Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Lourdes - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lourdes - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 680 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Kie­dy po­ciąg był już w ru­chu, a piel­grzy­mi i cho­rzy, stło­cze­ni na twar­dych ław­kach wa­go­nu trze­ciej kla­sy, koń­czy­li roz­po­czę­te w chwi­li wy­jaz­du z Dwor­ca Or­le­ań­skie­go Ave ma­ris stel­la, Ma­ria, tra­wio­na go­rącz­ką nie­cier­pli­wo­ści, na wpół unió­sł­szy się ze swe­go nędz­ne­go po­sła­nia, uj­rza­ła for­ty­fi­ka­cje.

– O, już for­ty­fi­ka­cje! – za­wo­ła­ła we­so­ło mimo nę­ka­ją­cych ją cier­pień. – Więc je­ste­śmy już poza Pa­ry­żem, na­resz­cie wy­je­cha­li­śmy!

Usa­do­wio­ny na­prze­ciw­ko pan de Gu­er­sa­int uśmiech­nął się wi­dząc ra­dość cór­ki, na­to­miast ksiądz Piotr Fro­me­rut, któ­ry pa­trzył na Ma­rię z bra­ter­ską czu­ło­ścią, nie zdo­łał opa­no­wać peł­nej nie­po­ko­ju tro­ski i rzekł:

– Po­trwa to aż do ju­tra rana, w Lo­ur­des bę­dzie­my do­pie­ro o trze­ciej czter­dzie­ści. Po­nad dwa­dzie­ścia dwie go­dzi­ny po­dró­ży!

Było wpół do szó­stej, słoń­ce wła­śnie wsta­ło, pro­mien­ne w przej­rzy­sto­ści ślicz­ne­go po­ran­ka. Był pią­tek, 19 sierp­nia. Ale już drob­ne, cięż­kie chmur­ki na ho­ry­zon­cie za­po­wia­da­ły groź­ny dzień bu­rzo­we­go upa­łu. Uko­śne pro­mie­nie wni­ka­ły do prze­dzia­łów wa­go­nu na­peł­nia­jąc je wi­ru­ją­cym zło­tym py­łem.

Ma­ria, któ­rą znów ogar­nął nie­po­kój, szep­nę­ła:

– Tak, dwa­dzie­ścia dwie go­dzi­ny. Mój Boże, jak to dłu­go! Oj­ciec po­mógł jej uło­żyć się zno­wu w wą­skiej skrzy­ni, czymś w ro­dza­ju ryn­ny, w któ­rej żyła od lat sied­miu. Ko­lej zgo­dzi­ła się w dro­dze wy­jąt­ku za­brać na ba­gaż dwie pary kó­łek, któ­re moż­na było zdej­mo­wać i za­kła­dać, gdy cho­rą prze­wo­żo­no. Ści­śnię­ta wśród de­sek tej ru­cho­mej trum­ny, zaj­mo­wa­ła trzy miej­sca na ław­ce; przez chwi­lę le­ża­ła z za­mknię­ty­mi oczy­ma, z wy­chu­dzo­ną i zie­mi­stą twa­rzą, któ­ra za­cho­wa­ła dzie­cin­ną sub­tel­ność, choć Ma­ria mia­ła już dwa­dzie­ścia trzy lata, twa­rzą mimo wszyst­ko uro­czą, któ­rą oka­la­ły cu­dow­ne blond wło­sy, wło­sy god­ne kró­lo­wej, oszczę­dzo­ne na­wet przez cho­ro­bę. Ubra­na bar­dzo skrom­nie w suk­nię z lek­kiej czar­nej weł­ny, na szyi mia­ła za­wie­szo­ną kar­tę świad­czą­cą o przy­na­leż­no­ści do szpi­ta­la, z wy­pi­sa­nym na­zwi­skiem i nu­me­rem po­rząd­ko­wym. Ona sama za­żą­da­ła tego upo­ko­rze­nia, nie chcąc też na­ra­żać na wy­dat­ki ro­dzi­ny, któ­ra cier­pia­ła co­raz więk­szy nie­do­sta­tek. Dla­te­go wła­śnie zna­la­zła się dziś tu­taj, w trze­ciej kla­sie, w bia­łym po­cią­gu, po­cią­gu dla cięż­ko cho­rych, naj­bar­dziej cier­pięt­ni­czym z czter­na­stu po­cią­gów, któ­re owe­go dnia zmie­rza­ły do Lo­ur­des, w po­cią­gu, gdzie prócz pię­ciu­set zdro­wych piel­grzy­mów tło­czy­ło się bli­sko trzy­stu nie­szczę­śni­ków, wy­czer­pa­nych, skrę­ca­nych bó­lem, uno­szo­nych całą siłą pary z jed­ne­go krań­ca Fran­cji na dru­gi.

Nie­za­do­wo­lo­ny, że ją za­smu­cił, Piotr wciąż pa­trzył na Ma­rię… z wy­ra­zem bra­ter­skie­go roz­rzew­nie­nia. Skoń­czył wła­śnie trzy­dziest­kę, był bla­dy, szczu­pły, o wy­so­kim czo­le. Naj­pierw tro­skli­wie ob­my­ślił każ­dy naj­drob­niej­szy szcze­gół po­dró­ży, a póź­niej po­sta­no­wił, że bę­dzie to­wa­rzy­szył cho­rej, i w tym celu po­sta­rał się, aby go przy­ję­to do po­moc­ni­cze­go per­so­ne­lu Schro­ni­ska Mat­ki Bo­skiej Wy­ba­wi­cieł­ki, i te­raz no­sił na su­tan­nie czer­wo­ny… krzyż obrze­żo­ny po­ma­rań­czo­wą wy­pust­ką, jak wszy­scy pie­lę­gnia­rze. Pan de Gu­er­sa­int miał na­to­miast przy­pię­ty do sza­rej., su­kien­nej ma­sry­nar­ki mały szkar­łat­ny krzyż piel­grzy­mi. Wy­da­wał się za­chwy­co­ny po­dró­żą, cały prze­mie­nio­ny we wzrok, i nie mógł utrzy­mać w. spo­ko­ju swo­jej gło­wy ła­god­ne­go i roz­tar­gnio­ne­go pta­ka; wy­glą­dał mło­do, mimo iż prze­kro­czył już pięć­dzie­siąt­kę.

Ale w są­sied­nim prze­dzia­le, mimo gwał­tow­nych wstrzą­sów, na któ­re uskar­ża­ła się Ma­ria, pod­nio­sła się z miej­sca sio­stra Hia­cyn­ta. Za­uwa­ży­ła, że dziew­czy­na leży w peł­nym słoń­cu.

– Księ­że, pro­szę ła­ska­wie opu­ścić sto­rę… No, no, mu­si­my się tu ja­koś urzą­dzić i za­go­spo­da­ro­wać.

W czar­nym ha­bi­cie sióstr od Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, od któ­re­go we­so­ło od­bi­jał bia­ły kor­net, bia­ły bar­bet i ob­szer­ny bia­ły far­tuch, sio­stra Hia­cyn­ta uśmie­cha­ła się, peł­na ener­gii i ru­chli­wo­ści. Mło­dość roz­kwi­ta­ła na jej drob­nych świe­żych ustach, w głę­bi pięk­nych nie­bie­skich oczu o za­wsze tkli­wym wy­ra­zie. Nie była wła­ści­wie ład­na, ale uro­cza, sub­tel­na, smu­kła, z chło­pię­cą pier­sią pod karcz­kiem far­tu­cha, jak miły chło­pak o śnież­no­bia­łej ce­rze, try­ska­ją­cy zdro­wiem, we­so­ło­ścią i nie­win­no­ścią.

– Ależ to słoń­ce daje się nam we zna­ki! Bar­dzo pro­szą, niech pani też za­pu­ści swo­ją sto­rę.

Sie­dzą­ca w ką­cie obok za­kon­ni­cy pani de Jo­nqu­ie­re trzy­ma­ła jesz­cze małą tor­bę po­dróż­ną na ko­la­nach. Po­ma­łu opu­ści­ła sto­rę. Ciem­no­wło­sa i tęga, była wciąż jesz­cze ład­na, mimo że mia­ła dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią cór­kę, Raj­mun­dę, któ­rej z uwa­gi na kon­we­nan­se ka­za­ła wsiąść z dwo­ma pa­nia­mi pie­lę­gniar­ka­mi, pa­nią De­sa­gne­aux i pa­nią Vol­mar, do wa­go­nu pierw­szej kla­sy. Ona… sama, jako kie­row­nicz­ka jed­nej z sal. Szpi­ta­la Mat­ki Bo­skiej Bo­le­snej w Lo­ur­des, nie roz­sta­wa­ła się ze swo­imi cho­ry­mi, a na drzwiach prze­dzia­łu od stro­ny ze­wnętrz­nej chy­bo­ta­ła urzę­do­wa wy­wiesz­ka z wy­pi­sa­ny­mi pod jej na­zwi­skiem imio­na­mi to­wa­rzy­szą­cych jej dwóch sióstr od Wnie­bo­wzię­cia. Od­kąd zruj­no­wa­ny ma­jąt­ko­wo mąż zo­sta­wił ją wdo­wą, żyła skrom­nie wraz z cór­ką w ofi­cy­nie przy uli­cy Va­ne­au z ren­ty wy­no­szą­cej czte­ry czy pięć ty­się­cy fran­ków i upra­wia­ła nie­ogra­ni­czo­ne mi­ło­sier­dzie, od­da­jąc cały wol­ny czas pra­cy w Schro­ni­sku – Mat­ki Bo­skiej Wy­ba­wi­ciel­ki, któ­re­go czer­wo­ny krzyż rów­nież no­si­ła na ja­sno­brą­zo­wej po­pe­li­no­wej suk­ni i któ­re­go była jed­ną z naj­czyn­niej­szych człon­kiń. Z uspo­so­bie­nia tro­chę dum­na, lu­bią­ca po­chleb­stwa i at­mos­fe­rę sym­pa­tii, wy­da­wa­ła się szczę­śli­wa z tej do­rocz­nej po­dró­ży, w któ­rą wkła­da­ła na­mięt­ność i ser­ce.

– Ma sio­stra słusz­ność, za­raz tu wszyst­ko urzą­dzi­my. Do­praw­dy nie wiem, dla­cze­go mę­czę się z tą tor­bą.

I wsu­nę­ła ją obok sie­bie, pod ław­kę.

– Pro­szę uwa­żać – mó­wi­ła da­lej sio­stra Hia­cyn­ta – ma pani tuż przy no­gach dzba­nek z wodą. Za­wa­dza pani.

– Ależ nie, za­pew­niam sio­strę. Niech tak zo­sta­nie. Gdzieś go trze­ba było po­sta­wić.

Tak więc, zgod­nie z za­po­wie­dzią, obie go­spo­da­ro­wa­ły, aby prze­żyć w wa­go­nie wraz ze swo­imi cho­ry­mi moż­li­wie naj­wy­god­niej cały je­den dzień i jed­ną noc. Ża­ło­wa­ły, że nie mo­gły za­brać do swe­go prze­dzia­łu Ma­rii, któ­ra chcia­ła mieć przy so­bie Pio­tra i ojca; ale po­nad ni­ską prze­gro­dą moż­na się było do woli po­ro­zu­mie­wać i utrzy­my­wać sta­ły kon­takt. A zresz­tą cały wa­gon, za­wie­ra­ją­cy pięć dzie­się­cio­oso­bo­wych prze­dzia­łów, two­rzył jed­no duże po­miesz­cze­nie, jak gdy­by ru­cho­mą wspól­ną salę, któ­rą ogar­nia­ło się jed­nym spoj­rze­niem. Była to, wśród na­gich żół­tych bo­aze­rii prze­gró­dek, pod la­kie­ro­wa­ną na bia­ło wy­kła­dzi­ną su­fi­tów, praw­dzi­wa sala szpi­tal­na, z nie­po­rząd­kiem i bez­ła­dem na­pręd­ce zor­ga­ni­zo­wa­ne­go am­bu­lan­su. Na wpół wsu­nię­te pod ław­ki sta­ły wszę­dzie noc­ne na­czy­nia, mi­ski, mio­tły, gąb­ki. Po­nie­waż w tym po­cią­gu nie przyj­mo­wa­no nic 'na ba­gaż, wszę­dzie po tro­sze pię­trzy­ły się pacz­ki, wa­li­zy, skrzyn­ki z ja­sne­go drze­wa, pu­dła na ka­pe­lu­sze, tor­by, ża­ło­sny stos rze­czy nędz­nych, znisz­czo­nych, po­wią­za­nych sznur­ka­mi; po­dob­ny tłok pa­no­wał po­wy­żej: odzież, pacz­ki, ko­szy­ki wi­szą­ce na mo­sięż­nych wie­sza­kach ko­ły­sa­ły się bez ustan­ku. Wśród tej ru­pie­ciar­ni dużo miej­sca zaj­mo­wa­li na swo­ich wą­skich ma­te­ra­cach cięż­ko cho­rzy, ko­ły­sa­ni, pod­rzu­ca­ni dud­nią­cy­mi wstrzą­sa­mi kół po­cią­gu, ci zaś, któ­rzy mo­gli utrzy­mać się w po­zy­cji sie­dzą­cej, je­cha­li z twa­rza­mi wy­bla­dły­mi, wspar­ci ple­ca­mi o ścia­nę, z po­dusz­ka­mi pod gło­wą. We­dle re­gu­la­mi­nu, w każ­dym prze­dzia­le po­win­na była je­chać jed­na z pań pie­lę­gnia­rek. Na prze­ciw­nym koń­cu sie­dzia­ła dru­ga za­kon­ni­ca od Wnie­bo­wzię­cia Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny, sio­stra Kla­ra od Anio­łów. Zdro­wi piel­grzy­mi wsta­wa­li, po­ży­wia­li się już i pili. W głę­bi wa­go­nu je­den prze­dział zaj­mo­wa­ły wy­łącz­nie ko­bie­ty, dzie­sięć cia­sno stło­czo­nych pąt­ni­czek, jed­ne mło­de, dru­gie sta­re, ale wszyst­kie jed­na­ko­wo brzyd­kie brzy­do­tą ża­ło­sną i smut­ną. A po­nie­waż w oba­wie o znaj­du­ją­cych się tam rów­nież su­chot­ni­ków nikt nie śmiał otwo­rzyć okien, ro­bi­ło się upal­nie i roz­cho­dzi­ła się nie­zno­śna woń, któ­ra wy­ła­nia­ła się jak­by ze zgrzy­tu kół po­cią­gu pę­dzą­ce­go z całą szyb­ko­ścią.

W Ju­vi­sy od­mó­wio­no wspól­nie ró­ża­niec. Biła wła­śnie go­dzi­na szó­sta, po­ciąg szyb­ko jak bu­rza prze­mknął przez dwo­rzec w Brèti­gny, gdy sio­stra Hia­cyn­ta pod­nio­sła się z miej­sca. Ona kie­ro­wa­ła wszyst­ki­mi po­boż­ny­mi ćwi­cze­nia­mi, któ­rych pro­gram, po­da­ny w ma­łej nie­bie­sko opraw­nej ksią­żecz­ce, więk­szość piel­grzy­mów gor­li­wie wy­peł­nia­ła.

– Anioł Pań­ski, moje dziat­ki! – rze­kła uśmie­cha­jąc się z ma­cie­rzyń­skim wy­ra­zem twa­rzy, któ­re­mu jej dziew­czę­cość nada­wa­ła tyle uro­ku i sło­dy­czy.

Znów po­pły­nę­ły Ave. A gdy ukoń­czo­no mo­dli­twę, Piotr i Ma­ria zwró­ci­li uwa­gę na dwie ko­bie­ty usa­do­wio­ne w dwu prze­ciw­le­głych ką­tach ich prze­dzia­łu. Jed­na, ta, któ­ra sie­dzia­ła przy sto­pach Ma­rii, drob­na, przed­wcze­śnie zwię­dła blon­dyn­ka, wy­glą­da­ła na miesz­czan­kę i mia­ła ze trzy­dzie­ści parę lat. W ciem­nej suk­ni, z wy­peł­zły­mi wło­sa­mi, twa­rzą dłu­gą i bo­le­sną, wy­ra­ża­ją­cą bez­gra­nicz­ną re­zy­gna­cję i nie­zmier­ny smu­tek, sta­ra­ła się nie rzu­cać lu­dziom w oczy i za­bie­rać jak naj­mniej miej­sca. Dru­ga, sie­dzą­ca na­prze­ciw­ko niej, na tej ław­ce co Piotr, ro­bot­ni­ca w tym sa­mym wie­ku, w czar­nym ka­pe­lu­szu, z twa­rzą znisz­czo­ną przez nę­dzę i tro­ski, trzy­ma­ła na ko­la­nach dziew­czyn­kę sied­mio­let­nią, tak wą­tłą i wy­chu­dzo­ną, że wy­glą­da­ła za­le­d­wie na czte­ry lata. Mia­ła wą­ski nos, sine, za­mknię­te po­wie­ki w wo­sko­wej twa­rzy i nic nie mó­wi­ła; wy­da­wa­ła tyl­ko ci­chą skar­gę, ła­god­ny jęk, któ­ry za każ­dym ra­zem na nowo roz­dzie­rał ser­ce po­chy­lo­nej nad dziec­kiem mat­ki.

– Może zja­dła­by tro­chę wi­no­gron? – za­pro­po­no­wa­ła nie­śmia­ło mil­czą­ca do­tąd pani. – Mam w ko­szy­ku…

– Dzię­ku­ję pani – od­rze­kła ro­bot­ni­ca. – Pije tyl­ko mle­ko, ale i to… Pa­mię­ta­łam, żeby za­brać z sobą bu­tel­kę.

I da­jąc fol­gę chę­ci zwie­rzeń, jaką od­czu­wa­ją lu­dzie nie­szczę­śli­wi, opo­wie­dzia­ła swo­je dzie­je. Na­zwi­sko jej brzmia­ło Vin­cent, mąż jej, któ­ry był po­złot­ni­kiem, umarł na su­cho­ty. Zo­sta­ła sama z uko­cha­ną małą Różą, sie­dzia­ła dniem i nocą przy ma­szy­nie do szy­cia, aby ją wy­cho­wać. Ale przy­szła cho­ro­ba. Od czter­na­stu mie­się­cy tak no­si­ła ją na rę­kach, a dziec­ko co­raz bar­dziej cier­pia­ło, chu­dło i mar­nia­ło. Pew­ne­go dnia ona, któ­ra nig­dy nie by­wa­ła na mszy, gna­na roz­pa­czą we­szła do ko­ścio­ła i bła­ga­ła o uzdro­wie­nie cór­ki; i tam usły­sza­ła głos mó­wią­cy jej, aby za­wio­zła dziew­czyn­kę do Lo­ur­des, gdzie Naj­święt­sza Pan­na zli­tu­je się nad nią. Nie ma­jąc żad­nych zna­jo­mo­ści, nie wie­dząc na­wet, jak or­ga­ni­zu­je się po­dob­ne piel­grzym­ki, żyła jed­ną tyl­ko my­ślą: pra­co­wać; za­osz­czę­dzi­ła tro­chę pie­nię­dzy na po­dróż, ku­pi­ła bi­let i z po­zo­sta­ły­mi trzy­dzie­sto­ma su wy­je­cha­ła, za­bie­ra­jąc je­dy­nie bu­tel­kę mle­ka dla ma­łej, nie my­śląc już na­wet o tym, aby ku­pić dla niej ka­wa­łek chle­ba.

– Co jest temu dro­gie­mu ma­leń­stwu? – spy­ta­ła zno­wu pani.

– Ach, pro­szą pani, to na pew­no wzdę­cia… Ale dok­to­rzy mają te swo­je na­zwy… Z po­cząt­ku lek­ko cho­ro­wa­ła na brzu­szek. Po­tem przy­szły te wzdę­cia i bo­la­ło ją tak, że com na nią spoj­rza­ła, to na płacz mi się zbie­ra­ło. Te­raz brzuch sklęsł, tyl­ko że jej już jak­by nie było, nóż­ki jak pa­tycz­ki, zmar­nia­ła zu­peł­nie i bez ustan­ku się poci…

Po­nie­waż Róża jęk­nę­ła i otwo­rzy­ła oczy, mat­ka po­chy­li­ła się nad nią, nie­spo­koj­na i bla­da. – Mój skar­bie, mój klej­no­cie, co ci jest?… Chcesz się na­pić?

Ale dziew­czyn­ka tyl­ko na chwi­lę uka­za­ła nie­przy­tom­ne oczy męt­nej nie­bie­skiej bar­wy i za­raz znów je za­mknę­ła; nie po­wie­dziaw­szy ani sło­wa, za­pa­dła w swo­ją ni­cość, bar­dzo bla­da w bia­łej su­kien­ce, któ­ra była naj­wyż­szą ko­kie­te­rią ze stro­ny mat­ki; pani Vin­cent zdo­by­ła się na ten nie­uży­tecz­ny wy­da­tek w na­dziei, że Naj­święt­sza Pan­na oka­że wię­cej wzglę­dów ma­łej cho­rej, gdy bę­dzie ład­nie ubra­na i cała w bie­li.

Po chwi­li mil­cze­nia pani Vin­cent mó­wi­ła da­lej:

– A pani dla sie­bie sa­mej je­dzie do Lo­ur­des?…., Za­raz wi­dać, że pani cho­ra.

Ale tam­ta, spło­szo­na, jak­by ktoś ura­ził ją w bo­le­sne miej­sce, cof­nę­ła się do swo­je­go kąta szep­cząc:

– Nie, nie je­stem cho­ra… Oby Bóg dał, że­bym była cho­ra! Mniej bym cier­pia­ła.

Na­zy­wa­ła się pani Maze, mia­ła w ser­cu ból nie­ule­czal­ny. Wy­szła za mąż z mi­ło­ści za do­rod­ne­go mło­de­go hu­la­kę o kwit­ną­cych war­gach, któ­ry po­rzu­cił ją po roku „mio­do­we­go mie­sią­ca” Sta­le w po­dró­ży jako agent han­dlo­wy w bran­ży ju­bi­ler­skiej, spo­ro za­ra­bia­ją­cy, zni­kał prze­waż­nie na pół roku i zdra­dzał żonę na te­re­nie ca­łej Fran­cji, a na­wet za­bie­rał z sobą w dro­gę ja­kieś kre­atu­ry. Ona zaś, ubó­stwia­jąc go, cier­pia­ła tak okrut­nie, że za­czę­ła szu­kać po­cie­chy w re­li­gii. Wresz­cie po­sta­no­wi­ła po­je­chać do Lo­ur­des i bła­gać Naj­święt­szą Pan­nę, aby na­wró­ci­ła jej męża i od­da­ła go jej z po­wro­tem.

Pani Yin­cent, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc jej sło­wa, wy­czu­ła w nich jed­nak wiel­kie cier­pie­nie mo­ral­ne i obie da­lej przy­glą­da­ły się so­bie: po­rzu­co­na ko­bie­ta, gi­ną­ca przez swą na­mięt­ność, i mat­ka, któ­ra umie­ra­ła pa­trząc, jak umie­ra jej dziec­ko. Piotr i Ma­ria przy­słu­chi­wa­li się. Piotr wmie­szał się do roz­mo­wy, wy­ra­ził zdzi­wie­nie, że ro­bot­ni­ca nie od­da­ła cho­rej có­recz­ki do szpi­ta­la. Sto­wa­rzy­sze­nie Mat­ki Bo­skiej Wy­ba­wi­ciel­ki, za­ło­żo­ne po woj­nie przez oj­ców au­gu­sty­nów od Wnie­bo­Wzię­cia, po­sta­wi­ło so­bie za cel pra­cę nad zba­wie­niem Fran­cji i obro­nę Ko­ścio­ła po­przez wspól­ne mo­dli­twy i peł­nie­nie dzieł mi­ło­sier­dzia; ten za­kon wła­śnie dał po­czą­tek wiel­kim piel­grzym­kom, a przede wszyst­kim stwo­rzył i od dwu­dzie­stu lat nie­ustan­nie, na co­raz więk­szą ska­lę or­ga­ni­zo­wał piel­grzym­kę na­ro­do­wą, któ­ra co­rocz­nie pod ko­niec sierp­nia uda­wa­ła się do Lo­ur­des. I tak z wol­na udo­sko­na­la­ła się ra­cjo­nal­na or­ga­ni­za­cja, ca­łe­go świa­ta na­pły­wa­ły dat­ki, w każ­dej pa­ra­fii wer­bo­wa­no cho­rych, za­wie­ra­no umo­wy z to­wa­rzy­stwa­mi ko­lei że­la­znych, nie mó­wiąc już o czyn­nej po­mo­cy sio­strzy­czek od Wnie­bo­wzię­cia i o utwo­rze­niu Schro­ni­ska Mat­ki Bo­skiej Wy­ba­wi­ciel­ki, któ­re, zrze­sza­ło w so­bie wszel­ką ofiar­ność i gdzie męż­czyź­ni i ko­bie­ty, prze­waż­nie z naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, pod roz­ka­za­mi prze­wod­ni­ków piel­grzy­mek, pie­lę­gno­wa­li cho­rych, prze­wo­zi­li Ich, za­pew­nia­li im na­le­ży­tą opie­kę. Cho­rzy win­ni byli wnieść pi­sem­ne po­da­nie, aby uzy­skać przy­ję­cie do Schro­ni­ska, co zwal­nia­ło ich od wszel­kich kosz­tów zwią­za­nych z po­dró­żą i po­by­tem w Lo­ur­des; za­bie­ra­no ich z do­mów i tam ich póź­niej od­sta­wia­no, ich rze­czą było je­dy­nie wziąć z sobą tro­chę żyw­no­ści na dro­gę. Co praw­da, naj­czę­ściej cho­rych po­le­ca­li księ­ża lub oso­by mi­ło­sier­ne, któ­re prze­pro­wa­dza­ły wy­wia­dy, wcią­ga­ły dane do ksiąg, sta­ra­ły się o po­trzeb­ne do­wo­dy oso­bi­ste i za­świad­cze­nia le­kar­skie. Póź­niej cho­rzy nie trosz­czy­li się już o nic, byli tyl­ko smut­ny­mi cia­ła­mi wy­da­ny­mi na cier­pie­nie i cuda, we wła­dzy bra­ter­skich i sio­strza­nych rąk pie­lę­gnia­rzy i pie­lę­gnia­rek.

– Ale – wy­ja­śniał Piotr – mo­gła pani po pro­stu zwró­cić się do pro­bosz­cza swo­jej pa­ra­fii. Ta bied­na dziew­czyn­ka za­słu­gu­je na wszel­kie wzglę­dy. Przy­ję­to by ją na­tych­miast.

– Nie wie­dzia­łam o tym, pro­szę księ­dza.

– Więc jak pani po­stą­pi­ła?

– Po­szłam, pro­szę księ­dza, po bi­let do biu­ra, któ­re wska­za­ła mi jed­na są­siad­ka, co czy­tu­je ga­ze­ty.

Mia­ła na my­śli bi­le­ty po ce­nach znacz­nie zni­żo­nych, roz­da­wa­ne piel­grzy­mom, któ­rzy nie mo­gli za­pła­cić. Ma­ria, słu­cha­jąc tego, uczu­ła wiel­ką li­tość, a tak­że pe­wien wstyd: ona, nie tak zu­peł­nie ubo­ga, po­sta­ra­ła się, aby ją przy­ję­to do szpi­ta­la dzię­ki po­śred­nic­twu Pio­tra, gdy tym­cza­sem ta mat­ka i to smut­ne dziec­ko wy­da­ły swo­je bied­ne oszczęd­no­ści i zo­sta­ły już bez gro­sza.

W tej chwi­li gwał­tow­niej­szy wstrząs po­cią­gu wy­rwał jej okrzyk bólu.

– Oj­cze, pro­szę cię, pod­nieś mnie tro­chę. Nie mogę już dłu­żej le­żeć na ple­cach.

Gdy pan de Gu­er­sa­int po­sa­dził ją, głę­bo­ko wes­tchnę­ła. Za­le­d­wie mi­nę­li Étam­pes, od­le­głe o pół­to­rej go­dzi­ny od Pa­ry­ża, a już w co­raz moc­niej­szym słoń­cu, wśród ku­rzu i pyłu za­czę­li od­czu­wać znu­że­nie. Pani de Jo­nqu­ière wsta­ła, aby po­przez prze­gro­dę' do­dać bied­nej dziew­czy­nie tro­chę otu­chy, zaś sio­stra Hia­cyn­ta zno­wu pod­nio­sła się, we­so­ło za­kla­ska­ła w ręce, aby wszy­scy z jed­ne­go koń­ca wa­go­nu na dru­gi usły­sze­li ją i wy­ko­na­li po­le­ce­nie.

– No, bar­dzo pro­szę, nie myśl­my już o tym, co nas boli. Po­mó­dl­my się i za­śpie­waj­my, a Naj­święt­sza Pan­na bę­dzie z nami.

I pierw­sza za­czę­ła od­ma­wiać ró­ża­niec, jak to na­ka­za­ła Mat­ka Bo­ska z Lo­ur­des, a wszy­scy cho­rzy i piel­grzy­mi po­szli za jej przy­kła­dem. Była to pierw­sza cząst­ka ró­żań­ca, pięć ta­jem­nic ra­do­snych: Zwia­sto­wa­nie, Na­wie­dze­nie, Na­ro­dze­nie, Ofia­ro­wa­nie i Od­na­le­zie­nie Je­zu­sa w świą­ty­ni. Na­stęp­nie wszy­scy za­in­to­no­wa­li hymn: Wy­chwa­laj­my anio­łów, wier­nych stró­żów lu­dzi. Gło­sy gi­nę­ły w tur­ko­cie kół, sły­chać było tyl­ko głu­chy po­mruk tej gro­ma­dy du­szą­cej się we wnę­trzu za­mknię­te­go, bez prze­rwy to­czą­ce­go się wa­go­nu.

Pan de Gu­er­sa­int, cho­ciaż prak­ty­ku­ją­cy, jak zwy­kle nie mógł do­brnąć do koń­ca pie­śni na­boż­nej; to wsta­wał, to sia­dał. Wresz­cie oparł się łok­cia­mi o prze­gro­dę i za­czął pół­gło­sem roz­ma­wiać z cho­rym sie­dzą­cym pod tą samą ścian­ką w są­sied­nim prze­dzia­le. Pan Sa­ba­tier był to czło­wiek lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, krę­py; o du­żej gło­wie i po­czci­wej twa­rzy, zu­peł­nie łysy. Od pięt­na­stu lat do­tknię­ty był atak­sją i cho­ciaż cier­piał tyl­ko cza­sa­mi, nogi miał spa­ra­li­żo­wa­ne, zu­peł­nie bez­wład­ne; kie­dy, po­dob­ne do dwóch sztab oło­wiu, zbyt mu już cią­ży­ły, żona, któ­ra mu to­wa­rzy­szy­ła, prze­su­wa­ła mu je niby mar­twe przed­mio­ty. – Tak, pro­szę pana, jak mnie pan tu wi­dzi, je­stem by­łym na­uczy­cie­lem li­ceum Ka­ro­la Wiel­kie­go. Z po­cząt­ku my­śla­łem, że mam zwy­kłą rwę kul­szo­wą. Po­tem za­czę­ły się ostre bóle, wie pan, jak­by mnie kto ciął po wszyst­kich mię­śniach ogni­stym mie­czem. Przez dzie­sięć lat, stop­nio­wo ogar­nę­ło to mnie ca­łe­go, ra­dzi­łem się mnó­stwa le­ka­rzy, jeź­dzi­łem do wszyst­kich moż­li­wych uzdro­wisk; te­raz cier­pię mniej; ale nie mogę się ru­szyć z fo­te­la… I wów­czas mnie, któ­ry by­łem nie­wie­rzą­cy, za­pro­wa­dzi­ła do Boga myśl, że je­stem isto­tą zbyt nie­szczę­sną, aby Mat­ka Boża z Lo­ur­des nie uli­to­wa­ła się nade mną. Piotr, za­in­te­re­so­wa­ny, rów­nież oparł się na łok­ciach i słu­chał.

– Praw­da, księ­że, że cier­pie­nie naj­sku­tecz­niej po­bu­dza du­szę ludz­ką? Oto już po raz siód­my jadę do Lo­ur­des, ale nie zwąt­pi­łem, że zo­sta­nę uzdro­wio­ny. Je­stem pe­wien, że w tym roku Naj­święt­sza Pan­na oka­że mi swo­je mi­ło­sier­dzie. Tak, spo­dzie­wam się, że jesz­cze będę cho­dził, i te­raz żyję już tyl­ko tą na­dzie­ją.

Pan Sa­ba­tier prze­rwał, chciał, aby żona prze­su­nę­ła mu nogi tro­chę wię­cej w lewo, a Piotr przy­glą­dał mu się i dzi­wił się znaj­du­jąc taką upar­tą wia­rę u in­te­lek­tu­ali­sty, jed­ne­go z' tych lu­dzi z wyż­szym wy­kształ­ce­niem, za­zwy­czaj na­stro­jo­nych tak wol­te­riań­sko. W jaki spo­sób myśl o cu­dzie mo­gła była za­kieł­ko­wać i wy­róść w tym mó­zgu? Jak sam mó­wił, tyl­ko wiel­kie cier­pie­nie mo­gło tłu­ma­czyć tę po­trze­bę, to kwit­nie­nie ilu­zji, wie­czy­stej po­cie­szy­ciel­ki.

– I wi­dzi pan, moja żona i ja ubra­ni je­ste­śmy jak bie­da­cy, bo w tym roku chcia­łem być tyl­ko bie­da­kiem, przez po­ko­rę da­łem się za­pi­sać do Schro­ni­ska, aby w oczach Naj­święt­szej Pan­ny być tyl­ko jed­nym z nie­szczę­śli­wych, jed­nym z jej dzie­ci… Tyle że nie chcąc za­bie­rać miej­sca ja­kie­muś praw­dzi­we­mu bie­da­ko­wi, wpła­ci­łem Schro­ni­sku pięć­dzie­siąt fran­ków, dzię­ki cze­mu, jak pa­nom za­pew­ne wia­do­mo, mam w tej piel­grzym­ce swo­je­go cho­re­go… Ja na­wet znam mego cho­re­go. Przed­sta­wio­no mi go wła­śnie na dwor­cu. Jest to gruź­lik, jak są­dzę, i wy­dał mi się bar­dzo sła­by, bar­dzo kiep­ski… – Zno­wu za­milkł na chwi­lą. – Oby Naj­święt­sza Pan­na, ona, któ­ra może wszyst­ko, jego rów­nież oca­li­ła, a był­bym szczę­śli­wy, bar­dzo szczę­śli­wy!

Trzej męż­czyź­ni roz­ma­wia­li da­lej two­rząc osob­ną gru­pę; mó­wi­li naj­pierw o me­dy­cy­nie, a po­tem prze­szli na ar­chi­tek­tu­rę ro­mań­ską, za­uwa­żyw­szy na wzgó­rzu dzwon­ni­cę, na któ­rej wi­dok wszy­scy piel­grzy­mi uczy­ni­li znak krzy­ża świę­te­go. W tym bied­nym cier­pią­cym świe­cie, wśród tych pro­stych lu­dzi, otę­pia­łych z nę­dzy, mło­dy ksiądz i jego dwaj to­wa­rzy­sze za­po­mnie­li o wszyst­kim, znów po­słusz­ni na­wy­kom swo­ich sta­ran­nie wy­kształ­co­nych umy­słów. Upły­nę­ła go­dzi­na, od­śpie­wa­no jesz­cze dwa hym­ny, po­ciąg mi­nął sta­cję To­ury i Au­bra­is, a oni do­pie­ro w Be­au­gen­cy prze­rwa­li roz­mo­wę, na głos sio­stry Hia­cyn­ty, któ­ra za­kla­ska­ła w ręce i sama za­czę­ła mło­dym i dźwięcz­nym gło­sem: Par­ce, Do­mi­ne, par­ce po­pu­lo tuo…

Śpiew zno­wu się roz­legł, wszyst­kie gło­sy zjed­no­czy­ły się i wraz z falą nie­ustan­nie od­ra­dza­ją­cych się mo­dlitw, ko­ją­cą cier­pie­nie i oży­wia­ją­cą na­dzie­ję, wszyst­kie udrę­czo­ne ist­nie­nia z wol­na wzla­ty­wa­ły ku nie­bio­som, ogar­nię­te nie­od­par­tym pra­gnie­niem łask i uzdro­wień, po któ­re trze­ba było je­chać tak da­le­ko.

Gdy Piotr wró­cił na miej­sce, zo­ba­czył, że Ma­ria jest bar­dzo bla­da i oczy ma za­mknię­te; po bo­le­snym skur­czu jej twa­rzy po­znał, że nie śpi.

– Czy cię te­raz bar­dziej boli?

– Och, tak, strasz­nie. Me wy­trzy­mam. Te cią­głe wstrzą­sy… Jęk­nę­ła, otwo­rzy­ła oczy. Sie­dzia­ła na po­sła­niu wpó­łom­dla­ła i pa­trzy­ła na in­nych cho­rych. Wła­śnie w są­sied­nim prze­dzia­le, na­prze­ciw­ko pana Sa­ba­tier, pod­nio­sła się le­żą­ca do­tąd nie­ru­cho­mo jak trup Gri­vot­te. Była to wy­so­ka dziew­czy­na lat prze­szło trzy­dzie­stu, nie­zgrab­na, dzi­wacz­na, z okrą­głą znisz­czo­ną twa­rzą, któ­ra dzię­ki krę­tym wło­som i pło­mien­nym oczom wy­da­wa­ła się nie­mal ład­na. Mia­ła su­cho­ty w ostat­nim sta­dium.

– No i jak się pani czu­je?– zwró­ci­ła się do Ma­rii swo­im chra­pli­wym, nie­wy­raź­nym gło­sem.– Do­brze by było prze­spać się choć tro­chę. Ale nie­po­dob­na, te wszyst­kie koła ob­ra­ca­ją się nam w gło­wach.

Mimo że mó­wie­nie ją mę­czy­ło, upar­cie mó­wi­ła o so­bie wda­jąc się w szcze­gó­ły. Była ta­pi­cer­ką, dłu­gi czas z jed­ną ze swo­ich cio­tek ro­bi­ła ma­te­ra­ce, od po­dwór­ka do po­dwór­ka, w Ber­cy; i wła­śnie ta grę­plo­wa­na przez nią w mło­do­ści, za­po­wie­trzo­na weł­na sta­ła się źró­dłem jej cho­ro­by. Od pię­ciu lat zwę­dro­wa­ła wszyst­kie szpi­ta­le pa­ry­skie, to­też po­ufa­le mó­wi­ła o słyn­nych le­ka­rzach. Sio­stry z La­ri­bo­isi­ère wi­dząc, że na­mięt­nie lubi ce­re­mo­nie re­li­gij­ne, na­wró­ci­ły ją w koń­cu i prze­ko­na­ły, że Naj­święt­sza Pan­na ocze­ku­je jej w Lo­ur­des, aby ją ule­czyć.

– Ma się ro­zu­mieć, jest mi to po­trzeb­ne, bo oni mó­wią, że jed­no moje płu­co jest stra­co­ne, a dru­gie nie­wie­le wię­cej war­te. Ka­wer­ny, ro­zu­mie pani. Z po­cząt­ku bo­la­ło mnie tyl­ko mię­dzy ło­pat­ka­mi i plu­łam taką pia­ną… Po­tem schu­dłam, że li­tość bra­ła. Te­raz wciąż je­stem spo­co­na, kasz­lę, że mało mi ser­ce nie wy­sko­czy, nie mogę od­plu­wać, ta­kie to gę­ste… I wi­dzi pani, trud­no mi ustać na no­gach, trud­no jeść… – Chwy­ci­ła ją dusz­ność; po­si­nia­ła. – Ale mimo wszyst­ko wolę być we wła­snej skó­rze niż w skó­rze tego za­kon­ni­ka, któ­ry je­dzie w prze­dzia­le za pa­nią. Ma to samo co ja, ale jest w znacz­nie gor­szym sta­nie.

My­li­ła się. Wpraw­dzie po dru­giej stro­nie prze­gro­dy, przy któ­rej umiesz­czo­no Ma­rię, le­żał na ma­te­ra­cu mło­dy mi­sjo­narz, brat Izy­dor, któ­re­go nie było wi­dać, gdyż nie mógł na­wet po­ru­szyć pal­cem, nie był to jed­nak su­chot­nik; umie­rał na za­pa­le­nie wą­tro­by, któ­re­go na­ba­wił się w Se­ne­ga­lu. Bar­dzo wy­so­ki, bar­dzo chu­dy, twarz miał żół­tą, wy­schłą i mar­twą, jak per­ga­min. Wrzód, któ­ry po­wstał w wą­tro­bie, prze­bił się w koń­cu na ze­wnątrz i ro­pie­nie wy­nisz­cza­ło cho­re­go po­wo­du­jąc nie­ustan­ne go­rącz­ko­we dresz­cze, wy­mio­ty i ma­ja­cze­nia. Żyły już tyl­ko jego oczy, oczy peł­ne nie­wy­ga­słej mi­ło­ści, a pło­mień ich roz­świe­cał tę twarz umie­ra­ją­ce­go na krzy­żu Chry­stu­sa, po­spo­li­tą chłop­ską twarz, któ­rą wia­ra i na­mięt­na pa­sja czy­ni­ły chwi­la­mi wznio­słą. Był Bre­toń­czy­kiem, naj­młod­szym, wą­tłym dziec­kiem zbyt licz­nej ro­dzi­ny, i gdzieś tam kie­dyś zo­sta­wił odro­bi­nę zie­mi star­sze­mu ro­dzeń­stwu. Jed­na z sióstr, Mar­ta, młod­sza od nie­go o dwa lata, do­tąd prze­by­wa­ją­ca na służ­bie w Pa­ry­żu, je­cha­ła te­raz z nim, tak ofiar­na w swej ni­co­ści „dziew­czy­ny do wszyst­kie­go, że po­rzu­ci­ła miej­sce, aby mu to­wa­rzy­szyć, i zja­da­ła swo­je skrom­ne oszczęd­no­ści.

– Sta­łam jesz­cze przed wa­go­nem, na dwor­cu, gdy za­ła­do­wa­no go do wa­go­nu – mó­wi­ła da­lej Gri­vot­te. – Czte­rech lu­dzi go nio­sło.

Ale nie zdo­ła­ła po­wie­dzieć nic wię­cej, wstrzą­snął nią atak kasz­lu i rzu­cił na ła­wecz­kę. Du­si­ła się, ró­żo­we jej po­licz­ki po­si­nia­ły… Na­tych­miast sio­stra Hia­cyn­ta unio­sła jej gło­wę i wy­tar­ła usta ka­wał­kiem płót­na, na któ­rym uka­za­ły się czer­wo­ne pla­my. Jed­no­cze­śnie pani de Jo­nqu­ière po­śpie­szy­ła z po­mo­cą cho­rej, sie­dzą­cej na­prze­ciw­ko. Na­zy­wa­ła się pani Vetu, była żoną skrom­ne­go ze­gar­mi­strza z dziel­ni­cy Mo­uf­fe­tard, któ­ry nie mógł za­mknąć pra­cow­ni i to­wa­rzy­szyć jej do Lo­ur­des. Zgło­si­ła się więc do szpi­ta­la, aby za­pew­nić so­bie opie­kę. Strach przed śmier­cią spro­wa­dził ją do ko­ścio­ła, gdzie noga jej nie po­sta­ła od dnia pierw­szej ko­mu­nii. Wie­dzia­ła, że jest ska­za­na, że po­że­ra ją rak żo­łąd­ka; mia­ła już tę groź­ną i żół­tą ma­skę lu­dzi cho­rych na raka, a wy­mio­ty jej były czar­ne, jak gdy­by zwra­ca­ła sa­dzę. Od po­cząt­ku po­dró­ży nie prze­mó­wi­ła jesz­cze ani sło­wa, sie­dzia­ła z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi, cier­piąc okrop­nie. Po­tem chwy­ci­ły ją wy­mio­ty i stra­ci­ła przy­tom­ność. Gdy otwo­rzy­ła usta, biła z nich wstręt­na woń, ist­ne mo­ro­we po­wie­trze, od któ­re­go do­sta­wa­ło się mdło­ści.

– To nie do wy­trzy­ma­nia – szep­nę­ła pani de Jo­nqu­èi­re czu­jąc się bli­ska omdle­nia – trze­ba tu wpu­ścić tro­chę po­wie­trza.

Sio­stra Hia­cyn­ta koń­czy­ła ukła­dać Gri­vot­te na po­dusz­kach.

– Oczy­wi­ście, otwórz­my na parę mi­nut, ale nie z tej stro­ny, ba­ła­bym się no­we­go ata­ku kasz­lu… Pro­szę otwo­rzyć ze swo­jej stro­ny!

Upał wciąż się wzma­gał, wszy­scy du­si­li się w tej cięż­kiej i mdlą­cej at­mos­fe­rze, to­też wiel­ką ulgę przy­nio­sła im odro­bi­na świe­że­go po­wie­trza. Te­raz trze­ba było wy­ko­nać róż­ne pra­ce, całe sprzą­ta­nie; za­kon­ni­ca uwi­ja­ła się z noc­ni­ka­mi i ba­se­na­mi, któ­rych za­war­tość wy­rzu­ca­ła przez okno, a tym­cza­sem pani pie­lę­gniar­ka gąb­ką wy­cie­ra­ła drga­ją­cą od moc­nych wstrzą­sów pod­ło­gę. Trze­ba było wszyst­ko do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku. Po­tem wy­ło­nił się nowy kło­pot: czwar­ta cho­ra, któ­ra do­tąd sie­dzia­ła bez ru­chu, chu­da dziew­czy­na z twa­rzą owi­nię­tą w czar­ną chust­kę, po­wie­dzia­ła, że jest głod­na.

Pani de Jo­nqu­ière na­tych­miast za­ofia­ro­wa­ła się ze swo­im spo­koj­nym po­świę­ce­niem.

– Pro­szę się nie tru­dzić, sio­stro. Po­kra­ję jej ten chleb na drob­ne ka­wa­łecz­ki.

Ma­ria, pra­gnąc czymś za­jąć myśl, za­in­te­re­so­wa­ła się tą nie­ru­cho­mą twa­rzą, ukry­tą pod czar­ną chust­ką. Po­dej­rze­wa­ła ranę na twa­rzy. Po­wie­dzia­no jej tyl­ko, że to ja­kaś słu­żą­ca. Nie­szczę­śli­wa ta dziew­czy­na, Eli­za Ro­uqu­et, ro­dem z Pi­kar­dii, mu­sia­ła rzu­cić za­ję­cie i żyła w Pa­ry­żu, u sio­stry, któ­ra nie­chęt­nie ją trzy­ma­ła, a ża­den szpi­tal nie chciał jej przy­jąć, gdyś wła­ści­wie nie była cho­ra. Bar­dzo na­boż­na, od wie­lu mie­się­cy go­rą­co pra­gnę­ła po­je­chać do Lo­ur­des. Ma­ria z głu­chym lę­kiem cze­ka­ła na chwi­lę, gdy chust­ka opad­nie.

– Czy te­raz są dość drob­no po­kra­ja­ne? – py­ta­ła ma­cie­rzyń­skim to­nem pani de

– Czy bę­dzie je pani mo­gła wziąć do ust?

Spod czar­nej chust­ki do­szedł chra­pli­wy głos:

– Tak, tak, pro­szę pani.

Wresz­cie chust­ka opa­dła, Ma­rię prze­szył dreszcz zgro­zy. Była to gruź­li­ca skó­ry, któ­ra za­ata­ko­wa­ła nos i usta i po­ma­łu się tam roz­ra­sta­ła, sta­łe ro­pie­nie po­sze­rza­ło się co­raz bar­dziej pod stru­pa­mi, prze­że­ra­jąc bło­ny ślu­zo­we. Twarz wy­dłu­żo­na w psią mor­dę, oto­czo­na sztyw­ny­mi wło­sa­mi, z wiel­ki­mi okrą­gły­mi ocza­mi, sta­ła się strasz­na. W tej chwi­li chrząst­ki nosa były już nie­mal sto­czo­ne, usta ścią­gnę­ły się, wy­krzy­wio­ne na lewą stro­nę z po­wo­du obrzę­ku gór­nej war­gi, i przy­po­mi­na­ły uko­śną szcze­li­nę, brud­ną i nie­kształt­ną. Krwa­wy pot zmie­sza­ny z ropą są­czył się z ogrom­nej si­nej rany.

– Ach, po­patrz, Pio­trze! – z dresz­czem szep­nę­ła Ma­ria. Ksiądz z ko­lei za­drżał spoj­rzaw­szy na Eli­zę Ro­uqu­et, któ­ra ostroż­nie wsu­wa­ła małe ka­wał­ki chle­ba w krwa­wią­cy otwór, słu­żą­cy jej za usta. Wszy­scy w wa­go­nie zble­dli na wi­dok tego ohyd­ne­go zja­wi­ska. I wszyst­kie te du­sze wez­bra­ne na­dzie­ją ule­cia­ły jed­ną my­ślą ku nie­bu: „Ach, Pan­no świę­ta, Pan­no moż­na, cóż by to był za cud, gdy­byś taką cho­ro­bę ule­czy­ła!”

– Moje dzie­ci, nie myśl­my o so­bie, je­że­li chce­my czuć się do­brze – po­wtó­rzy­ła sio­stra Hia­cyn­ta.

I ka­za­ła od­mó­wić dru­gą cząst­kę ró­żań­ca, pięć ta­jem­nic bo­le­snych: Je­zus w Ogro­dzie Oliw­nym, Je­zus ubi­czo­wa­ny, Je­zus cier­niem uko­ro­no­wa­ny, Je­zus dźwi­ga­ją­cy krzyż, Je­zus umie­ra­ją­cy na krzy­żu. Po­tem od­śpie­wa­no pieśń: W To­bie, Naj­święt­sza Pan­no, uf­ność moją Madę…

Mi­nę­li wła­śnie Blo­is, je­cha­li już do­bre trzy go­dzi­ny. I Ma­ria, od­wra­ca­jąc oczy od Eli­zy Ro­uqu­et, za­trzy­ma­ła je te­raz na czło­wie­ku, któ­ry zaj­mo­wał kąt w prze­dzia­le po jej pra­wej stro­nie, tym, gdzie le­żał brat Izy­dor. Parą razy zwró­cił już jej uwa­gę ten bar­dzo ubo­go ubra­ny w sta­ry czar­ny sur­dut, mło­dy jesz­cze czło­wiek, z rzad­ką, już si­wie­ją­cą bród­ką; mały i wy­schły, z chu­dą, spo­co­ną twa­rzą, zda­wał się bar­dzo cier­pieć. A jed­nak sie­dział bez ru­chu, wci­śnię­ty w swój kąt, nie od­zy­wał się do ni­ko­go, tyl­ko pa­trzył upar­cie przed sie­bie sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. I na­gle Ma­ria spo­strze­gła, że po­wie­ki mu opa­dły i że ten czło­wiek mdle­je. Zwró­ci­ła na to uwa­gę sio­strze Hia­cyn­cie.

– Sio­stro, zda­je mi się, że ten pan źle się czu­je.

– Gdzie, moje dro­gie dziec­ko?

– Tam… sie­dzi z od­rzu­co­ną gło­wą.

Na­stą­pi­ło ogól­ne po­ru­sze­nie, wszy­scy zdro­wi piel­grzy­mi wsta­li, aby zo­ba­czyć, co się sta­ło. Pani de Jo­nqu­ière za­wo­ła­ła do Mar­ty, sie­dzą­cej przy bra­cie Izy­do­rze, aby do­tknę­ła rąk tego czło­wie­ka.

– Pro­szę go za­py­tać, do­wie­dzieć się, co go boli.

Mar­ta do­tknę­ła go, za­da­ła mu parę py­tań. Ale czło­wiek nie od­po­wia­dał, tyl­ko char­czał, oczy zaś wciąż miał za­mknię­te. Ode­zwał się ja­kiś prze­ra­żo­ny głos:

– Zda­je mi się, że on umie­ra!

Lęk wzra­stał z każ­dą mi­nu­tą, sło­wa krzy­żo­wa­ły się i rady pa­da­ły z jed­ne­go koń­ca wa­go­nu na dru­gi. Nikt nie znał tego czło­wie­ka. Na pew­no nie zo­stał wcią­gnię­ty na li­stę szpi­ta­la, gdyż nie miał na szyi bia­łej kart­ki ozna­cza­ją­cej bar­wę po­cią­gu. Ktoś po­wie­dział, że wi­dział go, jak przy­szedł na trzy mi­nu­ty za­le­d­wie przed od­jaz­dem, le­d­wie się wlo­kąc, ogrom­nie zmę­czo­ny, i rzu­cił się w kąt, w któ­rym te­raz umie­rał. Póź­niej nie ode­zwał się ani sło­wem. Za­uwa­żo­no zresz­tą jego bi­let, za­tknię­ty za wstąż­kę sta­re­go cy­lin­dra, któ­ry wi­siał obok.

Sio­stra Hia­cyn­ta wy­krzyk­nę­ła:

– Ach, on prze­cież od­dy­cha! Za­py­taj­cie go, jak się na­zy­wa. Ale czło­wiek, po­now­nie za­py­ta­ny przez Mar­tę, wy­dał tyl­ko jęk, le­d­wie zro­zu­mia­ły okrzyk:

– Och, jak boli!

I od­tąd to tyl­ko po­wta­rzał. Na wszyst­ko, o co go za­py­ty­wa­no: kim jest, skąd po­cho­dzi, na co cho­ru­je, jak moż­na by mu po­móc, nie od­po­wia­dał, tyl­ko ję­czał bez prze­rwy:

– Och, boli!… Och, boli!

Sio­stra Hia­cyn­ta drża­ła z nie­cier­pli­wo­ści. Gdy­by cho­ciaż była w tym sa­mym prze­dzia­le! I obie­cy­wa­ła so­bie, że zmie­ni miej­sce. Ale przed Po­itiers nie prze­wi­dzia­no po­sto­ju. Po­ło­że­nie sta­wa­ło się tym groź­niej­sze, że gło­wa nie­zna­jo­me­go zno­wu zwi­sła bez­wład­nie.

– Umie­ra, umie­ra! – po­wtó­rzył ten sam głos.

O Boże, co po­cząć! Sio­stra Hia­cyn­ta wie­dzia­ła, że oj­ciec Mas­sias z za­ko­nu Wnie­bo­wzię­cia je­dzie tym po­cią­giem wio­ząc świę­te ole­je, w każ­dej chwi­li go­tów udzie­lić umie­ra­ją­ce­mu ostat­nie­go na­masz­cze­nia. Każ­de­go bo­wiem roku w dro­dze lu­dzie umie­ra­li. Ale nie mia­ła od­wa­gi po­cią­gnąć za ha­mu­lec alar­mo­wy. Był rów­nież wa­gon-kan­ty­na, ob­słu­gi­wa­ny przez sio­strę od Świę­te­go Fran­cisz­ka, gdzie znaj­do­wał się le­karz i mała ap­tecz­ka. Gdy­by cho­ry do­je­chał aż do Po­itiers, gdzie mie­li za­trzy­mać się na pół go­dzi­ny, za­ję­to by się tam nim tro­skli­wie. Okrut­ne by­ło­by, gdy­by umarł przed Po­itiers. Uspo­ko­jo­no się jed­nak. Czło­wiek od­dy­chał re­gu­lar­niej, zda­wał się spać.

– Umrzeć, za­nim się tam bę­dzie – szep­nę­ła ze drże­niem Ma­ria – umrzeć przed wej­ściem do Zie­mi Obie­ca­nej! – A gdy oj­ciec ją uspo­ka­jał, do­da­ła: – I mnie boli, mnie tak­że bar­dzo boli!

– Ufaj – rzekł Piotr. – Naj­święt­sza Pan­na czu­wa nad tobą. Ma­ria nie mo­gła już dłu­żej wy­trwać w po­zy­cji sie­dzą­cej i trze­ba ją było znów uło­żyć w wą­skiej trum­nie. Oj­ciec i ksiądz mu­sie­li za­cho­wy­wać przy tym nie­zmier­ne ostroż­no­ści, gdyż ję­cza­ła przy naj­mniej­szym po­trą­ce­niu. I te­raz le­ża­ła bez tchu, jak mar­twa, z ko­na­ją­cą twa­rzą wśród kró­lew­skie­go prze­py­chu blond wło­sów. Od czte­rech już bli­sko go­dzin po­ciąg je­chał bez prze­rwy. Wa­gon drżał nie­zno­śnym, zyg­za­ko­wa­tym ru­chem, gdyż był ostat­ni, zwo­ry trzesz­cza­ły, koła hu­cza­ły wście­kle. Przez okna, któ­re trze­ba było zo­sta­wić uchy­lo­ne, prze­ni­kał kurz ostry i pa­lą­cy; ale naj­strasz­niej­szy był upał po­że­ra­ją­cy wszyst­ko, upał przed bu­rzą, pod pło­wym nie­bem z wol­na za­snu­wa­ją­cym się ogrom­ny – mi, nie­ru­cho­my­mi chmu­ra­mi. Roz­grza­ne prze­dzia­ły za­mie­nia­ły się w ist­ne pie­ce, to­czą­ce się na ko­łach do­mo­stwa, gdzie lu­dzie je­dli, pili, gdzie cho­rzy za­ła­twia­li wszel­kie po­trze­by, w ze­psu­tym po­wie­trzu, wśród mie­sza­ją­cych się z sobą ję­ków, mo­dlitw i śpie­wów.

Ma­ria nie była je­dy­ną cho­rą, któ­rej stan się po­gor­szył, inni rów­nież źle zno­si­li po­dróż. Na ko­la­nach zroz­pa­czo­nej mat­ki, któ­ra pa­trzy­ła na dziec­ko wiel­ki­mi, za­ćmio­ny­mi od łez oczy­ma, mała Róża le­ża­ła nie­ru­cho­ma i tak bla­da, że pani Maze dwu­krot­nie po­chy­li­ła się, aby do­tknąć jej rąk, w stra­chu, że oka­żą się zim­ne. Pani Sa­ba­tier co chwi­la mu­sia­ła prze­su­wać z miej­sca na miej­sce mę­żow­skie nogi, gdyż – jak mó­wił cho­ry – cię­żar ich ob­ry­wał mu bio­dra. Brat Izy­dor, wciąż po­grą­żo­ny w odrę­twie­niu, te­raz za­czął krzy­czeć, a sio­stra mo­gła mu nieść ulgę tyl­ko pod­no­sząc go i trzy­ma­jąc w ra­mio­nach., Gri­vot­te zda­wa­ła się spać, ale wstrzą­sa­ła nią upar­ta czkaw­ka i cien­ka smuż­ka krwi spły­wa­ła jej z ust. Pani Vetu zwy­mio­to­wa­ła zno­wu czar­ną i cuch­ną­cą cie­czą. Eli­za Ro­uqu­et nie sta­ra­ła się już ukry­wać okrop­nej zie­ją­cej rany na twa­rzy. A czło­wiek w ką­cie wciąż rzę­ził, dy­szał tak cięż­ko, jak gdy­by miał za­raz umrzeć. Na próż­no, pani de Jo­nqu­ière i sio­stra Hia­cyn­ta czy­ni­ły wszel­kie moż­li­we wy­sił­ki, nie mo­gły za­ra­dzić aż tylu nie­szczę­ściom rów­no­cze­śnie. Ist­nym pie­kłem sta­wał się ten wa­gon cier­pie­nia i nę­dzy, pę­dzą­cy z ogrom­ną szyb­ko­ścią, wstrzą­sa­ny na boki, aż ko­ły­sa­ły się ba­ga­że, za­wie­szo­ne na koł­kach, sta­re łach­ma­ny, znisz­czo­ne ko­szy­ki ob­wią­za­ne sznur­kiem; a tym­cza­sem w dal­szym prze­dzia­le dzie­sięć pąt­ni­czek, wśród któ­rych były sta­re i mło­de, ale wszyst­kie brzyd­kie, aż li­tość bra­ła, bez prze­rwy śpie­wa­ły pi­skli­wy­mi gło­sa­mi, ża­ło­śnie i fał­szy­wie.

Wte­dy Piotr po­my­ślał o in­nych wa­go­nach po­cią­gu, tego bia­łe­go po­cią­gu, któ­ry wiózł przede wszyst­kim cięż­ko cho­rych; wszyst­kie mknę­ły peł­ne ta­kie­go sa­me­go cier­pie­nia, z trzy­stu cho­ry­mi i pię­ciu­set piel­grzy­ma­mi. Po­my­ślał też o in­nych po­cią­gach, któ­re wy­jeż­dża­ły z Pa­ry­ża tego ran­ka, o po­cią­gu sza­rym i po­cią­gu nie­bie­skim, któ­re wy­prze­dzi­ły po­ciąg bia­ły, o po­cią­gu zie­lo­nym, żół­tym, ró­żo­wym, po­ma­rań­czo­wym, któ­re pę­dzi­ły za nimi. Wzdłuż ca­łej li­nii ko­le­jo­wej mknę­ły po­cią­gi, któ­re wy­pusz­cza­no co go­dzi­nę. I po­my­ślał o in­nych jesz­cze po­cią­gach, o tych, któ­re w tym sa­mym dniu wy­jeż­dża­ły z Or­le­anu, z Mans, z Po­itiers, z Bor­de­aux, Mar­sy­lii, Car­cas­son­ne. Zie­mię fran­cu­ską prze­ci­na­ły w tej go­dzi­nie we wszel­kich kie­run­kach po­dob­ne po­cią­gi, a wszyst­kie zmie­rza­ły do świę­tej Gro­ty wio­ząc trzy­dzie­ści ty­się­cy cho­rych i piel­grzy­mów do stóp Naj­święt­szej Pan­ny.

I po­my­ślał, że po­dob­na fala ludz­ka pły­nie tam rów­nież w inne dni roku, że nie ma ty­go­dnia, aby Lo­ur­des nie wi­dzia­ło przy­by­wa­ją­cej piel­grzym­ki, że nie tyl­ko Fran­cja, ale cała Eu­ro­pa, cały świat pusz­cza się w dro­gę, że w nie­któ­rych la­tach wiel­kiej po­boż­no­ści by­wa­ło tam trzy­sta ty­się­cy, a na­wet do pół mi­lio­na piel­grzy­mów i cho­rych.

Pio­tro­wi zda­wa­ło się, że sły­szy, jak jadą te roz­ko­ły­sa­ne, ze­wsząd przy­by­wa­ją­ce po­cią­gi, a wszyst­kie zmie­rza­ją do tej sa­mej ska­li­stej Gro­ty, ja­rzą­cej się od pło­ną­cych świec. Wszyst­ko do­ko­ła szu­mia­ło, lu­dzie krzy­cze­li z bólu, na­boż­ne hym­ny wzno­si­ły się do nie­ba. Były to ru­cho­me szpi­ta­le peł­ne zroz­pa­czo­nych, cho­rych lu­dzi, wiel­ki pęd ludz­kich cier­pień ku na­dziei wy­zdro­wie­nia, sza­leń­cze pra­gnie­nie ulgi, po­śród wzma­ga­ją­cych się krzy­ków, pod gro­zą szyb­kiej, okrop­nej śmier­ci, w strasz­nym tło­ku. Je­cha­ły, wciąż je­cha­ły, bez koń­ca zwo­żąc nę­dzę tego świa­ta, w dro­dze do bo­skie­go złu­dze­nia, któ­re było zdro­wiem dla cho­rych, a po­cie­sze­niem dla utra­pio­nych.

Ogrom­ne współ­czu­cie wy­peł­ni­ło po brze­gi ser­ce Pio­tra, ludz­ka re­li­gia tylu nie­szczęść, tylu łez nę­ka­ją­cych sła­be­go i na­gie­go czło­wie­ka. Był śmier­tel­nie smut­ny i żar­li­we mi­ło­sier­dzie pło­nę­ło w nim jak nie wy­ga­sa­ją­cy ogień bra­ter­skiej mi­ło­ści ku wszyst­kim rze­czom i wszyst­kim lu­dziom.

O wpół do je­de­na­stej, gdy ru­szy­li z dwor­ca Sa­int-Pier­re-de­sCorps, sio­stra Hia­cyn­ta dała znak i od­mó­wio­no trze­cią część ró­żań­ca, pięć ta­jem­nic chwa­leb­nych: Zmar­twych­wsta­nie Pana Na­sze­go, Wnie­bo­wstą­pie­nie Pana Na­sze­go, Ze­sła­nie Du­cha Świę­te­go na Apo­sto­łów, Wnie­bo­wzię­cie Naj­święt­szej Pan­ny Ma­rii, Uko­ro­no­wa­nie Naj­święt­szej Pan­ny. Po­tem roz­legł się hymn Ber­na­de­ty, nie koń­czą­ca się skar­ga o sześć­dzie­się­ciu zwrot­kach, gdzie Po­zdro­wie­nie Aniel­skie po­wra­ca w sta­łym re­fre­nie, dłu­ga ko­ły­san­ka, po­wol­na ob­se­sja, któ­ra wresz­cie za­wład­nę­ła wszyst­ki­mi i uśpi­ła ich eks­ta­tycz­nym snem, w słod­kim ocze­ki­wa­niu na cud.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: