Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lustro o północy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
20 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Lustro o północy - ebook

Adam Hochschild patrzy na napięte stosunki we współczesnej RPA przez szczególny pryzmat. Punktem wyjścia są dwa historyczne wydarzenia, pozornie odległe. Pierwsze to przełomowa bitwa nad Krwawą Rzeką, która miała miejsce w 1838 roku i przesądziła o tym, kto będzie rządził w tej części świata – Burowie czy Zulusi. Drugie to obchody jej rocznicy zorganizowane sto pięćdziesiąt lat później przez konkurujące ze sobą ugrupowania. Oba wpłynęły na zmiany polityczne, jakie zaszły w kraju w późniejszych latach, i na społeczeństwo, które po dziś dzień pozostaje skłócone. Hochschild w przenikliwy sposób, łącząc reportaż i książkę historyczną, ukazuje kraj, na którego współczesności przeszłość położyła się wyjątkowo długim cieniem.

"Hochschild świetnie opisuje bieżące wydarzania w Afryce Południowej, biorąc przy tym pod lupę historię bitwy nad Krwawą Rzeką, i w przemyślany oraz szczegółowy sposób przedstawia nam głęboko zakorzenione zawiłości południowoafrykańskiego życia." „Kirkus Reviews”

"Zachwycająca mieszanka reportażu, literatury podróżniczej, historycznej i refleksyjnej […]. To jedna z najbardziej otwierających oczy książek dotykających problemów współczesnej Afryki Południowej." „Publishers Weekly”

"Hochschild przez pryzmat zawiłej historii w doskonały sposób opisuje współczesną Afrykę Południową oraz jej problemy […]. Jego książka to ogromny wkład we współczesną literaturę przybliżającą sytuację tego regionu." Mike Printz, „School Library Journal”

"W swojej najnowszej książce Hochschild zabiera czytelników w podróż nad Krwawą Rzekę, gdzie w 1838 roku odbyła się bitwa, która wpłynęła na losy południowej Afryki […]. Autor pokazuje, że długa droga, którą przebył ten region, spływa krwią niewinnych czarnoskórych mieszkańców kontynentu. Przybliżając tę historię, wyjaśnia mechanizmy funkcjonowania współczesnej RPA […]. Powstało już wiele książek na ten temat, jednak dzieło Hochschilda, opowiada o tym regionie z nowej, intrygującej perspektywy." Louise Leonard, Biblioteka Universytetu Floryda

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-341-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie

Magdalena Kicińska Pani Stefa

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu
pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

W serii ukażą się m.in.:

Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

Drauzio Varella KlawiszePrzedmowa do wydania z 2007 roku

Niewiele krajów było widownią tak dramatycznych i budzących tyle nadziei fundamentalnych przemian politycznych jak Republika Południowej Afryki pod koniec XX wieku. Jeszcze u schyłku lat osiemdziesiątych należała do państw policyjnych o najgorszej sławie, na całym świecie przez dziesięciolecia odbywały się marsze i demonstracje na znak protestu przeciw jej polityce. Tysiące czarnych dysydentów zapełniało więzienia, tortury były na porządku dziennym, zaledwie niewielki odsetek ludności, ten biały, miał prawa wyborcze, które coś znaczyły. Nelson Mandela i inni przywódcy Afrykańskiego Kongresu Narodowego (African National Congress, ANC) od ponad ćwierćwiecza znajdowali się za kratami. Wszyscy, którym leżał na sercu los tego pięknego, od tak dawna umęczonego kraju, byli przekonani, że afrykańscy liderzy pozostaną w więzieniu do końca życia.

Jednak zaledwie kilka lat później, w 1994 roku, każdy doros­ły Południowoafrykańczyk mógł wziąć udział w pierwszych demokratycznych wyborach w dziejach RPA. Mandela został wybrany na prezydenta, w skład jego rządu koalicyjnego weszli ludzie, którzy dziesiątki lat spędzili w więzieniach albo na wygnaniu – a także były szef rządu, niegdyś przetrzymujący przywódcę ANC za kratami.

Ten zdumiewający zwrot, który został pokojowo wynegocjowany, należał do najbardziej niespodziewanych w historii. Kiedy w 1988 roku odbywałem podróż opisaną w tej książce, żaden dziennikarz ani komentator – a także, o ile wiadomo, żaden wywiad któregokolwiek państwa – nie spodziewał się, że do RPA wkrótce zawita demokracja. Południowoafrykańscy politycy, działacze i naukowcy, z którymi rozmawiałem, byli przekonani, że prawdziwe zmiany nastąpią może za dwadzieścia–trzydzieści lat, jeśli nie później.

Zmiany, które zdumiały świat, pierwszą wolną kampanię wyborczą – której byłem świadkiem – oraz potknięcia na drodze obranej wtedy przez Południową Afrykę opisałem w Epilogu. Resztę pozostawiłem bez zmian, czas teraźniejszy odnosi się do 1988 roku, nie do chwili obecnej. Jest to portret kraju znajdującego się w szczytowym punkcie nasilenia państwowej przemocy i represji, tuż przed jedną z najbardziej spektakularnych transformacji naszych czasów. Jest to również spojrzenie w przeszłość, na epizod o fundamentalnym znaczeniu w dziejach Połu­dniowej Afryki.Początki

Choć słońce pali niemiłosiernie, Alexandra, zamieszkana przez czarnych dzielnica Johannesburga, wygląda z daleka, jakby zgromadziły się nad nią kłęby mgły. Zbliżając się, widzę, że to nie mgła, ale kurz, ponieważ większość tutejszych ulic jest nieutwardzona. Tym się różnią od ulic białych przedmieść otaczających township. Tego ranka kłęby kurzu wzbija prawie pięćdziesiąt tysięcy par nóg ludzi, którzy pielgrzymują spoza wzgórz długimi potokami, spotykającymi się w jednym miejscu. Dziś odbędzie się pogrzeb siedemnastu chłopaków z Alexandry – najmłodszy z nich miał dwanaście lat. Padli od kul policji podczas starć, które trwały tutaj przez sześć dni i należały do najkrwawszych epizodów długiej wojny domowej w Republice Południowej Afryki.

Jest 5 marca 1986 roku. Jadę na pogrzeb razem z kilkoma białymi przyjaciółmi. Zapewniają mnie, że jesteśmy bezpieczni, ale trudno się nie denerwować. Mamy ten sam kolor skóry co funkcjonariusze, którzy zastrzelili chowane dzisiaj ofiary. Czy w tym pełnym emocji dniu gniew tutejszej społeczności nie zwróci się przeciw nam? Ogarnia mnie tym większa niepewność, że zdaję sobie sprawę, iż podziały w Południowej Afryce mają charakter zarówno rasowy, jak i klasowy. Moi towarzysze, biali sympatycy ruchu oporu, jadą w samochodach, niektórzy w nowych audi i peugeotach. Kolumna aut wjeżdża do przeludnionej dzielnicy, której czarni mieszkańcy przemieszczają się przeważnie pieszo, vanami albo autobusami. Po drodze mijamy rozpadający się dworzec autobusowy: popękane, zniszczone betonowe zatoczki pod gołym niebem i tablice, na których widnieją napisy: „Rosebank”, „Ferndale”, „Parktown” – nazwy bogatych białych przedmieść z basenami, ulicami w cieniu drzew i zraszanymi trawnikami. To tam mieszkańcy Alexandry codziennie dojeżdżają, żeby pracować jako kucharze, pokojówki i ogrodnicy.

Przez otwarte okno samochodu zalatuje odór rynsztoków, słychać warkot dziesiątków małych generatorów spalinowych. W większości domów Alexy, jeśli chce się mieć prąd, trzeba się o to samemu postarać. Po ulicach snują się kozy, kury, od czasu do czasu przechodzi krowa. Domki kryte blachą są ciasno stłoczone. Część rodzin, nie mogąc zdobyć innego lokum, zamieszkała nawet w porzuconych autobusach, których pozbawione opon koła zaryte są głęboko w ziemię. Rozbite okna i spalone samochody przypominają o niedawnych walkach ulicznych.

Gdy nasza biała karawana sunie powoli, podskakując na wybojach, okazuje się ku naszemu zdumieniu, że witają nas tu życzliwie. Starsi ludzie na poboczu klaszczą, dzieci stojące w drzwiach domów uśmiechają się i machają do nas. Młodzi chłopcy pozdrawiają nas, unosząc zaciśniętą prawą pięść z kciukiem na zewnątrz. Ta sama atmosfera otacza nas kilka chwil później, kiedy wchodzimy na zatłoczony stadion, gdzie ma się odbyć ceremonia pogrzebowa. Przy stadionie znajduje się wielka hala w budowie – szkielet z żółtych belek. Kilkudziesięciu czarnych chłopaków wspięło się wysoko i zasiadło okrakiem na tej konstrukcji. Pomimo policyjnego zakazu trzymają transparenty z nielegalnymi hasłami, takimi jak: NAPRZÓD KU WŁADZY LUDU! Dwaj biali studenci podchodzą z własnym transparentem wyrażającym poparcie dla ruchu oporu. Dziesięć minut zajmuje im wspinaczka po stalowych belkach, na każdym poziomie wyciągają się do nich czarne ręce i pomagają wejść wyżej. W końcu dwóch chłopaków z Alexandry siedzących na najwyższym dźwigarze przejmuje od studentów transparent i unosi.

Zaczyna się uroczystość. Żałobnicy zajęli wszystkie miejsca na stadionie i całą powierzchnię boiska. Tłum wstaje i zaczyna w spontanicznej harmonii śpiewać poruszającą pieśń, będącą od siedemdziesięciu pięciu lat hymnem wolności Południowej Afryki:

Nkosi sikelel’ iAfrika

Maluphakanyisw’ uphondo lwayo…

Boże, błogosław Afrykę,

Niech nasz naród powstanie…

W pokorze słucham tej wzniosłej pieśni, widząc poważne twarze ludzi, z których wielu płacze. Nieopodal podium stoi rząd siedemnastu trumien, okrytych flagami w barwach Afrykańskiego Kongresu Narodowego – czarno-zielono-złotymi. Obok trumien siedzą matki i inni członkowie rodzin zabitych. Na baczność stoi gwardia honorowa złożona z nastoletnich chłopców w brązowych beretach i z czerwonymi opaskami. Przez cztery godziny, w palącym słońcu, na trybunę wchodzą kolejni mówcy.

Jest wśród nich sześćdziesięcioośmioletnia Albertina Sisulu, której mąż, działacz ANC Walter Sisulu, spędził w więzieniu ponad ćwierć wieku. Ona sama i jej dzieci byli więzieni niezliczoną ilość razy. W 1956 roku należała do przywódczyń dwudziesto­tysięcznej grupy kobiet, uczestniczek słynnej demonstracji przed budynkami rządowymi w Pretorii. Zostaje przedstawiona zebranym jako „nasza matka, towarzyszka Sisulu”, co wywołuje ogromny entuzjazm.

– Tym krajem rządzą tchórzliwe karaluchy! – krzyczy Albertina.

– OOOOahhh! – odpowiada tłum.

Jeszcze więcej podobnych okrzyków pada, gdy mówczyni wymienia nazwisko Nelsona Mandeli i innych przywódców ANC.

W jej słowach, podobnie jak w wystąpieniach niektórych innych mówców, daje się jednak wyczuć niepokój. Od rozpoczęcia ostatniej fali wystąpień w 1984 roku spalono żywcem kilkuset czarnych kolaborantów, przeważnie informatorów policji, zakładając im „naszyjniki” – stare opony napełnione benzyną. Niektóre z tych aktów zemsty popełnił zmienny w nastrojach, gniewny tłum żałobników na masowych pogrzebach takich jak ten, w którym uczestniczymy.

– Już dość! – ostrzega młodych ludzi Albertina Sisulu. – Nie musicie walczyć jak psy. Młodzież musi być na tyle silna, żeby powiedzieć NIE, kiedy coś jest nie tak. Policzymy się z wami, kiedy będziemy wolni – zwraca się do informatorów.

Większość mówców przemawia po angielsku, czasami w jednym z języków afrykańskich. Organizatorzy są wyraźnie podenerwowani.

– Towarzysze! – upomina tłum jakiś duchowny. – Proszę zachować dyscyplinę.

I zachowują. Prawie wszyscy siedzą po turecku na ziemi. Jeśli w jakimś miejscu kilka osób wstaje, zaraz rzuca się tam pół tuzina porządkowych w niebieskich T-shirtach z napisem: ­MASAKRA W ALEXANDRZE – mają pilnować, by nie doszło do linczu. Czujni porządkowi obserwują grupę dzieci, z których część nie ma nawet trzynastu lat, paradujących gęsiego wśród tłumu z wypisanym ręcznie hasłem: PRECZ Z MOTHIBEM I JEGO ŻONĄ THERESĄ. NIE POTRZEBUJEMY WAS. Czy to groźba pod adresem informatora? Nie wiem.

Ktoś ukryty w środku tłumu wyrzuca w górę ulotki, które roznosi wiatr. Ulotka, autorstwa podziemnej komórki Afrykańskiego Kongresu Narodowego, wymienia częstotliwości, na których można słuchać Radia Freedom – rozgłośni ANC nadającej zza granicy – a także godziny audycji. Zwraca się do czarnych służących w policji i wojsku: „Bracie żołnierzu, bracie policjancie! Nie strzelaj do swoich rodaków, weź na cel wrogów wolności”.

Na mównicę wchodzi Mzwakhe Mbuli, wysoki, obdarzony potężnym głosem, najpopularniejszy w Południowej Afryce twórca poezji oralnej, znanej tu od niepamiętnych czasów, a niedawno wskrzeszonej i upolitycznionej. Mbuli, którego niejednokrotnie więziono i torturowano, był także obiektem kilku zamachów. Donośnym głosem rozpoczyna recytację:

– Byłem na szczycie góry i widziałem sny o przyszłej Afryce…

Żałobnicy chusteczkami lub złożonymi gazetami osłaniają twarze przed palącym słońcem. Między jednym a drugim przemówieniem, albo kiedy przestaje działać nagłośnienie, tłum zaczyna śpiewać, pięści rytmicznie unoszą się i opadają, stopy przytupują i szurają w tańcu zwanym toyi-toyi. Ktoś tłumaczy mi słowa jednej z pieśni: „Zabijemy Burów”. Tłum życzliwie oklas­kuje jednak Beyersa Naudego, białego duchownego, przeciwnika apartheidu, grasejującego i połykającego końcówki w sposób typowy dla osoby, której językiem ojczystym jest afrikaans.

W tłumie pojawia się jeszcze więcej dzieci niosących hasła. Jedno jest zaadresowane do ministra prawa i porządku: LE GRANGE, JAK BĘDZIESZ SIĘ CZUŁ, KIEDY PRZYJDZIEMY NA BIAŁE PRZEDMIEŚCIA I POZABIJAMY TAM DZIECI, TAK JAK TWOJA POLICJA W NASZYCH DOMACH?!

Mówcy i tłum co chwilę skandują jak litanię:

– Viva Mandela, viva!

– Viva!

– Viva Sisulu, viva!

– Viva!

– Niech żyje ANC, niech żyje!

– Niech żyje!

Mike Beea, przewodniczący Obywatelskiego Stowarzyszenia Alexandry, wskazuje na trumny i mówi załamującym się głosem:

– Nasi bracia leżą tu przede mną i przed wami! Stoję, a łzy spływają mi aż do serca. Kiedy skończy się to barbarzyństwo?

Po modlitwach i przemówieniach grupy młodych mężczyzn biorą trumny na ramiona i powoli wynoszą ze stadionu. Nasza kolumna zostaje zatrzymana przy blokadzie policyjnej. Kilkunastu policjantów w niebieskich mundurach nosi długie buty i umundurowanie bojowe. Niektórzy mają dubeltówki, pasy z nabojami krzyżują się na ich piersiach jak na starych fotografiach bojowników z wojny burskiej. Jeden trzyma sjambok, straszliwy bicz ze skóry słonia lub hipopotama nabijany kawałkami ołowiu albo żelaza. Rękojeść tego bicza przewyższa policjanta. Dłonie zaczynają mi się pocić. Policjanci otwierają bagażniki, schowki w samochodach i torebki kobiet, szukając aparatów fotograficznych i magnetofonów, których nie wolno było dzisiaj mieć tu ze sobą. Niczego nie znalazłszy, pozwalają nam odjechać.

Tłum odprowadza siedemnaście trumien, niesionych jedna za drugą. Schodzi ze wzgórza, przekracza rzekę, idzie ulicami Alexandry ku odległemu o półtora kilometra cmentarzowi. Śpiewając i zawodząc, mija niewielkie niezabudowane skrawki ziemi przy prawie każdym kwartale ulic – porobiono na nich miniparki, niektóre mają niewiele ponad metr kwadratowy. Z kamieni albo nadpalonych opon ułożono półkola, obok ustawiono ławeczkę, wszystko pomalowano na biało lub zielono i opatrzono ręcznie wypisaną tabliczką: PARK KOCHANKÓW, PARK POD WIERZBĄ albo, tam gdzie w ziemię zaryte jest koło, PARK KOŁA. Policyjne buldożery rozjechały miniparki o takich nazwach jak PARK MANDELI albo PARK STEVE’A BIKO, zostało po nich tylko trochę gruzu. Tłum śpiewa, niosący trumny zaczynają biec powolnym, równym truchtem, wzbijając tumany kurzu.

Widząc sceny takie jak ten pogrzeb, przybysz z daleka najdobitniej czuje, że w południowoafrykańskim konflikcie chodzi o wiele więcej niż o los jednego państwa na końcu świata. Południowa Afryka wydaje się polem bitwy nie tylko w geograficznym, ale i moralnym wymiarze, frontem, który i inne narody stawia przed wyborem, tak jak dojście Hitlera do władzy albo hiszpańska wojna domowa.

To jest z pewnością główny powód, dla którego wciąż przyjeżdżam do Południowej Afryki. Ale niejedyny. Nigdy nie wierzcie autorowi twierdzącemu, że wybrał jakiś temat wyłącznie ze względu na jego znaczenie. Zawsze w grę wchodzi coś jeszcze innego.

Moje zainteresowanie RPA, trwające ponad trzydzieści lat, w trakcie których odwiedzałem ją kilka razy, wiąże się z tym, że wychowałem się w amerykańskiej rodzinie utrzymującej się głównie z kopalń na południu Afryki. Kopalnie należące do amerykańskiej firmy, w której mój ojciec był dyrektorem, znajdowały się w większości poza RPA, ale to ten kraj był, i nadal pozostaje, gospodarczym sercem subkontynentu, archetypem systemu, w którym nisko opłacana praca ogromnej liczby ­czarnych ludzi, harujących w gorących, wilgotnych i niebezpiecznych korytarzach głęboko pod ziemią, opłaca wygodne życie na przedmieściach, jakie prowadzi znacznie mniejsza grupa białych, zarówno w Afryce, jak i poza nią. Odkąd ojciec zabrał mnie ze sobą w służbową podróż do Afryki, a miałem wtedy kilkanaście lat, zawsze czułem, że przykładam rękę do tego, co się tam dzieje, i że wiele rzeczy, którymi mogłem się cieszyć – podróże, prywatna edukacja, letni dom rodziców – pochodziło w ostatecznym rozrachunku z czerwonej ziemi Południowej Afryki i wydobywanych tam bogactw mineralnych.

I właśnie to poczucie między innymi sprawiło, że za studenc­kich czasów, w 1962 roku, przez całe lato pracowałem w walczącej z apartheidem gazecie w Południowej Afryce. Był to niezwykły czas. Narody całego kontynentu świętowały uzyskaną niedawno niepodległość. Czarni mieszkańcy RPA z nadzieją obserwowali te wydarzenia. Biali, wytrąceni z trwającego od dziesiątków lat samozadowolenia, zaczęli odczuwać, że są przypierani do muru. Prasa południowoafrykańska donosiła z niepokojem o ucieczce dziesiątków tysięcy Francuzów z Algierii. Tłumy na ulicach Johannesburga witały jak bohaterów białych najemników „walczących o wolność”, świeżo przybyłych z frontu starć z oddziałami ONZ w Kongu. Pewnego dnia tego samego lata rozkrzyczeli się gazeciarze na rogach ulic, wymachując gazetami z wielkimi nagłówkami. Donosiły one, że po obławie, która objęła cały kraj, policja schwytała wreszcie Nelsona Mandelę. Parlament pospiesznie uchwalił nowe, drakońskie ustawy dotyczące bezpieczeństwa, dopuszczające karę śmierci za tak ogólnie zdefiniowane przewinienia, jak „zagrożenie dla prawa i porządku”. Zaczęły się masowe aresztowania. Setki przeciwników rządu, głównie czarnych, ale i garstka białych, postanowiły kontynuować walkę w podziemiu lub na emigracji. Tamtego lata po raz pierwszy zetknąłem się z mężczyznami i kobietami, dla których działalność polityczna nie ograniczała się do wypowiadania opinii na zebraniu czy w dyskusji z przyjaciółmi. Mogła, i często się tak zdarzało, zaprowadzić do więzienia, na tortury albo na śmierć.

Dla studenta z Ameryki było to wszystko niezwykle ważnym doświadczeniem, które wywarło wpływ na całe życie. Tak już jest, że zawsze, a zwłaszcza w młodości, szukamy bohaterów, ludzi, których biografie mogą dać nam odpowiedź na pytanie, jak żyć. W Południowej Afryce odniosłem wrażenie, jakbym przez te kilka niedługich miesięcy znalazł się na terytorium moralnym znanym mi dotąd wyłącznie z lektur, na przykład z relacji o działalności antyhitlerowskiego ruchu oporu. Byłem wśród ludzi, którzy przeżywali taką sytuację na co dzień i mieli się z nią nadal konfrontować, kiedy ja wróciłem do swojego kraju. Pewien człowiek, którego dobrze znałem, zginął na szubienicy. Jeden z przyjaciół uciekł za granicę, zanim zdążyła dopaść go policja, i zmarł na wygnaniu. Inni spędzili wiele lat w więzieniu. Ciepły, postawny i przystojny czarny działacz o pięknym, śpiewnym głosie, z którym prowadziliśmy długie, pamiętne rozmowy, zajadając samosy w indyjskiej kawiarni w Johannesburgu, postradał zmysły w wyniku tortur, jakim poddała go policja. Czy byłbym gotów na podobne ryzyko w obronie własnych przekonań? Nie wiedziałem. Jednak dylematy ludzi, którzy stanęli przed takim wyborem, stały się dla mnie swego rodzaju moralnym probierzem, którym posługuję się do dziś.

Sądzę, że z jeszcze jednego powodu mój pobyt w Południowej Afryce, gdy miałem dziewiętnaście lat, wywarł na mnie taki wpływ. Chodzi o to, że byłem Amerykaninem, a do tego zajmującym dość uprzywilejowaną pozycję społeczną. W naszym kraju, zgodnie z obowiązującą mitologią, przynależność do klasy społecznej nie ma większego znaczenia i w zasadzie wszyscy są równi. Wszyscy głosujemy, mówimy do siebie po imieniu, ubieramy się niezobowiązująco, akcent zdradza nasze pochodzenie klasowe w o wiele mniejszym stopniu niż u Brytyjczyków. Tymczasem w Południowej Afryce różnice społeczne i dotyczące zakresu władzy, jakie istnieją w każdym społeczeństwie – choć tam są o wiele większe – pokrywają się prawie całkowicie z różnicami w kolorze skóry. Tak więc coś, co przeważnie bywa ukryte, jest tam obnażone.

Uderzyło mnie to szczególnie, kiedy pierwszy raz znalazłem się w Południowej Afryce, wychowałem się bowiem w domu, gdzie – jak w wielu zamożnych rodzinach amerykańskich – rozmowy na temat różnic majątkowych i zakresu władzy są na ogół tematem tabu. Oczywiście, niektórym ludziom powodziło się trochę lepiej niż innym, ale o takich rozbieżnościach nie mówiło się zbyt szczegółowo. Tego typu rozmowy mogłyby sugerować, że Stany Zjednoczone nie są krajem równości przedstawianym w podręcznikach szkolnych z lat pięćdziesiątych. Dziwna rzecz, do jakiego stopnia to tabu obowiązywało w naszym domu, choć pod wieloma innymi względami rodzice byli bardzo, jak na owe czasy, liberalni. Nigdy jednak nie dyskutowało się przy stole o tym, że mamy większy dom i więcej pieniędzy niż sąsiedzi czy moi szkolni koledzy i że mogliby nam oni tego zazdrościć, a ja mógłbym się czuć nieswojo.

W Południowej Afryce zafascynowali mnie tamtejsi biali. Był to bowiem kilkumilionowy naród, zajmujący, w porównaniu z otaczającymi ich żałośnie ubogimi czarnymi, karykaturalnie uprzywilejowaną pozycję, jaka mnie przypadła w udziale w moim kraju. Niektórzy z białych mieszkańców Południowej Afryki w ogóle nie zdawali sobie z tego sprawy, a jeśli już taka świadomość im zaświtała, bardzo się starali ją wyprzeć. Niektórzy byli świadomi, ale uważali, że jest to status dany im od Boga i normalny. Część czuła się z tego powodu podle. Bardzo nieliczni zdecydowani byli zmieniać społeczeństwo dopuszczające do takich nierówności. Można było odnieść wrażenie, że to spektrum postaw reprezentowało rozmaite stadia zaprzeczenia, poczucia winy i świadomości, które instynktownie rozpoznawałem we własnym życiu. Oczywiście nie potrafiłem wówczas tego sformułować, ale dziś, gdy patrzę wstecz, myślę, że właśnie dlatego Południowa Afryka tak bardzo mnie zafascynowała.

Tamto lato spędzone w RPA było w moim życiu momentem przełomowym; nic już odtąd nie wyglądało tak samo. Opisałem to w książce Half the Way Home. A Memoir of Father and Son . Teraz wracam do tego pamięcią tylko dlatego, że tamte miesiące okazały się dla mnie prologiem bliższej obecnym czasom podróży, którą tu relacjonuję.

Prawie dwadzieścia lat upłynęło od owego pamiętnego lata, zanim znów pojechałem do Południowej Afryki. Wróciłem tam w 1980 roku, a później w 1986 roku, żeby napisać kilka artykułów do prasy. Następnie, w listopadzie i grudniu 1988 roku, odbyłem dłuższą, innego rodzaju podróż, która stała się w znacznej mierze materiałem dla tej książki. Prawie wszystkie relacje w czasie teraźniejszym, jakie czytelnik znajdzie na jej stronach, odnoszą się właśnie do tamtej wyprawy, choć kilka rozmów i epizodów pochodzi z wcześniejszego okresu. Za każdym razem, kiedy istotne jest, że wywiad lub zdarzenie odbyły się wcześniej, opatruję je datą. Na przykład na masowe pogrzeby, jak ten, który urządzono ofiarom masakry w Alexandrze w 1986 roku, nie wydawano później pozwolenia przez kilka lat.

Kiedy wróciłem do Południowej Afryki w 1988 roku, ponad ćwierć wieku po pierwszym pobycie w tym kraju, towarzyszyły mi różne myśli. Nie jechałem, żeby bronić jakiejś sprawy, bo nikt nie potrzebuje jeszcze jednej książki mającej udowodnić, że apartheid jest złem. Chciałem znów znaleźć się w miejscu, gdzie w moim życiu nastąpił przełom, i przekonać się, jakie myśli i uczucia wywoła we mnie teraz ta wizyta. Dlaczego Południowa Afryka tak często bywała scenerią moich snów, choć łącznie spędziłem w niej niespełna sześć miesięcy?

Wyruszając w podróż, miałem też przygotowany zestaw bardziej przyziemnych pytań na temat tego kraju. Dotyczyły niespodziewanie długiego trwania tyrańskiego reżimu. Gdy byłem tu jako dziewiętnastolatek, przytłoczyły mnie oglądane wokół sceny: biały kierowca autobusu kopiący czarnego pasażera, bezpieczniacy o kamiennych twarzach obserwujący każde spotkanie o politycznym charakterze, biali farmerzy wylewający cysterny mleka do morza koło Przylądka Dobrej Nadziei, żeby utrzymać wysokie ceny, podczas gdy czarne dzieci głodowały. Byłem pewien, że to nie może dłużej trwać. Jak to się stało, że niewielka mniejszość białych mieszkańców Południowej Afryki zdołała tak długo utrzymać się przy władzy, mając cały świat przeciw sobie? Udało jej się to pomimo zapowiedzi zmian. Chciałem podczas tego pobytu wejrzeć głębiej w mechanizmy, które tę sytuację umożliwiały.

Trzeba więc było między innymi zagłębić się w przeszłość kraju. Kiedy przyjechałem do Południowej Afryki jako młody student, nie zdawałem sobie do końca sprawy z tego, że apartheid nie nastał tu w momencie dojścia do władzy Partii Narodowej (National Party) w 1948 roku, ale był zakorzeniony w trzechsetletniej historii, o której niewiele wiedziałem. To właśnie te trzysta lat sprawiło, że doprowadzić tu do prawdziwej zmiany jest o wiele trudniej, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Żeby więc zedrzeć tę warstwę i naprawdę zrozumieć siłę utrzymującej się białej dominacji, musiałem przyjrzeć się Afrykanerom i ich dziejom, mitom, którymi uzasadniali swoje panowanie, oraz sposobom, jakimi ta zmitologizowana przeszłość umacniała ich władzę. Jeśli nie liczyć Rosji, nie poznałem kraju, gdzie przeszłość byłaby tak bardzo sławiona, przeklinana i dyskutowana jak w Południowej Afryce. Dlatego nieprzypadkowo wybrałem datę swojej kolejnej podróży. 16 grudnia 1988 roku przypadała sto pięćdziesiąta rocznica przełomowego wydarzenia w dziejach tego kraju.

Jego tło historyczne jest o wiele wcześniejsze. W czasach gdy pielgrzymi lądowali przy Plymouth Rock, statki płynące z Europy na Daleki Wschód zatrzymywały się u południowego krańca Afryki, by zaopatrzyć się w świeże mięso i wodę. Mniej więcej trzydzieści lat później, w 1652 roku, kupcy holenderscy założyli swoją pierwszą stałą placówkę na Przylądku Dobrej Nadziei. Przez następne sto osiemdziesiąt lat osadnictwo białych na terenach dzisiejszej Południowej Afryki rzadko sięgało w głąb lądu dalej niż kilkaset kilometrów od południowego wybrzeża. Na tym dość wąskim pasie ziemi imigranci z Europy kłócili się ze sobą, rozstrzygali konflikty, wybili lub zniewolili większość rdzennej ludności i przez blisko dwieście lat zbudowali prawie wszystkie swoje farmy, miasta i forty w odległości kilku dni konnej jazdy od morza. Jeśli nie liczyć trafiającej się od czasu do czasu relacji odważnego myśliwego lub podróżnika, interior dzisiejszej Południowej Afryki, z ogromnymi bogactwami naturalnymi, zamieszkany obecnie przez większość ludności kraju, pozostawał nieznany dla białych.

Podczas wojen napoleońskich pasem wybrzeża zawładnęli Brytyjczycy. Nieco później, w połowie lat trzydziestych XIX wieku, kilka tysięcy białych farmerów żyjących w tej kolonii zaczęło szemrać przeciw brytyjskim rządom. Farmerzy ci byli pochodzenia holenderskiego, francuskiego i niemieckiego, a mówili językiem, który ewoluował z siedemnastowiecznego niderlandzkiego, by stać się dzisiejszym afrikaans. Załadowali swój dobytek na wozy zaprzęgnięte w woły, zgromadzili stada owiec, koni i bydła i ruszyli w głąb lądu w poszukiwaniu nowych terenów. Przez następne lata te cienkie potoki migrantów na wozach rozchodziły się półkolem, przemierzając tysiące kilometrów nieznanych obszarów. Migracja ta, Wielki Trek, należała do największych w historii wędrówek ludów. W ciągu kolejnych lat voortrekkerzy – „ci, którzy idą przodem” – jak ich nazwano, uzbrojeni w muszkiety, baty do poganiania wołów i Biblie, wytyczyli granice dzisiejszej Południowej Afryki i położyli podwaliny pod rządy białych. Było to tak, jakby trwającą przez pół wieku ekspansję amerykańskich granic, od zakupu Luizjany do wojny amerykańsko-meksykańskiej, skomasować w kilku latach.

Gdy wyobrażamy sobie dzisiaj te wozy sunące przez afrykańskie równiny, scenerię tę spowija mrok złych przeczuć. Sądzę, że właśnie przez to historia Wielkiego Treku budzi taką przewrotną fascynację. Owa migracja musiała nieuchronnie doprowadzić do starcia z ludami, które żyły na jej szlaku, i do zaciekłego konfliktu o ziemię, który w takiej czy innej formie trwa od tamtej pory. Co najmniej jeden człowiek współczesny Wielkiemu Trekowi przewidział w pewnym sensie rozwój wydarzeń. „Jak dotąd ich droga była znaczona krwią – pisał angielski odkrywca Cornwallis Harris o voortrekkerach, których obserwował w 1837 roku – i ślad krwi będzie się za nimi ciągnął, aż droga dobiegnie kresu”.

Niewiele jest narodów, które pojedyncze wydarzenie historyczne z takim zapałem zmieniły w mit. Żadnemu Afrykanerowi nie wolno zapomnieć o Wielkim Treku. W dziesiątkach miast Południowej Afryki znajduje się ulica Voortrekkera albo liceum imienia Voortrekkera, a dzieci szkolne, w tym i czarne (co je to obchodzi?), uczą się o skargach voortrekkerów na Brytyjczyków. Rożek na proch, jakiego używali voortrekkerzy, znajduje się w herbie rządzącej Partii Narodowej, a na znaczkach pocztowych, podkładkach i notesach widnieją wozy zaprzężone w woły. Na początku drugiej wojny światowej wielu południowo­afrykańskich sympatyków nazizmu (niektórzy z nich zostali później premierami) należało do Ossewabrandwag, czyli Strażników Wozów Zaprzężonych w Woły. Kilka miast, w tym stolica, Pretoria, nosi imiona poszczególnych voortrekkerów.

Słowo voortrekker znaczy „pionier”. Wielki Trek – podobnie jak wędrówkę amerykańskich pionierów ciągnących w tym samym czasie na zachód wozami zaprzężonymi w woły, zaopatrzonych w rożki prochu – przerywały starcia z rdzennymi ludami, które były tutaj wcześniej. Podczas kilku pierwszych lat Treku tysiące Afrykanów padły od kul voortrekkerów, ale w zasadzkach i niespodziewanych atakach zginęły też setki białych wędrowców. Potyczki nie rozstrzygnęły jednak od razu, do kogo będzie należeć większość tak upragnionej przez voortrekkerów ziemi, zwłaszcza żyzne, łagodne wzgórza usiane wioskami Zulusów, najwaleczniejszego czarnego ludu Południowej Afryki. W tej zielonej krainie będącej przedmiotem pożądania, na równinie okolonej dalekimi górami, rozegrała się 16 grudnia 1838 roku decydująca bitwa Wielkiego Treku. Rzeka Ncome, która tamtędy przepływa, zaczerwieniła się od krwi zabitych i na zawsze została Bloedrivier, Krwawą Rzeką.

Bitwa nad Krwawą Rzeką to jednak coś więcej niż wydarzenie historyczne. Zwiastowała batalię, która toczy się dziś w Południowej Afryce. Współczesny ufortyfikowany laager białych to nie wozy ustawione w koło, ale wysokie ceglane mury i drut kolczasty; ich bronią nie są już muszkiety ładowane od przodu, ale śmigłowce, eksplozja o północy obracająca w ruinę budynek parafii, szwadron śmierci, a niekiedy konferencja prasowa, na której ogłasza się słodkie, ogólnikowe obietnice reform.

Do Krwawej Rzeki jeszcze powrócę – do samego wydarzenia oraz sposobu, w jaki zostało przemienione w mit. Legenda o Krwawej Rzece nabrała z latami niezwykłej siły oddziaływania. Dzień 16 grudnia jest od dawna świętem narodowym Południowej Afryki, a dla najbardziej żarliwych afrykanerskich patriotów stanowi jakby połączenie Dnia Kolumba, Memorial Day i Dnia Niepodległości. Co roku w całym kraju odbywa się tego dnia około pięciuset uroczystości lub widowisk historycznych odtwarzających bitwę.

Nawet obchody jej rocznicy miały kiedyś ogromne znaczenie polityczne. W 1938 roku, w stulecie bitwy nad Krwawą Rzeką, do stolicy wyruszyły tysiące Afrykanerów, często ubranych w stroje z epoki. 16 grudnia na zboczu wzgórza pod Pretorią zebrał się nieprzebrany tłum – sto tysięcy ludzi, jedna dziesiąta wszystkich żyjących wówczas Afrykanerów. Panuje przekonanie, że było to największe zgromadzenie, jakie odbyło się w Południowej Afryce. Od tamtej pory tylko kilka razy oglądano liczniejsze – odnotować należy przede wszystkim wielkie rzesze, które pół wieku później wyległy na powitanie Nelsona Mandeli, kiedy wychodził z więzienia. Skala zgromadzenia z 1938 roku zaskoczyła cały kraj, nie mniej niż ujawniona przez nią siła afrykanerskiego nacjonalizmu, skierowanego wówczas zarówno przeciw zamożniejszym, anglojęzycznym białym, jak i przeciw czarnym. Ten przypływ emocji stał się impulsem do szybkiego wzlotu Partii Narodowej, która zaledwie dziesięć lat później zwyciężyła w wyborach do parlamentu – brali w nich udział wyłącznie biali. Premier Jan Smuts, który w wyniku tych wyborów stracił władzę, miał podobno powiedzieć: „Tak naprawdę przegrałem już tamtego dnia w 1938 roku”.

Dla czarnych mieszkańców Południowej Afryki 16 grudnia był dniem gniewu i strachu. Vusamazulu Mutwa w jednej ze swoich książek pisał: „Rodzice zamykali nas w chatach koło Potchefstroom, gdzie musieliśmy siedzieć przez cały dzień, ze strachu, że biali panowie nas pobiją”. Podobne wspomnienia ma Bob Leshoai, czarny pisarz, który dorastał w Bloemfontein: „Co roku 16 grudnia musiałem tak zorganizować swoje sprawy, żeby nie jechać do miasta”.

Czarni często wybierali tę symboliczną datę, żeby dać znać o sobie. 16 grudnia 1930 roku czterystu Afrykanów zgromadziło się w Durbanie, żeby spalić swoje przepustki. Policjanci, którzy zaatakowali tłum, zatłukli na śmierć czterech demonstrantów. A kiedy Afrykański Kongres Narodowy, zdelegalizowany po wielu latach protestów bez użycia przemocy, ale bezskutecznych, rozpoczął wojnę partyzancką, pierwsze akcje przeprowadził właśnie 16 grudnia 1961 roku. Były to zamachy na urzędy państwowe i linie wysokiego napięcia w Johannesburgu, Port Elizabeth i Durbanie.

Rząd Południowej Afryki na długo przed 16 grudnia 1988 roku zaczął planować uroczystości upamiętnienia sto pięćdziesiątej rocznicy bitwy nad Krwawą Rzeką. Uznałem, że ten dzień oraz poprzedzające go tygodnie to dobra pora, żeby znów się wybrać do RPA, tym razem z książkami historycznymi w walizce. Próba uchwycenia wyraźnego obrazu jakiegoś kraju przypomina zawsze rysunki na piasku: wszystko się zmienia, a Południowej Afryce zmian życzymy jak żadnemu innemu państwu. Ta rocznica wydawała się jednak szczególnie znamiennym momentem dla nakreślenia portretu Południowej Afryki, jako że kraj świętował doniosłe wydarzenie ze swojej przeszłości i gotował się na burzliwe czasy. Chciałem odbyć podróż zarówno w przestrzeni, jak i w czasie: spojrzeć wstecz na Wielki Trek i bitwę nad Krwawą Rzeką, zobaczyć, jak ludzie obchodzą rocznicę tych wydarzeń albo nad nimi boleją, a przede wszystkim obejrzeć z bliska inną, bardziej rozciągniętą w czasie bitwę między potomkami tych, którzy walczyli nad Krwawą Rzeką po obu stronach – batalię nadal rozgrywającą się w całym kraju.Letnicy

W drodze do Południowej Afryki najbardziej zaskakuje mnie widok pełnego samolotu. Miałem nadzieję, że pięć lat dobrze nagłośnionego w mediach rozlewu krwi zniechęci podróżnych, dzięki czemu będę mógł się wyciągnąć na kilku pustych siedzeniach i porządnie wyspać. Tymczasem w boeingu 747 lecącym z Europy do RPA wszystkie miejsca są zajęte. Jednym z moich sąsiadów jest wesoły Niemiec, który dwa razy do roku leci tam w interesach, ale naprawdę entuzjazmuje się polowaniem:

– Gazele, antylopy, nie ma pan pojęcia, ile jest tych gatunków! Zawodowy myśliwy bierze zawsze swojego boya. Cały dzień są razem w buszu, od lat ze sobą współpracują. Nie ma żadnych problemów rasowych. Polityka? Kraj potrzebuje czasu, żeby rozwiązać swoje problemy.

Sądząc po rakietach tenisowych w podręcznym bagażu, wielu pasażerów to turyści. Jak się później dowiem, co roku przyjeżdża ich do Południowej Afryki kilkaset tysięcy, przyciągają ich plaże i tereny łowieckie. Jeśli zaś wziąć pod uwagę inne statystyki, niektórzy z moich współpasażerów muszą być imigrantami. Lata niepokojów sprawiły, że jest ich mniej niż kiedyś, ale około dziesięciu tysięcy nadal co roku tu przybywa. Kuszą ich miejsca pracy dla specjalistów, dobre płace oraz możliwość zatrudnienia czarnych służących za najwyżej trzydzieści dolarów tygodniowo.

Po wylądowaniu w Kapsztadzie pilot ogłasza:

– Mają państwo za sobą najbezpieczniejszą część podróży. Proszę zachować ostrożność podczas jazdy samochodem z lotniska.

Pasażerowie wybuchają nerwowym śmiechem: droga z lotniska do miasta biegnie przez osiedla czarnej ludności. W ostatnich latach, kiedy rosło napięcie, tamtejsza młodzież obrzucała kamieniami przejeżdżające auta. Na płycie lotnis­ka stoi pojazd opancerzony pomalowany na żółto – to kolor południowoafrykań­skiej policji. Wysoki kadłub zwężający się u dołu w kształt litery V – co ma zabezpieczać przed skutkami wybuchu miny – nadaje mu wygląd stalowej łodzi na kołach. Na autostradzie wiodącej do miasta widzimy autobusy z drucianą siatką na przedniej szybie, chroniącą przed kamieniami. W Południowej Afryce krąży dowcip: „Jak budowniczowie radzą sobie z brakiem cegieł? Wysyłają kilka autobusów do townshipu”. Dziś jednak jest spokojnie, widzę z drogi czarnych nastolatków grających w piłkę nożną na żwirowych placach.

Kapsztad jest przepiękny. Położenie miasta, jak pisał w 1877 roku nieustraszony podróżnik Anthony Trollope, „należy do najbardziej malowniczych na ziemi”. Nad miastem wznosi się Góra Stołowa, której słynny „obrus” z mgieł zwiesza się z wierzchołka i rozpływa w powietrzu. Góra tworzy ochronny, porośnięty drzewami falochron wokół Zatoki Stołowej, gościnnego cypla, który ponad trzysta lat temu powitał pierwszych holenderskich osadników. Na południu znajduje się skalisty, otoczony koronką fal przyboju Półwysep Przylądkowy, niczym palec wskazujący w dół miejsce, gdzie Ocean Atlantycki łączy się z Indyjskim. Żeglarze zatrzymywali się tutaj nie tylko ze względu na strategiczne położenie Przylądka Dobrej Nadziei, ale i jego niesamowite piękno.

Byłem pod urokiem tego nadmorskiego, położonego na wzgórzach miasta, kiedy dwadzieścia sześć lat temu spędziłem tu część lata. Jego czar nadal na mnie oddziałuje. Może dlatego, że stanowi taki kontrast z tym, co się tutaj dzieje. Prawa sankcjonujące apartheid we wszystkich jego przejawach zostały bowiem uchwalone w tak przepięknym miejscu. Światła stacji kolejki linowej na szczycie Góry Stołowej błyszczą nocą jak gwiazdy. Za dnia dziewiętnastowieczne ulice pod arkadami, dostojne budowle publiczne, pomniki białych polityków i generałów oraz Ogród Botaniczny z palmami i wolierami pełnymi świergoczących ptaków skąpane są w promieniach słońca.

Na skraju tych zielonych terenów wznosi się majestatyczny budynek parlamentu. Pewnego popołudnia siedzę tam na galerii prasowej, słuchając „czytania” (czysta formalność; uchwalone zostaje prawie wszystko, czego życzy sobie prezydent) ustawy przewidującej wyasygnowanie dodatkowych środków w wysokości około stu milionów dolarów na potrzeby policji, wojska i więziennictwa. Wszyscy deputowani wstają w milczeniu, gdy funkcjonariusz w białych rękawiczkach, poprzedzany przez urzędników odzianych we fraki, wnosi wielką złotą buławę. Marszałek ma na sobie czarną togę, na ścianach wiszą obrazy w pozłacanych ramach przedstawiające białych mężczyzn w perukach lub staromodnych mundurach z wysokimi kołnierzami. Gońcy w zielonych marynarkach ze złotymi galonami roznoszą komunikaty. Później członkowie Wysokiej Izby reprezentujący tę czy inną miejscowość zadają pytania takiemu czy innemu ministrowi: czy taki a taki projekt będzie finansowany z dodatkowych funduszy, czy też z ogólnych? Nastrój jest tak uroczysty, boazeria pokrywająca ściany taka ciemna i przywodząca na myśl wystrój katedry, biali uczniowie w krótkich spodenkach i marynarkach przyglądający się obradom z galerii dla gości są z takim szacunkiem proszeni o zachowanie ciszy, że przez chwilę można nawet uwierzyć, iż to, co tu się dzieje, jest całkowicie praworządne.

Na zewnątrz cieniste drzewa chronią ulice przed letnim słońcem. Kilka kwartałów dalej pachną kwiaty na straganach rozstawionych na bruku Greenmarket Square. Nieskazitelne parki przeplecione są siecią ścieżek spacerowych. Na pierwszy rzut oka niewiele przypomina, że nie jest to sceneria któregoś z wiekowych miast południa Europy.

Dla większości białych to jest Europa. „Przeczytaj sobie Letników Gorkiego – radzi mi tutejszy znajomy. – To najlepsze podsumowanie sytuacji w dzisiejszej Południowej Afryce”. Czytając sztukę o rosyjskiej inteligencji z przełomu XIX i XX wieku, uświadamiam sobie, co miał na myśli. Bohaterowie Gorkiego to rodziny spędzające lato na wsi. Czytają na głos wiersze, grają na fortepianie, przygotowują amatorskie występy teatralne, które nigdy się nie odbędą. Rozprawiają o płomiennej miłości i małżeństwie podobnym do więzienia, wszyscy mają romanse z cudzymi żonami lub mężami. Od czasu do czasu dyskutują o straszliwej wiejskiej nędzy, zdając sobie niejasno sprawę, że gdzieś w oddali jest obecna, po czym wracają do fortepianu i swoich romansów. Przez cały czas lasy wokół letniska patrolują stróże, sprzątając śmieci po piknikach, przepędzając żebraków, gwiżdżąc, żeby odstraszyć złodziei. Rzadko widzimy stróżów, ale gwizdy słychać co jakiś czas i jest to dźwięk, jakim kończy się sztuka.

Przeglądając południowoafrykańską prasę, myślę o tych letnikach. Bez względu na przekłamania czy cenzurę spodziewałbym się, że na jej łamach będzie przeważać tematyka nieustającej przemocy i napięć politycznych: przez większą część dekady kraj znajdował się przecież w stanie ciągłego wrzenia, tysiące poborowych patrolowało czarne dzielnice. Większość gazet wypełniają jednak te same historie, które pamiętam sprzed wielu lat – przywodzące na myśl wymarzony kraj, w którym we własnym wyobrażeniu żyje większość białych mieszkańców RPA. To kraj nazywany w przewodnikach turystycznych Słoneczną Południową Afryką.

Ludność Słonecznej Południowej Afryki, sądząc ze zdjęć zamieszczanych w prasie, to prawie sami biali, choć znajdzie się też garstka niegroźnych czarnych – zuluscy tancerze, słodkie dzieciaczki, hinduski mistrz krykieta, afrykański biznesmen w garniturze z kamizelką, z wdzięcznością odbierający nagrodę. W reklamach konfekcji tylko jedna na trzy lub cztery modelki ma czarny kolor skóry – proporcja ta jest z pewnością dobrze wyliczona, żeby przyciągnąć czarnych nabywców bez odstraszania białych.

Słoneczna Południowa Afryka ze stron gazet jest przede wszystkim niemiłosiernie normalna. Mamy tu ogłoszenia komputerowych biur matrymonialnych, porady dla nieszczęśliwie zakochanych, wskazówki dotyczące dbania o urodę, anonse o zaginionych kotach, szkolnych zjazdach, meczach tenisa, a nawet długi, bogato ilustrowany artykuł o napadzie na bank dokonanym przez białych, jak gdyby redakcja z ulgą znalazła przykład przemocy nie na tle rasowym. Z ogłoszeń towarzyskich: „Biały, wykształcony, lat 35, amator wina i sportu, szuka pani do towarzystwa”, „Wyłącznie żydowscy doborowi kandydaci. ­Miriam, 783-5892”. Z działu ciekawostek: pies jeżdżący na nartach wodnych, Kobieta poślubia własnego ojca oraz Człowiek w klatce: „Mając za sąsiadów chrząkające nosorożce i ryczące lwy, Bernard Rich spokojnie mieszka sobie w klatce w johannesburskim zoo. Dwudziestosiedmioletni biznes­men jest wystawiony jako Homo sapiens urbanus. »Najtrudniej będzie mi ignorować publiczność« – mówi Bernard”.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy

Township – w realiach Południowej Afryki dzielnica lub osiedle, najczęściej na obrzeżu miasta, przeznaczone dla czarnej ludności (przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki).

Steve Biko (1946–1977) – twórca ruchu budzenia świadomości czarnych (Black Consciousness Movement), współorganizator protestów uczniowskich w Soweto w 1976 roku, zamordowany w więzieniu.

Vusamazulu Credo Mutwa (ur. 1921) – południowoafrykański uzdrowiciel (sangoma), rzeźbiarz i autor książek, w których łączy motywy zuluskiego folkloru z własnymi fantastycznymi wizjami.

System przepustek, wprowadzony pierwotnie przez brytyjskie władze kolonialne na początku XX wieku i utrwalony w czasach apartheidu, zobowiązywał Afrykanów przemieszczających się po kraju m.in. w poszukiwaniu pracy do posiadania przy sobie przepustek, bez których nie mieli wstępu na większość terenów miejskich.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: