Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Macocha. Powieść z XVIII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Macocha. Powieść z XVIII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 715 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W kra­ju puszcz i mo­cza­rów, któ­ry się z wol­na, w mia­rę wzro­stu lud­no­ści wy­trze­biał i osu­szał, nie da­lej jak przed stu laty były jesz­cze za­ką­ty, od­dzie­lo­ne od gę­ściej za­miesz­ka­nych oko­lic prze­strze­nia­mi tak znacz­ny­mi la­sów i błot, że przy­stęp do nich nie w każ­dej po­rze roku był moż­li­wy, a czę­sto cał­kiem nie­po­dob­ny. W tych za­ką­tach po­ło­żo­nych, jak ma­wia­no, na koń­cu świa­ta ży­cie też, od­cię­te od spo­łe­czeń­stwa, wio­dło się zu­peł­nie od­ręb­nym oby­cza­jem. Mu­sia­no star­czyć so­bie, z po­dań i wra­żeń two­rzyć wła­sną osno­wę, a w bra­ku pod­bu­dza­ją­cych z ze­wnątrz po­bu­dek usy­piać nie­co i wlec się tak po­wo­li za dru­gi­mi, iż czę­sto o cały wiek zo­sta­wa­ło się za nimi. Był to sen ży­cia spo­koj­ny, jed­no­staj­ny, bez pra­gnień prze­bu­dze­nia, zmia­ny i go­ręt­szych wra­żeń. Ro­dzi­li się czę­sto­kroć na tych wy­spach sta­łe­go lądu, la­sa­mi jak mo­rzem ob­la­nych, lu­dzie, któ­rzy nig­dy poza ich ob­rąb nie wyj­rze­li, a o kil­ka mil od­le­głe osa­dy zna­li za­le­d­wie ze słu­chu. Nie było po­trzeb wy­szu­ka­nych ani na­wyk­nień do tego, cze­go by sama oko­li­ca nie wy­da­wa­ła i sam jej miesz­ka­niec stwo­rzyć nie mógł.

Z pew­ną oba­wą i nie­uf­no­ścią spo­glą­da­no tu na ob­ce­go czło­wie­ka, na strój i krój nowy, na ruch po­śpiesz­niej­szy, na przy­by­sza, któ­ry wkradł­szy się w to za­ci­sze, mógł ta­jem­ni­ce jego pod­chwy­cić, wieść z nich wy­nieść na szer­szy świat. Miej­sca po­dob­ne, wśród puszcz, zwa­ły się na­wet czę­sto­kroć ostro­wa­mi , niby wy­spa­mi od­dziel­ny­mi, któ­re nie chcia­ły się łą­czyć z oto­cze­niem i sta­no­wi­ły ca­łość od­ręb­ną.

W dzi­siej­szym ży­ciu ogól­nym świa­ta, opar­tym na ze­spo­le­niu sił wszyst­kich, na po­dzia­le owo­ców my­śli i pra­cy, trud­no po­jąć ta­kie do­bro­wol­ne wy­rze­cze­nie się wszyst­kie­go, co współ­ka ludz­ka przy­nieść mo­gła; lecz przed wie­ki ludz­kość też żyła in­a­czej. Gro­mad­ki spo­glą­da­ły na się za­zdro­śnie i wro­go, byt się opie­rał nie na przy­mie­rzu, lecz na wal­ce i zdo­by­czy.

Wszyst­ko się zdo­by­wać mu­sia­ło, nie na­by­wać; po­sza­cho­wa­ny był pstro świat i wo­jo­wać mu­siał, bo bło­go­sła­wień­stwa po­ko­ju i pra­cy jesz­cze nie poj­mo­wał.

Ta­kim za­ką­tem na po­gra­ni­czach Po­le­sia były w wie­ku prze­szłym Bo­row­ce. Na lud­niej­szych wy­brze­żach tego ogrom­ne­go le­śne­go ostro­wu zna­no je z na­zwi­ska tyl­ko i opo­wia­dań, bo mało kto się tam za­pu­ścił i zwie­dził ową za­pa­dli­nę. Szedł lub je­chał do Bo­ro­wiec tyl­ko, kto mu­siał; jed­na dro­ży­na le­śna przez mo­cza­ry i gąsz­cze pro­wa­dzi­ła do nich i wy­pro­wa­dza­ła.

W cza­sie gdy gro­ma­dy na pół ko­czu­ją­ce szu­ka­ły bez­pie­czeń­stwa od na­pa­dów nie­przy­ja­cie­la, od klęsk woj­ny, za­bie­gła tu snadź kup­ka lu­dzi str­wo­żo­nych i osie­dli­ła się wśród puszcz, rada temu, że za sobą nie po­zo­sta­wi­ła śla­du. Sta­re ho­ro­dysz­cze, ob­wie­dzio­ne wa­łem, świad­czy­ło, że w przed­hi­sto­rycz­nych cza­sach znacz­na już mu­sia­ła być tu osa­da. Póź­niej może oby­cza­je na­jaz­dów ta­tar­skich, zbie­go­wi­ska ze wsi są­sied­nich, sto­ją­cych na szla­kach, po­mno­ży­ły lud­ność jesz­cze, stwo­rzy­ło się coś na kształt mia­stecz­ka, sta­nę­ła cer­kiew, ko­ściół i za­mek. Wko­ło ry­necz­ku-tar­go­wi­cy po­sta­wia­no domy z pod­cie­nia­mi na słu­pach, sta­rym kształ­tem przy­po­mi­na­ją­ce uga­le­rio­wa­ne mia­sta wło­skie, choć tym tyl­ko, że tam od słoń­ca, a tu od sło­ty były ochro­ną prze­chod­niom.

Bo­row­ce za po­śred­nic­twem kil­ku prze­kup­niów izra­el­skie­go rodu, ma­ją­cych cały han­del w swym ręku, otrzy­my­wa­ły z ze­wnątrz to, cze­go po­trze­bo­wa­ły; przez nich też wy­prze­da­wa­ły się z tego, co im zby­wa­ło. Nie­wie­lu miesz­kań­ców rol­ni­ków, na­le­żą­cych do wio­sek, chcia­ło się na­ra­żać na dal­sze po­dró­że we wła­snych in­te­re­sach; wszy­scy wo­le­li doma sie­dzieć, niż go­nić za zy­skiem i ocie­rać się o nie­zna­nych lu­dzi. Kil­ku za­le­d­wie, któ­rych po ze­wnętrz­nych ce­chach ła­two od­róż­nić było moż­na, po­słu­gi­wa­ło kup­czą­cym do wy­wo­zu tu­tej­szych pło­dów; resz­ta za ża­den za­ro­bek nie pod­ję­ła­by się po­dró­ży poza gra­ni­ce la­sów bo­ro­wiec­kich. Spo­glą­da­no na tych, do­tknię­ciem ob­cych po­ka­la­nych lu­dzi, nie­omal jak na stra­co­nych i cu­dzych, jak na nie­szczę­śli­we chci­wo­ści ofia­ry. A praw­dę rze­kł­szy, ci, co Ży­dom fur­ma­ni­li, byli też naj­więk­si pi­ja­cy i naj­roz­pust­niej­si lu­dzie.

Ża­den pra­wie ży­wioł obcy nie po­mie­szał się ze sta­ro­daw­nym ple­mie­niem bo­ro­wi­czan.

Że­nio­no się mię­dzy swy­mi; pro­bosz­cza za­stę­po­wał jaki krew­niak, wcze­śnie tu na wy­cho­wa­nie wzię­ty i przy­swo­jo­ny, a do tej pu­sty­ni na­wy­kły; pa­ro­cho­wie na sy­nów prze­le­wa­li swe obo­wiąz­ki; we dwo­rze też, je­śli co przy­by­ło no­we­go, to tak mło­de­go, że się ła­two i pręd­ko dało wcie­lić w gro­mad­kę. Służ­ba spa­da­ła z ojca na syna; cha­ty i pola, suk­nie i cha­rak­te­ry, sprzę­ty i oby­cza­je, na­wet rysy i ob­li­cza bra­ły po­ko­le­nia w spad­ku. Mało też kto by był mógł tu wy­żyć, nie na­wy­kły do uro­czy­stej ci­szy, spo­ko­ju, do tego ma­rud­ne­go ży­cia, któ­re żyw­sze­go bie­gu nie zna­ło. Utrzy­my­wa­li tu­tej­si, że i zwie­rzę­ta do­mo­we, ko­nie, woły, psy, owce, wszyst­ko, co ho­do­wa­no, in­a­czej tu niż za ostro­wem wy­glą­da­ło.

Ku pół­no­co-wscho­do­wi nie­zmier­ne la­sów tu­tej­szych ob­sza­ry przy­pie­ra­ły do kil­ku po­dob­nych ostro­wów, od wie­ków tak­że za­lud­nio­nych, po­krew­nych zwy­cza­ja­mi i ży­wo­tem, od któ­rych w osta­tecz­no­ści za­po­ży­cza­no się, je­śli po­trze­ba była ko­niecz­na rze­mieśl­ni­ka, pa­rob­ka, warsz­ta­tu. Były wpraw­dzie po­da­nia, iż bo­ro­wi­cza­nie krwa­we nie­gdyś o lasy i łęgi sta­cza­li boje z tymi są­sia­dy, ale te od bar­dzo daw­na usta­ły. Mie­li zie­mi do zbyt­ku.

Kil­ka mo­gił na gra­ni­cach, ob­ło­żo­nych ga­łęź­mi su­chy­mi, słu­żą­cych ra­zem za kop­ce gra­nicz­ne, je­dy­ny­mi były po­mni­ka­mi tych brat­nich za­pa­sów. W tej at­mos­fe­rze, nie za­mą­co­nej żad­nym ob­cym wy­zie­wem, ro­sły jak dęby i so­sny, po­da­nia i ba­śnie, któ­re każ­de nowe po­ko­le­nie prze­ra­bia­ło, ubie­ra­ło i zwięk­sza­ło ich roz­mia­ry. Cze­pia­ły się one uro­czysk, ga­jów, stru­mie­ni, ka­mie­ni i jak blusz­cze a po­wo­je każ­dą ob­wi­ja­ły ru­inę.

Wy­mi­nąw­szy mia­stecz­ko, któ­re ni­czym się oprócz roz­mia­rów od wio­sek nie róż­ni­ło, uli­ca wy­szczer­bio­na ze sta­rych bar­dzo drzew pro­wa­dzi­ła ku ho­ro­dysz­czu i tak zwa­ne­mu za­ni­ko­wi, po­ło­żo­ne­mu nad sa­mym brze­giem rze­ki, zie­lo­ny­mi oto­czo­nej łę­ga­mi. Ho­ro­dysz­cze ob­ro­słe drze­wy, na któ­rym żad­nych bu­dow­li od wie­ków nie było, wy­cho­dzi­ło na bło­ta ku rze­ce; bli­żej lądu stał póź­niej­szy za­mek, przy­ty­ka­ją­cy doń, z ka­mie­nia nie­gdyś zbu­do­wa­ny, znisz­czo­ny po­tem czy spa­lo­ny, sza­rą ru­iną, dość jesz­cze roz­le­głą, opusz­czo­ną, wy­glą­da­ją­cy na zie­lo­nym tle drzew smut­nie. Snadź przed jego upad­kiem, po­da­nia bo­wiem wiel­ce były róż­ne, wznie­sio­na zo­sta­ła wspa­nia­ła pię­tro­wa bra­ma wjaz­do­wa, obron­na, pa­nu­ją­ca nad mo­stem zwo­dzo­nym. Słu­ży­ła ona nie­gdyś na po­miesz­cze­nie zbroj­nej za­ło­gi i wo­jen­nych przy­bo­rów, a po­tem, gdy za­mek sam znisz­czał, dzie­dzi­ce prze­nie­śli się do niej, po­pra­wi­li ją nie­co i dziś ona dwór za­stę­po­wa­ła.

Była to bu­do­wa nie­fo­rem­na, do­le­pia­na, prze­ra­bia­na, po­psu­ta ze­wnątrz, ale do po­trzeb ży­cia za­sto­so­wa­na jako tako. Oku­te wro­ta cięż­kie, któ­re ją nie­gdyś za­my­ka­ły, że­la­zne bro­ny spusz­cza­ne z daw­na bez­u­ży­tecz­ne, do ścian i mu­rów przy­ro­słe, nie ru­sza­ły się już, rdze­wia­ły i gni­ły po­wo­li. Na pię­trze wspar­te na bel­kach i ka­mien­nych wy­sko­kach ba­la­sy, z któ­rych na nie­przy­ja­cie­la mio­ta­no ka­mie­nie i lano wrzą­tek, po­opa­da­ły zu­peł­nie, tak że z nich tyl­ko ko­ścio­tru­pa ster­czał szczą­tek.

Gru­be mury, od po­dwó­rza jesz­cze szkar­pa­mi po­pod­pie­ra­ne, rzad­ko gdzie do­tąd za­ry­so­wa­ły się szpa­ra­mi, nie wpu­ści­ły ani traw, ani krze­wów, co by je roz­sa­dzić mo­gły, trzy­ma­ły się krzep­ko mimo sę­dzi­we­go wie­ku. Okna miej­sca­mi bło­nia­ste, w ołów opraw­ny­mi, ma­ły­mi szyb­ki świe­cą­ce, inne już z szer­szych ta­fli zło­żo­ne, świad­czy­ły, że wszyst­kie miesz­ka­nia w bra­mie po­zaj­mo­wa­ne były. O kil­ka­na­ście kro­ków sto­ją­ca okrą­gła basz­ta, snadź daw­niej mu­rem okól­nym z zam­kiem po­łą­czo­na i do nie­go na­le­żą­ca, te­raz nawą przy­bu­dów­ką się z bra­mą zro­sła i jed­ną z nią sta­no­wi­ła ca­łość.

W ob­szer­nym po­dwór­cu, ku ru­inom za­mczy­ska wio­dą­cym, nie­daw­no snadź za­sa­dzo­ny krze­wił się ogró­dek kwia­to­wy. Nie był on ani wy­kwint­ny, ani sztucz­nie przy­bra­ny, ale jego pstre grzęd­ki i ulicz­ki pia­skiem sy­pa­ne oży­wia­ły nie­co te pust­ki. Nie­któ­re klom­bi­ki wy­bie­ga­ły aż na wał okry­ty ru­mo­wi­ska­mi daw­nej kur­ty­ny zbu­rzo­nej, a ze sta­rych fos oschłych do­by­wa­ją­ce się za­ro­śla łą­czy­ły się z nimi, pod­no­sząc się z dru­giej stro­ny.

Od wie­ków utrzy­my­wa­ły się tu po­da­nia o nie­zmier­nie roz­le­głych pod zam­kiem i ho­ro­dysz­czem lo­chach i pie­cza­rach pod­ziem­nych, któ­rych część do­tąd była pod klu­czem, a resz­ta słu­ży­ła za schro­nie­nie ku­nom i nie­to­pe­rzom. Otwo­ry ich, gdzie­nieg­dzie wid­ne przez ga­łę­zie ożyn, cie­ka­wym chłop­com wiej­skim słu­ży­ły do rzu­ca­nia ka­my­ków i róż­nych do­świad­czeń a za­ba­wek. Kil­ka ta­kich prze­ło­mów znaj­do­wa­ło się na zam­ku i w po­bli­żu nie­go, a zie­mia do­ko­ła próż­nią tęt­nia­ła.

Po­mi­mo po­nu­re­go i smut­ne­go ob­li­cza kra­jo­braz ota­cza­ją­cy nie po­zba­wio­ny był wdzię­ku. Wpraw­dzie, jak się­gnę­ło oko, nie­zmier­ne ścia­ny czar­nych la­sów jak­by że­la­znym obej­mo­wa­ły go pa­sem, lecz wpo­śród nich sze­ro­ko też zie­lo­ne roz­po­ście­ra­ły się łęgi a wol­no pły­ną­ca, sze­ro­ka rze­ka sre­brzy­sta.

W dali gdzie­nieg­dzie sa­mot­na so­sna lub dąb pra­sta­ry ster­czał wy­stą­piw­szy da­le­ko przed gąsz­cze i ma­je­sta­tycz­nie ga­łęź­mi ol­brzy­mi­mi ma­lo­wał się na czar­nych lasu głę­biach. Po łę­gach sta­ły sto­gi jak straż­ni­cy, da­lej sza­rych łóz i wierzb po­za­okrą­gla­ne kłę­by jak­by wał le­ża­ły nad rze­ką. Gdzie­nieg­dzie po­boż­na ręka wznio­sła wy­so­ki krzyż, świad­czą­cy o mo­dli­twie i bo­le­ści, ta­jem­ni­czy kur­han, zie­lo­nym ko­bier­cem ob­rzu­co­ny, sa­mot­ny, jak za­gad­ka prze­szłych wie­ków, nie roz­wią­za­na, świe­cił żół­tym, obe­rwa­nym bo­kiem.

Oko, błą­dząc po lasu wy­brze­żach, mo­gło w nich doj­rzeć jak­by za­sie­ki po­oba­la­nych drzew, ze ster­czą­cy­mi ko­na­ry bia­ły­mi i ze­schły­mi, da­lej łąk, któ­re się wci­snę­ły we wnę­trza pusz­czy, i stru­mie­ni osło­nio­nych buj­ny­mi ro­śli­ny, zwie­sza­ją­cy­mi się u ich brze­gów. Lecz oprócz ogrom­nej osa­dy Bo­ro­wiec i kil­ku przy­siół­ków z nią po­łą­czo­nych, a nie­wie­lu chat w po­bli­żu roz­sia­nych, w ca­łej oko­li­cy żad­ne­go ludz­kie­go nie wi­dać było miesz­ka­nia. Poza wy­dar­ty­mi po­la­mi, na wzgó­rzach, cią­gnę­ły się lasy, bory, pusz­cza cał­kiem bez­lud­na. Jed­na szer­sza dro­ga do niej wio­dła, gdzie­nieg­dzie ście­ży­ny le­d­wie znacz­ne i wy­dep­ta­ne przez, le­śni­ków dróż­ki.

Cały ten ob­szar, któ­ry małe mógł­by był sta­no­wić pań­stew­ko, gdy­by lud­ność od­po­wia­da­ła zie­mi, na­le­żał od lat tak wie­lu do jed­nej ro­dzi­ny, iż pa­mięć ludz­ka nie się­ga­ła cza­sów zdo­by­cia czy na­by­cia przez nią Bo­ro­wiec. Naj­star­sze też do­ku­men­ta wspo­mi­na­ły o Do­bkach z Bo­ro­wiec. Losy tej ro­dzi­ny, przy­ku­tej do pust­ko­wia, były dość oso­bli­we, hi­sto­ria cie­ka­wa i za­gad­ko­wa; nie wszyst­kie wy­pad­ki jej Wia­do­me na­wet miej­sco­wym, a poza gra­ni­ca­mi dzi­wy z nich so­bie ple­cio­no. Do­bko­wie trzy­ma­li się Bo­ro­wiec przez kil­ka wie­ków ani zbo­ga­ca­jąc się, ani zu­bo­żaw­szy, nie mo­gąc się roz­ro­dzić, ale też nie wy­ga­snąw­szy, gdy tyle in­nych ro­dów wy­mar­ło. Naj­czę­ściej syn tu je­den po ojcu zo­sta­wał i dzie­dzi­czył, rzad­ko ich dwu by­wa­ło, nig­dy nie do­ro­śli ra­zem. Có­rek nie­wie­le wy­szło z domu, ma­jęt­ność się też nie po­dzie­li­ła i o jed­nym tyl­ko Do­bku her­bu Cho­le­wa wie­dzia­no, że się był wy­niósł stąd, a osiadł na Li­twie. Tra­fi­ło się to wła­śnie pod ten czas, gdy Do­bko­wie, nie wia­do­mo skąd i jak, za­chwy­ci­li re­li­gij­nych no­wi­nek, z ko­ścio­ła zro­bi­li zbór, księ­dza wy­gnaw­szy, da­wa­li róż­nym war­cho­łom przy­tu­łek, na osta­tek za­błą­ka­li się aż do arian i z nimi w koń­cu trzy­ma­li.

Sie­dzie­li tu ja­kiś czas, kry­jąc się, Przy­pkow­scy i kil­ku in­nych bra­ci pol­skiej. Gdy przy­szło po­tem sro­gie arian prze­śla­do­wa­nie i zmu­szo­no ich albo kraj opu­ścić, lub wia­ry się swej wy­rze­kać, ów Do­bek, co stąd wę­dro­wał, wszedł po to, aby do ko­ścio­ła wró­cić, i ka­to­li­kiem zo­staw­szy, oże­nił się z bo­ga­tą dzie­dzicz­ką, z któ­rą nową ga­łąź Do­bków Cho­le­wi­tów fun­do­wał; ta jed­nak wszel­kie sto­sun­ki z pierw­szym swym gniaz­dem ze­rwa­ła.

Do­bko­wie bo­ro­wiec­cy, do­pó­ki tyl­ko było moż­na, trzy­ma­li jaw­nie z aria­ny, po­tem z dy­sy­den­ta­mi, po­zor­nie się aria­ni­zmu wy­rze­kł­szy, na osta­tek na­wró­ci­li się i oni do ka­to­li­cy­zmu, cho­ciaż róż­nie o tym mó­wio­no i byli, co utrzy­my­wa­li, że sta­ry w nich za­kwas uta­jo­ny po­zo­stał.

Zbór, któ­ry był z ko­ścio­ła zro­bio­ny, na po­wrót zwró­co­no księ­dzu. W cza­sie gdy Do­bko­wie he­re­ty­ka­mi byli, po­cho­wa­no ich tu kil­ku i w zbo­rze wy­sta­wio­no im prze­pysz­ne gro­bow­ce. Gdy wró­ci­li ka­to­li­cy, po­nie­waż so­bo­ry i bul­le nie do­zwa­la­ły, by z ko­ścio­ła wy­łą­czo­nych cia­ła w po­świę­co­nym miej­scu spo­czy­wa­ły, mu­sia­no prze­no­sić i mo­nu­men­ta, i cia­ła do są­sied­nie­go zam­ko­we­go lo­chu, na co osob­ne skle­pio­ne prze­zna­czo­no pod­zie­mie. Opie­ra­li się zra­zu Do­bko­wie na­ru­sze­niu po­ko­ju zmar­łych, lecz gdy du­cho­wień­stwo su­ro­wo do­ma­gać się za­czę­ło usu­nię­cia tych gro­bów, za­bra­no z ko­ścio­ła do zam­ku nie tyl­ko arian, ale wszel­kie, ja­kie były, trum­ny, i od­tąd grze­ba­li się wszy­scy w tym lo­chu zam­ko­wym, na dwie izby po­dzie­lo­nym, w któ­rym mo­nu­men­ta, ta­bli­ce, rzeź­by i wszel­kie pa­miąt­ki po nich zgro­ma­dzo­no.

Te od­osob­nio­ne gro­by Do­bków na sa­mym zam­ku zaj­mo­wa­ły część ogrom­nych lo­chów, o któ­rych gło­si­ły po­da­nia, że się aż za rze­ką cią­gnę­ły. Wnij­ście do nich było osob­ne, za­mczy­ste, a pie­cza oko­ło za­cho­wa­nia szcze­gól­na. Kil­ka okien kra­cia­stych od dzie­dziń­ca do­zwa­la­ło doj­rzeć w głę­bi sto­ją­ce trum­ny, po­cząw­szy od dę­bo­wych, w kło­dach gru­bych żło­bio­nych, aż do cy­no­wych i ka­mien­nych. W jed­nym lo­chu le­że­li aria­nie, obok po­świę­co­ny mie­ścił ro­dzi­nę ka­to­lic­ką.

Z ko­lei po so­bie na­stę­pu­ją­cy tu pro­bosz­czo­wie wszy­scy bra­li, zda­je się, w spad­ku po so­bie pew­ną ku ko­la­to­rom nie­uf­ność i po­dej­rze­nie ich or­to­dok­sji, cho­ciaż Do­bko­wie nie da­wa­li do tego żad­ne­go po­wo­du, speł­nia­li ze­wnętrz­ne obo­wiąz­ki gor­li­wie i przy­kład­nie, ale się pono w sta­rych Bi­bliach swo­ich za­nad­to roz­czy­ty­wa­li.

Więc choć ich o he­re­zję jaw­ną po­mó­wić nie było moż­na, po­dej­rze­wa­no o pew­ną do niej skłon­ność. Gor­li­wo­ści zbyt­niej nie było z ich stro­ny, bra­ku po­ha­mo­wa­nia za­rów­no… a któż mógł zaj­rzeć w su­mie­nie?

Z tego po­wo­du może nie­ła­two im było o żony, tak że gdy pora ślu­bo­wa­nia przy­cho­dzi­ła, wy­bie­ra­li się zwy­kle gdzieś da­le­ko, kędy ich z tej stro­ny nie zna­no, i stam­tąd so­bie przy­wo­zi­li to­wa­rzysz­ki albo też tra­fia­ło się, że wcze­śnie ubo­gie krew­ne żon swych spro­wa­dza­li dla sy­nów, wy­cho­wu­jąc na przy­szłe mał­żon­ki.

Od wie­ków tak bar­dzo od­osob­nie­ni, sa­mot­ni, nie ży­jąc z ni­kim, ro­dzi­ną się tyl­ko wła­sną i sami sobą ota­cza­jąc, star­czy­li so­bie, ani z są­sia­da­mi, ani z tymi, do któ­rych wy­pad­ki ich zbli­ża­ły, nie za­wią­zu­jąc ści­ślej­szych sto­sun­ków. Mało co też wie­dzia­no o nich, o ży­ciu na zam­ku, o ich spra­wach i my­ślach; a służ­ba, któ­ra dwór ota­cza­ła, tak była do­bra­na i wy­uczo­na, że się ze wsią i mia­stecz­kiem nie łą­czy­ła i sta­no­wi­ła też jak­by od­ręb­ną gro­ma­dę. Sług no­wych przyj­mo­wać nie po­trze­bo­wa­no, gdyż mło­dzież i dzie­ci za­wcza­su wpra­wia­no i spo­so­bio­no na wszel­kie funk­cje zam­ko­we. Przed stu laty bli­sko, gdy się opo­wia­da­nie na­sze za­czy­na, pa­nem na Bo­row­cach był Sa­lo­mon Do­bek Cho­le­wa Bo­ro­wiec­ki, czło­wiek już nie­mło­dy, wdo­wiec, z wie­lu wzglę­dów do przod­ków swo­ich nie­po­dob­ny, cho­ciaż dużo też z ich cha­rak­te­ru za­cho­wał. Odzie­dzi­czył on był ma­jęt­ność po ojcu już od lat kil­ku­dzie­się­ciu, w do­syć dziw­ny spo­sób: bo choć we­dle wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa oj­ciec jego, Adam Do­bek, nie żył od daw­na, wszak­że śla­du, co się z nim sta­ło i jaką śmier­cią, i gdzie zgi­nął, nie było. Ja­kaś męt­na hi­sto­ria, nie roz­ja­śnio­na, wią­za­ła się z tym znik­nie­niem ojca Sa­lo­mo­no­we­go.

Adam, uro­dzo­ny w ostat­nich la­tach sie­dem­na­ste­go wie­ku, le­d­wie do­szedł­szy peł­no­let­no­ści, stra­cił naj­przód ojca, a wpręd­ce po­tem i mat­kę. Lat po­tem nie­mal dzie­sią­tek żył cał­kiem sa­mot­nie, dzi­cze­jąc na zam­ku, nie zda­jąc się my­śleć o oże­nie­niu. Po­tem oby­cza­jem oj­ców wy­ru­szył kę­dyś szu­kać do­zgon­nej ży­cia to­wa­rzysz­ki. Rok go pra­wie w domu nie było, po­wró­cił z żoną do Bo­ro­wiec. Ko­bie­ta, któ­rą z sobą przy­wiózł, nad­zwy­czaj­nej być mia­ła pięk­no­ści, lecz od pierw­szej chwi­li smut­na, pła­czą­ca, wi­docz­nie zbo­la­ła i nie­szczę­śli­wa, zda­wa­ła się prze­ciw woli wy­da­ną za nie­lu­ba mę­czen­ni­cą.

Wkrót­ce po po­wro­cie uro­dził się syn i mat­ka za­raz, wy­daw­szy go na świat, umar­ła.

W ostat­niej cho­ro­bie nie do­pusz­cza­no do niej ni­ko­go z lu­dzi; z izb, w któ­rych le­ża­ła, do­cho­dzi­ły ja­kieś krzy­ki roz­dzie­ra­ją­ce, prze­raź­li­we, strasz­ne, a gdy sko­na­ła, sam ją mąż do gro­bu ubie­rał.

Po śmier­ci jej sta­ry Adam stał się bar­dziej jesz­cze po­nu­rym i od­lud­kiem za­mknię­tym; mó­wio­no, że znacz­ną część dnia i nocy przy gro­bach oj­ców prze­pę­dzał. Zaj­mo­wał się też wy­cho­wa­niem syna, co mu było cięż­ko, bo dziec­ko było zło­śli­we i upar­te. Oj­ciec i syn gryź­li się, kłó­ci­li, chło­piec z domu na­wet ucie­kał i kil­ka razy go­nić za nim, ła­pać go i wię­zić mu­sia­no.

Gdy na­resz­cie do­rósł lat pew­nych, nie­co się uśmie­rzyw­szy z po­mo­cą na­uczy­cie­la, któ­re­go doń spro­wa­dzo­no z da­le­ka (a ten go ucho­dzić prze­cież po­tra­fił), za­szedł ów dziw­ny z oj­cem wy­pa­dek, nie roz­ja­śnio­ny do­tąd a róż­nie tłu­ma­czo­ny.

Nie wia­do­mo z ja­kie­go po­wo­du, zbiegł z zam­ku sta­ry słu­ga, za któ­rym próż­no, znacz­ną na­gro­dę wy­zna­czyw­szy, gna­no – słu­ga od dzie­ciń­stwa tu wy­cho­wa­ny i za­ufa­nie pana po­sia­da­ją­cy. Wkrót­ce po­tem, nie wia­do­mo, czy za jego po­wo­dem, czy z in­nych przy­czyn, zje­cha­li są­do­wi lu­dzie do Bo­ro­wiec na za­mek i sa­me­go pana Ada­ma Do­bka oso­bę ująć chcia­no. Lecz nim się to sta­ło, prze­czu­wa­jąc snadź coś złe­go, sta­ry wziął klu­cze od gro­bów i znik­nął w lo­chach, tak że po­tem na próż­no je prze­trzą­sa­no, śle­dzo­no i nig­dzie nie od­kry­to, jak I do­kąd ujść po­tra­fił. Utrzy­my­wa­no póź­niej, że za­gro­żo­ny ba­ni­cją i in­fa­mią (nie wia­do­mo za jaki wy­stę­pek), sam so­bie do­bro­wol­nie ży­cie ode­brał wsty­du ucho­dząc, a ro­dzi­na całą spra­wę zdu­sić i uta­ić po­tra­fi­ła. To pew­na, że go od daw­na za umar­łe­go mia­no i w gro­bach ta­bli­cę pa­miąt­ko­wą umiesz­czo­no.

Syn bez prze­szko­dy ob­jął ma­jęt­no­ści i prze­ciw oby­cza­jo­wi oj­ców, nie szu­ka­jąc da­le­ko, po­jął za żonę cór­kę jed­ne­go ze swych ofi­cja­li­stów, dziew­czy­nę pro­stą, któ­rej pięk­ność była ca­łym po­sa­giem. Przy­wią­zał się do niej wiel­ce, a gdy wy­daw­szy cór­kę na świat i ona wpręd­ce ży­cie skoń­czy­ła, w roz­pa­czy o mało sam, za­cho­rzaw­szy, nie po­szedł za nią. Po­zo­sta­łe dzie­cię przy­wo­ła­ło go do ży­cia.

Dziew­czy­nie imię Lau­ra było.

Do­cho­dzi­ła ona lat szes­na­stu, a pięk­ność jej, przy­po­mi­na­ją­ca mat­kę, roz­kwi­ta­ła naj­cud­niej na po­cie­chę oj­cow­ską. Była to ostat­nia imie­nia Do­bków dzie­dzicz­ka i, co się od wie­ków po raz; pierw­szy tra­fia­ło, ma­jąt­ki przejść mia­ły po ką­dzie­li w obcą ro­dzi­nę, a imię sta­re wy­ga­snąć. Pła­kał nad tym po kry­jo­mu Sa­lo­mon. Miał on na­ów­czas lat nie­speł­na pięć­dzie­siąt, lecz ży­cie su­ro­we, a jed­no­staj­ne mło­do go za­cho­wa­ło.

Od śmier­ci żony szu­kał po­cie­chy i za­ję­cia w róż­nych przed­mio­tach: naj­przód w tro­skli­wej nad dziec­kiem opie­ce, któ­ra była dlań pierw­szym ży­cia za­da­niem, po­tem w czy­ta­niu ksiąg, któ­re mu nie sma­ko­wa­ły, na osta­tek zbu­dzi­ła się w nim żą­dza zbo­ga­ce­nia i ta go dru­gim wę­złem przy­wią­za­ła do ży­cia. Od cza­su jak po­czął fry­mar­czyć, z Ży­da­mi na współ han­dlo­wać, wy­prze­da­wać lasy, za­ku­po­wać zbo­ża i pusz­czać róż­ne to­wa­ry do Gdań­ska, ożył ja­koś Sa­lo­mon, orzeź­wiał, w koń­cu zaś stał się chci­wym skąp­cem, co dzień pra­wie ła­kom­szym mie­nia, w mia­rę jak ono wzra­sta­ło. Nie przy­szła ta na­mięt­ność od razu, ale się w nim, moż­na rzec, roz­ra­sta­ła po­wo­li, chwy­ta­ła go, co­raz uci­ska­jąc moc­niej, opa­no­wy­wa­ła, aż nie­mal do nie­po­zna­nia zmie­ni­ła.

Ko­chał za­wsze tę cór­kę je­dy­ną mi­ło­ścią bał­wo­chwal­ską, bę­dąc ra­czej pierw­szym jej słu­gą niż ro­dzi­cem; prze­cież sta­ra­nia o gro­sze, o zy­ski, o zło­to, na któ­re­go wi­dok drżał, cza­sem mu na­wet Lau­rę z pa­mię­ci i ser­ca ru­go­wa­ły.

Han­dle jego, któ­ry­mi nie od­da­la­jąc się pra­wie z Bo­ro­wiec kie­ro­wał, od­by­wa­ły się przez kil­ku izra­el­skich fak­to­rów, sług płat­nych, wpraw­nych a pew­nych, bo ich ro­dzi­ny w ręku miał Do­bek i lu­dzi do­bie­rał traf­nie. Za­czął naj­przód od wy­rob­ku nie­zmier­nych la­sów wła­snych, w któ­rych się skar­by wiel­kie zna­la­zły: dęby nie wi­dzia­nych roz­mia­rów, klep­ka, masz­to­we so­sny i bale. Spław­na rze­ka wy­wóz ich uła­twia­ła, pę­dzo­no oprócz tego smo­łę, pa­lo­no po­ta­że. Pusz­cze były tak roz­le­głe a nie ty­ka­ne, że go­spo­dar­stwa tego na lata sta­ło. Co­rocz­nie ty­sią­ca­mi du­ka­tów bra­no za le­śne pro­duk­ta, a w la­sach trze­bie­ży tej znać nie było.

Na so­sno­we bel­ki za­czął po­tem Do­bek skła­dać zbo­że ku­po­wa­ne w żyź­niej­szych oko­li­cach i pro­wa­dzić je do Gdań­ska. Z każ­dym ro­kiem han­del tym więk­sze przy­bie­rał roz­mia­ry. Ży­cie się nie zmie­nia­ło wca­le, grosz przy­wie­zio­ny w ja­snym ob­rącz­ko­wym zło­cie to­nął gdzieś w że­la­znych skrzy­niach, w pod­zie­miu za­mknię­tych, od któ­rych klucz no­sił Do­bek, jak mó­wio­no, na szyi, ni­ko­mu go nig­dy nie po­wie­rza­jąc.

Je­dy­nym sza­fun­kiem były go­ściń­ce, któ­re z Gdań­ska dla Lau­ry przy­wo­żo­no co rok: bo­ga­te sprzę­ty, klej­no­ci­ki, sre­ber­ka. Te Aron Lewi, pra­wa ręka Do­bka, Żyd bar­dzo już ma­jęt­ny, sam wy­bie­rał i ku­po­wał, a miał i sma­ku wie­le, i wy­tar­go­wać się umiał.

Sa­lo­mon Do­bek, choć daw­niej­si jego przod­ko­wie mie­li wszy­scy być po­sta­wy ol­brzy­miej, nie do­rósł ich wca­le, a na­wet ojca, o któ­rym pra­wio­no, że był roz­ro­sły i sil­ny. Mały, su­chy, zgar­bio­ny nie­co, łysy, ru­mia­no i świe­żo jesz­cze wy­glą­dał, oczy mu się świe­ci­ły, bie­gał po mło­de­mu i ani oczu, ani uszu, ani ży­wo­ści mło­dej nie stra­cił. Cho­dził za­wsze odzia­ny sza­ro, pod­pa­sa­ny skó­rza­nym pa­skiem, w bu­tach do ko­lan.

Do­pusz­cze­nie fak­to­rów do zam­ku i owe fry­mar­ki z nimi, choć się od­by­wa­ły w izbie na dole na to prze­zna­czo­nej, i nig­dy im da­lej na za­mek wcho­dzić i po nim się wa­łę­sać nie było wol­no, zmie­ni­ły po tro­sze ży­cie bo­ro­wiec­kie. Z chci­wo­ścią zło­ta wci­snę­ły się tro­ski, za­ję­cia ty­sią­cz­ne i po­trze­by sto­sun­ków ze świa­tem. Lau­ry też do­ra­sta­ją­cej nie mógł oj­ciec wy­cho­wać o wła­snej sile, mu­siał do niej ja­kąś da­le­ką krew­ną bab­ki z od­le­głych stron spro­wa­dzić. Przy­by­ła pan­na Fry­de­ry­ka von He­nau po­więk­szy­ła szczu­płe gron­ko miesz­kań­ców zam­ku. Skła­da­ło się ono: z pana Sa­lo­mo­na, pan­ny Lau­ry i cio­ci He­nau, jak ją po­spo­li­cie zwa­no. Już za Ada­ma dwór się był znacz­nie zmniej­szył, dziś stał się szczu­plej­szym jesz­cze; wie­lu sta­rych pusz­czo­no na chleb ła­ska­wy. Sa­lo­mon, któ­ry dla cór­ki nic nie szczę­dził, dla sie­bie, domu i lu­dzi z każ­dym dniem sta­wał się do­kucz­liw­szym skne­rą.

Nie­da­le­ko zam­ku, bo tak te­raz bra­mę z basz­tą na­zy­wa­no, stał daw­ny ko­ściół, prze­ro­bio­ny ze zbo­ru i przy­wró­co­ny osta­tecz­nie na­bo­żeń­stwu ka­to­lic­kie­mu; przy nim mie­ści­ła się sta­ra, mu­ro­wa­na ple­ba­nia, od lat kil­ku­na­stu za­miesz­ki­wa­na przez pro­bosz­cza Ża­gla, któ­re­go stryj po­przed­nio był tak­że czas dłu­gi miej­sco­wym dusz­pa­ste­rzem. Po­mię­dzy ple­ba­nią a zam­kiem nie było otwar­tej woj­ny, sto­sun­ki na oko przy­ja­zne łą­czy­ły ka­no­ni­ka z dzie­dzi­cem, lecz z obu stron pa­no­wa­ła nie­uf­ność i ta­jo­na nie­chęć. Ksiądz Ża­giel wie­dział naj­le­piej od stry­ja i z miej­sco­wych po­dań, co tyl­ko o Do­bkach roz­po­wia­da­no, tu się zbie­ga­ły wszel­kie ci­che, nie­przy­ja­zne im plot­ki; we dwo­rze tak­że szu­ka­no za­wsze ja­kichś do pro­bosz­cza przy­cze­pek, cze­goś, co by mu za­rzu­cić było moż­na.

Wi­dy­wa­no się tyl­ko z ko­niecz­no­ści, a zgo­da była po­wierz­chow­na, po­kry­wa­ją­ca cią­gle wzra­sta­ją­cą ta­jo­ną nie­na­wiść.

Ksiądz Ża­giel na­sta­wał szcze­gól­niej na to, że u Do­bków peł­no było ta­jem­nic i rze­czy ukry­tych w ży­ciu i po­stę­po­wa­niu, do­da­jąc, że kto czy­stym jest, ten się nie ma z czym ukry­wać. We dwo­rze księ­dza Ża­gla za nie­bez­piecz­ne­go mia­no fa­na­ty­ka i roz­sie­wa­cza po­twa­rzy nie­uza­sad­nio­nych. Nie przy­cho­dzi­ło jed­nak do wy­bu­chu i po­wierz­chow­ne po­ro­zu­mie­nie do­tąd nad­we­rę­żo­ne nie zo­sta­ło.

Ksiądz Ża­giel był czło­wie­kiem do­brym w grun­cie, lecz sa­mot­no­ścią, ży­ciem na tej ustro­ni bez lu­dzi po­draż­nio­nym i kwa­śnym a nie­kie­dy nie­cier­pli­wym. A że nad­zwy­czaj su­ro­wo pil­no­wał, aby się w obo­wiąz­kach re­li­gij­nych nie opusz­cza­li i naj­lżej­sze­mu w tym uchy­bie­niu nie prze­ba­czał, nie za­wsze by­wał ze dwo­ru za­do­wo­lo­ny. W oto­cze­niu Do­bków i w nich sa­mych gor­li­wo­ści żad­nej nie było; za­nie­dby­wa­li się na­wet czę­sto, a gniew pro­bosz­cza lek­ce­wa­ży­li. Miał on też i to za złe, że Sa­lo­mon wię­cej z Izra­eli­ta­mi dla han­dlu prze­sta­wał niż z kim­kol­wiek bądź i zda­wał się w ich to­wa­rzy­stwie sma­ko­wać. Lau­ry wy­cho­wa­nie, zbyt wiel­ką da­ją­ce jej swo­bo­dę, cha­rak­ter dziew­czę­cia śmia­ły, ener­gicz­ny, fan­ta­stycz­ne jej po­stę­po­wa­nie, mę­skie nie­mal upodo­ba­nia pro­bosz­czo­wi się też nie po­do­ba­ły. Od ma­jęt­ne­go Do­bka nig­dy ani na na­pra­wę ko­ścioł­ka, ani na re­stau­ra­cję ple­ba­nii, ani na ogro­dze­nie cmen­ta­rza ksiądz nic do­pro­sić się nie mógł. Spo­ty­ka­li się też chy­ba w nie­dzie­lę na su­mie, w uro­czy­ste świę­ta i dni, gdy pro­boszcz czuł się w obo­wiąz­ku od­wie­dzić ko­la­to­ra, a rzad­ko bar­dzo na­wet na obiad by­wał pro­szo­ny.

Sa­mym po­ło­że­niem swym Bo­row­ce wszel­kie­go bliż­sze­go są­siedz­twa po­zba­wio­ne były, sto­sun­ki więc ze szlach­tą pra­wie nie ist­nia­ły. Do­bek wy­jeż­dżał rzad­ko, tyl­ko gdy był zmu­szo­ny; do nie­go nikt nie przy­by­wał, chy­ba za in­te­re­sem. Nie moż­na jed­nak po­wie­dzieć, aże­by się tu nu­dzo­no; Sa­lo­mon od rana do nocy sie­dział w ra­chun­kach lub słu­chał szcze­bio­ta­nia cór­ki; Lau­ra i pan­na He­nau bie­ga­ły, cho­dzi­ły, czy­ta­ły i zaj­mo­wa­ły się ro­bot­ka­mi ko­bie­cy­mi. Dwie te ko­bie­ty zda­wa­ły się stwo­rzo­ne na prze­ci­wień­stwo so­bie i dla­te­go się może do­sko­na­le go­dzi­ły. Nic sztyw­niej­sze­go, chłod­niej­sze­go na po­zór, wy­sta­wić so­bie nie moż­na nad cio­cię Fry­de­ry­kę, od rana w czar­ną suk­nię z bia­łym koł­nie­rzem opię­tą, wy­pro­sto­wa­ną, nie uśmie­cha­ją­cą się nig­dy pra­wie i do sta­re­go ja­kie­goś fla­mandz­kie­go por­tre­tu po­dob­ną. Chód jej, po­sta­wa, mie­rzo­na mowa, wzrok nig­dy się nie oży­wia­ją­cy, usta, z któ­rych pły­nę­ły jak­by siłą wy­ci­śnię­te, z wol­na, je­den po dru­gim, ob­li­czo­ne wy­ra­zy – były w naj­zu­peł­niej­szej sprzecz­no­ści z ogni­stą na­tu­rą, nie­po­ha­mo­wa­ną szcze­bio­tli­wo­ścią i roz­piesz­czo­ną sa­mo­wo­lą Lau­ry, któ­ra co chwi­la cze­goś no­we­go do pod­sy­ce­nia w so­bie ży­cia pło­ną­ce­go po­trze­bo­wa­ła, a cze­go­kol­wiek za­pra­gnę­ła, to po­siąść mu­sia­ła ko­niecz­nie. Oj­ciec cza­sem pró­bo­wał ją ha­mo­wać, co mu się nig­dy pra­wie nie uda­wa­ło, ustę­po­wał piesz­czo­tom dziec­ka, na któ­re­go czo­le oba­wiał się naj­lżej­szej na­wet chmur­ki. Wła­ści­wie pięk­na Lau­ra, któ­rą wszy­scy spiesz­czo­ną Lor­ką na­zy­wa­li, pa­no­wa­ła sa­mo­wład­nie na zam­ku i wola jej rzą­dzi­ła wszyst­ki­mi. Ko­cha­no ją po­wszech­nie, gdyż dzie­cię, szczę­śli­we, do­ko­ła sie­bie szczę­ście wi­dzieć chcia­ło wszę­dzie, przy­mi­la­ło się każ­de­mu i nie­chę­ci dłu­go nie mo­gło w ser­cu za­trzy­mać.

Gwał­tow­ność uczuć wszak­że ka­za­ła się do­my­ślać, że gdy­by Lor­ka raz kogo znie­na­wi­dzieć mo­gła, nie­na­wiść jej, jak mi­łość, nie zna­ła­by gra­nic. Ży­cie, osa­mot­nio­ne do­tąd, na­wy­kłym do nie­go nie cię­ży­ło; fra­so­wał się tyl­ko za­wcza­su pan Do­bek tym, że ono zmie­nić się musi, bo i tak dziew­czę­cia w tym kąt­ku za­mu­ro­wa­ne­go trzy­mać nie było po­dob­na za­wsze. Rok jesz­cze lub dwa, a prze­wi­dzieć było ła­two, iż z nim wy­je­chać przyj­dzie, by je na świat wy­wieźć i dać je po­znać świa­tu.

W ta­kim po­ło­że­niu byli miesz­kań­cy Bo­ro­wiec, gdy nie­spo­dzia­ny wy­pa­dek za­mą­cił ten spo­kój, do któ­re­go od daw­na na­wy­kli.

O mil dwie (wpraw­dzie fan­ta­stycz­nie wiel­kich) poza wschod­nią gra­ni­cą la­sów bo­ro­wiec­kich le­ża­ły do­bra roz­le­głe, do Sa­pie­hów na­le­żą­ce, w któ­rych się od daw­na dzier­żaw­cy róż­ni mie­nia­li. Klucz smo­ło­chow­ski, wy­pusz­cza­ny róż­nym spe­ku­la­to­rom, przed laty sze­ściu do­stał się nie­ja­kie­mu panu No­sce, szlach­ci­co­wi ma­ją­ce­mu wła­sny ma­ją­tek o mil dzie­sięć, za­moż­ne­mu a chci­wie do­ra­bia­ją­ce­mu się gro­sza. No­sko wziął Smo­ło­chów z wol­no­ścią pę­dze­nia smo­ły, dzieg­ciu i pa­le­nia po­ta­żu, uży­wał też jej i ko­rzy­stał śpiesz­nie, gdy w cią­gu tych za­bie­gów o for­tu­nę, nie­daw­no oże­nio­ny, w sile wie­ku i zdro­wia, za­zię­biw­szy się na po­lo­wa­niu, do­stał go­rącz­ki i zmarł pra­wie na­gle.

Po­zo­sta­ła po nim wdo­wa, ko­bie­ta mło­da, pięk­na, ener­gicz­na, sama jed­na, bez ro­dzi­ny, bo ta gdzieś się po świe­cie była roz­pierz­chła; zroz­pa­czyw­szy nie­mal o so­bie, po­sta­no­wi­ła szu­kać ra­tun­ku, gdzie go się jak naj­mniej spo­dzie­wać mo­gła.

Jed­ne­go dnia, gdy pan Sa­lo­mon Do­bek naj­moc­niej był za­ję­ty ra­chun­ka­mi ze swym Aro­nem, dał mu znać sta­ry słu­ga, iż mło­da ja­kaś pani pie­cho­tą przy­szła z mia­stecz­ka i pro­si­ła, by się z nim wi­dzieć i po­mó­wić mo­gła.

Było w tym coś tak nad­zwy­czaj­ne­go, nie­sły­cha­ne­go, nie prak­ty­ko­wa­ne­go w Bo­row­cach, iż w pierw­szej chwi­li Do­bek się prze­ląkł i od­po­wie­dzieć na py­ta­nie nie mógł. Spoj­rzał na Aro­na, jak­by żą­da­jąc rady, co tu po­cząć.

Kto mo­gła być ta ko­bie­ta mło­da, obca, któ­ra się z pa­nem bo­ro­wiec­kim wi­dzieć i mó­wić chcia­ła? Po co i dla­cze­go? Sta­ry Aron po­gła­dził bro­dę, rady bo­wiem da­wać nie śmiał, a czuł zresz­tą, iż roz­mo­wy ni­ko­mu od­mó­wić nie moż­na.

– Ale któż ona jest? – za­py­tał Do­bek. – Skąd? Ja­kim się tu spo­so­bem do­sta­ła?

– Tego nie wiem – rzekł słu­ga.

– Jak wy­glą­da? – do­dał pan Sa­lo­mon.

– Bar­dzo pań­sko… ko­bie­ta mło­da, nie wię­cej lat dwu­dzie­stu kil­ku, pięk­na, śmia­ła… nie­tu­tej­sza… musi być kę­dyś… z kra­ju… (Kra­jem tu na­zy­wa­no, co poza po­le­sia­mi le­ża­ło).

Do­bek spoj­rzał po­wtór­nie na Aro­na. Aron, zno­wu dłu­gą w dłoń ze­braw­szy bro­dę, brwi pod­niósł, gło­wą po­krę­cił, wes­tchnął i nic nie rzekł.

– No, cóż tu zro­bić?

– A ja­sny pa­nie, już­ci po­ga­dać z każ­dym trze­ba – mruk­nął Aron.

Pan Sa­lo­mon spoj­rzał na swój strój za­nie­dba­ny, na iz­deb­kę tę, w któ­rej tyl­ko Ży­dów, ofi­cja­li­stów i słu­gi zwykł był przyj­mo­wać, na­my­ślił się i po chwi­li rzekł słu­dze, aby jej­mość przy­by­łą pro­sił do par­la­to­rium. Tak się tu zwa­ła izba więk­sza na pię­trze w bra­mie, skle­pio­na, do któ­rej rzad­ko kie­dy za­glą­da­no, ustro­jo­na w daw­ne sprzę­ty, w ob­ra­zy, sza­fy i co dwór miał naj­lep­sze­go. Lor­ka nie lu­bi­ła jej, bo była ciem­na i po­nu­ra; Sa­lo­mon cho­dził tyl­ko cza­sem obej­rzeć, czy tam ja­kiej szko­dy nie ma; jed­na pan­na He­nau lu­bi­ła ten cia­sny ką­tek wspo­mnień peł­ny i sia­dy­wa­ła tu cza­sa­mi, prze­pa­tru­jąc sta­re księ­gi, któ­re w dwóch czar­nych, gdań­skich, wspa­nia­łych sza­fach chro­nio­no.

Z okien par­la­to­rium w jed­ną stro­nę po­glą­da­jąc, wi­dać było uli­cę wy­sa­dza­ną i mia­stecz­ko, w dru­gą – dzie­dzi­niec zam­ko­wy z ogród­kiem Lau­ry i sza­ry­mi ru­ina­mi sta­ry­mi. Z dwoj­ga drzwi, w węż­szych ścia­nach jego umiesz­czo­nych, jed­ne wio­dły na scho­dy od wnę­trza bra­my, dru­gie w głąb domu, ku miesz­ka­niom Lau­ry i pan­ny He­nau; ko­ry­ta­rzy­kiem i przy­bu­do­wa­ną ga­le­ryj­ką szło się na scho­dy łą­czą­ce pię­tro z izba­mi na dole, któ­re pan Do­bek zaj­mo­wał. Skle­pie­nia ni­skie nada­wa­ły sal­ce smut­ną fi­zjo­no­mię. Okna, w gru­bym mu­rze głę­bo­ko osa­dzo­ne, w ołów opraw­ny­mi szy­by ską­po ją oświe­ca­ły. Przy­ciem­niał ją też sprzęt czar­ny, sza­fy sze­ro­kie, przy­sa­dzi­ste, na któ­rych wierz­chach sto­ją­ce del­fty sine się­ga­ły pra­wie łu­ków skle­pie­nia. Po­mię­dzy nimi, w ra­mach czar­nych, przy­ciem­nia­łe por­tre­ty, z któ­rych gdzie­nieg­dzie twarz chmur­na pa­trza­ła, nie mo­gły jej oży­wić ani roz­we­se­lić. Dę­bo­we sto­ły, ławy i sta­re krze­sła okry­te ak­sa­mi­tem wy­pło­wia­łym, kil­ka pół­ek, na któ­rych srebr­ne i gli­nia­ne sta­ły na­czy­nia, pu­cha­ry i misy, mo­sięż­ny zło­co­ny pa­jąk od środ­ka skle­pień wi­szą­cy – do­peł­nia­ły ubra­nia par­la­to­rium.

W każ­dym z okien, o dwa łok­cie przy­najm­niej w mur wsu­nię­tych, sta­ły na pod­nie­sie­niach ła­wecz­ki do sie­dze­nia, zie­lo­nym suk­nem po­obi­ja­ne. Nade drzwia­mi głów­ny­mi sta­re płót­no wy­obra­ża­ło Chry­stu­sa na krzy­żu, z całą śre­dnio­wiecz­nej sztu­ki wy­ra­zi­sto­ścią od­ma­lo­wa­ne­go.

Do tej izby po­nu­rej, jak­by na ob­co­wa­nie z umar­ły­mi prze­zna­czo­nej, słu­ga, otwo­rzyw­szy drzwi, wpu­ścił mło­dą pa­nię, któ­ra się roz­mo­wy z pa­nem Do­bkiem do­pra­sza­ła. Snadź ona się go tu zna­leźć spo­dzie­wa­ła, bo wszedł­szy, obej­rza­ła się cie­ka­wie, zdu­mia­ła wi­dząc się samą i ko­rzy­sta­jąc z wol­nej chwi­li, za­czę­ła się chci­wie po sal­ce pu­stej roz­glą­dać.

Nie­zna­jo­ma pani, któ­ra tu we­szła, wdo­wa po panu No­sce, na czar­nym tle par­la­to­rium wy­glą­da­ła świe­żo, kra­sno jak kwiat na ciem­nej ak­sa­mi­tu sza­cie. Pani Sa­bi­na, gdyż ta­kie imię no­si­ła, była pięk­ne­go wzro­stu i ślicz­nej kształt­nej po­sta­wy, ciem­nych oczu i wło­sów, ko­bie­tą w kwie­cie wie­ku i wdzię­ku. Oko znaw­cy nie zna­la­zło­by w niej może żad­nej z tych cech, któ­ry­mi Bóg zna­czy wy­bra­ne swo­je, ale też nie wy­szu­ka­ło­by ska­zy.

Pięk­ność była re­gu­lar­na, choć po­spo­li­ta, nic w niej ude­rza­ją­ce­go nad­zwy­czaj­no­ścią, nic ra­żą­ce­go bra­kiem har­mo­nii. Jak z jed­nej sztu­ki brą­zu ula­na, zręcz­na, sil­na, z ener­gią na czo­le, z oczy­ma peł­ny­mi ro­zu­mu i ognia ra­zem, przy­po­mi­na­ła pięk­ną ka­ria­ty­dę grec­ką, któ­ra dźwi­gnąć może gmach, ale nie ma skrzy­deł, by się nad zie­mię pod­nio­sła. Nie­po­spo­li­ta była to pięk­ność – a prze­cież nic nie mó­wią­ca; twarz spo­koj­na zda­wa­ła się za­gad­ką mar­mu­ro­wą, wszyst­ko z niej mógł uczy­nić ar­ty­sta, ale czym ona była sama z sie­bie – nie mó­wi­ła. Czar­ny ubiór wdo­wi Sa­bi­ny pod­no­sił wdzię­ki jej po­sta­wy, cery i twa­rzy. Dłu­ga suk­nia, czar­ny kwef okry­wa­ją­cy wło­sy, sze­ro­ka chust­ka z ko­ron­ka­mi, któ­rą za­rzu­ci­ła na ra­mio­na, dra­po­wa­ły ją pięk­nie bar­dzo.

Wszedł­szy do par­la­to­rium, po­sta­ła chwi­lę zdu­mio­na, roz­glą­da­jąc się po ścia­nach, sprzę­tach, wi­ze­run­kach, nie śmia­ła się ru­szyć, ba­da­jąc drzwi jed­ne i dru­gie, za­par­te jak­by na wie­ki. Na zam­ku ci­sza pa­no­wa­ła uro­czy­sta, przez okna, któ­rych szy­by lata dłu­gie spa­li­ły, mało co na ze­wnątrz wi­dać było.

Jesz­cze się tak roz­pa­try­wa­ła Sa­bi­na wśród izby, w któ­rej od­dy­chać jej było cięż­ko, gdy usły­sza­ła ha­łas i śmiech za drzwia­mi prze­ciw­ny­mi tym, któ­ry­mi we­szła, po­tem lek­ki bieg w przy­le­głym miesz­ka­niu; klam­ka że­la­zna za­drga­ła, otwar­ło się pół po­dwoi i blon­dyn­ka zło­to­wło­sa, bia­ła, ró­żo­wa, z wiel­ki­mi oczy­ma nie­bie­ski­mi jak dwa wschod­nie tur­ku­sy, wpa­dła ucie­ka­jąc do sal­ki… Spo­strze­gła ją, krzyk­nę­ła prze­raź­li­wie, za­chwia­ła się, opar­ła o ścia­nę i prze­lęk­nio­na chcia­ła ucie­kać jak od wid­ma, ale nogi pod nią za­drża­ły, wy­cią­gnę­ła ręce, od­py­cha­jąc od sie­bie zja­wi­sko, i na ko­la­na upa­dła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: