Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Łowcy meteorów - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowcy meteorów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 369 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY w któ­rym są­dzia John Proth speł­nia je­den z naj­przy­jem­niej­szych swo­ich obo­wiąz­ków, a na­stęp­nie wra­ca do swe­go ogro­du

Nie ma po­wo­du ukry­wać przed czy­tel­ni­ka­mi, że mia­sto, w któ­rym za­czy­na się ta szcze­gól­na hi­sto­ria, leży w sta­nie Wir­gi­nia, w Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Je­śli się czy­tel­ni­cy na to zgo­dzą, na­zwie­my to mia­sto Wha­sto­nem i umie­ści­my je w okrę­gu wschod­nim, na pra­wym brze­gu rze­ki Po­to­mak; wy­da­je nam się jed­nak zby­tecz­ne opi­sy­wać do­kład­niej po­ło­że­nie geo­gra­ficz­ne mia­sta, któ­re­go na próż­no szu­ka­li­by­śmy na­wet na naj­lep­szych ma­pach Sta­nów.

Owe­go roku, ran­kiem dwu­na­ste­go mar­ca, ci miesz­kań­cy Wha­sto­nu, któ­rzy we wła­ści­wym mo­men­cie prze­cho­dzi­li uli­cą Exe­ter, mo­gli za­uwa­żyć ele­ganc­kie­go jeźdź­ca, któ­ry wjeż­dżał pod górę i wra­cał stę­pa bar­dzo stro­mą uli­cą, a na­stęp­nie za­trzy­my­wał się na pla­cu Kon­sty­tu­cji, mniej wię­cej w środ­ku mia­sta.

Jeź­dziec ten, wy­glą­da­ją­cy na ty­po­we­go Jan­ke­sa, co nie wy­klu­cza pew­nej swo­istej dys­tynk­cji, praw­do­po­dob­nie nie miał wię­cej niż trzy­dzie­ści lat. Był wzro­stu po­wy­żej śred­nie­go, pięk­nej i moc­nej bu­do­wy; rysy miał re­gu­lar­ne, wło­sy ciem­ne i kasz­ta­no­wa­tą bro­dę, któ­rej klin wy­dłu­żał jego twarz o sta­ran­nie wy­go­lo­nych war­gach. Sze­ro­ki płaszcz okry­wał go aż do stóp i ukła­dał się ko­li­ście na koń­skim za­dzie. Kie­ro­wał swym dość rą­czym wierz­chow­cem ze zręcz­no­ścią i zde­cy­do­wa­niem. Wszyst­ko w jego po­sta­wie zdra­dza­ło czło­wie­ka czy­nu, ener­gicz­ne­go oraz im­pul­syw­ne­go. Wi­dać było, że dą­żąc do upra­gnio­ne­go celu nie za­wa­ha się przed nie­bez­pie­czeń­stwem, jak to czy­nią cha­rak­te­ry chwiej­ne. Wresz­cie by­stry ob­ser­wa­tor stwier­dził­by, że jego wro­dzo­na nie­cier­pli­wość z tru­dem kry­je się pod po­zo­ra­mi chło­du.

Dla­cze­go jeź­dziec ów zna­lazł się w tym mie­ście, gdzie nikt go nie znał, gdzie nikt go nig­dy nie wi­dział? Czy ba­wił tu tyl­ko prze­jaz­dem, czy za­mie­rzał za­trzy­mać się czas pe­wien? Je­że­li szu­kał ho­te­lu, miał­by w czym wy­bie­rać. Pod tym wzglę­dem Wha­ston może słu­żyć za przy­kład. W żad­nym ośrod­ku Sta­nów czy in­ne­go kra­ju po­dróż­ny nie zna­la­zł­by lep­sze­go przy­ję­cia, lep­szej usłu­gi, lep­szej kuch­ni i ta­kie­go kom­for­tu przy umiar­ko­wa­nych ce­nach. Ża­ło­wać do­praw­dy na­le­ży, że nie­do­kład­ne mapy tak po­trak­to­wa­ły mia­sto ma­ją­ce tyle do­dat­nich cech.

Ale nie! Nie wy­glą­da­ło wca­le na to, by przy­bysz był skłon­ny za­ba­wić dłu­żej w Wha­sto­nie, a za­chę­ca­ją­ce uśmie­chy ho­te­la­rzy nie mia­ły­by za­pew­ne żad­ne­go na nie­go wpły­wu. Z miną za­ab­sor­bo­wa­ną, obo­jęt­ny na to, co go ota­cza, je­chał uli­cą bie­gną­cą wo­kół pla­cu Kon­sty­tu­cji, któ­re­go śro­dek zaj­mo­wał wiel­ki, ob­mu­ro­wa­ny ta­ras, i nie przy­pusz­czał na­wet, że wznie­cą po­wszech­ną cie­ka­wość.

A Bóg tyl­ko je­den wie, jak moc­no owa cie­ka­wość była na­pię­ta! Od­kąd jeź­dziec się uka­zał, chle­bo­daw­cy i służ­ba wy­mie­nia­li na pro­gach ta­kie lub tym po­dob­ne sło­wa:

– Któ­rę­dy przy­je­chał?

– Uli­cą Exe­ter!

– A skąd?

– Po­dob­no przez przed­mie­ście Wil­cox.

– Już od do­brych trzy­dzie­stu mi­nut koń jego okrą­ża plac. – Cze­ka na ko­goś.

– Praw­do­po­dob­nie. Na­wet dość nie­cier­pli­wie.

– Nie­ustan­nie pa­trzy w stro­nę uli­cy Exe­ter.

– Stam­tąd ktoś przy­bę­dzie.

– Co za ktoś? On, czy ona?

– Ho, ho! To do­praw­dy przy­stoj­ny chłop, sło­wo daję!

– Więc schadz­ka?

– Tak, schadz­ka… ale nie taka, jak pan my­śli.

– Co pan może o tym wie­dzieć?

– No, bo ten przy­bysz już trze­ci raz za­trzy­mu­je się przed bra­mą pana Joh­na Pro­tha;

– A że pan John Proth jest sę­dzią w Wha­sto­nie…

– Więc ta oso­bi­stość ma za­pew­ne ja­kiś pro­ces.

– A jego prze­ciw­nik się spóź­nia.

– Ma pan ra­cję.

– Słusz­nie! Sę­dzia Proth wy­słu­cha ich i po­jed­na w mgnie­niu oka.

– To czło­wiek zręcz­ny.

– I za­cny.

Być może, że taka wła­śnie była przy­czy­na obec­no­ści owe­go jeźdź­ca w Wha­sto­nie. Istot­nie, kil­ka razy za­trzy­mał się, nie scho­dząc z ko­nia, przed do­mem pana Joh­na Pro­tha. Pa­trzył na drzwi i okna, po­tem stał nie­ru­cho­mo, jak gdy­by ocze­ki­wał, że ktoś po­ja­wi się na pro­gu, aż do chwi­li, gdy jego koń, któ­ry prze­bie­rał nie­cier­pli­wie no­ga­mi, zmu­szał go do ru­sze­nia z miej­sca.

Na­gle, gdy raz jesz­cze przy­sta­nął przed do­mem, drzwi otwar­ły się na całą sze­ro­kość i ja­kiś czło­wiek uka­zał się na gan­ku.

Obcy do­strzegł go na­tych­miast.

– Pan John Proth, jak są­dzę? – rzekł uno­sząc ka­pe­lu­sza.

– We wła­snej oso­bie – od­po­wie­dział sę­dzia.

– Chciał­bym za­dać pro­ste py­ta­nie, któ­re wy­ma­gać bę­dzie z pań­skiej stro­ny tyl­ko od­po­wie­dzi: tak lub nie.

– Słu­żę panu.

– Czy był już ktoś tu­taj dziś rano i py­tał o pana Se­tha Stan­for­ta?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo.

– Dzię­ku­ję!

Po­wie­dziaw­szy to i uchy­liw­szy raz jesz­cze ka­pe­lu­sza, jeź­dziec za­wró­cił i od­da­lił się truch­ci­kiem uli­cą Exe­ter.

Od tej chwi­li – we­dług ogól­nej opi­nii – nie moż­na było wąt­pić, że nie­zna­jo­my miał in­te­res do pana Joh­na Pro­tha. Ze spo­so­bu, w jaki sfor­mu­ło­wał py­ta­nie, wy­ni­ka­ło, że to on sam był Se­them Stan­for­tem, któ­ry przy­był pierw­szy na umó­wio­ne spo­tka­nie. Lecz wy­ła­niał się inny pro­blem, rów­nie pod­nie­ca­ją­cy. Czy go­dzi­na wspo­mnia­ne­go spo­tka­nia już mi­nę­ła i czy nie­zna­ny jeź­dziec opu­ści mia­sto, by wię­cej do nie­go nie wró­cić?

Czy­tel­ni­cy uwie­rzą mi bez tru­du (gdyż je­ste­śmy w Ame­ry­ce, a więc wśród na­ro­du od­zna­cza­ją­ce­go się naj­więk­szą na świe­cie ma­nią za­wie­ra­nia za­kła­dów), że za­kła­da­no się, czy przy­bysz wró­ci nie­ba­wem, czy też od­je­dzie osta­tecz­nie. Staw­ki za­kła­dów po­mię­dzy per­so­ne­lem ho­te­lów i cie­kaw­ski­mi na pla­cu wy­no­si­ły za­le­d­wie pół do­la­ra czy na­wet pięć lub sześć cen­tów; ale były to staw­ki, któ­re na pew­no zo­sta­ły za­pła­co­ne przez prze­gry­wa­ją­cych i za­in­ka­so­wa­ne przez wy­gry­wa­ją­cych, sa­mych god­nych za­ufa­nia lu­dzi.

Je­że­li cho­dzi o sę­dzie­go Joh­na Pro­tha, ogra­ni­czył się je­dy­nie do od­pro­wa­dze­nia oczy­ma jeźdź­ca, któ­ry je­chał pod górę w stro­nę przed­mie­ścia Wil­cox. Sę­dzia John Proth był to fi­lo­zof i ro­zum­ny urzęd­nik, któ­ry miał za sobą co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat mą­dro­ści i fi­lo­zo­fo­wa­nia, choć li­czył nie wię­cej niż pół wie­ku, co zna­czy, iż przy­szedł­szy na świat, był już fi­lo­zo­fem i mę­dr­cem. Do­daj­cie do tego, iż jako ka­wa­ler – nie­za­prze­czal­ny do­wód mą­dro­ści! – miał ży­cie nie za­mą­co­ne ja­ką­kol­wiek tro­ską, co, przy­zna­cie, ogrom­nie uła­twia upra­wia­nie fi­lo­zo­fii. Uro­dzo­ny w Wha­sto­nie, na­wet w naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści mało lub wca­le nie opusz­czał tego mia­sta i był rów­nie sza­no­wa­ny jak ko­cha­ny przez swych pod­sąd­nych, któ­rzy wie­dzie­li, iż nie po­wo­du­ją nim żad­ne am­bi­cje oso­bi­ste.

Kie­ro­wał się zdro­wym roz­sąd­kiem. Był za­wsze wy­ro­zu­mia­ły dla sła­bo­ści, a na­wet cza­sem dla błę­dów bliź­nie­go. Ła­go­dzić spra­wy, do­pro­wa­dzać do po­jed­na­nia prze­ciw­ni­ków, któ­rzy sta­wa­li przed jego skrom­nym try­bu­na­łem, za­okrą­glać ostre kan­ty, na­oli­wiać try­by, ła­go­dzić zgrzy­ty nie­uchron­ne na­wet w naj­lep­szym ustro­ju spo­łecz­nym – oto jak poj­mo­wał swą mi­sję.

John Proth był czło­wie­kiem dość za­moż­nym. Peł­nił funk­cje sę­dzie­go z za­mi­ło­wa­nia i nie my­ślał piąć się ku wyż­szym urzę­dom są­do­wym. Ce­nił spo­kój wła­sny i cu­dzy. Uwa­żał lu­dzi za ży­cio­wych współ­to­wa­rzy­szy, z któ­ry­mi naj­ko­rzyst­niej jest utrzy­my­wać do­bre sto­sun­ki. Wsta­wał wcze­śnie i wcze­śnie kładł się spać. Czy­ty­wał kil­ku ulu­bio­nych auto – rów za­rów­no Sta­re­go jak i No­we­go Świa­ta, lecz co do pra­sy, ogra­ni­czał się do za­cne­go i uczci­we­go dzien­ni­ka lo­kal­ne­go „No­wi­ny Wha­stoń­skie”, gdzie ogło­sze­nia zaj­mo­wa­ły wię­cej miej­sca niż po­li­ty­ka. Co­dzien­nie od­by­wał go­dzin­ną lub dwu­go­dzin­ną prze­chadz­kę, pod­czas któ­rej ka­pe­lu­sze miesz­kań­ców Wha­sto­nu zu­ży­wa­ły się wsku­tek od­da­wa­nia mu ukło­nów; zmu­sza­ło to rów­nież jego sa­me­go do od­na­wia­nia na­kry­cia gło­wy co trzy mie­sią­ce. Prócz tych spa­ce­rów i cza­su po­świę­co­ne­go pra­cy za­wo­do­wej prze­by­wał w swym spo­koj­nym, wy­god­nie urzą­dzo­nym domu i ho­do­wał w ogro­dzie kwia­ty, któ­re wy­na­gra­dza­ły go za tru­dy, cza­ru­jąc świe­ży­mi bar­wa­mi i hoj­nie ob­da­rza­jąc mi­łym za­pa­chem.

Sko­ro na­szki­co­wa­li­śmy tę po­stać i umie­ści­li por­tret pana Joh­na Pro­tha we wła­ści­wych ra­mach, każ­dy zro­zu­mie, że wspo­mnia­ny sę­dzia nie prze­jął się zbyt­nio py­ta­niem po­sta­wio­nym przez ob­ce­go przy­by­sza. Gdy­by ten ostat­ni za­miast zwra­cać się do pana domu za­py­tał sta­rej słu­żą­cej Kate, być może, iż Kate ze­chcia­ła­by do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o tej spra­wie. Pró­bo­wa­ła­by do­ciec, kim jest ów Seth Stan­fort, po­in­for­mo­wa­ła­by się, co na­le­ży od­po­wie­dzieć, w ra­zie gdy­by ktoś przy­szedł i py­tał o nie­go. A na­wet za­cna Kate do­wie­dzia­ła­by się z nie­wąt­pli­wą przy­jem­no­ścią, czy przy­bysz rano lub po po­łu­dniu po­wró­ci, czy nie do domu pana Joh­na Pro­tha.

Pan John Proth nie był­by so­bie na­to­miast wy­ba­czył ta­kiej cie­ka­wo­ści i ta­kich nie­dy­skre­cji, któ­re moż­na było da­ro­wać jego słu­żą­cej, jako na­le­żą­cej do płci nie­wie­ściej. Nie, John Proth na­wet nie spo­strzegł, że przy­by­cie, obec­ność, a po­tem od­jazd nie­zna­jo­me­go zwró­ci­ły uwa­gę ga­piów na pla­cu, i za­mknąw­szy drzwi wró­cił, by pod­lać róże, iry­sy, ge­ra­nium i re­ze­dę w swo­im ogro­dzie.

Cie­ka­wi nie po­szli w jego śla­dy i po­zo­sta­li na po­ste­run­kach ob­ser­wa­cyj­nych.

Tym­cza­sem jeź­dziec był już na koń­cu uli­cy Exe­ter, któ­ra wzno­si­ła się nad za­chod­nią stro­ną mia­sta. Do­tarł­szy do przed­mie­ścia Wil­cox, któ­re owa uli­ca łą­czy z cen­trum Wha­sto­nu, za­trzy­mał ko­nia i nie scho­dząc z sio­dła ro­zej­rzał się do­ko­ła.

Z tego miej­sca wzrok jego mógł ob­jąć oko­li­cę w pro­mie­niu do­brej mili i za­pu­ścić się w krę­tą dro­gę, zni­ża­ją­cą się na prze­strze­ni trzech mil aż do osie­dla Ste­el, któ­re­go wie­że ry­so­wa­ły się na ho­ry­zon­cie po dru­giej stro­nie rze­ki Po­to­mak. Ale na próż­no wzrok jego prze­bie­gał ową dro­gę. Wi­docz­nie nie od­naj­dy­wał tam tego, cze­go szu­kał. Jego żywe, nie­cier­pli­we ru­chy udzie­li­ły się ko­nio­wi, któ­re­go trze­ba było nie­ustan­nie po­skra­miać.

Mi­nę­ło dzie­sięć mi­nut, po czym jeź­dziec wró­cił stę­pa na uli­cę Exe­ter i skie­ro­wał się po raz pią­ty ku pla­co­wi.

„Osta­tecz­nie – po­wta­rzał so­bie spo­glą­da­jąc raz po raz na ze­ga­rek – nie ma jesz­cze mowy o spóź­nie­niu… Mia­ła być o dzie­sią­tej sie­dem, a te­raz jest do­pie­ro wpół do dzie­sią­tej… Prze­strzeń dzie­lą­ca Wha­ston od Ste­el, skąd ma przy­być, jest rów­na tej, któ­ra dzie­li Wha­ston od Brial, skąd ja przy­je­cha­łem, i moż­na ją po­ko­nać w cią­gu nie­speł­na dwu­dzie­stu mi­nut. Dro­ga jest do­bra, po­go­da pięk­na i nie sły­sza­łem, by przy­bór rze­ki ze­rwał most. Nie po­win­no więc być ani prze­szkód, ani trud­no­ści. W tych wa­run­kach je­śli nie przy­bę­dzie na spo­tka­nie, to zna­czy, że przy­być nie chce… Zresz­tą punk­tu­al­ność po­le­ga na tym, by sta­wić się co do mi­nu­ty, a nie na tym, by zna­leźć się na miej­scu za wcze­śnie. W rze­czy­wi­sto­ści to ja je­stem nie­punk­tu­al­ny, sko­ro ją uprze­dzi­łem bar­dziej, niż przy­stoi czło­wie­ko­wi do­kład­ne­mu. Praw­da, że (po­mi­nąw­szy na­wet wszel­kie inne uczu­cia) sama grzecz­ność na­ka­zy­wa­ła, abym pierw­szy przy­był na spo­tka­nie!”

Ten mo­no­log trwał bez prze­rwy, gdy przy­bysz wra­cał uli­cą Exe­ter, i skoń­czył się do­pie­ro, kie­dy ko­py­ta koń­skie ude­rzy­ły na nowo o żwir pla­cu.

Sta­now­czo ci, co sta­wia­li na po­wrót nie­zna­jo­me­go, wy­gra­li. To­też gdy mi­jał ho­te­le, pa­trzy­li nań przy­chyl­nie, gdy tym­cza­sem ci, co prze­gra­li, wi­ta­li go tyl­ko wzru­sze­niem ra­mion.

Dzie­sią­ta wy­bi­ła na miej­skim ze­ga­rze. Za­trzy­maw­szy ko­nia przy­bysz po­li­czył owych dzie­sięć ude­rzeń i upew­nił się, że ze­gar zga­dza się cał­ko­wi­cie z ze­gar­kiem, któ­ry wy­cią­gnął z kie­szon­ki.

Bra­ko­wa­ło tyl­ko sied­miu mi­nut do chwi­li spo­tka­nia.

Seth Stan­fort wró­cił do wy­lo­tu uli­cy Exe­ter. Wy­raź­nie ani jego ru­mak, ani on sam nie mo­gli wy­trzy­mać w spo­ko­ju.

Na uli­cy pa­no­wał oży­wio­ny ruch, su­nę­li nią licz­ni prze­chod­nie. Tymi, któ­rzy szli w górę, Seth Stan­fort nie zaj­mo­wał się wca­le. Całą uwa­gę sku­pił na lu­dziach, któ­rzy scho­dzi­li w dół, i jego spoj­rze­nie obej­mo­wa­ło ich od chwi­li, gdy uka­zy­wa­li się na szczy­cie pa­gór­ka. Żeby prze­być uli­cę Exe­ter, pie­chur zu­żyć musi oko­ło dzie­się­ciu mi­nut; lecz nie trze­ba wię­cej jak trzy lub czte­ry mi­nu­ty dla szyb­ko ja­dą­ce­go po­wo­zu lub kłu­su­ją­ce­go ko­nia.

Otóż nie o pie­chu­rów cho­dzi­ło na­sze­mu jeźdź­co­wi; na­wet ich nie do­strze­gał. Naj­bliż­szy przy­ja­ciel mógł­by przejść pie­szo koło nie­go, a on nie był­by go za­uwa­żył. Oso­ba ocze­ki­wa­na mo­gła przy­być tyl­ko kon­no lub po­wo­zem.

Ale czy przy­bę­dzie o umó­wio­nej go­dzi­nie? Bra­ko­wa­ło już tyl­ko trzech mi­nut, tyle, ile po­trze­ba, aby zje­chać w dół uli­cą Exe­ter, a ża­den we­hi­kuł nie uka­zy­wał się w gó­rze: ani mo­to­cykl, ani ro­wer, ani auto, któ­re ro­biąc osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzi­nę by­ło­by jesz­cze przy­śpie­szy­ło chwi­lę spo­tka­nia.

Seth Stan­fort rzu­cił ostat­nie spoj­rze­nie na uli­cę Exe­ter. Ostry błysk roz­ja­rzył jego źre­ni­ce; szep­nął to­nem nie­za­chwia­ne­go po­sta­no­wie­nia:

– Je­śli nie bę­dzie jej tu o dzie­sią­tej sie­dem, nie oże­nię się z nią.

Jak gdy­by w od­po­wie­dzi na to oświad­cze­nie za­grzmiał wła­śnie w gór­nej czę­ści uli­cy tę­tent ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. Na wspa­nia­łym ru­ma­ku sie­dzia­ła mło­da ko­bie­ta, kie­ru­ją­ca nim pew­nie i z wdzię­kiem. Prze­chod­nie roz­stę­po­wa­li się przed nią. Z pew­no­ścią nie na­tra­fi na żad­ną prze­szko­dę aż do pla­cu.

Seth Stan­fort po­znał tę, na któ­rą cze­kał. Twarz jego przy­bra­ła znów obo­jęt­ny wy­raz. Nie wy­po­wie­dział ani jed­ne­go sło­wa, nie uczy­nił żad­ne­go ru­chu. Ze­braw­szy cu­gle wierz­chow­ca pod­je­chał stę­pa przed dom sę­dzie­go.

Za­in­try­go­wa­ło to na nowo ga­piów, któ­rzy zbli­ży­li się nie ścią­ga­jąc jed­nak na sie­bie uwa­gi przy­by­sza.

W kil­ka se­kund póź­niej ama­zon­ka wpa­dła na plac, a ru­mak jej, po­kry­ty bia­łą pia­ną, za­trzy­mał się o dwa kro­ki od bra­my.

Przy­bysz zdjął ka­pe­lusz i rzekł:

– Wi­tam pan­nę Ar­ka­dię Wal­ker..

– A ja pana Se­tha Stan­for­ta – od­po­wie­dzia­ła Ar­ka­dia

Wal­ker skła­nia­jąc się wdzięcz­nie.

Mo­że­cie wie­rzyć, że miej­sco­wi nie spusz­cza­li oka z tej pary zu­peł­nie im nie zna­nej.

– Je­śli przy­by­li na spra­wę, na­le­ży pra­gnąć, aby wszyst­ko uło­ży­ło się ko­rzyst­nie dla oboj­ga – mó­wi­li mię­dzy sobą.

– Uło­ży się, chy­ba­by pan Proth nie był sobą!

– A je­śli obo­je są wol­ni, by­ło­by naj­le­piej, gdy­by się to skoń­czy­ło mał­żeń­stwem!

Mie­lo­no ję­zy­ka­mi, wy­mie­nia­no uwa­gi. Ale ani Seth Stan­fort, ani pan­na Ar­ka­dia Wal­ker nie zda­wa­li się do­strze­gać tej ra­czej krę­pu­ją­cej cie­ka­wo­ści, któ­rej byli przed­mio­tem.

Seth Stan­fort za­mie­rzał ze­sko­czyć z ko­nia, by za­pu­kać do drzwi Joh­na Pro­tha, gdy drzwi te sta­nę­ły otwo­rem. Pan Proth uka­zał się na pro­gu, a sta­ra słu­żą­ca Kate zja­wi­ła się tym ra­zem za jego ple­ca­mi. Gdy usły­sze­li tę­tent ko­pyt koń­skich przed do­mem, on po­rzu­cił swój ogród, a ona kuch­nię i po­bie­gli zo­ba­czyć, co się dzie­je.

Seth Stan­fort zo­stał więc w sio­dle i zwra­ca­jąc się do urzęd­ni­ka po­wie­dział:

– Pa­nie sę­dzio, je­stem Seth Stan­fort z Bo­sto­nu, stan Mas­sa­chu­setts.

– Miło mi pana po­znać, pa­nie Stan­fort.

– A to jest pan­na Ar­ka­dia Wal­ker z Tren­ton, New Jer­sey.

– Czu­ję się za­szczy­co­ny spo­sob­no­ścią po­zna­nia pan­ny Ar­ka­dii Wal­ker.

I pan John Proth, prze­sta­jąc ob­ser­wo­wać ob­ce­go mło­dzień­ca, zwró­cił całą uwa­gę na no­wo­przy­by­łą.

Pan­na Ar­ka­dia Wal­ker była cza­ru­ją­cą oso­bą; wdzięcz­ni nam bę­dzie­cie za szyb­kie na­szki­co­wa­nie jej syl­wet­ki. Wiek: dwa­dzie­ścia czte­ry lata; oczy: bla­do­nie­bie­skie; wło­sy: ciem­no­kasz­ta­no­wa­te; cera: świe­ża, za­le­d­wie odro­bi­nę ogo­rza­ła od wia­tru; zęby: nie­zwy­kle rów­ne i bia­łe; wzrost: nie­co wyż­szy od śred­nie­go; ki­bić za­chwy­ca­ją­ca; chód: rzad­kiej ele­gan­cji, rów­no­cze­śnie gięt­ki i ner­wo­wy. Ubra­na w ama­zon­kę, przy­sto­so­wy­wa­ła się wdzięcz­nie do ru­chów ko­nia, któ­ry rzu­cał się tak samo jak ru­mak Se­tha Stan­for­ta. Bece, odzia­ne w wy­kwint­ne rę­ka­wicz­ki, igra­ły cu­gla­mi, a znaw­ca był­by od­gadł, że świet­nie jeź­dzi kon­no. Cała jej po­stać była na­ce­cho­wa­na wiel­ką wy­twor­no­ścią.

Pan­na Ar­ka­dia Wal­ker była ro­dem z New Jer­sey; mia­ła tyl­ko da­le­kich krew­nych, po­sia­da­ła więc cał­ko­wi­tą swo­bo­dę dzia­ła­nia. Nie­za­leż­na ma­jąt­ko­wo, ob­da­rzo­na za­mi­ło­wa­niem do przy­gód, wła­ści­wym mło­dym Ame­ry­kan­kom, wio­dła ży­cie zgod­ne ze swy­mi upodo­ba­nia­mi. Po­dró­żu­jąc od kil­ku lat, zwie­dzi­ła głów­ne ośrod­ki Eu­ro­py, orien­to­wa­ła się w tym, co się dzie­je i o czym się mówi w Pa­ry­żu, Lon­dy­nie, Ber­li­nie, Wied­niu i Rzy­mie. O tym, co wi­dzia­ła i sły­sza­ła w cza­sie swych nie­ustan­nych wę­dró­wek, mo­gła mó­wić z Fran­cu­za­mi, Niem­ca­mi i Wło­cha­mi w ich wła­snym ję­zy­ku. Była to oso­ba wy­kształ­co­na, któ­rej wy­cho­wa­nie, kie­ro­wa­ne przez opie­ku­na już dziś nie ży­ją­ce­go, było szcze­gól­nie sta­ran­ne. Na­wet pro­wa­dze­nie in­te­re­sów nie było jej obce i da­wa­ła do­wo­dy nad­zwy­czaj­ne­go zro­zu­mie­nia wła­snych ko­rzy­ści w ad­mi­ni­stro­wa­niu swą for­tu­ną.

To, co po­wie­dzia­no o pan­nie Ar­ka­dii Wal­ker, sto­so­wa­ło­by się do­kład­nie do pana Se­tha Stan­for­ta. Ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne za­rów­no jed­nej, jak i dru­giej po­sta­ci wy­ka­zy­wa­ły cał­ko­wi­tą sy­me­trię – tak, to jest wła­ści­we sło­wo. Wol­ny i bo­ga­ty, rów­nież lu­bił po­dró­że, prze­wę­dro­wał cały świat, nie prze­by­wa­jąc nie­mal wca­le w oj­czy­stym Bo­sto­nie. Zimą był go­ściem Sta­re­go Kon­ty­nen­tu i wiel­kich sto­lic, gdzie czę­sto spo­ty­kał swą żąd­ną przy­gód ro­dacz­kę. La­tem wra­cał do oj­czy­ste­go kra­ju, na pla­że, gdzie zbie­ra­ją się wraz z ro­dzi­na­mi bo­ga­ci Jan­ke­si. Tam rów­nież od­naj­dy­wał pan­nę Ar­ka­dię Wal­ker.

Te same upodo­ba­nia zbli­ży­ły po­wo­li do sie­bie te dwie mło­de i dziel­ne isto­ty, któ­re cie­ka­wi, a zwłasz­cza cie­ka­we, zgro­ma­dzo­ne na pla­cu w Wha­sto­nie, uzna­ły za tak do­brze do sie­bie do­bra­ne. Bo i rze­czy­wi­ście, obo­je roz­mi­ło­wa­ni w po­dró­żach, obo­je śpie­szą­cy tam, gdzie ja­kieś wy­da­rze­nie po­li­tycz­ne czy woj­sko­we bu­dzi­ło po­wszech­ną uwa­gę – jak­że­by nie mie­li so­bie od­po­wia­dać? Nie moż­na się za­tem dzi­wić, że pan Seth Stan­fort i pan­na Ar­ka­dia Wal­ker po­wo­li do­szli do wnio­sku, że po­win­ni po­łą­czyć swo­je losy, co nie zmie­ni­ło­by w ni­czym ich try­bu ży­cia. Nie by­ły­by to już dwa stat­ki pły­ną­ce obok sie­bie, lecz je­den okręt, jak na­le­ża­ło przy­pusz­czać, le­piej zbu­do­wa­ny, omasz­to­wa­ny i do­sto­so­wa­ny do pły­wa­nia po wszyst­kich mo­rzach glo­bu.

A więc nie pro­ces, spór czy ko­niecz­ność za­ła­twie­nia ja­kiejś spra­wy spro­wa­dza­ły Se­tha Stan­for­ta i pan­nę Ar­ka­dię Wal­ker przed sę­dzie­go tego mia­sta. Nie! Wy­peł­niw­szy wszyst­kie praw­ne for­mal­no­ści wo­bec kom­pe­tent­nych władz w Mas­sa­chu­setts i New Jer­sey, umó­wi­li się w Wha­sto­nie tego wła­śnie dnia, dwu­na­ste­go mar­ca, o tej wła­śnie go­dzi­nie, dzie­sią­tej sie­dem, by speł­nić akt, któ­ry, zda­niem jego zwo­len­ni­ków, jest naj­waż­niej­szym wy­pad­kiem ży­cia ludz­kie­go.

Gdy, jak wspo­mnie­li­śmy, pan Seth Stan­fort i pan­na Ar­ka­dia Wal­ker przed­sta­wi­li się sę­dzie­mu, John Proth za­py­tał po­dróż­ni­ków, co ich skło­ni­ło do sta­wie­nia się przed nim.

– Seth Stan­fort pra­gnie zo­stać mał­żon­kiem pan­ny Ar­ka­dii Wal­ker – od­po­wie­dział męż­czy­zna.

– A pan­na Ar­ka­dia Wal­ker pra­gnie być żoną Se­tha Stan­for­ta – do­rzu­ci­ła ko­bie­ta.

Urzęd­nik skło­nił się mó­wiąc:

– Je­stem do pań­skiej dys­po­zy­cji, pa­nie Stan­fort, a tak­że do dys­po­zy­cji pan­ny Ar­ka­dii Wal­ker.

Mło­da para skło­ni­ła się z ko­lei.

– Kie­dy od­po­wia­da­ło­by pań­stwu za­wrzeć to mał­żeń­stwo? – pod­jął pan John Proth.

– Na­tych­miast… je­śli pan nie jest za­ję­ty – od­po­wie­dział Seth Stan­fort.

– Gdyż opu­ści­my Wha­ston, gdy tyl­ko będę pa­nią Stan­fort – oświad­czy­ła Ar­ka­dia Wal­ker.

Pan John Proth wy­ra­ził całą swą po­sta­wą, jak da­le­ce on, a wraz z nim wszy­scy inni oby­wa­te­le ża­łu­ją, iż nie mogą dłu­żej za­trzy­mać w mu­rach Wha­sto­nu tej pięk­nej pary, któ­ra swą obec­no­ścią za­szczy­ca­ła w tej chwi­li mia­sto.

– Je­stem cał­ko­wi­cie na usłu­gi pań­stwa – po­wie­dział sę­dzia co­fa­jąc się parę kro­ków, by dać do­stęp do bra­my.

Lecz Seth Stan­fort za­trzy­mał go ru­chem ręki.

– Czy jest ko­niecz­ne – za­py­tał – by­śmy z pan­ną Ar­ka­dią zsia­da­li z koni?

Pan Proth za­sta­no­wił się chwi­lę.

– By­najm­niej – stwier­dził. – Moż­na za­wrzeć ślub na ko­niu, tak samo jak i pie­szo.

Trud­no by­ło­by zna­leźć urzęd­ni­ka bar­dziej do­sto­so­wu­ją­ce­go się do oko­licz­no­ści, na­wet w tym nie­zwy­kłym kra­ju!

– Jed­no tyl­ko py­ta­nie – pod­jął pan Proth. – Czy wszyst­kie for­mal­no­ści praw­ne zo­sta­ły wy­peł­nio­ne?

– Tak jest! – od­po­wie­dział Stan­fort.

I po­dał sę­dzie­mu po­dwój­ne ze­zwo­le­nie, waż­ne i for­mal­ne, zre­da­go­wa­ne przez kan­ce­la­rie są­do­we Bo­sto­nu i Tren­to­nu, po uisz­cze­niu wła­ści­wych opłat.

John Proth wziął pa­pie­ry, wło­żył na nos oku­la­ry w zło­tej opra­wie i prze­czy­tał uważ­nie te do­ku­men­ty, od­po­wied­nio za­le­ga­li­zo­wa­ne oraz za­opa­trzo­ne w ofi­cjal­ne znacz­ki stem­plo­we.

– Pa­pie­ry są w po­rząd­ku – po­wie­dział – i je­stem go­tów wy­dać pań­stwu po­świad­cze­nie za­war­cia ślu­bu.

Trud­no się dzi­wić, iż cie­kaw­scy, któ­rych licz­ba wzro­sła jesz­cze, ob­le­ga­li mło­dą parą niby świad­ko­wie związ­ku za­wie­ra­ne­go w wa­run­kach, któ­re by się… wy­da­wa­ły nie­co nie­zwy­kłe w każ­dym in­nym kra­ju. Lecz to ani nie krę­po­wa­ło na­rze­czo­nych, ani nie było dla nich przy­kre.

Pan John Proth wstą­pił wte­dy na stop­nie swe­go gan – ku i rze­kł­gło­sem tak do­no­śnym, że mo­gli go usły­szeć wszy­scy:

– Pa­nie Se­cie Stan­fort, czy zga­dza się pan po­jąć za żonę pan­nę Ar­ka­dię Wal­ker?

– Tak!

– Pan­no Ar­ka­dio Wal­ker, czy zga­dza się pani wziąć za męża pana Se­tha Stan­for­ta?

– Tak!

Urzęd­nik sku­pił się na chwi­lę i, po­waż­ny jak fo­to­graf w mo­men­cie sa­kra­men­tal­ne­go „nie ru­szać się”, wy­po­wie­dział sło­wa:

– W imie­niu pra­wa, Se­cie Stan­fort z Bo­sto­nu i Ar­ka­dio Wal­ker z Tren­to­nu, ogła­szam, że je­ste­ście złą­cze­ni wę­złem mał­żeń­skim.

Mał­żon­ko­wie zbli­ży­li się do sie­bie i wzię­li się za ręce, jak­by dla przy­pie­czę­to­wa­nia aktu, któ­re­go wła­śnie do­ko­na­li.

Na­stęp­nie każ­de z nich wrę­czy­ło sę­dzie­mu bank­not pięć­set­do­la­ro­wy.

– Jako ho­no­ra­rium – rzekł pan Seth Stan­fort.

– Dla bied­nych – po­wie­dzia­ła pani Ar­ka­dia Stan­fort.

I oby­dwo­je, skło­niw­szy się sę­dzie­mu, pu­ści­li cu­gle ko­niom, któ­re po­mknę­ły szyb­ko w kie­run­ku przed­mie­ścia Wil­cox.

– To ci do­pie­ro! To ci do­pie­ro! – za­wo­ła­ła Kate, któ­rą zdzi­wie­nie spa­ra­li­żo­wa­ło do tego stop­nia, że na dzie­sięć mi­nut za­nie­mó­wi­ła, co było rze­czą nie­by­wa­łą.

– Co ta­kie­go, Kate? – za­py­tał pan John Proth.

Sta­ra Kate pu­ści­ła brzeg swe­go far­tu­cha, któ­ry skrę­ca­ła od dłuż­szej chwi­li jak za­wo­do­wy po­wroź­nik.

– Po mo­je­mu, pa­nie sę­dzio, ci lu­dzie to wa­ria­ci.

– Bez wąt­pie­nia, moja Kate, bez wąt­pie­nia – zgo­dził się pan John Proth chwy­ta­jąc po­now­nie po­le­wacz­kę, sym­bol jego po­ko­jo­we­go na­stro­ju. – Lecz cóż w tym dziw­ne­go? Czyż ci, co się po­bie­ra­ją, nie są za­wsze tro­chę sza­le­ni?ROZ­DZIAŁ DRU­GI któ­ry wpro­wa­dza czy­tel­ni­ka do domu De­ana For­sy­tha i po­zwa­la nam po­znać jego sio­strzeń­ca Fran­ci­sa Gor­do­na i jego słu­żą­cą Mitz

– Mitz! Mitz!

– O co cho­dzi, sy­nu­siu?

– Co wła­ści­wie jest wu­jo­wi De­ano­wi?

– Nie mam po­ję­cia. – Może jest cho­ry?

– Ani tro­chę! Lecz je­śli tak da­lej pój­dzie, roz­cho­ru­je się na pew­no.

Te py­ta­nia i od­po­wie­dzi wy­mie­nia­li dwu­dzie­sto­trzy­let­ni mło­dy czło­wiek i ko­bie­ta lat sześć­dzie­się­ciu pię­ciu w po­ko­ju ja­dal­nym domu przy uli­cy św. Elż­bie­ty, w tym sa­mym mie­ście Wha­ston, gdzie wła­śnie za­war­to na mo­dłę ame­ry­kań­ską naj­bar­dziej ory­gi­nal­ne z mał­żeństw.

Dom przy uli­cy św. Elż­bie­ty na­le­żał do pana De­ana For­sy­tha. Pan For­syth miał czter­dzie­ści pięć lat i wy­glą­dał nie­wąt­pli­wie na swój wiek. Wiel­ka, roz­czo­chra­na gło­wa, małe oczka pa­trzą­ce zza sil­nych szkieł, ra­mio­na z lek­ka przy­gar­bio­ne, po­tęż­ny kark, bez wzglę­du na porę roku okrę­co­ny po­dwój­nie się­ga­ją­cym aż pod bro­dę kra­wa­tem, sur­dut sze­ro­ki i po­mię­ty, ob­wi­sła ka­mi­zel­ka, któ­rej dol­ne gu­zi­ki nie były nig­dy w uży­ciu, spodnie za krót­kie, le­d­wo przy­kry­wa­ją­ce zbyt sze­ro­kie bu­ci­ki, cza­pecz­ka z chwa­ści­kiem zsu­nię­ta do tyłu na czu­pry­nie si­wie­ją­cej i nie­sfor­nej; twarz po­ora­na ty­sią­cem zmarsz­czek, za­koń­czo­na bród­ką ty­po­wą dla miesz­kań­ców Ame­ry­ki Pół­noc­nej, cha­rak­ter po­bu­dli­wy, skłon­ny do gnie­wu – taki był pan Dean For­syth, o któ­rym roz­ma­wia­li ran­kiem dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go mar­ca Fran­cis Gor­don, sio­strze­niec For­sy­tha, i Mitz, jego sta­ra słu­żą­ca.

Fran­cis Gor­don, sie­ro­ta od dzie­ciń­stwa, zo­stał wy­cho­wa­ny przez pana De­ana For­sy­tha, bra­ta swo­jej mat­ki. Cho­ciaż pe – wien ma­ją­tek miał mu przy­paść po wuju, nie uwa­żał, aby fakt ten zwal­niał go od pra­cy, a pan For­syth po­dzie­lał jego opi­nię. Sio­strze­niec, ukoń­czyw­szy stu­dia hu­ma­ni­stycz­ne na sław­nym uni­wer­sy­te­cie w Ha­rvard, uzu­peł­nił je na wy­dzia­le praw­nym i był obec­nie ad­wo­ka­tem w Wha­sto­nie, gdzie wdo­wy, sie­ro­ty i mury gra­nicz­ne nie mia­ły bar­dziej zde­cy­do­wa­ne­go obroń­cy. Znał grun­tow­nie usta­wy oraz orzecz­nic­two; prze­ma­wiał z ła­two­ścią, gło­sem prze­ni­kli­wym i cie­płym. Wszy­scy jego ko­le­dzy, mło­dzi i sta­rzy, sza­no­wa­li go i z ni­ko­go nie zro­bił so­bie wro­ga. Bar­dzo przy­stoj­ny, ob­da­rzo­ny pięk­ny­mi kasz­ta­no­wa­ty­mi wło­sa­mi i ład­ny­mi czar­ny­mi ocza­mi, ma­nie­ry miał ele­ganc­kie. Był dow­cip­ny bez zło­śli­wo­ści, usłuż­ny bez osten­ta­cji, nie po­zba­wio­ny zręcz­no­ści w róż­nych ro­dza­jach spor­tu, któ­rym się na­mięt­nie od­da­ją wyż­sze sfe­ry spo­łe­czeń­stwa ame­ry­kań­skie­go. Jak­że­by nie miał za­jąć od­po­wied­nie­go sta­no­wi­ska wśród naj­wy­twor­niej­szej mło­dzie­ży mia­sta i dla­cze­go nie miał­by po­ko­chać ślicz­nej Jen­ny Hu­del­son, cór­ki dok­to­ra Hu­del­so­na i jego żony Flo­ry z domu Cla­rish?

Zbyt wcze­śnie jed­nak zwra­cać te­raz uwa­gę czy­tel­ni­ka na tę pa­nien­kę. Wy­pa­da prze­cież, by uka­za­ła się na sce­nie w oto­cze­niu ro­dzi­ny, a mo­ment od­po­wied­ni jesz­cze nie nad­szedł. Nie bę­dzie­my zresz­tą dłu­go na to cze­ka­li. Na­le­ży jed­nak za­sto­so­wać ry­go­ry­stycz­ną me­to­dę w opo­wia­da­niu tej hi­sto­rii, co wy­ma­ga naj­wyż­szej pre­cy­zji.

Co się ty­czy Fran­ci­sa Gor­do­na, do­da­my jesz­cze, że miesz­kał w domu przy uli­cy św. Elż­bie­ty i za­pew­ne nie my­ślał go opu­ścić aż do dnia ślu­bu z miss Jen­ny. Ale, po­wta­rzam raz jesz­cze, zo­staw­my pan­nę Jen­ny Hu­del­son w spo­ko­ju i po­wiedz­my tyl­ko, że słu­żą­ca Mitz była po­wier­ni­cą sio­strzeń­ca swo­je­go pana i że ko­cha­ła go jak syna lub ra­czej jak wnu­ka, gdyż ba­bu­nie biją za­zwy­czaj re­kor­dy czu­ło­ści ma­cie­rzyń­skiej.

Mitz, słu­żą­ca wzo­ro­wa, któ­rej rów­ną trud­no by­ło­by te­raz zna­leźć, na­le­ża­ła do tego za­ni­ka­ją­ce­go ga­tun­ku, któ­ry rów­no­cze­śnie ma coś z psa i z kota; z psa, gdyż przy­wią­zu­je się do pa­nów, z kota, gdyż przy­wią­zu­je się do domu. Jak so­bie moż­na ła­two wy­obra­zić, Mitz roz­ma­wia­ła bez ogró­dek z pa­nem De­anem For­sy­them. Gdy nie miał ra­cji, mó­wi­ła mu to wy­raź­nie, choć w ję­zy­ku oso­bli­wym, któ­re­go sma­ko­wi­tość i fan­ta­zję moż­na od­dać za­le­d­wie w przy­bli­że­niu. Je­śli pan For­syth nie chciał tego uznać, po­zo­sta­wa­ło mu tyl­ko jed­no: opu­ścić pole wal­ki, wró­cić do swe­go ga­bi­ne­tu i za­mknąć się na czte­ry spu­sty.

Zresz­tą pan Dean For­syth mógł nie lę­kać się, że po­zo­sta­nie tam sa­mot­ny. Miał pew­ność, że w swym ga­bi­ne­cie spo­tka za­wsze inną oso­bę, któ­ra w taki sam spo­sób uchy­la­ła się od na­po­mnień i kar­cą­cych uwag pan­ny Mitz.

Czło­wie­ka tego na­zy­wa­no Omi­kron. Dzi­wacz­ne imię za­wdzię­czał swej nie­po­zor­nej po­sta­wie; bez wąt­pie­nia na­zwa­no by go Ome­ga, gdy­by nie był tak ni­ski. Skoń­czyw­szy pięt­na­ście lat, wy­so­ki na czte­ry sto­py i sześć cali, prze­stał zu­peł­nie ro­snąć. Tom Wife, tak brzmia­ło jego praw­dzi­we na­zwi­sko, wszedł w tym wła­śnie wie­ku do domu pana De­ana For­sy­tha, za ży­cia ojca tego ostat­nie­go, jako mło­dy słu­żą­cy; a po­nie­waż obec­nie prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę, wy­wnio­sku­je­my stąd, iż od trzy­dzie­stu pię­ciu lat był na służ­bie u wuja Fran­ci­sa Gor­do­na.

Trze­ba ko­niecz­nie wy­ja­śnić, na czym po­le­ga­ły jego obo­wiąz­ki. Oto na tym, aby po­ma­gać panu De­ano­wi For­sy­tho­wi w jego ba­da­niach, któ­re pa­sjo­no­wa­ły Omi­kro­na co naj­mniej w tym sa­mym stop­niu, co jego pana.

A więc pan Dean For­syth pra­co­wał?

Tak, po ama­tor­sku, lecz oce­ni­my wkrót­ce, z ja­kim za­pa­łem i roz­ma­chem..

Czym się zaj­mo­wał pan Dean For­syth? Me­dy­cy­ną, pra­wem, li­te­ra­tu­rą, sztu­ką, in­te­re­sa­mi, jak tylu oby­wa­te­li wol­nej Ame­ry­ki?

Nig­dy w świe­cie!

– Czym więc? – za­py­ta­cie. – Na­uka­mi przy­rod­ni­czy­mi?

Nie zga­dli­ście. Nie na­uka­mi przy­rod­ni­czy­mi w licz­bie mno­giej, lecz na­uką przy­rod­ni­czą w licz­bie po­je­dyn­czej. Wy­łącz­nie i je­dy­nie tą wznio­słą na­uką, któ­ra na­zy­wa się astro­no­mią.

Ma­rzył bez ustan­ku o od­kry­ciach do­ty­czą­cych pla­net lub gwiazd. Nic lub pra­wie nie z tego, co się dzia­ło na po­wierzch­ni na­sze­go glo­bu, nie zda­wa­ło się go in­te­re­so­wać; żył w nie­skoń­czo­nych prze­strze­niach. Jed­nak, po­nie­waż nie po­da­wa­no tam ani obia­dów, ani ko­la­cji, mu­siał zstę­po­wać na zie­mię co naj­mniej dwa razy dzien­nie. Ale tego ran­ka nie zszedł o zwy­kłej go­dzi­nie i ka­zał na sie­bie cze­kać, na co wła­śnie wy­rze­ka­ła Mitz krą­żąc do­ko­ła sto­łu.

– Czyż on wca­le nie przyj­dzie? – po­wta­rza­ła.

– Nie ma Omi­kro­na? – za­py­tał Fran­cis Gor­don.

– Jest za­wsze tam, gdzie jego pan – od­po­wie­dzia­ła słu­żą­ca – ale ja nie wy­gra­łam nóg na lo­te­rii – tak wła­śnie wy­ra­zi­ła się sza­now­na Mitz – by wspi­nać się aż na jego grzę­dę.

Wspo­mnia­na „grzę­da” nie była ni­czym in­nym jak wie­żą, któ­rej naj­wyż­sza ga­le­ria wzno­si­ła się na dwa­dzie­ścia stóp nad da­chem domu; było to, wła­ści­wie mó­wiąc, ob­ser­wa­to­rium. Pod tą ga­le­rią mie­ści­ła się okrą­gła izba z czte­re­ma okna­mi skie­ro­wa­ny­mi na czte­ry stro­ny świa­ta. We­wnątrz ob­ra­ca­ło się na swych pod­sta­wach kil­ka lu­net i te­le­sko­pów o dość du­żym za­się­gu i je­śli ich obiek­ty­wy się nie zu­ży­wa­ły, to nie dla­te­go, że z nich rzad­ko ko­rzy­sta­no. Ra­czej na­le­ża­ło się lę­kać, by pan Dean For­syth i Omi­kron nie ze­psu­li so­bie oczu przy­kła­da­jąc je zbyt czę­sto do szkieł in­stru­men­tów.

W tej wła­śnie izbie spę­dza­li obaj więk­szą część dnia i nocy, za­stę­pu­jąc się, co praw­da, wza­jem­nie. Pa­trzy­li, ob­ser­wo­wa­li, bu­ja­li w sfe­rach mię­dzy­gwiezd­nych, uno­sze­ni wiecz­ną na­dzie­ją zro­bie­nia ja­kie­goś od­kry­cia, z któ­rym zwią­za­ne by­ło­by na­zwi­sko De­ana For­sy­tha. Gdy nie­bo było czy­ste, wszyst­ko się jesz­cze ukła­da­ło jako tako; lecz nie za­wsze tak by­wa­ło nad od­cin­kiem 37 rów­no­leż­ni­ka, któ­ry prze­ci­na stan Wir­gi­nia. Chmur pie­rza­stych, war­stwi­co­wych i ko­pu­la­stych było co nie­mia­ra, na pew­no wię­cej, niż­by so­bie ży­czy­li pan i słu­ga. To­też ile pa­da­ło na­rze­kań, ile gróźb prze­ciw fir­ma­men­to­wi, po któ­rym wiatr roz­cią­gał owe strzę­py mgieł!

Wła­śnie pod­czas tych ostat­nich dni mar­ca cier­pli­wość pana De­ana For­sy­tha była bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wy­sta­wio­na na pró­bę. Od kil­ku dni nie­bo było upar­cie za­kry­te, ku wiel­kiej roz­pa­czy astro­no­ma.

Tego ran­ka, dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go mar­ca, sil­ny wiatr za­chod­ni to­czył wciąż, nie­mal przy sa­mej zie­mi, ist­ne mo­rze chmur roz­pacz­li­wej gę­sto­ści.

– Jaka szko­da! – wes­tchnął po raz dzie­sią­ty pan Dean For­syth po ostat­niej i bez­owoc­nej pró­bie zwy­cię­że­nia mgły.– Mam prze­czu­cie, że tra­ci­my je­dy­ną oka­zję, że omi­ja nas moż­li­wość sen­sa­cyj­ne­go od­kry­cia.

– Bar­dzo moż­li­we – od­po­wie­dział Omi­kron. – To na­wet bar­dzo praw­do­po­dob­ne, gdyż przed kil­ku dnia­mi, gdy się wy­ja­śni­ło, zda­wa­ło mi się, żem za­uwa­żył…

– A ja wi­dzia­łem na pew­no, Omi­kro­nie.

– A więc obaj, obaj rów­no­cze­śnie!

– Omi­kro­nie! – za­pro­te­sto­wał pan Dean For­syth.

– Tak, pan pierw­szy, bez wąt­pie­nia – przy­znał Omi­kron zna­czą­co po­trzą­sa­jąc gło­wą. – Ale gdy mi się zda­wa­ło, żem zo­ba­czył wspo­mnia­ną rzecz, są­dzi­łem, że to po­win­no być… że to było…

– A ja – oświad­czył pan Dean For­syth – twier­dzę, że to był me­te­or zmie­rza­ją­cy z pół­no­cy na po­łu­dnie…

– Tak, pro­szę pana, pro­sto­pa­dle do kie­run­ku ru­chu słoń­ca…

– Po­zor­ne­go ru­chu, Omi­kro­nie.

– Na­tu­ral­nie, że po­zor­ne­go.

– I było to szes­na­ste­go tego mie­sią­ca.

– Szes­na­ste­go.

– O go­dzi­nie siód­mej, trzy­dzie­ści sie­dem mi­nut, dwa­dzie­ścia se­kund.

– Dwa­dzie­ścia se­kund – po­wtó­rzył Omi­kron – jak stwier­dzi­łem na na­szym ze­ga­rze ścien­nym.

– I nie uka­zał się wię­cej! – za­wo­łał pan For­syth wzno­sząc ge­stem groź­by rękę do nie­ba.

– Jak­że­by mo­gło być in­a­czej? Chmu­ry! Chmu­ry! Od pię­ciu dni nie ma na­wet tyle błę­ki­tu na nie­bie, by wy­kra­jać z nie­go chust­kę do nosa!

– Jak­by umyśl­nie! – za­wo­łał pan Dean For­syth tu­piąc nogą. – Na­praw­dę my­ślę, że ta­kie rze­czy przy­tra­fia­ją się tyl­ko mnie.

– Nam – po­pra­wił Omi­kron, któ­ry przy­zna­wał so­bie po­ło­wę za­słu­gi w pra­cach swe­go pana.

Praw­dę mó­wiąc, wszy­scy miesz­kań­cy oko­li­cy mie­li ta­kie samo pra­wo do uskar­ża­nia się na gę­ste chmu­ry za­le­ga­ją­ce nie­bo. Słoń­ce świe­ci lub nie świe­ci – dla wszyst­kich.

Lecz jak­kol­wiek po­wszech­ne by­ło­by to pra­wo, nikt nie mógł mieć sza­leń­czej pre­ten­sji, aby do­rów­nać pod wzglę­dem złe­go hu­mo­ru panu De­ano­wi For­sy­tho­wi, gdy mia­sto okry­wa­ło się jed­ną z owych mgieł, prze­ciw któ­rym nic zdzia­łać nie mogą naj­po­tęż­niej­sze te­le­sko­py i naj­do­sko­nal­sze lu­ne­ty. A mgły ta­kie nie są rzad­ko­ścią w Wha­sto­nie, choć mia­sto opły­wa przej­rzy­sty nurt rze­ki Po­to­mak, a nie błot­ni­ste wody Ta­mi­zy.

Tak czy owak, gdy szes­na­ste­go mar­ca roz­ja­śni­ło się nie­bo, cóż zo­ba­czy­li, czy też są­dzi­li, że wi­dzą, pan For­syth i jego słu­żą­cy? Ni mniej, ni wię­cej tyl­ko me­te­or o kształ­cie ku­li­stym, po­su­wa­ją­cy się wy­raź­nie z pół­no­cy na po­łu­dnie z ogrom­ną szyb­ko­ścią, o ta­kim bla­sku, że wal­czył zwy­cię­sko z roz­pro­szo­nym świa­tłem sło­necz­nym. W każ­dym ra­zie, sko­ro jego od­le­głość od Zie­mi mu­sia­ła li­czyć pew­ną okre­ślo­ną ilość ki­lo­me­trów, by­ło­by rze­czą moż­li­wą śle­dzić go, mimo roz­wi­ja­nej szyb­ko­ści, przez czas dość dłu­gi, gdy­by nie­wcze­sna mgła nie uda­rem­ni­ła wszel­kich ob­ser­wa­cji.

Od tej chwi­li pły­nę­ły po­to­kiem żale wy­wo­ła­ne nie­szczę­snym zbie­giem oko­licz­no­ści. Czy ów me­te­or wró­ci na wid­no­krąg Wha­sto­nu? Czy bę­dzie moż­na okre­ślić jego skład­ni­ki, usta­lić masę, cię­żar i cha­rak­ter? Czy ja­kiś inny astro­nom, bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­ny, nie od­naj­dzie go w in­nym punk­cie nie­ba? Czy Dean For­syth, któ­ry tak krót­ko miał go w za­się­gu swe­go te­le­sko­pu, bę­dzie mógł na­zwać owo od­kry­cie swym imie­niem? Czyż cały za­szczyt nie przy­pad­nie osta­tecz­nie jed­ne­mu z tych uczo­nych Sta­re­go lub No­we­go Świa­ta, któ­rzy tra­wią, ży­cie na prze­szu­ki­wa­niu prze­strze­ni nocą i dniem?

– Roz­bój­ni­cy!– zży­mał się pan For­syth. – Pi­ra­ci nie­ba!

Przez cały ra­nek dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go mar­ca ani Dean For­syth, ani Omi­kron nie mo­gli się zde­cy­do­wać, mimo złej po­go­dy, na to, by od­da­lić się od okna wy­cho­dzą­ce­go na pół­noc. I gniew ich rósł w mia­rę, jak upły­wa­ły go­dzi­ny. Nic już do sie­bie nie mó­wi­li. Dean For­syth prze­bie­gał spoj­rze­niem roz­le­gły ho­ry­zont, ogra­ni­czo­ny z tej stro­ny ka­pry­śnym pro­fi­lem wzgórz Ser­bo­ru, po­nad któ­ry­mi dość sil­ny wiatr pę­dził sza­ra­we ob­ło­ki. Omi­kron wspi­nał się na pal­ce, by zwięk­szyć swój za­sięg wi­dze­nia, ogra­ni­czo­ny przez nie­wiel­ki wzrost. Pan For­syth skrzy­żo­wał ra­mio­na, przy­ci­ska­jąc kur­czo­wo do­pier­si za­ci­śnię­te pię­ści. Omi­kron ude­rzał pal­ca­mi w ramę okna. Kil­ka pta­ków prze­le­cia­ło z krzy­kiem, jak­by drwiąc so­bie z pana i słu­gi, któ­rych brak skrzy­deł przy­ku­wał do po­wierzch­ni zie­mi. Ach, gdy­by mo­gli to­wa­rzy­szyć tym pta­kom: w lo­cie, kil­ku su­sa­mi prze­by­li­by war­stwę chmur i być może, zo­ba­czy­li­by wte­dy aste­ro­id kon­ty­nu­ują­cy swo­ją wę­drów­kę w ośle­pia­ją­cym świe­tle sło­necz­nym!

W tym mo­men­cie za­pu­ka­no do drzwi.

Dean For­syth i Omi­kron, za­ab­sor­bo­wa­ni, nic nie usły­sze­li.

Drzwi się otwar­ły i Fran­cis Gor­don uka­zał się na pro­gu.

Dean For­syth i Omi­kron na­wet się nie od­wró­ci­li.

Mło­dy czło­wiek pod­szedł do wuja i do­tknął lek­ko jego ra­mie­nia.

Pan For­syth od­wró­cił się i rzu­cił na sio­strzeń­ca spoj­rze­nie tak od­le­głe, że mu­sia­ło chy­ba wra­cać z Sy­riu­sza lub co naj­mniej z Księ­ży­ca.

– Co ta­kie­go? – za­py­tał.

– Wuju, śnia­da­nie cze­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: