Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Listy z podróży Antoniego Edwarda Odyńca. Tom 1-2: (z Warszawy do Rzymu). - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Listy z podróży Antoniego Edwarda Odyńca. Tom 1-2: (z Warszawy do Rzymu). - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 855 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LI­STY Z PO­DRÓ­ŻY

An­to­nie­go Edwar­da

Odyń­ca.

(z war­sza­wy do rzy­mu).

Tom I

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1875.

Дозволено Цензурою

Варшава 18 Сентября 1874.

Druk J.Ber­ge­ra,

War­sza­wa, ul. Da­ni­ło­wi­czow­ska" Nr 619.

PANI

Ale­xan­drze z Cho­me­tom­skich

BOR­KOW­SKIEJ.

Pani by­łaś pierw­szą po­bud­ką do ogło­sze­nia tych li­stów, w pi­śmie wy­da­wa­nem przez Pa­nią. Po­świę­ca­jąc je Pani w tem osob­nóm wy­da­niu, chciał­bym tyl­ko po­łą­czyć Jej imię, z imio­na­mi tych naj­bliż­szych przy­ja­ciół mo­jej mło­do­ści, do któ­rych je i o któ­rych pi­sa­łem; a ra­zem zło­żyć Pani hołd wdzięcz­no­ści za przy­jaźń, któ­ra mi za­chód dni mo­ich osła­dza.

Z USZA­NO­WA­NIEM I PRZY­JAŹ­NIĄA.

E. Ody­niec.

1875. Lu­te­go 26.

WAR­SZA­WA.LIST DO RE­DAK­TOR­KI "KRO­NI­KI RO­DZIN­NEJ".

Zna­łem za mło­du świa­tłe­go i uczo­ne­go czło­wie­ka, p… pół­kow­ni­ka P., wy­cho­wań­ca nie­gdyś szko­ły ka­de­tów, ko­le­gę i przy­ja­cie­la Niem­ce­wi­cza, któ­ry całą swą mło­dość prze­pę­dził w wiel­kim świe­cie war­szaw­skim, w naj­wyż­szych to­wa­rzy­skich i li­te­rac­kich ko­łach. Lu­bił on i umiał z nie­po­spo­li­tym ta­len­tem i dow­ci­pem opo­wia­dać mnó­stwo cie­ka­wych i za­baw­nych aneg­dot o dwo­rze Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, i o ów­cze­snym spo­łe­czeń­stwie war­szaw­skiem; ale za­uwa­ża­łem z wiel­kiem po­dzi­wie­niem, że nie tyl­ko uni­kał sta­ran­nie wszel­kich po­waż­nych wspo­mnień o zna­ko­mi­tych wy­pad­kach i lu­dziach, lecz na­wet za­py­ty­wa­ny o to od­po­wia­dał za­zwy­czaj krót­ko, su­cho i z wi­docz­ną nie­chę­cią. Nie umia­łem od­gad­nąć przy­czy­ny, aż on mi sam do­pie­ro, za bliż­szem po­zna­niem się na wsi, wy­tłó­ma­czył ją mó­wiąc: "Wspo­mnie­nia są ostat­nim skar­bem i świę­to­ścia­mi sta­ro­ści, tem droż­sze, im się do­ty­czą rze­czy i lu­dzi bliż­szych ser­cu na­sze­mu. Po­nie­wie­rać się nie­mi nie go­dzi. Gdy opo­wia­dam rze­czy bła­ho i obce dla mnie, ni­niej­sza o to, czy mnie kto słu­cha. Ale wła­śnie wte­dy słu­cha­ją. Jed­ni dla tego, że im bła­hość naj­le­piej do sma­ku;, dru­dzy, że po­sły­szaw­szy ja­kąś aneg­do­tę, mogą ją sami po­tom przed in­ny­mi po­wta­rzać. Ale spro­buj mó­wić o so­bie – po­czu­jesz za­raz, że to ni­ko­go nie ob­cho­dzi, lub że ci ro­bią ła­skę słu­cha­jąc. Za­cznij mó­wić do­brze o dru­gich – a bądź pew­ny, że znu­dzisz słu­cha­czy. Je­że­li zaś ci dru­dzy byli two­imi przy­ja­ciół­mi, to­wa­rzy­sza­mi two­jej mło­do­ści, a po­tem, skut­kiem cnót swych i za­sług, sta­li się ludź­mi sław­ny­mi, i po śmier­ci, dla na­stęp­nych po­ko­leń, są, już tyl­ko jak­by ty­pa­mi cno­ty, za­słu­gi i sła­wy: – o! wte­dy, mój przy­ja­cie­lu, milcz o nich przed dru­gi­mi jak ścia­na, je­śli się nie chcesz na­ra­zić na naj­do­tkliw­sze upo­ko­rze­nie we­wnętrz­ne, lub na naj­obraź­liw­sze po­są­dze­nie mo­ral­ne. Jed­ni bo­wiem, aby ci od­jąć co im się być zda­je za­le­tą, okrzyk­ną cię na­tych­miast że się prze­chwa­lasz i kła­miesz; dru­gim na­praw­dę nie może się w gło­wie po­mie­ścić, jak­bym ja mógł na­przy­kład obia­do­wać i śmiać się z Kra­sic­kim, grać w war­ca­by z Na­ru­sze­wi­czem albo w fa­ra­ona z Trem­bec­kim, pić wino i tań­co­wać z Wę­gier­skim, lub ze sław­ny­mi dziś współ­ucz­nia­mi mo­imi ko­le­żeń­skie fi­gle wy­pra­wiać. A cóż do­pie­ro, gdy­by z tych opo­wia­dań mo­ich moż­na było wy­cią­gnąć ten wnio­sek, • że mnie ci lu­dzie lu­bi­li, albo byli przy­ja­ciół­mi mo­imi! Dość już tego, abym dla mło­dych zwłasz­cza słu­cha­czów, stał się przed­mio­tem za­ocz­nych przy­najm­niej żar­tów, albo sar­ka­stycz­nych przy­cin­ków, na któ­re choć­bym nie zwa­żał, ale na­ra­żać się na nie nie lu­bię, i nie wi­dzę żad­nej po­trze­by. " –

Wy­zna­ję, że sły­sząc kie­dyś te sło­wa, kła­dłem je, jak zwy­kle mło­dzi, na karb uprze­dzeń i gde­rac­twa siedm­dzie­się­cio­let­nie­go już na­ów­czas sta­rusz­ka; a lubo sam sta­rze­jąc, prze­ko­na­łem się nie­raz (jak to tak­że zwy­kle się zda­rza), że sta­ru­szek miał słusz­ność: nie mniej prze­to czę­sto ża­łu­ję, że go nie zdo­ła­łem na­kło­nić, aby to, co mi o tych i tym po­dob­nych lu­dziach nie­raz po ca­łych go­dzi­nach na czte­ry oczy opo­wia­dał, zo­sta­wił przy­najm­niej na pi­śmie dla tych, coby go z rów­nem za­ję­ciem i uczu­ciem czy­ta­li, jak ja opo­wia­da­ją­ce­go słu­cha­łem. "Je­że­li spo­tkasz ta­kich – od­po­wia­dał mi na to – to sam so­bie po­wta­rzaj albo pisz dla nich coś sły­szał; ja ani już ich szu­kać, ani pal­ców dla nich czer­nić nie będę". –

Gorz­ko nie­raz wy­rzu­cam sam so­bie, żem tego w swo­im cza­sie nie uczy­nił, nim sły­sza­ne szcze­gó­ły tak się w pa­mię­ci mo­jej po­mą­ci­ły albo za­tar­ły, że już po­zo­sta­łych w niej na­wet w żad­ną ca­łość zwią­zać nie mo­głem. Ale wła­śnie ta oko­licz­ność dała mi po­czuć ży­wiej brak, a oraz i przy­czy­nę bra­ku po­dob­nych szcze­gó­łów w li­te­ra­tu­rze na­szej; to jest brak wia­do­mo­ści o oso­bi­stem i to­wa­rzy­skiem ży­ciu naj­sław­niej­szych pi­sa­rzy na­szych z epok prze­szłych, któ­rych spół­cze­śni czy przez le­ni­stwo, czy przez oba­wę są­dów ludz­kich, spi­sać nie chcie­li; pod­czas kie­dy we wszyst­kich li­te­ra­tu­rach in­nych, aneg­do­tycz­na hi­sto­rya au­to­rów tak ob­szer­ne i waż­ne zaj­mu­je miej­sce, a dla ce­nią­cych ich dzie­ła, w ob­cych na­wet kra­jach tak wie­le ma zwy­kle po­wa­bu.

Ja­koż uty­ski­wa­nia na to sta­ją się co­raz po­wszech­niej­sze; i już przed laty ś… p. Mi­chał Gra­bow­ski wzy­wał usil­nie wszyst­kich li­te­ra­tów, aże­by, je­śli me chcą użyć ich sami, udzie­la­li mu ma­te­ry­ałów "do hi­sto­ryi aneg­do­tycz­nej na­szej li­te­ra­tu­ry, to jest do ob­ra­zu nie sa­mych tyl­ko dzieł, lecz ogól­ne­go ży­cia na­sze­go umy­sło­we­go, a więc ko­te­ryi li­te­rac­kich lub po­je­dyn­czych lu­dzi, któ­rzy, w róż­nych cza­sach i w róż­nych miej­scach, po­ma­ga­li do ru­chu li­te­rac­kie­go, wpły­wa­li nań, lub tyl­ko wy­sta­wie­ni nań byli". – On sam, na pierw­szy po­czą­tek, skre­ślił i przy­słał mi kie­dyś krót­ką au­to­bio­gra­fią wła­sną, aby mie do wy­wza­jem­nie­nia się za­chę­cić. Po zgo­nie jego, przed parą laty, po­da­łem ją do dru­ku wła­śnie przez ręce Pani; i gdy Pani, w no­wem swem pi­śmie, otwie­rasz miej­sce dla po­dob­nych wspo­mnień, a we­zwa­nie ś… p. Gra­bow­skie­go po­na­wiasz: sta­rać się będę z mej stro­ny, aby, o ile moż­no­ści, za­dość temu uczy­nić.

Tym­cza­sem od­da­ję do roz­po­rzą­dze­nia Pani li­sty moje z po­dró­ży nie­gdyś od­by­tej, pi­sa­ne do dwóch mo­ich przy­ja­ciół: Jul­ja­na Kor­sa­ka i Igna­ce­go Chodź­ki; któ­re po zgo­nie ich obu do rąk mo­ich wró­ci­ły, a któ­rych ogło­sze­nie ju­żem był nie­gdyś przed­tem za­po­wie­dział. List zaś ni­niej­szy racz Pani umie­ścić, jako wstęp i przed­mo­wę do nich.

A. E. Ody­niec.

1 Grud­nia 186" r. War­sza­wa.LI­STY Z PO­DRÓ­ŻY I DO JUL­JA­NA KOR­SA­KA.

Brześć Li­tew­ski, 22 Kwiet­nia (4 Maja) 1829.

Zdzi­wisz się od­bie­ra­jąc list ode­mnie z Brze­ścia. Ja sam dzi­wię się, że tu je­stem. A je­stem tyl­ko prze­jaz­dem; a jadę do Pe­ters­bur­ga! Wczo­raj rano ani mi śni­ło się o tem. Czy­ta­łem so­bie naj­spo­koj­niej Si­smon­de­go "La Lit­téra­tu­re du Midi", kie­dy wszedł nasz ko­cha­ny Eu­sta­cy (1), gość rów­nie miły jak nie­spo­dzie­wa­ny. "Zkąd? do­kąd?" – ma­sie ro­zu­mieć pierw­sze za­py­ta­nie. – "Przy­je­cha­łem wczo­raj z Ber­li­na, a dziś do Pe­ters­bur­ga wy­jeż­dżam!" – "Szczę­śli­wy! oba­czysz się z Ada­mem. " – "A no! to sia­daj ze mną! Jadę w in­te­re­sie Xią­żąt Ra­dzi­wił­łów; mam po­wóz ob­szer­ny; za­wio­zę cię bez kosz­tu i od­wio­zę do Wil­na. " –

–- (1) Eu­sta­chy Ja­nusz­kie­wicz.

Jak w "Je­ro­zo­li­mie Wy­zwo­lo­nej" Eu­sta­cy Tas­sa na wi­dok Ar­mi­dy:

"Za­chwy­cił za­raz ognia, jako chwy­ta

Pło­mie­nia sło­ma bliz­ko po­ło­żo­na;

tak na te sło­wa Eu­sta­ce­go na­sze­go za­pa­li­ło mi się w gło­wie i w ser­cu, i tak się grac­ko uwi­ną­łem z pasz­por­tem i in­ne­mi przy­bo­ra­mi do dro­gi, że jużo dzie­sią­tej wie­czo­rem:

Za­grzmia­ła trąb­ka – jak echem grzmo­tu

Domy się trzę­są, od kół ło­sko­tu;

Tęt­ni most głu­cho – my pę­dzim śmia­ło,

Aż nie­bo w nur­tach Wi­śla­nych drża­ło.

Skrzy­pi żwir szos­se – i mil dwa­dzie­ścia

Prze­mkły jak jed­na – i pi­szę z Brze­ścia.

Je­śli zaś w Pe­ters­bur­gu od­bio­rę od­po­wiedź twą po­ste re­stan­te, to obie­cu­ję ci za­raz z nad Newy za­cząć uisz­czać obiet­ni­cę, daną ci w obec Wi­sły na wy­ży­nach Par­chat­ki (w Pu­ła­wach), pi­sa­nia w li­stach do cie­bie dy­ary­uszu wszel­kiej mo­jej po­dró­ży, któ­rą wiesz, że mi prze­po­wied­nia ro­ku­je. Ste­fan (1) wie­rzy jej rów­nie ze mną; Pan Jo­achim (2) śmie­je się z niej i ze mnie; a ja ufam w nią wię­cej niż kie­dy, wi­dząc jak się po­dróż dzi­siej­sza nie­spo­dzia­nie zło­ży­ła. Ale bę­dzie, jak bę­dzie! – Tym­cza­sem sły­szę już dzwo­nek za­miast trąb­ki, i Eu­sta­cy­usz woła aby koń­czyć. Bądź więc zdrów! pisz po­ste re­stan­te, a bę­dziesz miał od­po­wiedź i dy­ary­usz. Czy cie­ka­wy? – oba­czy­my.

–- (1) Wi­twic­ki.

(2) Le­le­wel.II. DO TE­GÓŻ

St. Pe­ters­burg, 5 (17) Maja 1829.

Li­stu two­je­go po­ste re­stan­te nie ma; ale że jesz­cze być nie mogł, a pew­ny je­stem że bę­dzie, za­czy­nam za­tem swo­je, nie cze­ka­jąc na nie­go.

Za­le­d­wie d. 1 (13) Maja, (bo­śmy się za­trzy­my­wa­li po dro­dze u mat­ki Eu­sta­che­go), o godz. 9 wie­czo­rem sta­nę­li­śmy w gro­dzie Pio­tra, przed pa­ła­cem xię­cia Wit­t­gen­ste­ina, i pierw­szą, oso­bą, któ­rą­śmy wcho­dząc na próg sie­ni spo­tka­li, była sama Xięż­na Ste­fa­nia(1), scho­dzą­ca wła­śnie ze wscho­dów, w ca­łym bla­sku ba­lo­we­go stro­ju i wdzię­ków, ma­ją­ca gdzieś je­chać na wie­czór. Je­że­li taką była Bar­ba­ra Ra­dzi­wił­łów­na, to nie dziw, że się w niej kró­le­wic za­ko­chał. – Na to­wa­rzy­sza mo­je­go cze­ka­ło już miesz­ka­nie przy­go­to­wa­ne dla nie­go w pa­ła­cu; ja, za­braw­szy moje ma­nat­ki, po­je­cha­łem do miesz­ka­nia Ada­ma. Nie za­sta­łem ani jego, ani pana Fran­cisz­ka(2); ale po­czci­wy Ni­ki­for uwie­rzył mi na sło­wo, że będę po­żą­da­nym go­ściem; otwo­rzył drzwi i uczę­sto­wał her­ba­tą. – Nie spo­dzie­waj się abym ci opi­sy­wał wra­że­nia i uczu­cia moje; je­śli współ- – (1) Cór­ka xię­cia Do­mi­ni­ka Ra­dzi­wił­ła, wy­da­na za x. Wit­t­gen­ste­ina, w któ­re­go dom wnio­sła wszyst­kie do­bra nie­ordy­nac­kie Ra­dzi­wił­łów nie­świez­kich.

(2) Ma­lew­skie­go czu­jesz, to je sam od­gad­niesz; sen­ty­men­ta­li­zo­wać nie będę,.

Przed ty­go­dniem ubie­gło wła­śnie pół pię­ta roku, jak go po raz ostat­ni, wraz z tobą, wy­jeż­dża­ją­ce­go z Wil­na wi­dzia­łem. Myśl, że go lada chwi­la wcho­dzą­ce­go oba­czę, trzy­ma­ła mnie w obu­dze­niu po­mi­mo bez­sen­nej nocy po­przed­niej i znu­że­nia po­dró­ży. Przej­rza­łem wszyst­kie sprzę­ty i sprzę­ci­ki; ale oprócz krze­siw­ka fa­bry­ki wi­leń­skiej, któ­re mu da­łem na pa­miąt­kę, na sa­mym już z Wil­na wy­jeź­dzie, nic zna­jo­me­go daw­niej nie zna­la­złem. Na­ko­niec, jak ów Daf­nis w sie­lan­ce, "przy­le­głem" na łóż­ku jego, i "znu­że­nia w śnie swo­bod­nym za­by­łem". – Obu­dzi­łem się pod po­ca­ło­wa­nia­mi, i pierw­szy wi­dok, któ­ry oczy moje ude­rzył, był to ja­skra­wo-czer­wo­na­wy ko­lor hisz­pań­skie­go płasz­cza, w któ­rym On stał po­chy­lo­ny na­de­mną, od­bi­ja­ją­cy blask świe­cy, któ­rą Ni­ki­for trzy­mał nad moją gło­wą, dla po­ka­za­nia, "ka­koj to ba­ry­ri" tak po­ufa­le roz­go­ścił się w domu. – Adam wy­glą­da prze­ślicz­nie; we­so­ły i oży­wio­ny. Wzrok nie­gdyś po­sęp­ny i mgła wy, błysz­czy i pro­mie­nie­je jak bry­lant. Pan Fran­ci­szek też zdrów i we­sół. – Słoń­ce wscho­dzi­ło, kie­dy­śmy po raz ostat­ni po­wie­dzie­li wza­jem "do­bra­noc''; ja z do­dat­kiem cy­ta­cyi so­ne­tu, za co Adam po­gro­ził mi pal­cem. Wkrót­ce zno­wu obu­dził nas Oleś(1), do któ­re­go Adam słów parę przed po­ło­że­niem się na­pi­sał, a Ni­ki­for od­niósł je wy­szedł­szy do mia­sta.

–- (1) Ale­xan­der Chodź­ko.

Na Ole­siu znać tak­że, że mu kli­mat pół­noc­ny nie szko­dzi. – Po her­ba­cie, pan Fran­ci­szek po­szedł do bió­ra, my zaś zo­sta­li­śmy ga­wę­dząc i pa­ląc cy­ga­ro. No­ta­be­ne, Adam nie bro­ni już go nam pa­lić, jak daw­niej, uzna­jąc prze­cież, że­śmy już nie "im­ber­by".

Ale tu mu­sze cof­nąć się do Miń­ska, abyś zro­zu­miał co da­lej na­stą­pi. Otoż w Miń­sku spo­tka­li­śmy się w trak­ty­er­ni z ja­dą­cym tak­że do Pe­ters­bur­ga Wło­chem, hra­bią Ca­mil­lo Grit­ti, z We­ne­cyi, któ­re­go obro­niw­szy od nie­spra­wie­dli­we­go zdzier­stwa go­spo­da­rza, zjed­na­li­śmy przez to so­bie bliż­szą jego zna­jo­mość i wdzięcz­ność, tak, że pod wzglę­dem roz­płat na sta­cy­ach i w obe­rżach, zdał się cał­kiem na na­szą opie­kę. W po­dró­ży, mię­dzy in­ne­mi, opo­wia­dał nam mnó­stwo szcze­gó­łów o świet­nem nie­gdyś przy­ję­ciu i owa­cy­ach, któ­re naj­zna­ko­mit­sza mło­dzież w Me­dy­ola­nie i We­ne­cyi wy­pra­wia­ła dla po­dró­żu­ją­cej po Wło­szech pani Ma­ryi Szy­ma­now­skiej, tak na cześć jej ta­len­tu, jak wdzię­ków. Szcze­gó­ły te opo­wia­da­łem wła­śnie Ada­mo­wi, kie­dy mu przy­szła myśl pu­sta zmi­sty­fi­ko­wa­nia pani Szy­ma­now­skiej, któ­rej na­przód chciał mię przed­sta­wić. Pi­sze więc i po­sy­ła przez Ole­sia kart­kę, że przy­je­chał do Pe­ters­bur­ga po­le­co­ny mxi z War­sza­wy przez Wa­le­ry­ana Kra­siń­skie­go i prze­zem­nie, Hisz­pan, Don Alon­zo Tru­chil­lo y Astor­gas y Bu­ban­tes, któ­ry jest przy­ja­cie­lem pana hr. Ca­mil­lo Grit­ti, ma dla niej od nie­go ukło­ny, i prze­to ży­czy ją po­znać. Oleś miał za­po­wie­dzieć, że go Adam przy­pro­wa­dzi nie­zwłocz­nie; a była to już go­dzi­na je­de­na­sta. Nie prze­wi­dzie­li­śmy, że p. Fran­ci­szek idąc do bió­ra, cho­ciaż to wca­le nie było po dro­dze, wstą­pi jed­nak­że do pani Szy­ma­now­skiej', niby dla po­wie­dze­nia o mo­jem przy­by­ciu, a w rze­czy sa­mej za­pew­ne dla od­da­nia przy tej zręcz­no­ści dzień do­bry pan­nie He­le­nie. Za­mie­rzo­na wiec przez nas mi­sty­fi­ka­cya chy­bi­ła swo­je­go celu; ale na­to­miast pani Szy­ma­now­ska po­sta­no­wi­ła za­żar­to­wać na­wza­jem, przyj­mu­jąc mię jak rze­czy­wi­ste­go Hisz­pa­na. Oleś, czy dał się wcią­gnąć do kom­ple­tu, czy, jak po­wia­da, za­trzy­ma­ny gwał­tem przez pa­nien­ki, na spo­tka­nie na­sze wyjść nie mógł; do­syć, że­śmy nie wie­dzie­li o ni­czem. Adam tym­cza­sem, za­wią­zaw­szy mi sam chust­kę, jak mó­wił, po eu­ro­pej­sku, (bo ją do­tąd po wi­leń­sku no­si­łem), da­wał mi w dro­dze roz­ma­ite prze­stro­gi, i uczył jak mam z hisz­pań­ska po fran­cuz­ku wy­ma­wiać. Pani Szy­ma­now­ska przy­ję­ła nas z jak naj­więk­szą po­wa­gą; Adam też nie­mniej po­waż­nie i se­ryo wy­de­kla­mo­wał całe moje hisz­pań­skie na­zwi­sko. Pa­nien­ki tyl­ko z Ole­siem, po­wi­taw­szy nas bar­dzo grzecz­nie zda­le­ka, szep­ta­ły i chy­cho­ta­ły pod oknem. Za­czą­łem opo­wia­dać o panu Grit­ti, i tyle róż­nych przy­to­czy­łem szcze­gó­łów, że była chwi­la, w któ­rej pani S., jak sama po­tem wy­zna­ła, uwie­rzy­ła rze­czy­wi­ście w Hisz­pa­na, a oznaj­mie­nie p. Fran­cisz­ka wzię­ła za mi­sty­fi­ka­cya z jego stro­ny. Nie dłu­go jed­nak to trwa­ło; bo wnet prze­cho­dząc do War­sza­wy, za­czę­ła mię py­tać o mnie sa­mym, i z tak wi­docz­ną prze­sa­dą sze­rzyć się z po­chwa­ła­mi mo­je­mi, że mie tem skon­fun­do­wa­ła zu­peł­nie. Na za­py­ta­nie więc: czy ani sło­wa nie na­uczy­łem się w War­sza­wie po pol­sku? od­po­wie­dzia­łem prze­pro­sze­niem za żart, któ­re­go, ma się ro­zu­mieć, całą od­po­wie­dzial­ność na Ada­ma zło­ży­łem. Poj­miesz więc ła­two ton no­we­go po­wi­ta­nia i dal­szej roz­mo­wy. Pa­nien­ki mó­wi­ły ze mną, jak z Hisz­pa­nem. Pan­na Ce­li­na prze­ślicz­na; z oczu i z cery praw­dzi­wie do Hisz­pan­ki po­dob­na. Pan­na He­le­na mniej' pięk­na, ale peł­na ży­cia, do­bro­ci i we­so­łe­go dow­ci­pu. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach roz­mo­wy, Oleś za­pro­po­no­wał pa­nien­kom zwy­kłą wi­dać mię­dzy nie­mi grę w pił­kę, do któ­rej i ja się wku­pi­łem. Adam zo­stał w sa­lo­nie z pa­nią S. i z jej sio­strą, pan­ną Ju­lią Wo­łow­ską, ociem­nia­łą na wzro­ku, ale świa­tłą i miłą oso­bą. My gra­li­śmy w kasz­ką w dru­gim przy­le­głym po­ko­ju; lecz że pił­ka była na­zbyt koź­li­sta, a ktoś ją ło­wiąc nie­zbyt zgrab­nie po­trą­cił, (bo kto? nikt się nie przy­znał), tra­fił się fa­tal­ny przy­pa­dek: to jest, że ude­rzy­ła w okno, i z brzę­kiem wy­biw­szy szy­bę, wy­le­cia­ła precz na uli­cę. Pan­na He­le­na ude­rzy­ła w dło­nie; pan­na Ce­li­na za­szła się od śmie­chu i rzu­ci­ła się na ka­na­pę. Ale wtem zmie­ni­ła się sce­na. Pani S. na brzęk szy­by wy­bie­gła szyb­ko z sa­lo­nu, a oba­czyw­szy co się sta­ło, da­lej­że z po­wa­gą mat­czy­ną upo­mi­nać skon­fun­do­wa­ne pa­nien­ki. Pan­na Ce­li­na po­rwa­ła się z ka­na­py, i sta­ła nie­ru­cho­mie ze spusz­czo­ne­mi oczy­ma; pan­na He­le­na ob­la­ła się ru­mień­cem. Wten­czas ja, po­cią­gnąw­szy Ole­sia za rękę, przy­klą­kłem ra­zem z nim i za­wo­ła­łem: "Po­zwól nam pani za te pa­nie od­klę­czeć!" – Przy­bra­na su­ro­wość mat­ki pierzch­nę­ła przed we­so­łym uśmie­chem, a uśmiech ten był ha­słem dla obu pa­nie­nek, że zno­wu śmie­jąc się gło­śno, jed­na rzu­ci­ła się na szy­ję mat­ce, dru­ga ręce jej ca­ło­wa­ła.

Z ko­lei i my, jako współ­wi­no­wąj­cy, przy­stą­pi­li­śmy też do prze­pro­sin, i po­mi­mo in­sty­go­wa­nia na nas sto­ją­ce­go w pro­gu Ada­ma, an­me­stya była po­wszech­ną, a ma­cie­rzyń­ski uścisk pani Szy­ma­now­skiej, przy­ło­żył jak­by pie­częć do tej szcze­gól­nej pierw­szej zna­jo­mo­ści, po któ­rej je­ste­śmy już dzi­siaj, jak­by­śmy się od dzie­się­ciu lat zna­li.

Dru­gą, po pani Szy­ma­now­skiej oso­bą, z któ­rą Adam chciał mię za­raz za­po­znać, i te­goż dnia po po­łu­dniu za­po­znał, jest pan Jó­zef Olesz­kie­wicz, ma­larz. Wi­dzę ze wszyst­kie­go, że ten czło­wiek ma wiel­ki wpływ na Ada­ma, któ­ry opo­wia­dał mi o nim mnó­stwo szcze­gó­łów, na po­zór żar­to­bli­wie, jako o ory­gi­na­le, ale z tych sa­mych opo­wia­dań wi­dać, jak go głę­bo­ko sza­nu­je i ko­cha, i jak pew­ny jest uczuć wza­jem­nych. Owóż stresz­cza­jąc to, co o nim sły­sza­łem: pan Jó­zef Olesz­kie­wicz, zna­ko­mi­ty ar­ty­sta, ro­dem z pro­win­cyi na­szej, od wie­lu lat sta­le w Pe­ters­bur­gu osia­dły, jest naj­eno­tliw­szy, naj­bo­go­boj­niej­szy czło­wiek, i jak go tu na­zy­wa­ją "Mi­styk", to jest, wie­rzą­cy nie tyl­ko w do­gma­ta, ale w żywą za­wsze i wszę­dzie obec­ność Boga; w Jego wolę i roz­rzą­dze­nie we wszyst­kiem; w cią­gle i nad wszyst­ki­mi czu­wa­ją­cą Opatrz­ność, i na­ko­niec w ta­jem­ni­czy świat du­cha, prze­waż­nie choć nie­wi­do­mie wpły­wa­ją­cy na lu­dzi. Usta­wicz­ne przy­tem czy­ta­nie Bi­blii na­da­je my­ślom i wy­obraź­ni jego swe­den­bor­gicz­ny, jak mówi Adam, na­strój i kie­ru­nek, tak, że na­wet jak Swe­den­borg prze­wi­du­je nie­kie­dy przy­szłość i wie­le rze­czy traf­nie prze­po­wie­dział. W prze­po­wied­nie się jed­nak nie wda­je, i owszem pod tym wzglę­dem jest nie­zmier­nie ostroż­nym. Naj­wy­dat­niej­szą ato­li ce­chą jego jest mi­łość, w naj­roz­le­głej­szem tego wy­ra­zu zna­cze­niu, ogar­nia­ją­ca nie tyl­ko wszyst­kich bez wy­jąt­ku bliź­nich, ale wszyst­kie ży­ją­ce stwo­rze­nia, a na­wet i świat ro­ślin­ny. Nad tem uczu­ciem dla ca­łe­go stwo­rze­nia, gó­ru­je w nim tyl­ko cześć i uwiel­bie­nie dla Stwo­rzy­cie­la i Zbaw­cy, i żar­li­wość o chwa­łę, Jego. Uczuć tych i ła­two­wier­nej jego do­bro­ci nad­uży­wa­ją cza­sem nie­któ­rzy; ale on sam nie tyl­ko tego nie wi­dzi i nie przy­pusz­cza, ale owszem obu­rza się na tych, któ­rzy tak są­dzą i chcie­li­by go o tem prze­ko­nać; po­są­dze­nie al­bo­wiem, i w ogól­no­ści sąd o bliź­nich na złe, w oczach jego naj­więk­szym jest grze­chem. Na­tem to tle mia­no­wi­cie, Adam opo­wia­da o nim mnó­stwo po­ciesz­nych, a jed­nak wzru­sza­ją­cych szcze­gó­łów, któ­re sza­no­wać i ko­chać go każą. Mu­szę… ci po­wtó­rzyć nie­któ­re, abyś po­dług nich sam so­bie dal­sze o nim wy­obra­że­nie utwo­rzył.

Je­den z hu­la­ków i utra­cy­uszów, przez pół fi­lo­zof i li­te­rat, p. B., nasz zio­mek, zna­ją­cy naj­do­tkliw­szą stru­nę ser­ca Olesz­kie­wi­cza, to jest, tro­skli­wość jego o cześć Pana Boga, wpadł raz do nie­go wy­rze­ka­jąc i bluź­niąc na Opatrz­ność, któ­ra nie do­zwa­la mu nig­dzie do­stać 300 ru­bli as­sy­gna­cyj­nych, choć tak mu są w tej chwi­li po­trzeb­ne, że bez nich w łeb so­bie strze­li. Nie ma czło­wie­ka w Pe­ters­bur­gu, któ­ry­by zna­jąc pana B., nie po­znał się na tak wy­raź­nej ko­me­dyi; ale do­bro­dusz­ny Olesz­kie­wicz wziął rzecz na se­ryo, i wie­rząc w pro­sto­cie ser­ca, że mu się uda­ło na­ko­niec skru­szyć upo­mnie­nia­mi swo­je­mi zroz­pa­czo­ne­go niby bluź­nier­cę; dla tem lep­sze­go utrwa­le­nia ich skut­ku, do­był z kan­tor­ka żą­da­ne 300 ru­bli, ostat­nie może któ­re sam po­sia­dał, (bo zwy­kle wszyst­ko, co za­pra­cu­je, roz­da­je pro­szą­cym o wspar­cie), i od­da­jąc je panu B. rzekł: "Wi­dzisz, jak nie­roz­sąd­nie bluź­nisz na Opatrz­ność. Ja mam wła­śnie zby­wa­ją­cą tę sum­mę, i Opatrz­ność przy­wio­dła cię do mnie. Weź więc, a daj mi sło­wo uczci­we, że już wię­cej tym spo­so­bem nie zgrze­szysz. Od­dasz, jak bę­dziesz mógł; czy mnie sa­me­mu, czy, kie­dy ja umrę, ko­muś rów­nie po­trze­bu­ją­ce­mu, jak sam je­steś w tej chwi­li. " – Adam, opo­wia­da­jąc to do­da­wał, że pan B., po­mi­mo swe­go cy­ni­zmu, lubo wziął pie­nią­dze, i ma się ro­zu­mieć nie od­dał, tak prze­cież był prze­ję­ty i upo­ko­rzo­ny do­brą wia­rą Olesz­kie­wi­cza, że o nim od­tąd z naj­więk­szą tyl­ko życz­li­wo­ścią i usza­no­wa­niem wspo­mi­nał.

Dru­gie zda­rze­nie, po­dob­ne­go nie­co ro­dza­ju, przy­po­mi­na fakt z ży­cia ś. Jana Kan­te­go. Razu jed­ne­go wie­czo­rem, Olesz­kie­wicz na­pa­sto­wa­ny zo­stał przez zło­czyń­cę, któ­ry mu wy­rwał z rąk pu­gi­la­res, pod­czas gdy go pod la­tar­nią prze­glą­dał; ale że był sil­niej­szy od nie­go, nie tyl­ko że mu zdo­bycz ode­brał, ale uję­te­go moc­no za ręce zmu­sił do bła­ga­nia o mi­ło­sier­dzie, aby go nie od­da­wał w ręce spra­wie­dli­wo­ści. Na­ów­czas Olesz­kie­wicz, za­pro­wa­dziw­szy go do pierw­szej bra­my, w któ­rej pa­li­ła się lam­pa, otwo­rzył przed nim na­przód swój pu­gi­la­res, dla po­ka­za­nia, że w nim zgo­ła nie było pie­nię­dzy; na­stęp­nie zaś, przy­pusz­cza­jąc, że go ostat­nia chy­ba nę­dza do po­dob­nej zbrod­ni zmu­si­ła, do­był z in­nej kie­sze­ni kil­ka­na­ście ru­bli, i dał mu je pod przy­się­gą" że nadal zło­dziej­skie­go rze­mio­sła za­nie­cha. Skru­szo­ny łotr padł przed nim na ko­la­na, i pro­sił o po­wie­dze­nie na­zwi­ska, a w parę lat po­tom, sta­wił się sam u nie­go, jako słu­ga w skle­pie ku­piec­kim, i od­dał mu wzię­te pie­nią­dze.

Ale nie skoń­czył­bym dzi­siaj, gdy­bym ci chciał opi­sy­wać róż­ne inne po­dob­ne aneg­do­ty, któ­re o nim od – Ada­ma sły­sza­łem. Me moge wszak­że po­mi­nąć jesz­cze jed­nej, w któ­rej Adam sam był ak­to­rem; że zaś ta łą­czy się ści­śle z nie­mniej szcze­gól­ną mi­ło­ścią Olesz­kie­wi­cza dla zwie­rząt, mu­szę jesz­cze i na tym punk­cie kil­ka słów o nim po­wie­dzieć. Wszyst­ko co żyje, jako ob­da­rzo­ne ży­ciem przez Boga, ma już dlań pe­wien cha­rak­ter świę­to­ści; ztąd nie tyl­ko żad­ne­go nig­dy mię­sa nie jada, przy­pi­su­jąc wła­śnie je­dze­niu jego wszyst­kie zwie­rzę­ce po­pę­dy i na­mięt­no­ści w lu­dziach, i… z nich, jako kara krwio­żer­stwa, wy­ni­ka­ją­ce mię­dzy nimi woj­ny; ale i naj­do­kucz­liw­sze na­wet ży­jąt­ka znaj­du­ją, w nim opie­ku­na i obroń­cę. Tak np. za­bi­ja­nie lub tru­cie niuch, Olesz­kie­wicz uwa­ża za grzech, z ego­izmu tyl­ko na­sze­go wy­ni­ka­ją­cy; sam zaś bro­ni się od nich na­stę­pu­ją­cym spo­so­bem. Co­dzień rano na­ma­cza w pi­wie kil­ka­na­ście ar­ku­szy gru­bej bi­bu­ły i roz­wie­sza ją w ką­cie na po­rę­czach krze­seł. Ja­koż mu­chy, na­piw­szy się piwa, sie­dzą po­tem wpół sen­ne dzień cały na su­fi­cie albo po ścia­nach, nie na­przy­krza­jąc się ni­ko­mu, ani pstrząc na­wet roz­wie­szo­nych ob­ra­zów. Ale jak­kol­wiek Olesz­kie­wicz wszyst­kie bez wy­jąt­ku ży­ją­ce isto­ty rów­ną tro­skli­wo­ścią ogar­nia, naj­pierw­szym wszak­że przed­mio­tem upodo­ba­nia jego są – koty. Dom jego na­peł­nio­ny jest nie­mi; cho­dzą, i łażą wszę­dzie, gdzie im się po­do­ba, a żyw­ność ich dzien­na kosz­tu­je go bez po­rów­na­nia wię­cey, niż jego wła­sna. Prócz tego jest osob­ny po­ko­ik, zwa­ny "in­fir­me­ryą, " gdzie pod osob­nym do­zo­rem sta­rej Fio­kły, ro­dzą się i ho­du­ją mło­de, a, pie­lę­gnu­ją się cho­re. Sko­ro jed­nak mło­de do­ro­sną, Olesz­kie­wicz roz­da­je je każ­de­mu kto ze­chce, da­jąc przy­tem, jak po­wia­da, w po­sa­gu, po sam­cu 5, a po sa­mi­cy 10 ru­bli as­sy­gna­cyj­nych, na dzie­ci; za co na­wza­jem bio­rą­cy obo­wią­zu­ją się… pod su­mie­niem, ży­wić je i utrzy­my­wać sta­ran­nie, i mu­szą mu dać swój ad­res, aby od cza­su do cza­su mógł się prze­ko­nać na­ocz­nie, czy zo­bo­wią­za­nia bio­rą swój sku­tek. – Jed­ne­go tedy razu Adam, śród naj­więk­sze­go upa­łu, spo­tkał go na jed­nej z od­da­leń­szych ulic, cho­dzą­ce­go od domu do domu z kart­ką w ręku, i czy­ta­ją­ce­go nu­me­ra nad bra­ma­mi. Za­py­ta­ny co tu robi, od­po­wie­dział, że szu­ka nu­me­ru, wska­za­ne­go mu na tej uli­cy, lecz któ­re­go zna­leźć nie może; kie­dy zaś opo­wie­dział da­lej, że ad­res ten dał mu je­den z tych, co wzię­li u nie­go ko­ciąt­ko i po­sag po niem: Adam śmie­jąc się, za­czął mu do­wo­dzić, że ten co je wziął, dał mu umyśl­nie nu­mer fał­szy­wy, a uto­piw­szy kota, po­sag tyl­ko so­bie za­trzy­mał. Po­są­dze­nie to tak ob­ru­szy­ło Olesz­kie­wi­cza, że przy­pi­su­jąc tyl­ko so­bie sa­me­mu omył­kę w za­pi­sa­niu nu­me­ru, bez po­że­gna­nia na­wet roz­stał się z Ada­mem, i za oba­cze­niem się zno­wu, nie pier­wej prze­stał go gde­rać o brak mi­ło­ści bliź­nie­go, aż ten, dla świę­te­go po­ko­ju, po­są­dze­nie swo­je od­wo­łał.

Otóż do tego za­cne­go czło­wie­ka za­pro­wa­dził mię Adam. Jest on wy­so­kie­go wzro­stu, dziw­nie słod­kiej, spo­koj­nej i szla­chet­nej twa­rzy. Przy­jął mię jak moż­na naj­uprzej­miej; kie­dy zaś mu po­wie­dzia­łem, że wie­le o nim sły­sza­łem od Ada­ma: "A, a! – za­wo­łał z uśmie­chem – to pew­nie opo­wia­dał dzi­wo­sy. On to za­wsze ze mnie po­de­dr­wi­wa. Ale to nic nie szko­dzi! Ja wiem, że on mnie ko­cha, bo on wie, że ja go ko­cham. " – I kie­dy Adam od­po­wie­dział na to, że na nich wła­śnie spraw­dza się przy­sło­wie: że kto się ko­cha, ten się kłó­ci; Olesz­kie­wicz, ma­cha­jąc ręką i ki­wa­jąc gło­wą, rzekł za­wsze z uśmie­chem: "Nic to nie szko­dzi! Ty my­ślisz te­raz, że ty strasz­nie ro­zum­ny, i że me ma świa­tła nad ro­zum. Ale to nic nie szko­dzi! Jak Pan Bóg chce, tak be­dzie. "' – I ob­ra­ca­jąc się ku mnie, do­dał: "On bro­ni się prze­ciw du­cho­wi, jak Ja­kób; ale to nic nie po­mo­że. Jest on na­czy­niem wy­bra­nem, i prę­dzej póź­niej Ła­ska go na­peł­ni, i przez nie­go spły­nie na dru­gich. " –

Adam śmie­jąc się od­po­wie­dział na to, cy­tu­jąc z ba­śni lu­do­wej, co w niej, nie­sio­ny w za­wią­za­nym wo­rze, woła, jak wiesz, cią­gle po dro­dze, aby ko­goś z prze­chod­niów do za­ję­cia miej­sca swe­go po­ku­sić: "Ani czy­tać, ani pi­sać (nie umiem), a na urząd mię wio­zą!" – Olesz­kie­wicz za­śmiał się tak­że; ale po kil­ku chwi­lach dal­szej w tym­że to­nie roz­mo­wy, zwró­cił się do mnie, i wpół z uśmie­chem, wpół z ży­wo­ścią rzekł: "Zrób­że tu co z ludź­mi? Szcze­pisz w dąb, nie przyj­mu­je; szcze­pisz w ka­pu­stę, roz­ła­zi się. " – W ogól­no­ści spo­sób jego wy­ra­ża­nia się jest do­sad­ny i fi­gu­rycz­ny.

Dal­szą roz­mo­wę na­pro­wa­dzi­łem na sąd o lu­dziach; gdyż teo­rya bez­wa­run­ko­we­go wy­rze­cze­nia się wszel­kie­go sądu jed­nych o dru­gich, wy­zna­ję, iż mi się i nie­po­ję­tą, i dzi­ką, zda­wa­ła. Ale Olesz­kie­wicz roz­róż­nia wra­że­nia od sądu, a cóż do­pie­ro od wy­ro­ko­wa­nia o dru­gich; a tak pięk­nie, tak głę­bo­ko, a przy­tem tak wy­mow­nie roz­wi­nął teo­ryą, chrze­ści­jań­skiej mi­ło­ści bliź­nie­go, iż po­czu­łem naj­do­sko­na­lej, że wszyst­kie na­sze sądy o dru­gich po­cho­dzą, tyl­ko ra­czej z bra­ku mi­ło­ści dla nich, niż ze zbyt­ku za­mi­ło­wa­nia praw­dy, jak to sami sę­dzio­wie zwy­kle ogła­sza­ją,. Bo rze­czy­wi­ście, póki kogo ko­cha­my, wad w nim albo zgo­ła nie wi­dzim, albo wi­dząc nie czu­jem; a na­wet im wię­cej sami mo­gli­by­śmy bo­leć nad nie­mi, tem mniej pew­no gło­si­li­by­śmy o nich. – Wy­sze­dłem wzru­szo­ny i zbu­do­wa­ny, jak rzad­ko z któ­re­go ka­za­nia; a teo­rya mi­ło­ści, któ­rą sły­sza­łem, sama przez się za­sto­so­wa­ła się w ser­cu do mi­strza (1).

–- (1) Olesz­kie­wicz umarł w je­sie­ni 1830 r. Wia­do­mość, że jest umie­ra­ją­cy, do­szła Mic­kie­wi­cza w Ge­ne­wie w li­ście pana Fran­cisz­ka M. – Nie by­łem w domu kie­dy list ten ode­brał. Za po­wro­tem zna­la­złem go dziw­nie zmie­nio­nym i z za­czer­wie­nio­ne­mi oczy­ma. Na za­py­ta­nie, co mu jest? wi­docz­nem było, że od­po­wie­dzieć nie może, aby znów w so­bie nie obu­dzić wzru­sze­nia. Do­my­śli­łem się ja­kie­goś nie­szczę­ścia i zlą­kłem się o naj­bliż­szych. Wten­czas on po­wstał szyb­ko z ka­na­py, i idąc niby za­pa­lić faj­kę u ko­mi­na, w prze­cho­dzie wziął mię za rękę, i jak przez gwałt wy­mó­wił tyl­ko: "Olesz­kie­wicz, " – po­czem wy­szedł do dru­gie­go po­ko­ju. Wie­czo­rem do­pie­ro dał mi doIII. DO TE­GOŻ.

St. Pe­ters­burg 9 (21) Maja 1829.

Wczo­raj Adam za­wiózł mię do po­ety Ko­zło­wa (1), któ­re­mu, jak wiesz, de­dy­ko­wał swo­je­go "Fa­ry­sa". Trzech, któ­rych na­de­wszyst­ko pra­gnął­bym po­znać: Pusz­ki­na, Żu­kow­skie­go i xię­cia Wia­ziem­skie­go, w tej chwi­li na nie­szczę­ście nie ma w Pe­ters­bur­gu. Wszy­scy oni na­le­żą do naj­bliż­szych przy­ja­ciół Ada­ma, któ­rym on też ser­decz­ną, wza­jem­no­ścią od­pła­ca.

W li­stach jego do mnie czy­ta­łeś wie­le szcze­gó­łów o spo­ty­ka­ją­cej go tu ogól­nie uprzej­mo­ści i życz­li­wo­ści; ale on sam nie pi­sał nig­dy o swo­ich li­te­rac­kich try­um­fach, o któ­rych tu­taj do­pie­ro do­wia­du­ję się od dru­gich.

–- prze­czy­ta­nia ów list, ale mowy o nim nie było. Na­za­jutrz obu­dził mię wcze­śniej niż zwy­kle, mó­wiąc abym się śpie­szył z ubra­niem i ra­zem z nim szedł do ko­ścio­ła. Ja­koż tra­fi­li­śmy w sam czas na mszę, któ­rą był wczo­raj na in­ten­cyą cho­re­go za­mó­wił. – Od­tąd już ani razu nie wspo­mniał o Olesz­kie­wi­czu, jak zwykł był daw­niej, w żar­to­bli­wy spo­sób; a mó­wiąc o nim, mó­wił już tyl­ko za­wsze jako o naj­cno­tliw­szym i naj­świa­to­bliw­szym ja­kie­go znał, czło­wie­ku. Pa­mięć jego mia­ła naj­więk­szy wpływ na przy­szły re­li­gij­ny kie­ru­nek my­śli i uczuć po­ety. Brat Piotr, ra­tu­ją­cy od osta­tecz­ne­go upad­ku ro­zu­mo­wą py­chę bluź­nier­cy, jest to uoso­bie­nie idei i wpły­wu Olesz­kie­wi­cza.

(P. A.)

(1) Jan Ko­złow prze­ło­żył mię­dzy in­ne­mi "So­ne­ty Krym­skie" Mic­kie­wi­cza na ję­zyk ros­syj­ski; + 1838.

Oprócz sła­wy z dzieł pi­sa­nych, z któ­rych, jak wiesz, wy­jąt­ki tłó­ma­czy­li wszy­scy naj­zna­ko­mit­si po­eci tu­tej­si, im­pro­wi­za­cye jego, któ­rych miał kil­ka tu i w Mo­skwie, choć były tyl­ko pro­zą i to po fran­cuz­ku, wzbu­dzi­ły po­dziw i za­pał słu­cha­czy. Ach! bo pa­mię­tasz jego im­pro­wi­za­cye w Wil­nie! Pa­mię­tasz to praw­dzi­we prze­mie­nie­nie twa­rzy; ten blask oczu, ten głos prze­ni­ka­ją­cy, że cię aż strach ogar­nia, jak­by duch przez nie­go prze­ma­wiał! Wiersz, rym, for­ma, nic tu nie zna­czą. Mó­wią­cym z na­tchnie­nia du­cha, dany był dar wszyst­kich ję­zy­ków, a ra­czej ten ta­jem­ni­czy ję­zyk, któ­ry każ­dy czło­wiek zro­zu­mie. Przy jed­nej z tych im­pro­wi­za­cji w Mo­skwie, Pusz­kin, na cześć któ­re­go dany był ów wie­czór, po­rwał się z miej­sca, a za­gar­nia­jąc w górę wło­sy i pra­wie bie­ga­jąc po sali, wo­łał: Quel ge­nie! quel feu sa­cre! que suis-je au­prés de lui? – i rzu­ciw­szy się na szy­ję, Ada­ma, ści­skał go i ca­ło­wał jak bra­ta. Wiem to od na­ocz­ne­go świad­ka, i wie­czór ten był po­cząt­kiem wza­jem­nej mię­dzy nimi przy­jaź­ni (1). Nie­daw­no, kie­dy już Adam otrzy­mał pasz­port za gra­ni­cę, li­te­ra­ci tu­tej­si wy­pra­wi­li dlań po­że­gnal­ną ucztę, na któ­rej ofia­ro­wa­li mu pu­har srebr­ny, bar­dzo pięk­nej ro­bo­ty, wy­zła­ca­ny we­wnątrz, z wy­ry­te­mi imio­na­mi ich wszyst­kich, tu­dzież Mo­skiew­skich ko­le­gów, któ­rzy choć nie­obec­ni, na­le­że­li – (1) W póź­niej­szych już la­tach Pusz­kin, kie­dy mu przy­ja­cie­le za­rzu­ca­li obo­jęt­ność i brak cie­ka­wo­ści, iż nie chce zwie­dzić za­gra­nicz­nych kra­jów, od­po­wie­dział: "Pięk­no­ści do skład­ki. Adam po­dzię­ko­wał im prze­cud­ną, jak mó­wią, im­pro­wi­za­cyą, tak­że pro­zą w ję­zy­ku fran­cuz­kim, któ­ra wszyst­kich, i w koń­cu jego sa­me­go, do rzew­nych łez po­ru­szy­ła. Pi­li­śmy z tego pu­ha­ru przy obie­dzie, któ­rym ko­cha­ny pan Fran­ci­szek ura­czył u sie­bie w domu kil­ku­na­stu bliż­szych przy­ja­ciół i wspól­nych na­szych ko­le­gów. Nie mo­gli­śmy upro­sić Ada­ma, aby im­pro­wi­zo­wał; ale za to tak był oży­wio­ny w roz­mo­wie; że ani spo­strzegł, jak za­miast piwa, wy­pił całą szklan­kę ma­de­ry, i do­pie­ro gdy już na­le­wał dru­gą, prze­stro­ga pana Fran­cisz­ka: "Czy to nie bę­dzie za, wie­le?" zwró­ci­ła jego uwa­gę i wy­kry­ta po­przed­nią omył­kę. To dało po­wód do śmie­chu i żar­tów, i do nie­skoń­czo­nych aneg­dot o czci­cie­lach Ba­chu­sa za daw­nych cza­sów u nas, przy­czem Adam w opo­wia­da­niu prym trzy­mał. Nie wi­dzia­łem w nim przed­tem nig­dy ta­kiej we­so­ło­ści, ani ta­kie­go daru opo­wia­da­nia.

Ale wra­ca­jąc do Ko­zło­wa. Jest on od­daw­na już ociem­nia­ły, a sław­ny w li­te­ra­tu­rze ros­syj­skiej z pięk­ne­go po­ema­tu p… t. "Czer­nieć" (Mnich), z wie­lu udat­nych po­ezyi li­rycz­nych i prze­kła­dów z Lor­da By­ro­na, któ­re­go jest naj­za­pa­leń­szym czci­cie­lem. To też, gdy mu Adam po­wie­dział, że ja też nie­co po an­giel­sku ro­zu­miem i tło­ma­czy­łem kil­ka uryw­ków z jego ulu­bio- – na­tu­ry po­tra­fię wy­obra­zić so­bie pięk­niej na­wet, niż są w isto­cie; po­je­chał­bym chy­ba dla po­zna­nia wiel­kich lu­dzi; ale znam Mic­kie­wi­cza, i wiem, że więk­sze­go na­deń nie znaj­dę. " – Sło­wa te mam po­wtó­rzo­ne so­bie przez tego, któ­ry je sły­szał z ust sa­me­go Pusz­ki­na. (P. A.)

nego po­ety, za­pa­lił się jak proch i za­czął z naj­więk­szem uczu­ciem, ale bez żad­nej prze­sa­dy, de­kla­mo­wać na pa­mięć na­przód ory­gi­nał, a po­tem swo­je tłó­ma­cze­nie po­cząt­ku "Na­rze­czo­nej z Aby­dos, " któ­re mi się bar­dzo po­do­ba­ło. Ale po­do­ba­ły mi się w nim naj­wię­cej: uprzej­mość, szcze­rość, pro­sto­ta, na­de­wszyst­ko zaś eg­zal­to­wa­ne przy­wią­za­nie i pra­wie cześć dla Ada­ma. Nie moge ci po­wtó­rzyć wszyst­kie­go, co mó­wił o nim; ale mó­wił tak po­etyc­ko, z ta­kiem wzru­sze­niem i za­pa­łem, że nie mo­głem się wstrzy­mać od łez; a i on sam szlo­chał jak dziec­ko, uści­ska­jąc mię wza­jem. Adam stał na ubo­czu i mil­czał, ale wi­dzia­łem, że był po­ru­szo­ny.

Ależ bo Ko­złów nie pra­wił kom­ple­men­tów! Mó­wił co czuł głę­bo­ko, a wszyst­ko co po­wie­dział, to praw­da. " Vous nous l'avez don­né fort, et nous vous le ren­dons pu­isannt" wy­ra­ził się mię­dzy in­ne­mi. I tak jest naj­rze­czy­wi­ściej. Jak w jego oczach i twa­rzy, tak i w jego roz­mo­wie, jest cał­kiem co in­ne­go, niż było. We wszyst­kiem daw­niej był na­strój głów­nie uczu­cio­wy, któ­ry cię urze­kał i po­cią­gał ku nie­mu, ale sam na cie­bie nie wpły­wał. Był on jak xię­życ omglo­ny, a te­raz, rzec­by moż­na, pro­mie­nie­je jak słoń­ce. Te­raz, kie­dy co waż­niej­sze­go mówi, to jak­by świa­tło biło z tych słów jego, tak się od nich wi­do­mie w my­ślach two­ich roz­wid­nia. A przy­tem ma wi­docz­nie du­cha wiesz­cze­go, któ­ry wpraw­dzie i przed­tem nie­raz już się w nim w wie­lu ra­zach ob­ja­wiał. Sam mi po­wia­dał, że wy­grał parę ty­się­cy ru­bli as­sy­gna­cyj­nych w za­kła­dy od róż­nych osób, któ­re z nim róż­ni­ły się w zda­niu, co do ma­ją­cych na­stą­pić wy­pad­ków, pod­czas by­łej kam­pa­nii tu­rec­kiej, i mia­ły wszel­ką ra­cy­onal­ność za sobą; on zaś po­le­gał tyl­ko na we­wnętrz­nem po­czu­ciu. W tych cza­sach za­ję­ty był pi­sa­niem oso­bliw­sze­go dzie­ła, p… t. "Hi­sto­rya Przy­szło­ści. " Pi­sze je zaś po fran­cuz­ku i ma już na­pi­sa­nych prze­szło 30 ar­ku­szy. Przej­rza­łem je tyl­ko prze­lo­tem, a on sam od­czy­tał mi nie­któ­re pa­te­tycz­ne ustę­py, to jest mowy na wzór Li­wiu­sza. Ale to prze­cu­dow­ną rzecz, po­wia­dam to­bie! i je­że­li do­koń­czy jak za­czął, bę­dzie to może kie­dyś "Don­Ki­szot" swo­je­go cza­su. Bo jak Cer­wan­tes w tym swo­im ro­man­sie przed­sta­wił, w spo­sób ko­micz­ny, skut­ki roz­bu­ja tej uczu­cio­wo­ści i wy­obraź­ni wie­ków prze­szłych; tak Adam, w po­waż­nym to­nie hi­sto­ryi, chce przed­sta­wić prze­wi­dy­wa­ne skut­ki ma­te­ry­al­ne­go ego­izmu i ego­istycz­ne­go ra­cy­ona­li­zmu, któ­rym świat obec­ny hoł­du­je. Ale Cer­wan­tes sku­piał to wszyst­ko w jed­nej oso­bie swe­go bo­ha­te­ra; Adam zaś chce oka­zać w lo­sach ca­łych na­ro­dów, ze­sta­wia­jąc obok sie­bie: naj­wyż­szy szczyt cy­wi­li­za­cyi ma­te­ry­al­nej i naj­niż­szy upa­dek uczu­cia, du­cha i wia­ry – no­ta­be­ne, tyl­ko w męż­czy­znach. Ko­bie­ty al­bo­wiem, jak­kol­wiek eman­cy­po­wa­ne już cał­kiem i po­rów­na­ne we wszyst­kich pra­wach z męż­czy­zna­mi, nie mogą jesz­cze się po­zbyć owych "sta­rych prze­są­dów, " i sta­no­wiąc "Izbę niż­szą" w ob­ra­dach sej­mo­wych, sta­no­wią też je­dy­ną opo­zy­cyą i tamę prze­ciw ab­so­lut­ne­mu pa­no­wa­niu tego, co Izba wyż­sza, to jest męz­ka, zo­wie "czy­stym ro­zu­mem", po­tę­pia­jąc wszel­kie uczu­cie.

Opo­wia­da­nie za­czy­na się od r. 2, 000 i ma obej­mo­wać dwa wie­ki. Po ogól­nym po­glą­dzie na ów­cze­sny stan świa­ta, a mia­no­wi­cie Eu­ro­py, na­stę­pu­je opis jej przy­go­to­wań i na­rad sej­mo­wych, w obec gro­żą­cej na­pa­ści Chiń­czy­ków, któ­ra wkoń­cu przy­cho­dzi do skut­ku. Bi­twa sto­czo­na przez same ko­bie­ty i nie­co dwu­dzie­sto­let­nich mło­dzień­ców, pod wo­dzą bo­ha­ter­ki z nad Wi­sły, koń­czy okres już na­pi­sa­ny. Cała zaś ta hi­sto­rya, jak mi mó­wił Adam, koń­czyć się ma na wej­ściu zie­mi w sto­sun­ki z pla­ne­ta­mi, a to za po­mo­cą ba­lo­nów, któ­re na­ów­czas tak mają że­glo­wać po po­wie­trzu, jak dziś okrę­ty po mo­rzu; cała zaś zie­mia ina być po­kry­ta sie­cią ko­lei że­la­znych, któ­re, jak wiesz, bu­du­ją już w Ame­ry­ce i za­czy­na­ją na pró­bę bu­do­wać w An­glii, a któ­rym Adam ogrom­ną prze­po­wia­da przy­szłość, twier­dząc, że po­stać świa­ta prze­mie­nia. A cóż do­pie­ro mó­wić o cu­dach prze­my­słu, wy­na­laz­kach i od­kry­ciach, któ­re już są opi­sa­ne w Po­glą­dzie! Jest to świat z Ty­sią­ca Nocy i Jed­nej; a wszyst­ko tak po­etyc­kie, tak cu­dow­ne, a przy­tem tak na po­zór praw­do­po­dob­ne, że i pra­gniesz, żeby tak było, i wie­rzysz, że tak być może. Boję się do­ty­kać szcze­gó­łów, bo czu­ję, iż­bym dzi­siaj nie skoń­czył. Ale jak nie po­wie­dzieć choć słów­ka o ca­łych flo­tach skrzy­dla­tych ba­lo­nów, la­ta­ją­cych w po­wie­trzu, jak żó­ra­wie lub gęsi? O ca­łych mia­stach do­mów i skle­pów, bu­do­wa­nych z że­la­za na ko­łach, a pę­dzą­cych po ko­le­jach że­la­znych, ze wszech stron lądu, na wiel­ki jar­mark pod Li­zbo­ną, do­kąd zno­wu oce­an, w ol­brzy­mich okrę­tach, przy­no­si pło­dy in­nych czę­ści świa­ta? Jak nie wspo­mnieć o Ar­chi­me­de­so­wych zwier­cia­dłach, usta­wio­nych na ogrom­nych prze­strze­niach w ten spo­sób, że ogni­ste li­te­ry, od­bi­te w pierw­szem, w oka mgnie­niu od­bi­ja­ją, w ostat­niem? O te­le­sko­pach, przez któ­re z ba­lo­nu moż­na całą zie­mię obej­rzeć, a z zie­mi wi­dzieć, co się dzie­je na jej sa­tel­li­tach? O aku­stycz­nych przy­rzą­dach, za po­mo­cą któ­rych, sie­dząc spo­koj­nie przy ko­min­ku w ho­te­lach, moż­na słu­chać da­wa­nych w mie­ście kon­cer­tów, lub wy­kła­dów lek­cyi pu­blicz­nych? i t… d. A wszyst­ko to opi­sa­no tak pro­sto, tak na­tu­ral­nie, jak­by w tem nic nad­zwy­czaj­ne­go nie było. I Adam też na se­ryo utrzy­mu­je, że to wszyst­ko być kie­dyś może i musi. A i cze­muż być­by nie mia­ło? Wieszcz a pro­rok to jed­no; a on jest wieszcz nad wiesz­cze! Ale dość, dość już o nim! bo i mu­si­my iść za­raz na wie­czór, gdzie pan­na Ce­li­na ma śpie­wać; i mu­szę ci jesz­cze ko­niecz­nie opo­wie­dzieć po­ciesz­ną aneg­do­tę, któ­ra nas dzi­siaj rano do łez roz­śmie­szy­ła.

Spa­li­śmy jesz­cze w naj­lep­sze, kie­dy nas obu­dzi­ło gło­śne "Sa­lve Do­mi­ne!" wy­rze­czo­ne nad łóż­kiem mo­jem, a ra­czej nad ka­na­pą, gdzie sy­piam. Był to nasz sław­ny po­eta, Win­cen­ty z Cie­cha­now­ca Hra­bia Kisz­ka Zgier­ski, Ex li­be­ra par­te (1 ), w sze­ro­kim, gra- – (1) Słyn­ny w swo­im cza­sie z pre­ten­syj­no­ści i bez­sen­sow­no­ści au­tor wie­lu dra­ma­tów i tra­ge­dyi wier­szem i pro­zą, wy­da­wa­nych prze­zeń bar­dzo ozdob­nie, i na któ­rych tak się pod­pi­sy­wał. Był na­przód se­kre­ta­rzem kon­sy­sto­rza rzym­sko­ka­to­lic­kie­go w Wil­nie, a na­stęp­nie urzęd­ni­kiem w mi­ni­ste­ry­um skar­bu. Umarł po roku 1836.

na­to­wym, hisz­pań­skim płasz­czu, z kar­ma­zy­no­wą, axa­mit­ną, pod­szew­ką, ze zło­tym sznu­rem i ku­ta­sa­mi zło­te­mi, w ka­pe­lu­szu na­de­mną, sto­ją­cy. Wiesz, że po­mi­mo al­lu­zyi w "Stra­chach, " któ­rej on zresz­tą, wca­le nie sto­so­wał do sie­bie, w do­brych z nim w Wil­nie by­li­śmy sto­sun­kach. Ada­ma też tu cza­sem od­wie­dzał; a te­raz przy­szedł oba­czyć się ze mną. Roz­mo­wa, z przed­mio­tu na przed­miot, ze­szła wkrót­ce do po­ezyi. Za­py­ta­łem, czy nie na­pi­sał ja­kie­go no­we­go dra­ma­tu? Od­po­wie­dział, że jest za­ję­ty przy­go­to­wa­nia­mi do wy­da­wa­nia han­dlo­we­go dzien­ni­ka, we czte­rech ję­zy­kach, a dla roz­ryw­ki pi­sze tyl­ko same akro­sty­chy. "Ale cze­mu to nasz pan Adam nie ob­da­rzy nas ja­kim dra­ma­tem?" do­dał, zwra­ca­jąc się do Ada­ma. – "Gdzie rai tam do dra­ma­tu!" – od­po­wie­dział śmie­jąc się Adam. "Ła­twiej to panu, co masz już tyle do­świad­cze­nia i wpra­wy. " – Kom­ple­ment ten, cho­ciaż wy­mó­wio­ny wpół żar­tem, tak wi­docz­nie ujął na­sze­go go­ścia, że po­rwaw­szy się z krze­sła, na któ­rem sie­dział przy mnie, prze­siadł się na sto­ją­ce przy łóż­ku Ada­ma, i bio­rąc go za rękę, rzekł z naj­więk­szą do­bro­dusz­no­ścią: "Nie trze­ba roz­pa­czać, nie trze­ba; przyj­dzie i to, przyj­dzie i to!" – Śmiech gło­śny pana Fran­cisz­ka, któ­ry z dru­gie­go po­ko­ju sły­szał i wi­dział wszyst­ko przez drzwi otwar­te, prze­rwał dal­sze sło­wa za­chę­ty, i jak­by mi­strzow­skie­go ośmie­la­nia, któ­re w ich to­nie wy­raź­nie czuć się da­wa­ło. Adam bar­dzo po­kor­nie dzię­ko­wał mu za to, co on też wziął za do­brą mo­ne­tę. Na­ko­niec, na proś­bę moję, aby nam przede­kla­mo­wał jaki nowy akro­stych, po­wstał z krze­sła, i za­wsze w płasz­czu, z ka­pe­lu­szem w ręku, sta­nąw­szy na środ­ku po­ko­ju, rzekł bar­dzo po­waż­nym to­nem: "Wy­obra­żam so­bie, że mia­łem ko­chan­kę, i że ta ko­chan­ka umar­ła; a imię jej było Ade­la. Wy­obra­żam so­bie, że je­stem na­tem polu, gdzie ją, po­cho­wa­no, i mó­wie. " Tu za­czął de­kla­mo­wać z naj­więk­szym en­tu­zy­azmem, za­trzy­mu­jąc się za każ­dym wier­szem i po­trzą­sa­jąc w takt ka­pe­lu­szem. Pa­mię­taj tyl­ko, że każ­de ó kre­sko­wa­ne pi­sze i wy­ma­wia jak o otwar­te; i oto masz ten wzo­ro­wy akro­stych, któ­ry nam po trzy razy na żą­da­nie na­sze po­wtó­rzył, i któ­re­go­śmy oba, na wiel­ką jego po­cie­chę, na­uczy­li się i po ko­lei wy­re­cy­to­wa­li przed nim na­pa­mięć:

"Ade­lę bło­nie to pie­ści

Do­bro­czyn­ne bó­stwo cno­ty.

Echo wod z wia­trem sze­le­ści,

Lo­sów jej wró­żąc ciąg zło­ty.

Ade­lę bło­nie to pie­ści. '' –

Żeby ci nie mą­cić wra­że­nia tak rzew­ne­go tre­nu, koń­czę na dzi­siaj – i bądź zdrów.IX. DO JUL­JA­NA KOR­SA­KA.

Te­czen, 8 Sierp­nia 1829 r.

Gdy­bym miał czas i wenę po temu, w "ję­zy­ku bo­gów" chy­ba mógł­bym się ku­sić o zda­nie ci spra­wy z wra­żeń, ja­kie świe­żo jesz­cze tchną we mnie, po dwu­dnio­wem zwie­dza­niu Szwaj­ca­ryi Sa­skiej – ist­nej oazy skał i dzi­kiej na­tu­ry, sród pól tak po nie­miec­ku upraw­nych, że ża­den po­lny kwia­tek nie ma gdzie sam dla sie­bie wy­ro­snąć. Ale chcieć opi­sy­wać to pro­zą, by­ło­by pra­wie to samo, co za­sy­py­wać pia­skiem ma­lo­wi­dło, albo opo­wia­dać mu­zy­kę. A czu­ję w so­bie jak­by jed­no i dru­gie: ma­low­ni­cze ob­ra­zy na­gich skał, gór ska­li­stych i le­si­stych wą­wo­zów, a mu­zy­kę szu­mu drzew, stru­mie­ni i ka­skad, któ­ra te ska­ły i wą­wo­zy oży­wia. Ale prze­czy­taj te parę strof z pierw­szej pie­śni "Pani Je­zio­ra" Wal­ter-Skot­ta, w któ­rych jego bo­ha­ter, za­jeź­dziw­szy ko­nia, dra­pie się pie­szo przez ja­kiś tam wą­wóz, nim się spo­tkał z Nim­fą je­zio­ra: a pew­nie le­piej wy­obra­zisz sam so­bie to wła­śnie, co ja wi­dzia­łem, niż gdy­bym ci jak naj­to­po­gra­ficz­niej opi­sał i na­zwał po imie­niu wszyst­kie te ber­gi, sztej­ny i grun­dy, któ­rych zwie­dze­nie, wi­do­ki i przej­ścia, sta­no­wią treść po­dró­ży po Szwaj­ca­ryi Sa­skiej. Nie ma w niej wpraw­dzie je­zior – a i nimf, nie­ste­ty, nie było;

ale choć­bym i spo­tkał jaką, to kto wie, czy na­wet­bym dla niej wzrok i myśl od nie­czu­łych gła­zów ode­rwał. Ze wszyst­kich ziem­skich wra­żeń i uczuć, te, któ­re w nas odu­dza wi­dok pięk­no­ści na­tu­ry, bo­daj czy nie są naj­du­chow­niej­sze, a więc tem sa­mem i wyż­sze od wszyst­kich:

Pięk­ność, urok dla oka; mu­zy­ka, dla ucha;

Po­ezya, dla ser­ca; – na­tu­ra, dla du­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: