Lokal dla awanturnych - ebook
Lokal dla awanturnych - ebook
Pierwszy w dorobku znanego dziennikarza i reportera zbiór krótkich, publicystycznych migawek, w których przegląda się Polska na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Jak mówi autor: pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi.
Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość.
Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać.
Lokal dla awanturnych nigdy nie będzie grzeczny. Nie zapraszam więc do niego pensjonarek i mężczyzn o mentalności wodnych liliji.
Najczęściej snują się po nim politycy, filozofowie (stare marudy) i niewiasty z temperamentem, nie brakuje także egzotycznych typów, po krakowsku zwanych „cudokami”.
Mam nadzieję, że teksty posmakują wam jak kawał krwistego befsztyka. Wcinajcie na zdrowie, a jeśli szukacie bardziej wysublimowanych klimatów, jadła z kuchni śródziemnomorskiej, to pewnie znajdziecie tu kilka smaczków, które trafią i w taki gust.
Jednego możecie jednak być pewni – nie znajdziecie tu pokrętnego mendzenia, które tak charakteryzuje współczesną, rodzimą „twórczość publicystyczną”.
Kraków, styczeń 2016 roku.
Witold Gadowski o sobie:
Jestem człowiekiem w nieustannym ruchu. Uważam się za dziennikarza, reportera opisującego rzeczywistość taką jaka ona jest. Bywam pisarzem, poetą, autorem piosenek, zajmuję się także filozofowaniem i publicystycznym opisem otaczającego mnie świata. Staram się być niezależny i prawdomówny.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-370-7 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy woniejącym lizolem szalecie drzemała „Pani Szefowa”, która pod stołem zawsze miała kilka butelek deficytowej wódki Vistula. Sprzedawała je po uczciwej, meliniarskiej cenie.
Pewnego wieczoru naszła mnie taka duszy ochota, aby wypić sobie kufelek w Krakowskim.
W czasie samotnego sączenia cierpkiego – jak ówczesny żywot – piwa Barbakan (zwanego wtedy „Barbie morderca”) dosiadł się do mnie – towarzysko i gratis – pewien jegomość w śnieżnobiałych chodakach. Nawiązaliśmy uprzejmą, serdeczną nić porozumienia, która słodko narastała wraz z każdym wysączonym kufelkiem.
W pewnej chwili nasz towarzyski, bukoliczny nastrój przerwał wielki, zarośnięty drab, który – niezbyt grzecznie – zażądał, abyśmy opuścili nasze miejsca, bo jemu nogi cierpną i „statuą” nie będzie, tym bardziej, że jest na smaku. Wywiązała się malownicza, towarzyska („łamas kutany” stanowił w niej najmniejszy kaliber uprzejmości) sprzeczka, którą postanowiliśmy rozwiązać w pobliskiej bramie.
Były to jeszcze czasy, gdy „solówki” rozgrywało się jeden na jeden. Więc mogliśmy się lać jedynie po kolei. Rzuciliśmy monetą i wypadło na „chodaczka”.
Mój towarzysz wysforował się przede mnie i stwierdził, że – jako miejscowy – i tak pierwszy stanie do ręcznego sporu.
Chwilę oczekiwałem przed bramą, po czym kazimierski elegant spokojnie z niej wyszedł.
Jego piękne chodaczki nie były już jednak tak nieskazitelnie białe, niewinne. Kropliły się na nich czerwone plamy.
Profilaktycznie sprawdziłem w bramie, czy nasz oponent jeszcze dycha. Jak się bowiem okazało, mój towarzysz słynął na całym krakowskim Kazimierzu z mistrzowskiego wykonywania „krakowiaczka”. Jednym słowem potrafił robić nogami to, co niewielu potrafi uczynić dłońmi.
Oponent dychał, aczkolwiek jego nos przybrał nieoczekiwany, gargantuiczny kształt.
Po powrocie pan Krakowiaczek zaproponował „panzerfausta Goethego”: piwko, do którego wlewa się setkę spirytusu i umaja trunek pospolitym wówczas „jabolkiem”. „Pershingi” – czyli piwko z zanurzoną wewnątrz seteczką, pijałem już Pod Figurką koło Kleparza. Krakusy wiedzą gdzie, a reszta też trafi… no, ale panzerfaust, i to jeszcze Goethego, który gościł w Krakowie zaledwie kilka dni? Tego rodzaju broni jeszcze nie obsługiwałem.
Panzerfaust trafił…
Takie oto zachowałem wspomnienia z „lokali dla awanturnych”, które onegdaj królowały w Krakowie mojej młodości.
Teraz sam zapraszam was w takie miejsce.
Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać.
Lokal dla awanturnych nigdy nie będzie grzeczny. Nie zapraszam więc do niego pensjonarek i mężczyzn o mentalności wodnych liliji.
Najczęściej snują się po nim politycy, filozofowie (stare marudy) i niewiasty z temperamentem, nie brakuje także egzotycznych typów, po krakowsku zwanych „cudokami”.
Mam nadzieję, że teksty posmakują Wam jak kawał krwistego befsztyka. Wcinajcie na zdrowie, a jeśli szukacie bardziej wysublimowanych klimatów, jadła z kuchni śródziemnomorskiej, to pewnie znajdziecie tu kilka smaczków, które trafią i w taki gust.
Pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi.
Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość.
Jednego możecie jednak być pewni – nie znajdziecie tu pokrętnego mendzenia, które tak charakteryzuje współczesną, rodzimą „twórczość publicystyczną”.
Lokal dla awanturnych nie jest przecież dla każdego, aby wejść w takie miejsce, trzeba mieć trochę werwy.
Dla takich więc „czytelników z werwą” napisałem tę książeczkę.
Niech towarzyszy Wam w momentach, gdy zdejmie Was chandra, albo nos zwiśnie Wam na kwintę.
Nigdy nie jest tak fatalnie, aby rozłazić się jak stare gacie.
Kiedyś, w kinie, oglądając western z Garym Cooperem, usłyszałem takie zdanie: – Jesteś, cholera, jak rzemień!
– Dlaczego jak rzemień?
– Bo twardniejesz na deszczu.
Chodźcie więc do mojego Lokalu dla awanturnych.
Dla dżentelmenów mam tu galaretę i lornetę, a dla wytwornych dam zrazy po nelsońsku i móżdżek po warszawsku.
Szef kuchni nie bije, a nawet zupę zamieni, jak będzie zbyt radykalnie „gorąca kiedyś”.
Dancing bezpłatny, figury dozwolone, po gębach okładamy się na wynos.
Muzyka rżnie na okrągło. Striptiz wyszedł, ale pan Zenek sztuki pokazuje, że takich w całej Warsiawie nie uświadczysz.
Krawaty niewymagane, ale wieczorowe dodatki u dam i, owszem, pochwalamy.
W ogóle ę i ą pełną facjatą i kultura w byciu zagwarantowana.
Panie proszą panów. Panowie! Na parkiecie nie zasypiamy…
*
Mówiąc już zupełnie serio, z pewną nieśmiałością oddaję w Państwa dłonie pierwszy w moim żywocie zbiór krótkich, publicystycznych migawek, w których – mam nadzieję – przegląda się nasza Polska na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Jeśli spodoba Wam się styl i lekka bezceremonialność w obchodzeniu się z „wielkościami mniemanymi” naszych czasów, które niepoprawnie serwuje autor, to pewnie niedługo skuszę się na kolejną awanturę.
Zapraszam do lektury i – na zdrowie!
PS Znajomy lekarz stwierdził, że lektura Lokalu dla awanturnych dobrze działa na melancholię, zaparcia (zwłaszcza samego siebie), zmazy (szczególnie życiorysowe) i czarnowidztwo wrodzone.
Podobno można ją stosować zamiast setki wódki, tabletki prozacu i współczesnych polskich komedii romantycznych.
Aha i… można przedawkowywać!
Kraków, styczeń 2016 rokuSmak wojny
2 grudnia 2013
Czy pamiętacie jeszcze, jak się tam tłoczyli, jak jeden przez drugiego wypinali piersi, aby Polska zobaczyła, jacy są odważni i empatyczni?
Mazowiecki, Dawid Warszawski, Kuroń, Owsiak, Ochojska – na wyścigi pędzili na Bałkany, aby ogrzać się w świetle reflektorów światowych stacji telewizyjnych. Nieśli tam pomoc, byli heroiczni i współczujący… wszystko skończyło się jak nożem uciął. Minął bałkański sezon.
Widziałem ich i te ich – pożal się Boże – konwoje z humanitarną pomocą. Serbowie do dziś nie mogą nam zapomnieć tzw. misji premiera Mazowieckiego. Byłem tam z prawdziwymi konwojami, czasem po prostu przemieszkiwałem u moich bośniackich czy kosowskich przyjaciół.
W Bośni wojna wisi na włosku. W Mostarze widziałem niedawno poukrywane przez Chorwatów moździerze, które mają zniszczyć muzułmański meczet nad Neretwą, jak tylko kraj opuszczą międzynarodowe oddziały rozjemcze. Bałkanów nigdy nie opuścił Mars, Bałkany jednak przestały być modne. Wszystko, co wiemy na temat tamtych wojen, to w większości rezultat działania amerykańskich firm specjalizujących się w wojennym PR. Jeśli oglądaliście amerykański film Fakty i akty z De Niro i Dustinem Hoffmanem, to wiecie, o co chodzi. Wojenny PR, największe s…..syństwo wojen od schyłku XX w. Poczytajcie, co wyczyniały firmy Ruder Finn, Rendon Group czy Hill and Knowlton, aby okłamać nas w sprawie „Pustynnej Burzy”, wojen na Bałkanach, w Iraku i Afganistanie, i teraz w Syrii. Jedno jest pewne: jeśli sami gdzieś nie byliśmy, własnymi palcami nie dotykaliśmy zdarzeń, to tak naprawdę guzik wiemy.
Takie właśnie przeczucie przyświecało mi, gdy pisałem Smak wojny – w założeniu pierwszą część trylogii o Andrzeju Brennerze (Wieża komunistów to część druga, a przyszła opowieść o Smoleńsku – ostatnia). Włóczyłem się po Bałkanach, zadawałem z różnymi zbirami, oglądałem piękności tamtej ziemi i tak jakoś żal mi się zrobiło, że to wszystko pozostało tylko w mojej głowie – to bałkańskie piękno i ból, ta odrobina prawdy o zdarzeniach z tamtych lat. Przez wiele lat nosiłem tę książkę w sobie. Teraz, kiedy trafiła na półki w księgarniach, czuję szczególny rodzaj tremy. Nie silę się w niej na ton wszechwiedzącego mędrca, często poruszam się na granicy egzaltacji – ale tak to wszystko odcisnęło się we mnie.
W Smaku wojny świat istnieje bez upiększeń. Wyrósł gdzieś tam z moich młodzieńczych fascynacji Sergiuszem Piaseckim. Smak wojny jest niepoprawny politycznie i obyczajowo, nie ma w nim charakterystycznego dla naszej współczesności „spedalenia”, owijania słów w bibułkę poprawności. Bohaterowie Smaku… są prawdziwymi ludźmi, przyjaźnią się (prawdziwie), grzeszą okrutnie, kochają na zabój. Takie książki chcę czytać, więc sam sobie sprawiłem prezent.
Napisałem Smak wojny, aby pokazać Wam cząstkę prawdy o nas samych, aby oczyścić Wasze postrzeganie tamtej wojny z propagandowej papki serwowanej przez naszych „humanitarnych herosów” i amerykańskich speców od masowych kłamstw. Teraz postanowiłem o swojej nowej książce napisać pierwszy, zanim przemielą ją języki zawodowych krytyków.Oby Gogol nie miał racji
3 marca 2014
Jedna z najprzyjemniejszych myśli, na jakich łapię się od lat, to konstatacja: nie jesteś, bracie, politykiem!
To bardzo przyjemne, zwłaszcza gdy się wie, z czego uszyta jest podszewka rzeczywistości. Mam luksus bycia poza polowaniem, nie muszę na nikogo zastawiać sideł, za nikim prowadzić nagonki, mam też ten luksus, że się na mnie nie poluje – na wilki poluje się trudno i pożytki wychodzą z tego niewielkie.
Takie wyznania przychodzą mi do głowy, gdy słucham mojej znajomej z Kijowa, do której wydzwaniam ostatnio codziennie. – Wciąż nie mogę pojąć, co tu jest propagandą, grą czy prowokacją służb. Kiedy do Londynu zwiał Achmetow, czułam, że to koniec Janukowycza, ale jak to wszystko się skończy? – Ostatnio Katerina miała coraz więcej wątpliwości.
Chodziła na Majdan, była po stronie rewolucji, dlaczego zatem teraz się nie cieszy? Jeśli ona, wytrawna dziennikarka, nic nie wie, to jak ja – krakus siedzący na zapiecku kościoła Mariackiego – mam cokolwiek z tego rozumieć?
Obowiązki prezydenta Ukrainy przejął właśnie Ołeksandr Turczynow, mój dawny znajomy i jeden z bohaterów słynnego filmu śledczego o aferze gazowej, który wspólnie z Przemkiem Wojciechowskim realizowaliśmy m.in. na Ukrainie w 2006 r. Turczynow przekazał nam wtedy sporo cennych informacji o związkach ukraińskiego świata politycznego i gospodarczego z poszukiwanym przez FBI rosyjskim mafiosem, Siemionem Mogilewiczem. Nic dziwnego, że Turczynow sporo wiedział, w 2006 r. został świeżo zdjęty ze stanowiska szefa służb specjalnych Ukrainy – SBU.
W trakcie naszego pobytu w Kijowie dotarliśmy m.in. do S., emerytowanego generała sowieckiego KGB. S. był wtedy szefem jednej z największych na Ukrainie prywatnych firm zajmujących się wywiadem gospodarczym. Po solidnej papojce zawiózł nas do siedziby swojej „korporacji” na przedmieściach Kijowa i pokazał nam akta dotyczące „pięknej Julii”. Z dokumentów niezbicie wynikało, że Julia Tymoszenko – działając w sieci firm stworzonej przez byłego szefa Gazpromu, Rema Wiachiriewa (dziś już nieboszczyka) – dopuściła się wielu malwersacji oraz nadużyć, i to na bardzo dużą skalę.
Można machnąć na to ręką, bo cóż uczciwego może powiedzieć były KGB-owiec, ale w świetle naszej wiedzy o funkcjonowaniu międzynarodowego rynku handlu gazem wszystkie te informacje pasowały do układanki jak ulał. Nie chcę nikogo przekonywać do twierdzenia, że Tymoszenko jest kryminalistką, kiedy jednak pojawiła się na kijowskim Majdanie i ogłosiła, że zamierza kandydować na prezydenta Ukrainy, poczułem się nieswojo.
Pisząc o Turczynowie i Tymoszenko, nie zamierzam obrzydzać ukraińskiej rewolucji. Przeciwnie, sam spoglądam na nią z wielką nadzieją. Chciałbym jedynie, aby ten diabelny złośliwiec Gogol, który prześladuje mnie w każdym z okresów, gdy wokół dzieje się coś ważnego, tym razem nie miał racji, i aby prokurator… nie okazał się świnią.LOKAL DLA AWANTURNYCH – MENU
ŚWIATOWID
Smak wojny
Brak Marka Karpia
Oby Gogol nie miał racji
Myśli Zamordina
Kurdupel i jego generał
Pinczerki pani Anieli
Krasnoludki Putina
Okuci w powiciu
Jak palnąłem konsula
Kreml nie żartuje
Krymska Kalifornia
Hieny i ich mięso
Chłopiec z Kirkuku
Polska przekłuta „osi” kołkiem
Pedagogika gwałtu
Euroemigranci
Nowy prezydent i Putin
Bardzo Bliski Wschód
Jak usunąć Europę
Zrozumieć rzekę
Wojna
W co gra świat
SPRAWY SŁUŻBOWE
Cisza! Mówią rubelki…
Kim są bezpieczniaki
Nowy okrągły stół?
Kto tu kogo za łeb trzyma?
Chcecie afery, to będziecie ją mieli!
Z całej naszej inteligencji…
Jaja czerwonej kukułki
Ruski szpieg w potrzasku
Bezpieczniackie szalupy
Kompromitacja służb
Nieudane dzieci ubeków
Fachowcy przy robocie
Dzieci Dzierżyńskiego
Rosyjski pułkownik
TRZECIA OD SŁOŃCA PERU
Jak działa jamniczek
Psy – manifest III RP
Frakcje III RP
Inkasent nadchodzi
Donald Dyndała
Termometr i wentyl
Czerwona Arka
Szuja czy gastarbeiter?
System o twarzy chama
Wypudrowana ladacznica
W czerwonym powiciu
Mieć i nie mieć (haków)
Teatrzyk „Czerwona Gęś”
PERSONY I GRATY
Nie turbuj się, Różo
Gest ministra
Wódka w Hastings
Gem, set i… wiocha
Przepłukani obficie
Felieton bezwstydny
Sztukmistrz z Budy Ruskiej
Sprzątaczka Lenina
Figura szachowa – Kopacz
Śmierć oligarchy
Ogarek pani Kim
Bezpieczna, gdy głucha
Jednooki król
WSZYSTKO PO KRAKOWSKU
Piłsudski, Majchrowski i „Szczur”
Nasze „oko Saurona”
Wielki sylwester
Komuch na kopcu Kościuszki
Olimpijski refluks
Strzygi w Kabarecie
Czas na emeryturę!
Wiatr z Krakowa
ŚRODKI MASOWEGO PRZYKAZU
Czy ten balon pęknie?
Żuczki z korytarzy TVP
Pismaczki, pieski, hieny
Wesołki z Wiertniczej
Odciąć od dojenia
Media pauperum
Zabierajcie swoje manatki!
NAPRAWIĆ NAPRAWDĘ
Kamień filozoficzny
List do lidera
Gramsci przewrócony w grobie
Co zostawimy dzieciom?
Czekając na czystą Polskę
Jedyny taki moment
Słowa
NIE-RZĄD
Pełna depilacja
Ruki wwierch! Hände hoch!
Czy leci z nami pilot?
Sabotaż
Kornik, Kopacz i Cogito
Gra w „czarnego luda”
A TO POLSKOŚĆ WŁAŚNIE!
Kolumbowie i eunuchy
Gorszyciele za dychę
Sensu nie sprzedają w TVN
Czy tacy jesteście?
Genealogie
Rycerze w sutannach
OKIEM PROROKA
Miłość w czasach zarazy
Zanim sprowadzimy kalifat
Polski Obóz świętych
Porządek kochania
Prawdziwa polityka
HALA ODLOTÓW
Spytajcie Myszkina
Batko i poeta
Kwartet europejski
Podręcznik Walki Miejskiej
Ten cholerny Józef
Kalifat się chwieje
…I CAŁA RESZTA
Codzienna porcja lania w mordę
Pirotechnika
Post, że w uszach dzwoni
Dupokleptokracja
Twardowski i Faust
Szuje i żółwie
Iluzjoniści