz, bałwanie?! — Spiorunowałem go wzrokiem. — Mogliśmy obaj zginąć! Czy wy tutaj nie uznajecie praw pieszego, u licha?! Ślepy byłeś?

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że ten głupek i tak nic nie rozumiał z mojej mowy, machnąłem więc tylko ręką. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że ludzie tracą instynkt samozachowawczy. W sekundzie głupieją i robią najbardziej absurdalne rzeczy. Tak musiało być z tym na skuterze. W końcu musiał widzieć, że stoję na chodniku i ruszę na pasy, jak tylko zmienią się światła. A mimo to ruszył… Na co liczył? Że mam drewnianą nogę? Że wrosłem w chodnik?

Tymczasem umazany „ketchupem” odzyskał naraz władzę w nogach i rzucił się do skutera. Wyszarpnął go spod stolika, pchnął i w biegu wskoczył na niego, po czym nie oglądając się, odjechał, zostawiając za sobą przykry dla ucha dźwięk skrzeczącego silnika.

— Włosi mają nie po kolei w głowie — rzuciła po polsku jakaś klientka baru. — Jestem tu od tygodnia i za każdym razem, gdy mam przejść przez ulicę, modlę się. Gdzie oni wszyscy tak się spieszą?

Kelner, a chyba też właściciel kafejki, klął na czym świat stoi. Przynajmniej tak mi się wydawało, sądząc po pasji, z jaką wypowiadał słowa w swoim ojczystym języku. Podszedł teraz do stołu, wymachując rękami, podniósł go z rozmachem i zaczął zbierać skorupy potłuczonego talerza.

Nie czekaliśmy na dalszy ciąg. Po co? Równie dobrze w każdej chwili na chodnik mogła wjechać chociażby ciężarówka… Może tu mają takie zwyczaje? Chwyciliśmy więc bagaże i po cichu oddaliliśmy się. Mieliśmy do przejścia jeszcze dobrych kilkaset metrów do celu naszej podróży. Chcieliśmy być już na miejscu. Byliśmy w drodze od kilkunastu godzin, a w ciągu ostatnich chwil również Joannie przydarzyła się przygoda — zaraz po wylądowaniu na rzymskim lotnisku Leonarda da Vinci, gdy odnaleźliśmy już peron podmiejskiej kolejki, drzwi jednego z wagonów przycisnęły ją, gdy zamierzała wejść do pociągu. O mały włos, a pojechałaby w cholerę, zostawiając mnie bez telefonu i adresu, pod który mieliśmy się w Rzymie udać. Było oczywiste, że nie powinniśmy się już poruszać po ulicach Rzymu. Przynajmniej teraz. A przecież dopiero co tutaj dotarliśmy…

* * *

Pokój jest kwadratowy, prosty w formie i surowy jak spojrzenie teściowej. W rogu stoi leżanka pokryta szarym kocem, obok mała szafeczka z równie małą lampką nocną i przylegająca do niej szafka na ubrania. Na środku stół, obok dwa krzesła i tylko w drugim kącie pokoju panoszy się wielki pluszowy fotel w kolorze zgniłej zieleni. Wygląda jak luksusowy dodatek do składu rzeczy używanych i mocno wiekowych. Jeszcze przed chwilą siedziała w nim piękna blondynka o twarzy zimnej lalki, długich nogach i uśmiechu, który mógłby ogrzewać zimowe poranki, gdyby tylko ten uśmiech miał okazję gościć na jej twarzy. Ostatnio jednak nie zdarzało się to zbyt często…

Siostra Bonita nie ma powodów do radości. Co chwilę nerwowo zerka na zegarek. Nie, nie śpieszy się nigdzie. Nie o siebie się też niepokoi. „Powinni już być” — przekonuje samą siebie. W końcu droga z lotniska do domu noclegowego nie może być problemem nawet dla jej rodzonej siostry! Co prawda Michał, jej mąż, nie czuje się zbyt dobrze w obcych miastach, gdy pierwszy raz stawia w nich stopy, ale Joanna potrafi radzić sobie w każdej sytuacji. Ma niewyparzoną gębę i nawet w piekle trafiłaby do wyjścia. Chyba że znowu coś się im przytrafiło…

Siostra Bonita przestaje wreszcie dreptać tam i z powrotem po swoim skromnym pokoju i siada na leżance. „W końcu chyba tu dotrą!” — ma nadzieję. Podpiera głowę rękami i zaczyna rozmyślać o swoim losie. Pięć lat temu… Szmat czasu… Pięć lat temu zdecydowała, ku wielkiemu zdziwieniu rodziny, że wstąpi… do zakonu. Najpierw nikt nie chciał w to wierzyć — rzadko przecież zdarzało się, aby tak urodziwe kobiety z własnej woli przywdziewały zakonny habit, dobrowolnie skazując się na życie w ubóstwie i pozbawienie wszelkich rozkoszy doczesnych. Magda (wtedy jeszcze tak ją nazywano) była jednak uparta. Nikomu nie zdradziła motywów podjęcia takiej decyzji. Nawet Joanna, jej ukochana siostra, nie wiedziała, dlaczego postanowiła zamienić swoje imię na Bonita. Nie pomogły godziny rozmów, próśb i łez. Magda uznała, że ma absolutne prawo do rozporządzania własnym życiem i nikt, nawet rodzona matka i ojciec, nie może się temu przeciwstawić. Była nieugięta. Rodzina w końcu dała za wygraną, a ona dopięła swego. Diametralnie zmieniła swoje życie. Pewnie, że nie było jej łatwo. W jeden dzień dyskoteka, a w drugi klasztor… Joanna rwała sobie włosy z głowy, twierdząc, że to szaleństwo, że zmarnuje sobie życie, że dobija tym całą rodzinę. Ale to było jej cholerne życie! Jej i nikogo więcej. Tak wtedy myślała i dopiero teraz, po blisko pięciu latach, rozumie, jak bardzo była dla nich wszystkich okrutna.

W Rzymie służy jako siostra zakonna w administrowanym przez ojca Hugona domu noclegowym, do którego przyjeżdżają głównie polscy pielgrzymi,,z dala od swego kraju, rodziny i dawnych przyjaciół. Od kilkunastu minut wyczekuje na swych gości — Michała i Joannę. Chce zwierzyć się siostrze ze swojej najgłębszej tajemnicy. Z czegoś, co od jakiegoś czasu rujnuje jej ustabilizowane do tej pory życie, kładzie się cieniem na tych pięciu latach, a być może i przekreśla przyszłość w zakonie. Siedząc teraz w swoim pokoju nie jest już jednak taka pewna, czy dobrze robi, że prosi rodzinę o pomoc. Owszem, bardzo chce zobaczyć siostrę i szwagra, ale czy powinna im mówić całą prawdę? Wyznać wszystko, jak na spowiedzi? Przelać na nich kawałek własnego strachu? Wciąż nie może się zdecydować. Bije się z myślami, a jej długie palce u rąk robią się białe, gdy zaplata je z nerwów. Co robić…? To pytanie od wielu dni tłucze się po jej głowie niczym owad złapany w szklaną pułapkę.

— Żeby już przyjechali… Żeby już tu nareszcie byli… — szepcze sama do siebie.

* * *

Gianni Malaparte nie tylko na pierwszy rzut oka przypomina chudy badyl pozbawiony liści. On po prostu taki jest — skóra i kości. Ma pięćdziesiąt dziewięć lat i nigdy w swoim życiu nie wyglądał gorzej. Koszula wisi na nim jak na strachu na wróble, a spodnie, nawet ściśnięte paskiem na ostatnią dziurkę, opadają mu z bioder i co chwilę zmuszony jest je podciągać. Jego twarz ma wklęsłe policzki i spiczasty nos, ale oczy są jakby pożyczone od amanta filmowego. Duże, brązowe, okolone długimi rzęsami, sprawiają, że patrząc na tego człowieka, ma się wrażenie, iż tylko one liczą się w całej jego postaci. Mało kto jednak zagląda w nie, bo wciąż ucieka nimi gdzieś na boki.

Malaparte jest portierem w zakonnym domu noclegowym i chwali sobie tę pracę. Dzięki niej zna niemal wszystkich dostojników kościelnych, co w Rzymie nie jest sprawą bez znaczenia. Jego zakres obowiązków jest szeroki, ale w sumie sprowadza się do pilnowania obiektu i dbania o drobne naprawy, a także pomocy siostrom zakonnym, gdy jest taka potrzeba. Najczęściej więc pełni rolę odźwiernego, kosi trawnik i zmienia żarówki. Nie jest to zbyt wyczerpujące zajęcie, pozwala jeszcze na mnóstwo wolnego czasu dla siebie samego.

Gianni siedzi teraz na ławce obok wejścia do budynku i grzeje się w popołudniowym słońcu. Jest mu dobrze. Czuje na sobie promyki słońca i chce, aby trwało to wiecznie. Dlatego lekko irytuje się, gdy jakaś para turystów staje nagle przed bramą i naciska domofon. Widzi ich przez płot — zarośnięty dryblas i nieco niższa kasztanowa piękność. Walizki i plecaki mówią same za siebie. Turyści… Nie cierpi ich choć właściwie sam nie wie, dlaczego. Może dzieje się tak za sprawą tych irytujących pytań? Zawsze o to samo: A jak trafić do Watykanu? A czy papież jest na miejscu? Czy widział z bliska Ojca Świętego? W kółko jedno i to samo! Jakby im ktoś taki zestaw wcześniej wszystkim przygotował. „Ani chwili spokoju!” — przemyka mu przez głowę, wstaje jednak i drepcze do domofonu.

— Wchodzi! — krzyczy niezbyt poprawnie po polsku do mikrofonu wbudowanego w ściankę holu wejściowego i naciska wielki czarny przycisk.

Rozlega się ciche brzęczenie i po chwili ma przed sobą parę intruzów.

— Dzień dobry — słyszy. — Przyjechaliśmy do siostry Bonity. Joanna i Michał Zawadzcy.

Obrzuca nieznajomych niechętnym spojrzeniem, kiwa głową i myśli, że jak dla niego to mogą sobie przyjechać nawet do samego papieża. Co go to obchodzi? Grunt, że znowu może wystawić swoje chude kości do słońca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: