Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy Cześnikiewicza do Marszałka. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy Cześnikiewicza do Marszałka. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 374 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LI­STY CZE­ŚNI­KIE­WI­CZA DO MAR­SZAŁ­KA.

War­sza­wa.

Na­kła­dem A. No­wo­lec­kie­go Księ­ga­rza, przy rogu UKI­CY Se­na­tor­skiej, i Kra­kow­skie-Przed­mie­ście, Wprost Ko­lum­ny Zyg­mun­ta, Nr. 457.

1858.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by exem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 17 (29) Maja 1858 roku.

P. o. Star­sze­go Cen­zo­ra, As­ses­sor Kol­le­gial­ny, A. Bro­niew­ski.

W Dru­kar­ni Ka­ro­la Ko­wa­lew­skie­Go.DO RO­MA­NA RA­DO­LIŃ­SKIE­GO.

Spo­dzie­wa­łeś się kie­dy, ko­cha­ny Ro­ma­nie –

Że Cze­śni­kie­wicz w szran­kach li­te­rac­kich sta­nie?

Ba! – a toć rzecz szla­chec­ka! – Od daw­ne­go cza­su

Cho­dził Po­lak po woj­nach wy­tchnąć do Par­na­su.

Ży­wot był po­etycz­ny, a księ­gi dzie­jo­we

Peł­ne dzi­wów, – jak gdy­by ma­rze­nia pie­śnio­we;

Wie­ki jak zwrot­ki pie­śni, a czy­ny to cuda,

Nie wszyst­kim się na­ro­dom ta­kie ży­cie uda!

Gdzie jest zdol­ność do czy­nu – jest i do ga­wę­dy,

Zdol­ność szlach­cie da­wa­ła i chleb i urzę­dy,

I ma­je­stat mą­dro­ści i ry­cer­ską sła­wę,

Każ­dy umiał na­ro­du po­kie­ro­wać nawę.

I było prze­ko­na­nie szlach­ci­ca pol­skie­go –

Że go Pan Bóg utwo­rzył zdol­nym do wszyst­kie­go;

Oso­bli­we­go w du­cha na­gro­ma­dził bla­sku,

Jeno szlach­cic nie umiał bi­cza krę­cić z pia­sku……

Brał z nie­bios pro­mień ła­ski i prządł z tej kry­ni­cy

Wiel­ką sła­wę, bo w służ­bach stał Boga-Ro­dzi­cy.

A kie­dy peł­ną chwa­ły prze­żył dni po­ło­wę –

To wło­żył swą ko­ro­nę Ma­ryi na gło­wę.

Z sto­licz­nej Ja­snej Góry jest do nie­bios dro­ga –

Któ­rą się na­sze mo­dły do­sta­ją do Boga.

Oto nie­na­wiść ludz­ka…. za­zdrość na­szej chwa­le….

Że­śmy kmie­cie Ma­ryi – więc boz­cy wa­za­le.

Niech się ko­smo­po­li­tów urą­ga­ją tłu­my –

Ja za ucie­chy ziem­skie nie od­dam ztąd dumy!

Zbled­nie tar­cza her­bo­wa, zga­śnie blask pan­ce­rza,

Jesz­cze się or­na­men­tem za­szczy­cę szka­ple­rza!

Gdy się skoń­czył ry­cer­ski ży­wot pro­mie­ni­sty –

Uchwy­ci­łem za pió­ro i pi­sa­łem li­sty;

Bo naj­ja­śniej­sza lam­pa musi z cza­sem zga­snąć,

Kie­dy so­bie po­zwo­li, stróż jej ży­cia – za­snąć……

Tak się sta­ło z szlach­ci­cem, gdy le­ni­wie za­snął –

Prze­pa­dła jego wiel­kość – jak­by z bi­cza trza­snął!

Le­zie nań bie­da, żydy, – jak się bro­nić nie­wie –

Bo i kozy po krzy­wem zwy­kły ła­zić drze­wie.

"Na­pręż du­cha, a jako dąb pod­nieś ko­na­ry!

Po­cznij ży­cie za­ko­nem pra­cy i ofia­ry, "

Zdaw­na tak się coś w du­szy mej kłu­ło, ro­iło,

Jeno na wierzch wy­rzu­cić spo­so­bu nie było.

Ażem jak wul­kan pe­łen go­rą­ca i huku –

Wy­lał ogni­stą lawę – na pa­pie­rze, w dru­ku…

Bo­daj szlach­tę spa­rzy­ła – i Cie­bie do­się­gła,

Bo du­sza moja z Two­ją daw­no się już sprzę­gła,

Ół­tarz ser­decz­ny czy­stą mi­ło­ścią się za­rzy, –

Nie ucie­kaj, – to Cie­bie bo­le­śnie nie spa­rzy.

W tej książ­ce roz­licz­ne­go ob­ftość ga­da­nia,

Ale że grunt po­czci­wy, z czy­ste­go ko­cha­nia,

Że tak za­wsze pi­sa­łem jako w ser­cu czu­ję –

Zbiór li­stów do Mar­szał­ka To­bie przy­pi­su­ję.

do zgo­nu pe­łen sza­cun­ku i przy­jaź­ni

Słu­ga. Twój

J.A.M.LIST I.

Wiel­moż­ny mar­szał­ku do­bro­dzie­ju!

Ob­ło­wiw­szy się, Bogu chwa­ła, wia­do­mo­ści do­stat­kiem, po­śpie­szam z uisz­cze­niem się z da­ne­go sło­wa ko­cha­ne­mu Mar­szał­ko­wi i ta­ko­wych pierw­szą wiąz­kę prze­sy­łam. Ale mi też przy­szedł wca­le do­bry kon­cept co do sa­me­go pi­sa­nia li­stów, i wy­wi­ną­łem się raz na na za­wsze ( nb… póki je­stem w War­sza­wie) od gde­ra­nia ko­cha­ne­go Mar­szał­ka za ka­li­gra­fię moją. Za­zna­jo­mi­łem się z Re­dak­to­ra­mi Ga­ze­ty Co­dzien­nej. Spo­tka­li­śmy się na śnia­dan­ku u Cza­ba­na. Gadu, gadu, ję­zyk roz­wią­zał mi się ja­koś przy wi­nie, nuż opo­wia­dać wra­że­nia moje z po­dró­ży w Pod­la­sie, na świę­ta do pana Se­we­ry­na, nuż po­cznę ro­bić uwa­gi swo­je o War­sza­wie i o tem co wi­dzę, aż owi pa­no­wie do mnie:

– Pa­nie do­bro­dzie­ju czy pi­su­jesz kie­dy?

– A jak­żeż nie mam pi­sać, czy to acań­stwo my­śli­cie że szlach­cic gry­ko­siej sa­me­mi obej­dzie się kar­ba­mi. Jest ci u nas do pi­sa­nia la­ska Pana Boga, kon­trak­ty, re­wer­sa, li­sty, ob­ra­chun­ki, Mat­ko Naj­święt­sza! a wój­tow­stwo? co tu ztąd ko­re­spon­den­cyi!

– Ależ nie o tem mowa ła­skaw­co, czy dla li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej pi­su­jesz pan kie­dy?

– Jak to, do dru­ku?

– A do dru­ku..

– Jak żyję tak nie­pi­sa­łem!

– A ła­skaw­co pisz, tak jak opo­wia­dasz, bę­dzie to bar­dzo cie­ka­we.

Nuż w kom­ple­men­ta, jak nie za­czną na­ma­wiać, ja się tłu­ma­czę, że mam co ty­dzień list je­den pi­sać do mar­szał­ka a cza­su zła­pać trud­no. – Daj­że więc te li­sty co do­mar­szał­ka idą, po­szle­my dru­ko­wa­ne!

– Ha! jak so­bie pań­stwo po­ście­le­cie tak się i wy­śpi­cie, chce­cie ła­do­wać w ga­ze­tę ba­ja­nie sta­re­go gry­ko­sie­ja, pa­kuj­cież; żeby tyl­ko nie­szwan­ko­wać na­tem; ja nie do­bi­jam się imie­nia li­te­rac­kie­go, nie re­zy­ku­ję, ale asań­stwo i re­pu­ta­cya a może i chleb!

Ko­niec koń­cem sta­nę­ło na­tem, że po­zo­sta­łem i owo zkąd moję li­sty w dru­ku!

Po­czy­nam tedy od wy­jaz­du z Ka­li­skie­go na Pod­la­sie. Huk to kra­ju do prze­je­cha­nia, a po­dróż była i po no­wo­świec­ku i po sta­ro­pol­sku. W Zduń­skiej Woli że­gna­li­śmy się z ko­cha­nym Ju­liu­szem tak czu­le jak gdy­bym do Ame­ry­ki i to na lata całe wy­jeż­dżał; po­czci­wy wę­gier do łez nas roz­czu­lił. Z tąd już pe­łen wspo­min­ków po­czci­wej przy­jaź­ni i wina, ru­szy­łem ku że­la­znej dro­dze. Oj ostat­nie trzy lat­ka, któ­re nam rol­ni­kom dały ta­kie cię­gi, każ­de­go na­uczy­ły ro­zu­mu i do pra­cy za­gna­ły.

Gdzie spoj­rzysz czy z jed­nej czy z dru­giej stro­ny dro­gi to szla­mem na­wo­żą pole, chle­ba do­sta­tek be­dzie w przy­szło­ści, tyl­ko daj Boże od­byt lep­szy i ceny wyż­sze! Ba, wszak to i dziś już że bra­ka z trud­no­ścią spo­tkasz, chy­ba praw­dzi­we­go ama­to­ra draż­nie­nia psów; a są oko­li­ce gdzie któś zro­biw­szy so­bie ślub roz­da­nia jał­muż­ny mu­siał­by chy­ba przez okól­ni­ki szu­kać so­bie dzia­da. Chło­pek na­je­dzo­ny, to i we­so­ły i ru­mia­ny; bądź co bądź, jed­nak cho­ciaż ta­nio, choć o grosz trud­no oko­wi­ta stoi, zbo­że woł­ki na­po­czy­na­ją po śpi – chrzach, ale z tem wszyst­kiem we­se­lej na pol­skiej zie­mi, bo nikt z gło­du nie umie­ra.

Kto zaś stę­ka jesz­cze na cięż­kie cza­sy i na go­li­zne, to niech sie­dzi w domu, gdzie tak do­brze wy­spać się moż­na jak po ho­te­lach nie­mie­kich, a woda przy­się­gam panu Bogu, że każ­da ule­czy przy ży­ciu wy­peł­nio­nem pra­cą. Chcesz sło­nej to ją oso­lić, gorz­kiej toć i na to spo­sób, a ru­chaj się to bole z ko­ści ustą­pią. Na za­ba­wę wzno­wić sta­ro pol­skie ku­li­gi, czem cha­ta bo­ga­ta tem rada, a da­li­bóg bę­dzie we­so­ło. Za mo­ich la­tek mło­dych ro­bi­li pa­ni­czom fra­ki kraw­cy z Sta­wi­szy­na, Pod­dę­bic, Ła­sku i Szad­ku, ja sam w ta­kim fra­ku wkrę­ci­łem się do ser­ca Mag­du­si, któ­ra zno­wu przy stu ty­się­cach po­sa­gu do­sta­ła ca­łej wy­pra­wy za sto du­ka­tów, a w in­wen­ta­rzu ży­wym z dzie­sięć ty­się­cy. A ja­kie przy­tem było ko­cha­nie! Toć do dzi­siaj star­czy, kie­dy le­d­wie parę ty­go­dni nie­wi­dze­nia a już tę­sk­nię za nią, jak w mio­do­wych mie­sią­cach, i prze­kli­nam mój pro­ces za któ­rym z pół roku po­się­dzie przyj­dzie w War­sza­wie! A jak też wszyst­ko po­dro­ża­ło w sto­li­cy! Ma­jąc spra­wić cał­kiem nowy przy­odzie­wek do miej­skiej ele­gan­cyi, wo­la­łem sta­re be­kie­sze pla­mia­żom ka­zać oczy­ścić, ni­że­li z ob­ra­zą Pana Boga sta­mi sy­pać ru­ble za szma­ty. Ra­dził­bym tak nie jed­ne­mu z bra­ci szła – chty, to fi­nan­so­we prze­si­le­nie nie by­ło­by tak strasz­nem dla szla­chec­kich for­tun.

Wra­ca­jąc ato­li do po­dró­ży mo­jej, przy­znam sie p. Mar­szał­ko­wi, że ani spo­dzie­wa­łem się na sześć­dzie­się­ciu mi­lach dłu­go­ści na­sze­go kró­le­stwa zna­leźć ta­kie stop­nio­wa­nie kul­tu­ry, ja­kie spo­tka­łem.

Jaka róż­ni­ca mię­dzy Bel­gią a Ka­li­skiem, dwa razy tyla mię­dzy Ka­li­skiem a Pod­la­siem. Po dro­dze że­la­znej śli­zga­li­śmy się do War­sza­wy jak po my­dle, znasz to Mar­szał­ku, pi­sać nie ma oczem; w War­sza­wie po­pas wca­le do­bry i to wia­do­mo. Dro­ga do­pie­ro od War­sza­wy­na Ka­łu­szyn, Mię­dzy­rzec, Ra­dzyń, aż do Sie­mie­nia sa­me­go, bar­dzo mi była cie­ka­wą. Już to hi­sto­ryk ma co o tym kra­ju po­wie­dzieć, bo za cza­sów now­szej tak­ty­ki wo­jen­nej, dro­ga ta była mi­li­tar­nie nie­sły­cha­nie waż­ną. Nie mó­wiąc już o za­go­nach pusz­cza­nych na Ma­zu­ry przez Krzy­ża­ki, Li­twi­nów, Ja­dzwin­gów, toć od Ka­ro­la Gu­sta­wa Szwedz­kie­go, kraj ten kop­ciał zgo­rze­li­skiem i po­kry­wał się mo­gi­ła­mi z pięć razy. Prze­szka­dza­ło to wie­le pod­nie­sie­niu kul­tu­ry, a za­wsze pło­szy­ło prze­mysł fa­brycz­ny, któ­ry mimo do­stat­ku wody lasu i chle­ba, nie osie­dlił się tam do­tąd ko­lon­ja­mi, jak u nas.

Wsze­la­ko pysz­ne tu ma­jąt­ki, zie­mia wszę­dy wdzięcz­na i do upra­wy ła­twa; ale że lud­ność nie­od­po­wied­nia ob­sza­rom; ztąd wie­le łąk błot­nych i za­ro­słych, lą­dów odło­żo­nych, a lasy ja­kie!

Na ta­kich to ma­jąt­kach prze­cie bu­do­wa­no przed laty pa­ła­ce o ja­kich ani nam śni­ło się kie­dy na Wiel­ko­pol­sce. W Ra­dzy­niu prze­pysz­ny pa­łac, przy­po­mi­na­ją­cy Luwr roz­mia­rem i pięk­no­ścią, dźwi­gnę­li ksią­żę­ta Sa­pie­cho­wie, uży­wa­jąc i rze­mieśl­ni­ków i ar­ty­stów z da­le­kich kra­jów spro­wa­dzo­nych. Po­wra­ca­jąc ze świąt na Lu­blin do War­sza­wy rów­nie pięk­ną bu­do­wę wi­dzia­łem w Lu­bar­to­wie po San­gusz­kach. Te ol­brzy­mie for­tu­ny, po kil­ka ty­się­cy włók li­czą­ce ob­szer­no­ści, wy­szły z do­mów ksią­żę­cych, a szla­chec­ki do­by­tek za mały do utrzy­ma­nia tak ogrom­nych bu­dow­li, więc mar­nie­ją po­wo­li. Sze­ro­kie tu na­strę­cza mi się pole do roz­po­wia­dań. A przedew­szyst­kiem kwe­stją chle­bo­wa,

Chwa­ła temu niech bę­dzie, kto pierw­szy fun­do­wa­niem wią­żą­ce­go się u nas To­wa­rzy­stwa Rol­ni­cze­go za­jął i do­pro­wa­dził. Może przy wspól­nem my­śle­niu o po­lep­sze­niu kra­jo­we­go go­spo­dar­stwa przyj­dzie u nas i do po­rząd­ne­go pla­nu co i gdzie ho­do­wać? Ob­szer­ne rów­ni­ny Pod­la­skie­go kra­ju, ob­fi­te w łąki i pa­stwi­ska, dla ni­skie­go po – ło­że­nia swo­je­go nie wła­ści­we są do cho­wu owiec. Za to moż­na tu pro­wa­dzić wiel­ki chów by­dła i koni.

Na osu­sze­nie Pod­la­sia do­pro­wa­dze­nie do tego sta­nu – co Ka­li­skie, pół­wie­ku trze­ba jesz­cze usil­nej pra­cy. Są­siedz­two błot­ni­ste­go Po­le­sia Li­tew­skie­go za Bu­giem opóź­nia na wio­snę we­ge­ta­cyą nie­sły­cha­nie. Dłu­go tu bo­wiem cie­pła wio­sen­ne chło­ną mas­sy lo­dów sfor­mo­wa­nych przez zimę. Ztąd spóź­nio­ny siew­ja­rzyn i ko­ni­czy­ny nie­od­po­wie do­sta­tecz­nie ob­fi­tym sprzę­tem, we­dle po­trze­by owczar­nio­we­go go­spo­dar­stwa. Wsze­la­ko prze­ba­czyć nie moż­na płu­gom i orce w tych stro­nach! Prze­cież to na Pod­la­siu przed­po­to­po­we jesz­cze so­chy, dwo­ma pa­zu­ra­mi że­la­zne­mi orzą­ce, jaka bądź zie­mia, czy ka­mie­ni­sta czy gład­ka! Jak­że tu umę­czo­ny ra­taj bied­ny, z ca­łej siły zmu­szo­ny kie­ro­wać owo nie­zgrab­ne ru­cha­dło! W tej po­czci­wej zie­mi tak ła­twej, że­la­znym płu­giem moż­na­by cu­dów do­ka­zy­wać, nie­mę­cząc ani za­przę­gów ani czło­wie­ka.

O po­głę­bie­niu órek, o wy­czysz­cze­niu z perzu ani tu­taj po­my­śleć przy owych na­ro­gach. Po­pra­wić ras­sę by­dła z ja­kim­że po­żyt­kiem tu­taj moż­na czy to na mle­ko, czy też na wy­rost dla mię­sa i ro­bo­ty.

Na­sze Wiel­ko­pol­skie wy­ży­ny po­trze­bu­ją­ce tyle wo­łów, mo­gły­by pod­no­sić swo­je owczar­nie, a od bo­ga­tych w pa­stwi­ska Pod­la­sia­ków za­ku­po­wać by­dło. U nas przy więk­szej lud­no­ści dźwi­gać cu­krow­nic­two, Pod­la­sie nie­chby zo­sta­ło przy go­rzel­niach. Jak też to jesz­cze wie­le do ro­bo­ty w tej Pol­sce na­szej! nie­chby tyl­ko czło­wiek po­ko­chał ro­zu­mo­wa­ne rol­nic­two. Pa­nom Po­znań­czy­kom, któ­rzy taką ciż­bą le­cie­li do Pol­ski przed ro­kiem, za kup­nem dóbr, sprze­daw­szy Niem­com ro­dzin­ne wio­ski, któ­re ci na­byw­szy już na wiek wie­ków w kraj nie­miec­ki za­mie­nią, na in­nem miej­scu trze­ba­by o tem ob­szer­niej po­wie­dzieć. Ale raz do­ko­naw­szy nie­po­czci­we­go czy­nu nie­chaj­by za Wi­słą szu­ka­li po­miesz­cze­nia z oca­la­łym ka­pi­ta­łem. Tam­by dźwi­gnę­li rol­nic­two, za­słu­gu­jąc się mat­ce zie­mi, a po­mię­dzy na­ro­dem czy­stej krwi le­chic­kiej le­czy­li­by się ze zniem­cza­ło­ści, w czem ko­rzyść ich oso­bi­sta. Ale cóż? Im trud­no od­da­lać się od ko­cha­nych Niem­ców, od wy­gód nie­miec­kich! Po­znań­czy­cy ro­bić już mu­szą wiecz­nie po­słu­gę Ger­ma­ii, trzy­ma­jąc straż przed­nią w pe­re­gry­na­cji kuw­scho­do­wi, więc po­su­wa­ją się bliz­ko gra­ni­cy, a za nie­mi pój­dą da­ją­cy zysk przy od­ku­pie sy­no­wie Ody­na. Pew­na część Pod­la­sia lud­na w szlach­tę, wsze­la­ko tych ja oko­lic nie­za­cze­pi­łem, jeno ową na dro­dze ku Lu­bli­no­wi, gdzie wiel­kie for­tu­ny, a ztąd są­siedz­two rzad­kie; z trud­no­ścią tu licz­niej­szych spro­sić go­ści do domu przy­cho­dzi. Świę­ta wsze­la­ko w Sie­mie­niu mie­li­śmy we­so­łe u na­sze­go ro­do­wi­te­go Ka­li­sza­ni­na, ko­cha­ją­ce­go Boga i lu­dzi po na­sze­mu. Po­lo­wa­nia na gru­be­go zwie­rza na­strę­czy­ły nam po­zna­nie ta­kich kniei, o ja­kich na Wiel­ko­pol­sce od pół wie­ku nie­sły­sza­no.

Otoż to mi na­zy­wa się być kra­jo­wi po­ży­tecz­nym, kie­dy się… ma gło­wę i ser­ce. Oglą­da­jąc go­spo­dar­stwo p. Se­we­ry­na ła­two wi­dzieć mo­gli­śmy, że ono prym trzy­ma w Pod­la­siu. Już to ob­szer­ność li­czą tu nie na włó­ki no­wo­pol­skie ale na mile kwa­dra­to­we. Czło­wiek ten przedew­szyst­kiem wo­ju­je z na­tu­rą dzi­ką a po­tem z upo­rem ludz­kim. Oszu­szać ba­gna, do­by­wać grun­ta órne i łąki z za­ro­śli, ko­lo­ni­zo­wać pol­ską wdzięcz­ną zie­mię – a tym spo­so­bem dwo­ić plon i in­tra­ty – to ogrom­ne jego za­da­nie. A ta­kich mass mierz­wy jak żyję przy naj­lep­szem go­spo­dar­stwie nie wi­dzia­łem jak u nie­go. Przy­szedł do tego wpro­wa­dze­niem kosy do żni­wa, gu­wer­ne­rów ku temu spro­wa­dza­jąc aż z ka­li­skie­go. To nie­sły­cha­nie pod­nio­sło ilość sprząt­nio­nej sło­my. A ja­kie cie­ka­we w Sie­mie­niu stu­dja ro­bić moż­na pod wzglę­dem mo­ral­no­ści!

Wi­dzie­li­śmy roz­bój­ni­ków i zło­dziei, któ­rzy po osa­dze­niu na roli, da­nej na wła­sność cyn­szo­wą, sta­li się naj­pra­co­wit­szy­mi i naj­za­moż­niej­szy­mi ko­lo­ni­sta­mi. Co za szko­da że te po­dróż od­by­łem zi­mo­wą porą. Że tam zaj­rzeć mu­sze la­tem i bli­żej roz­pa­trzyć się w ży­wo­cie rol­ni­czym to pew­na. Wsze­la­ko i z tego co wi­dzia­łem rad je­stem ser­decz­nie.

Po­nie­waż w Pol­sce zni­kło już przy­wią­za­nie do kąt­ków ro­dzin­nych a han­del wio­ska­mi upo­wszech­nio­ny, – po­nie­waż ko­smo­po­li­tyzm na­cho­dzą­cy nas, przy­niósł mię­dzy in­ne­mi i chęć gwał­tow­ną szyb­kie­go bo­ga­ce­nia się, a rol­nic­two ro­zu­mo­wa­ne we­szło choć na ję­zyk w modę, – z tych po­wo­dów kto tyl­ko ma ka­pi­tał i chęć po­tro­ja­nia ma­jąt­ku w cią­gu ży­cia, niech szu­ka dóbr w Pod­la­siu i Lu­bel­skiem; wsze­la­ko bez pra­co­wi­to­ści, siły woli, wyż­sze­go po­glą­du, a punk­tu­al­no­ści w wy­ko­na­niu do­brze zro­bio­ne­go pla­nu, nie ma tam po co le­cieć, bo be­dzie tyl­ko pchał bie­dę po daw­ne­mu, jak się to tam prak­ty­ku­je od­wiecz­nie. Wra­ca­jąc z Sie­mie­nia na Lu­bar­tów i Lu­blin, wi­dzie­li­śmy całą dłu­gość Lu­bar­towsz­czy­zny ( włók np. 2,800) i oce­ni­li­śmy ja­kie to tu ro­bią in­te­res­sa, sa­mem kup­nem, nie mó­wiąc już o tem, co zro­bią pod­nie­sie­niem kul­tu­ry.

O sa­mym Lu­bli­nie du­żo­by opo­wia­dać, że jed­nak p. Mar­szłek ku­pi­łeś już Al­bum Lu­bel­skie, nie chcę mu psuć moją gry­zmo­łą lep­szej pew­no lek­tu­ry; to tyl­ko nad­mie­nię, że w Lu­bli­nie jesz­cze po sta­ro pol­sku żydy ob­ry­wa­ją poły go­ściom do skle­pu cią­gnąc, a li­chwią jak nig­dzie na świe­cie. Dro­ga z Lu­bli­na wszyst­ka do­brym kra­jem, wsze­la­ko aż do War­sza­wy kul­tu­ra li­cha; ta Wi­sła, to jak­by na­tu­ral­na gra­ni­ca ro­zu­mo­we­go prze­my­słu go­spo­dar­skie­go!

Na­tem koń­czę list mój pierw­szy ko­cha­ny Mar­szał­ku, a te­raz za­go­spo­da­ro­waw­szy się w ko­cha­nej War­szaw­ce – do­no­sić Ci będę nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Ba! bo i cóż też to dzie­je się w świe­cie i z mia­sta­mi i z ludź­mi! Da­li­bóg żeby nie tę­sk­no­ta za Mag­du­sią, by­ło­by mi i we­so­ło. Włó­czę się po ca­łych dniach, go­niąc za sę­dzia­mi, ad­wo­ka­ta­mi, wszę­dy ko­goś spo­tkam, zna­jo­mych peł­no, ga­wę­da nie­usta­ją­ca, a co dzień no­win­ki. Cze­kaj­że na nie ko­cha­ny Mar­szał­ku do przy­szłe­go li­stu, a ja ru­szam do te­atru na ope­rę – Hal­kę – bo prze­cież za sześć ru­bli od prze­kup­nia do­sta­łem bi­let do krze­sła. – A te­raz za­sy­łu­jąc p. Mar­szał­ko­wi i po­ło­wi­cy jego ukło­ny, zo­sta­ję przy­ja­cie­lem i słu­gą.

Jó­zef.

PS. Mój ko­cha­ny Mar­szał­ku, je­że­li­by tam w Zbo­ro­wie Pan Bóg po­bło­go­sła­wił na po­miot char­ci pro­szę mi zo­sta­wić, zwłasz­cza po Je­dyn­ce pie­ska i sucz­kę żół­tą, bia­ło­szyj­ną ko­niecz­nie; bo to ce­cha gniaz­da Bo­ja­now­skich char­tów, któ­re to jesz­cze przed Mi­strzem Ada­mem ści­ga­ły kota, aby mu dać pysz­ny ob­ra­zek do po­wie­ści: "Pan Ta­de­usz."

dnia 11 Stycz­nia 1858 r.LIST II

Wiel­moż­ny Mar­szał­ku Do­bro­dzie­ju!

Nie uwie­rzysz ja­kie to dziw­ne a miłe robi wra­że­nie – zo­ba­czyć swo­je pi­smo dru­ko­wa­ne, a do tego na raz je­den w kil­ku­ty­siącz­nych rę­kach! Gdy­by nie omył­ki w dru­ku, któ­rych nie­po­pra­wi­li dru­ka­rze, by­ła­by to dla mnie ni­czem nie za­chmu­rzo­na ra­dość, zo­stać au­to­rem. Zwy­czaj­nie, my chu­la­my w kar­na­wał, toć i te ka­nal­je fe­dersz­mu­ce co in­ne­go maja w rę­kach a co in­ne­go w gło­wie.

Wsze­la­ko gdy im obie­ca­łem przy­słać ze wsi oko­wi­ty ha­ny­żo­wej, po­łe­tek sło­ni­ny i le­gu­min Da pre­zent, obie­ca­li się po­pra­wić i nie­wy­sta­wiać na po­śmie­wi­sko uczci­we­go szlach­ci­ca. Ale mów­my o czem in­nem.

War­sza­wa Mo­cium Pa­nie zwiel­moż­nia­ła nad­zwy­czaj­nie. Ist­nie tak wy­glą­da jak na­sza zna­jo­ma pani Grze­go­rzo­wa w tym prze­pysz­nym kor­ne­cie z Pa­ry­ża, co jej zięć przy­wiózł, a wsze­la­ko włó­czą, się za nią ja­kieś ob­szar­ga­ne lon­ty! Na­wsta­wa­ło pa­ła­ców i do­mów pysz­nych co nie­mia­ra, oświe­co­no mia­sto ga­zem, spra­wio­no wo­do­cią­gi, urzą­dzo­no straż ognio­wą, zbu­do­wa­no zjazd do Wi­sły wspa­nia­ły; to bar­dzo wie­le i w krót­kim cza­sie. Wsze­la­ko po dzie­dziń­cach tych pa­ła­ców bło­ta i śmie­ci ob­fi­tość, na uli­cy śród nocy bar­dzo ła­two wpaść w dziu­rę lub nos omurz­de­fi­gu­ro­wać, bo­tak ja­sno; – w cy­ster­nach wody nie wi­dzę, try­tro­ny pali ja­kaś go­rącz­ka, kro­pli wody w ustach nie mają! A na uli­cach nie masz komu bło­ta na kup­ki ze­skro­bać i cała pu­blicz­ność po pas za­szar­ga­na! Żeby tez War­sza­wę trud­no być mia­ło wy­su­szyć – ha! to już nie wiem gdzie­by na świe­cie było su­cho! Tyle roz­licz­ne­go próż­niac­twa co tu­taj w mie­ście, a do mie­tły nie masz za­brać się komu i gród sto­łecz­ny za­flej­tu­szo­ny, tak iż po Stam­bu­le pierw­sze trzy­ma miej­sce, a kto wie czy nie o prym wal­czy! Je­że­li przed­tem bło­tem chcesz uciec do do­róż­ki, bar­dzo się omy­li­łeś gru­bo. Wdo­róż­ce go­rzej jak na uli­cy, bo oprócz bło­ta znaj­dziesz ob­fi­tość roz­licz­ne­go bru­du. W Ber­li­nie każ­dy pro­ce­der jest pod kon­tro­lą i ry­go­rem prze­pi­sów. Niech jeno do­roż­karz za­flej­tu­szy ka­ret­kę, albo ko­nia za­chu­dzi, już pew­no stra­cił kon­sens. Na­zwy­cza­jo­ny ma­ru­dzić po wszyst­kich ką­tach wio­sko­we­go go­spo­dar­stwa i tu­taj na bru­ku wiel­kie­go mia­sta chciał­bym się rzą­dzić jak sza­ra gęś, tak to z na­ło­gu! Toć i wczo­raj zła­pa­łem urwi­sa na uczyn­ku z ręką w cu­dzej kie­sze­ni. Ot i nowy kło­pot, a chodź do są­dów, a ze­zna­waj a świadcz. Ja­bym na wsi tak wy­kwint­nie uży­wa­jąc pra­wa zban­krn­to­wał w pół roku, bo cała lud­ność prze­nio­sła­by się do kry­mi­na­łu. Naj­le­piej to po na­sze­mu: "Po­trzy­maj­no go. " A po­tem do ro­bo­ty ka­nal­jo! Bo to ja głu­pi, paść urwi­sa chle­bem pu­blicz­nym w fe­stun­ku? Żeby do tego nic nie ro­bił! Oj ko­cha­ny mar­szał­ku, jak po­wró­cę na wieś, bę­dzie o czem ga­dać i ra­dzić na dłu­gie wie­czo­ry je­sien­ne: bo też ob­ser­wa­cyj na­zbie­ra się mas­są do prze­żu­wa­nia przy wiej­skim ko­min­ku. Go­spo­dar­ska na­tu­ra wszę­dzie chcia­ła­by ulep­szać i coś dźwi­gać. Ale co tu zna­czy człek par­ty­ku­lar­ny, choć­by miał oczu czwo­ro i rąk ze trzy pary! Mniej­sza tam zresz­tą o po­wierz­chow­ność, ale bio­rąc rze­czy z grun­tu, to nie­po­ję­te dla cze­go u nas wszyst­ko co ro­bie­my, to tak jak­by tym­cza­so­wo, jak­by na po­pa­sie. Weź­my na­przy­kład po­rów­na­nie dwóch fa­bryk ma­chin rol­ni­czych: tu­tej­szej war­szaw­skiej i po­znań­skiej, p. Hi­po­li­ta Ce­giel­skie­go. Fir­ma war­szaw­skiej fa­bry­ki zda­wa­ła­by się daw­no­ścią swo­ją im­po­no­wa­ći obie­cy­wać wie­le. Fir­ma Ce­giel­skie­go no­wiu­te­niecz­ka. Pierw­sza w środ­ku pol­skie­go kra­ju, w środ­ku po­trzeb, z naj­wyż­szą­ła­two­ścią od­by­tu, z ogrom­ne­mi ob­sta­lun­ka­mi – jak­że po­stę­pu­je? ter­mi­na jak do­trzy­mu­je? My to wie­my, ale jak­że ma le­piej do­trzy­mać kie­dy ona żad­ne­go in­dy­wi­du­um pra­cu­ją­ce­go w fa­bry­ce nie jest pew­na, czy jej do­pi­sze. Ku­pisz pa­ro­kon­ną mło­car­nię, a w mie­siąc le­d­wie ją czte­ry ko­nie ucią­gną. Ku­pisz mły­nek do kar­to­fli a nie dłu­go lud­ność masz za małą w po­dwó­rzu do cią­gnie­nia kół, a ileż to cza­su trze­ba do za­cie­ru! Płu­ga ani po­każ w zie­mi bez do­pa­so­wa­nia prak­tycz­ne­go. Pan Ce­giel­ski wziął su­mien­ność od Niem­ców; or­ga­ni­za­cja fa­bry­ki jego jak ze­ga­rek re­gu­ral­na, a ma­chi­ny ja­kież to wy­koń­czo­ne, usym­pli­fi­ko­wa­ne! Ele­gan­cją sta­no­wi pro­sto­ta, a cno­tę każ­dej ma­te­ma­tycz­ne wy­koń­cze­nie naj­drob­niejszch szcze­gó­łów! Cze­muż to u nas tak nic ro­bią? Ha! Bóg wie czem się to dzie­je, ale to wiem tyl­ko, że Ce­giel­ski dok­tór fi­lo­zo­fii, czło­wiek dys­tyn­go­wa­ny, kół­ka jed­ne­go nie wy­pu­ści z fa­bry­ki, któ­re­go­by nie obej­rzał; pa­lec wbi­ty w bro­nę pro­bu­je czy do­brze ob­sa­dzi­li. Su­mien­ność przedew­szyst­kiem i prze­je­cie się włoż­nym do­bro­wol­nie na sie­bie obo­wiąz­kiem! Trze­ba aż ko­chać swo­ją fa­bry­kę i obo­wią­zek, aby mieć i zy­ski i chwa­łę z praw­dzi­wej uży­tecz­no­ści dla kra­ju. Te­raz py­tam zkąd Ce­giel­skie­go ma­chi­ny z naj­wy­bor­niej szych ma­te­ry­ałów i taką su­mien­no­ścią zbu­do­wa­ne; – są tań­sze od war­szaw­skich, mimo cła i trans­por­tu dal­sze­go? To kwe­stya ta sama na każ­dem miej­scu w War­sza­wie. Ku­pisz cy­ga­ro kosz­tu­ją­ce za gra­ni­cą gro­szy pol. pięt­na­ście, tu pła­cisz czter­dzie­ści! My­dło kosz­tu­ją­ce w Ber­li­nie 6 sr. gr. tu pła­cisz pół ru­bla! Po­wóz kosz­tu­ją­cy w Wied­niu 400 ta­la­rów, tu pła­cisz 5000 zł. Sur­dut w Frank­fur­cie 15 ta­la­rów, tu kosz­tu­je 30 ru­bli! I ja­kiż na to zdzier­stwo spo­sób? Od­po­wia­da­ją ci: wol­no ku­pić lub nie ku­pić. Ale ja­kie też wy­kwint­ne ży­cie pro­wa­dzą kup­cy i fa­bry­kan­ci war­szaw­scy. Ra­dzi­wi­łom i San­gusz­kom trud­no o lożę do te­atru, bo w tej loży sie­dzą ci, co z Ra­dzi­wi­łów i San­gnusz­ków wsta­ją! Jed­ni uży­wa­ją ży­cia kosz­tem dru­gich a całe ku­piec­two i fa­bry­kan­ci sto­ją sil­ną fa­lan­gą zko­ali­zo­wa­nych, prze­ciw któ­rym nie znaj­dziesz pra­wa na zdzier­stwo. A prze­cież z cza­sem zna­leść się musi spo­sób! nie­po­dob­na, aby to pa­no­wa­nie ab­so­lut­ne mer­kan­ty­li prze­cią­gnąć się mia­ło na wie­ki.

Do cie­ka­wych ob­ser­wa­cyi mo­ich za­li­czyć mu­szę upa­dek szpic­ba­li­ków, kędy to mło­ko­sy na­sze trwo­ni­li nie­gdyś czas, zdol­no­ści i for­tu­ny. Prze­cież mi­nę­ła cho­ro­ba owa, któ­rą opła­ki­wał wszel­ki po­czci­wy czło­wiek. Były to owo­ce sie­wu li­te­ra­tu­ry sza­lo­nej fran­cuz­kiej; po Ta­jem­ni­cach Pa­ry­ża, Ży­dach tu­ła­czach, Mar­ci­nach pod­rzut­kach, spadł z nas wstyd boży. Spo­łe­czeń­stwo dys­tyn­go­wa­ne szu­ka­ło wra­żeń w plu­ga­wych ze­bra­niach. Zgro­za wspo­mnieć owe cza­sy, kie­dy mło­dzie­niec w stro­ju ba­lo­wym opusz­czał naj­dy­sty­go­wań­sze ze­bra­nia, aby do gniaz­da ro­zuz­da­nych na­mięt­no­ści po­bie­gnąć! I to we­szło w taką modę, że lu­dzie naj­le­piej wy­cho­wa­ni spę­dza­li noce całe na or­giach ogród­ko­wych! Dzi­siaj ani o tem usły­szysz; czło­wiek przy­odział się zno­wu uro­czy­stą sza­tą wsty­du, a drob­na garst­ka ma­ru­de­rów z tam­te­go cza­su już nie­mo­że po­dźwi­gnąć owe­go przed­się­bier­stwa, sta­wio­ne­go pod prę­gie­rzem ock­nię­tej ze snu pu­blicz­nej opi­nii. Ale z czem bie­da, ko­cha­ny Mar­szał­ku, to z szlach­tą na­szą, któ­ra tu za­glą­da je­den po dru­gim do War­sza­wy z po­ło­wi­mi i stad­kiem có­re­czek, po­świe­cić w sto­li­cy wy­piesz­czo­ne­mi wdzię­ka­mi w ci­szy ga­jów wiej­skich, i uło­wić zię­cia. Strasz­li­wie głu­cho w War­sza­wie. O ba­lach ani sły­chać, wie­czo­rów tań­cu­ją­cych mało, bale re­sur­so­we nie mogą się dźwi­gnąć, ma­ska­ra – dy pu­ste i bez dow­ci­pu, epu­ze­rów ze świe­cą szu­kać! Co dnia spo­tkasz ga­pią­cą się na uli­cy gro­mad­kę wie­śnia­czą przed wy­sta­wą skle­po­wą, któ­ra kusi jej­mość i jej­mo­ścian­ki do kup­na, prze­cież ucie­ka­ją z prze­stra­chu jak sta­do wró­bli, usły­szaw­szy ceny tych prze­py­chów iy­oń­skich i pa­ryz­kich. A u je­go­mo­ści jaka mina! Idzie kro­kiem po­wol­nym, roz­my­śla, mota na pal­cach ra­chun­ki oko­wi­ty i ziar­na, a tak oglą­da się – jak­by co chwi­ła chciał drap­nąć z War­sza­wy. Ale jej­mość i có­ru­nie trzy­ma­ją tat­kę za poły – "cze­kaj tat­ku! może jesz­cze w tę So­bo­tę do­pi­sze bal re­sur­so­wy, a pani Xa­we­ro­wa obie­ca­ła tań­cu­ją­cą her­ba­tę!" – Cze­ka bied­ne oj­czy­sko z to­wa­rem jesz­cze jed­ne­go tar­gu! Bo­daj­że cię nie­do­mo­go! wy­glą­da niby na pana a kró­lo­wać w domu nie umie. Wiel­cy pa­no­wie niech so­bie żyją na wiel­kim świe­cie, bo na to mają – ale po co ten dro­biazg szar­ga do­ro­bek krwa­wy po miej­skim bru­ku? Czy to już nie­do­pa­trzysz gdzie w po­wie­cie pra­co­wi­te­go z do­bre­go gniaz­da chłop­ca na zię­cia? A co wy­wio­zą po­czci­we dzie­wecz­ki z tego wiel­kie­go mia­sta? Ot opo­wiem ci mar­szał­ku jed­nę prób­kę. Pani sę­dzi­na X. zje­cha­ła też tu­taj na kil­ka nie­dziel z parą ślicz­nych go­łą­bek swo­ich. Z tych młod­sza, bru­net­ka, zda mi się że Jó­zia, ma po­dob­no ta­lent mu­zycz­ny. Cho­dzą tedy do te­atru na każ­dą ope­rę, na każ­dy kon­cert. Dwa razy sły­sza­ła pa­nią Viar­dot – nuż za­raz chwy­tać i pie­śni jej i me­to­dę! Spo­tkaw­szy się na wo­ty­wie w ka­pli­cy Lo­re­tań­skiej z sę­dziul­kiem, do­cią­gli­śmy na­bo­żeń­stwem aż do ka­no­nicz­nej go­dzi­ny, w któ­rej to szla­chec­ki żo­łą­dek przy­wykł do za­le­wa­nia ro­ba­ka. Po­szli­śmy tedy ra­zem na wó­decz­kę do po­czci­we­go na­sze­go Pryf­kie­go na Kra­kow­skiem Przed­mie­ściu, za­sta­ło się tam parę osób; za wód­ką i śle­dziem po­szła bu­tel­ka i cie­pła prze­ką­ska, tak prze­bar­ło­ży­li­śmy do go­dzi­ny czwar­tej, bo to ja­koś dzień był dżdży­sty i chłod­ny. – "Zaj­rzyj do mo­je­go stad­ka Cze­śni­ko­wi­czu, rze­cze sę­dzia!" A i za­sze­dłem. Da­lej­że ba­wić go­ścia pa­nien­ki! Ślicz­ne też to ża­busz­ki, ba i fi­glar­ne! Jó­zia nuż śpie­wać po ła­ci­nie czy po wło­sku, Bóg wie co wy­ma­wia, bo sar­na nic nie ro­zu­mie, ale krę­ci gar­dzioł­kiem jak szpak księ­dza Ga­weł­czy­ka, a bu­zią ma­new­ru­je tak, że raz pe­reł­ki zę­bów bły­sną, to zno­wu smo­czą uda­je pasz­czę, a cią­gnie tony po­tęż­ne, zda się że pier­si pęk­ną! Ha­ła­su co nie mia­ra, lecz ser­cu, choć roz­grza­ne­mu wi­nem, żad­nej ucie­chy! Miły Boże, jaka szko­da cza­su i na­kła­du! Na ar­tyst­kę to nie wyj­dzie, a po­czci­wej pio­sen­ki na­ro­do­wej za­śpie­wać nie umie. Nig­dy ja nie za­po­mnę te­ścia mo – jego ś… p. Stol­ni­ka. Kie­dy by­wa­ło trze­ba mu we­so­ło­ści, to so­bie huk­nie Kur­de­sza! a gdy zno­wu roz­rzew­nić się za­pra­gnie, woła wte­dy: "Hej dziew­czę­ta za­śpie­waj­cie co ojcu a do ser­ca!" – Sia­da­ła tedy do kla­wi­cym­ba­ła moja Mag­du­sia lub z an­giel­ską gi­ta­rę. Bal­bi­na, śpie­wa­ły pieśń Kar­piń­skie­go, lub dum­kę o Żół­kiew­skim. Ale otóż i pora do po­mó­wie­nia o mu­zy­ce. Co tu prze­ślicz­nych pie­śni Ko­mo­row­skie­go, Mo­niusz­ki – a jak mało ich dźwię­czy jesz­cze pod strze­cha­mi szla­chec­kie­mi!

P. Mo­niusz­ko z Wło­dzi­mie­rzem Wol­skim zbu­do­wa­li ope­rę "Hal­ka" pierw­szą w swo­im ro­dza­ju, bo ope­rę na­ro­do­we­mi dzwię­czą­cą uczu­cia­mi, na­ro­do­wem pro­wa­dzo­ną my­śle­niem. Do­ci­snąć się do te­atru było nie­po­dob­na; le­d­wie kas­sę otwo­rzą, a już w kwan­drans nie znaj­dziesz bi­le­tu! Sły­szę chwa­le­nia, sły­szę kry­ty­ki roz­licz­ne, cie­ka­wość bie­rze mię wiel­ka zo­ba­czyć. Jed­ne­go razu sły­sza­łem bra­cią szlach­tę tak pra­wią­cą o Hal­ce: "Mu­zy­ka bo ser­decz­na, do du­szy pły­nie. Ależ treść jaka? Oto szlach­ta opl­wa­na, bło­tem orzu­co­na, zbrod­nią na­pięt­no­wa. Kie­dy to pój­dzie za gra­ni­cę – cóż o nas po­wie­dzą?"

Je­że­li ta­kie ga­wę­dy usły­szysz Mar­szał­ku, po­ło­wicz­nie na­wet nie uwierz! Trze­ba wsłu­chać się.

wpa­trzeć i ro­zu­mem wejść w całą bu­do­wę. Szlach­cian­ki wło­skie­mi tre­la­mi wy­pę­dzi­ły z dwor­ków po­czci­we dźwię­ki tra­dy­cyj­nych pie­śni na­ro­do­wych. Gdzie szu­kać za­ro­dów tej har­mo­nii bo­żej tle­ją­cej w du­szy na­ro­du? Oca­la­ła jeno cha­ta wie­śnia­cza, gdzie przez eko­nom­ki i gar­de­ro­bia­ne nie­za­go­spo­da­ro­wa­ły się jesz­cze ja­kieś bied­ne ry­ba­ki et comp. Trze­ba tedy lud pro­sty wy­pro­wa­dzić na sce­nę z jego rzew­ną pro­sto­tą. Wiąż­że tu in­try­gę w po­wsze­dnim dniu pra­co­wi­te­go lud­ku, coby i dra­ma­tycz­ność mia­ła i oraz była dla me­lo­dji szkie­le­tem do osnu­cia na żywe pie­śni w prze­ślicz­ne cia­ło aniel­skiej har­mo­nii! Ja­nusz wi­sus zgrze­szył, ale gdy go raz dja­beł sku­si do złe­go, czy za­raz miał się oże­nić z Hal­ką? Toby i ope­ry nie­by­ło! Bied­na Hal­ka prze­ślicz­nie bo­le­je, aż słu­cha­czo­wi łzy same z oczu pły­ną. Ale czyż to ma pla­mić na­ród, że jej nie za­ślu­bił Ja­nusz po ta­kiej krzyw­dzie jak odar­cie że wsty­du dzie­wi­cze­go? Prze­pysz­ne zwy­cięz­two pie­śni na­boż­nej nad chę­cią ze­msty wiel­ką jast praw­dą; a gdy odar­te z na­dziei ser­ce wy­żyć nie może – topi się Hal­ka!

Tu grze­chu wie­le; – odzie­rać mo­dli­twę z wszech­mo­cy! od ze­msty po­szła do sa­mo­bój­stwa; jak­by Chry­stus od­ku­pi­ciel po­ło­wę tyl­ko ła­ski bo­żej przy­niósł na zie­mię od Ojca przed­wiecz­ne­go! Ale cho­ciaż w tym ob­raz­ku grze­chu tro­chę, jest praw­da ży­we­go świa­ta cał­ko­wi­ta. Dzie­cię na­tu­ry czę­sto tak zro­bi.

Ale nie­bój się Mar­szał­ku do­bro­dzie­ju ani o Hal­kę ani o swo­ją skó­rę. Chło­py na ope­rę nie­cho­dzą i nikt ci sto­do­ły nie pod­pa­li, a szla­chec­kie­go mło­ko­sa bo­leść Hal­ki do grun­tu wzru­szy i nie zro­bi krzyw­dy jej sio­strzy­com. A niech się też bra­cia szlach­ta od­zwy­cza­ją od tego głup­stwa, aże­by żyli jeno na wy­sta­wę dla cu­dzo­ziem­czy­zny, "a coto po­wie­dzą o nas Niem­cy, a co Fran­cu­zi!" Bądź­myż raz na tym świe­cie u sie­bie w domu! żyj­my i wy­ra­biaj­my się w so­bie i dla sie­bie przedew­szyst­kiem! Toć na­sze grze­chy są jesz­cze grze­cha­mi anio­łów w po­rów­na­niu z szpet­no­ścią ogrom­ne­go plu­ga­stwa Eu­ro­py za­chod­niej, gdzie spo­łe­czeń­stwo na schył­ku. Wy­bij­cież so­bie z gło­wy ko­kie­to­wa­nie kel­ne­rów i poń­czosz­ni­ków nie­miec­kich pa­no­wie bra­cia, bo w domu dużo ro­bo­ty, któ­rej oni nam nie uła­twią. Ja bym się ra­czej in­ne­go lę­kał wsty­du za na­ród nasz na ob­czyź­nie. Oto ze­szłe­go lata po­wle­kło się bez celu za gra­ni­cę ze sześć ty­się­cy szlach­ty, zo­sta­wi­li tam ze dwa­dzie­ścia mi­lio­nów go­to­wi­zny zato przy­wieź­li tro­chę gał­gan­ków i tro­chę wspo­mnień, ale co wspo­mi­na­ją? Nie­miec­kie bety po ho­te­lach, melsz­paj­zy, kon­cer­ta po – pro­me­na­dach i zie­wa­nie swo­je gdy roz­pa­mię­taw­szy prze­ko­na­li się jeno o tem że w Eu­ro­pie wszyst­kie mia­sta mu­ro­wa­ne! Ja­kąż dro­gą wró­cą do kra­ju te mi­lio­ny? Rób­cie tak jesz­cze la­tek parę a bę­dzie­cie za­miast bu­tów no­si­li łap­cie ple­cio­ne z ła­bu­zia a cho­dzi­li w fla­ne­li na świę­to, w dre­li­chu na co­dzień! Z tego śmie­ją się niem­cy i mó­wią so­bie do ucha: – "O głu­pie te pol­skie gra­fy jak sto­ło­we nogi! my wzdy­cha­my jak do El­do­ra­do do ich zie­mi, a oni tu przy­cho­dzą, by nas opa­trzyć na dro­gę do po­cho­du ku wscho­do­wi, zo­sta­wia­jąc nam cale swo­je mie­nie!" Dla­te­go to ażio na na­sze pie­nią­dze 17 pro­cent; ta­kie­go urą­go­wi­ska lę­kaj­my się pa­no­wie bra­cia, ale nie zgor­sze­nia Hal­ką!

Ależ mój Mar­szał­ku roz­pi­sa­łem się z ka­za­nia­mi kie­dy ty cze­kasz no­win. Cóż tu za no­wi­ny? – oto kry­zys fi­nan­so­we, oko­wi­ta nie idzie w górę, zbo­że mało co sko­czy­ło, za­wsze ceny już lep­sze; ale trzy­maj się każ­dy jak może, wy­pchnie się pro­dukt z cza­sem le­piej, są wi­do­ki. Póki li­che ceny nie do­nio­sę, niech tyl­ko sko­czą na­pi­szę za­raz.

Trzy­maj się tedy Mar­szał­ku, bo cho­ciaż żół­wim kro­kiem ale doj­dzie wszyst­ko lep­szej ceny! A te­raz nim się co uzbie­ra do pi­sa­nia, od­pocz­nę, my­śląc o was wszyst­kich ko­cha­ni bra­cia. Nie­chaj jeno po­myśl­ność w skok do­nio­sę, bru­dów nie­do – wie­cie się ode­mnie, zo­sta­wię plu­ga­swo komu in­ne­mu do trzę­sie­nia. Ści­skam cię ko­cha­ny Mar­szał­ku, Jej­mość pani do stó­pek się ście­lę.

Jó­zef.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: