Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mafia spółka jawna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mafia spółka jawna - ebook

Książka o działaniu klanów mafijnych, praniu brudnych pieniędzy, bezwzględności ojców chrzestnych. Osobisty, frapujący reportaż o kraju, który niejednemu z nas kojarzy się z pysznym jedzeniem, winem i słońcem.

Tizian tłumaczy, na czym polega fenomen nowoczesnej mafii, sprawnego przedsiębiorstwa, którego obecny kryzys ekonomiczny nie dotyka. Jej przychody stale rosną.

Uświadamia, że mafia działa obok nas, że – nawet o tym nie wiedząc – stykamy się z nią każdego dnia.

Przekonuje, że do walki z nowoczesną organizacją przestępczą niezbędne są nowoczesne mechanizmy. Takie, które nie tylko będą nakładały ogromne kary finansowe i wysokie kary więzienia, ale – już w zarodku – będą uniemożliwiały mafii wniknięcie w zębatki europejskiej machiny gospodarczej. Bez tego nigdy się od niej nie uwolnimy.

Po wydaniu książki Giovanni Tizian znalazł się na celowniku mafii. Prawnik i dziennikarz publikujący w największych włoskich gazetach: tygodniku „L’Espresso”i dzienniku „La Repubblica", wielokrotnie nagradzany za swe publikacje, ma ochronę, a dwóch policjantów nie odstępuje go na krok.

„Piszę o mafii nowoczesnej, czyli takiej, która jest obecna w życiu każdego z nas, która na dobre stała się elementem włoskiego krajobrazu gospodarczego. To nie jest mafia, która podkłada bomby, tylko taka, która otwiera piekarnie, sklepy i hotele. Zamiast skórzanej kurtki i ciemnych okularów, nosi dobrze skrojony garnitur i jedwabny krawat”.

Giovanni Tizian

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-537-5
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Na północ

Ogień objął już całą halę zakładu meblarskiego. Żarłoczne płomienie trawiły z bezwzględną zapalczywością marzenie życia. Marzenie, które mój dziadek pielęgnował i realizował z uporem wypływającym z pasji, a nie z chęci zysku. Był prostoduszny. Szczery. Pomysłowy. Bawił się marzeniami. A czasem też i rzeczywistością, zwłaszcza gdy chcieli ją narzucić i wytyczyć ludzie określający się mianem mężczyzn honoru ze względu na przynależność do mafijnych rodzin.

Mały zakład meblarski, który mój dziadek Ciccio zdołał założyć pomimo paraliżujących przeszkód i miesięcy oczekiwań, kurczył się teraz na oczach całej mojej rodziny. Patrzyliśmy z przerażeniem i niedowierzaniem. W środku nocy obudził nas telefon. Nachalny, arogancki, uporczywy dzwonek, którego nie chciałbyś nigdy usłyszeć. Dzwonek obwieszczający śmierć marzenia, koniec spokoju, początek tragedii. Głos zwiastujący zsyłkę.

Był lipiec 1988 roku. W Bovalino, jak i w całej Kalabrii, panował upał. W Locride, gdy wieje sirocco, wilgotna czapa uniemożliwia oddychanie, brutalny zaduch trzyma cię w potrzasku i wysusza ciało. Zupełnie jak ’ndrangheta, która od dziesiątek lat żarłocznie wysysa życiodajne soki Kalabrii, pozbawiając ją resztek energii i godności.

Ruszyliśmy do Sandrechi, miejscowości położonej w rejonie Bovalino, przy drodze do Platì, Natile i Careri. Feudalne ziemie potężnej ’ndranghety, twierdze rodzin Barbaro, Papalia, Sergi i Perre. Gdy tylko dojechaliśmy do skrzyżowania przy Platì, opanowała nas groza. Powietrze wypełniał swąd zniszczenia, spalonego drewna, zamordowanych snów.

Fabryka stała w płomieniach. Trzask palących się gałązek oliwnych brzmiał jak wołanie o pomoc. Jak ostatnie wołanie skazańca idącego na śmierć. Nieuchwytny dla ucha przejmujący krzyk. Dwa zdesperowane pokolenia przyglądały się klęsce i poniżeniu ojca rodziny, ich przewodnika. Kalabria wydała nam się w jednej chwili bezkresną dżunglą. Przyczółkiem na froncie, na którym panuje prawo silniejszego. Hala płonęła przez wiele godzin, jakby nic nie było w stanie ujarzmić rozpalonego gniewu płomieni. Ani woda, ani ból, ani litość, ani współczucie nie mogły przerwać ich nędznej misji.

Żadnych wątpliwości. Ocena przyczyn pożaru była natychmiastowa – podpalenie. Gdy ucichł jęk płomieni, każdy z nas usłyszał nurtujące go pytania. Dlaczego? Kto? Czego chcą? Uzasadnione, oczywiste pytania. Pytania wymagające odpowiedzi, choć w Kalabrii mają one charakter retoryczny. Dojście do prawdy i sprawiedliwości w miejscu, w którym prawo staje się przywilejem, jest praktycznie niemożliwe. Chyba że za cenę życia lub wolności. W odległych latach 80., kiedy Kalabria żyła jak w zamierzchłych czasach, ubezpieczanie działalności było rzadkością. Mój dziadek wierzył w swoją pracę i w ludzi. Wielu mieszkańców Bovalino znalazło u niego zatrudnienie. Ludzie uczciwi, zakładnicy bezrobocia i rodzinnej ziemi. Żadna polisa nie chroniła przedsiębiorstwa dziadka, bo i po co? W Kalabrii od zawsze także praca była przywilejem pod płaszczykiem prawa. Przysługą, jaką świadczył łaskawie capo Crimine. A Ciccio, który połączył swą wiedzę o drewnie z pasją do jego obróbki, otwierając małą firmę meblarską, nigdy nie prosił bossów o łaskę.

Poniżający rezultat nosi piętno fiaska. Kiedy proces likwidacji puka do drzwi i staje na progu życia bankruta, nie oczekuje wyjaśnień. To tylko procedura sądowa. I jako taka jest obiektywna i jednakowa dla wszystkich. Lub prawie wszystkich. A czy szkoda była zamierzona, czy poświęcenie całego życia zostało zgwałcone przez zachłanną mafię i puszczone z dymem, jakby były to stare i uschnięte badyle, to już nie ma znaczenia. Bankrut musi spłacić długi i przejść przez gehennę likwidacji majątku. I tak się stało. Dziadek nie zdołał ponownie uruchomić zakładu i zmarł na raka kilka miesięcy po pożarze. Pozostały jedynie długi wobec dostawców drewna i kooperantów, niczym zapis tragedii całej naszej rodziny.

Niszczycielska nawałnica, jaka rozpętała się nad naszymi głowami, nie ustała jednak owej lipcowej nocy 1988 roku. Kolejne potwierdzenie, że Locride nie jest idealnym miejscem na realizację marzeń nadeszło 23 października 1989 roku. Zamordowanie mojego ojca było ewidentnym dowodem na to, że nasza ziemia chciała nas wypluć. Wydalić jak ciało obce z organizmu trawionego złośliwym guzem. Ciało, które przystosowało się do najgorszego z możliwych raków. Niezdolne już nawet poczuć rozdzierającego bólu, jaki wywołuje ukryta zmora pożerająca od środka nadzieje i marzenia. Głuche na cierpienie; ofiara ’ndranghety i siebie samego.

Na moim ojcu dokonano szybkiej egzekucji. Wracał z banku, w którym pracował. W domu już wszyscy na niego czekali. Czekały też kiełbaski z brokułami, przyrządzone przez moją babcię Amelię, która uwielbiała kulinarnie rozpieszczać swoje perełki, swoje skarby. Jednym z nich był mój ojciec. Ale tego wieczoru nie zachwycił się wyśmienitym daniem. Jakiś mafioso zadecydował o jego przedwczesnej śmierci. Peppe Tizian miał już nigdy nie skosztować brokułów, kiełbasek, chleba pieczonego w domu ani sera ricotta. Kule karabinu rozszarpały jego twarz i ciało. Ponadczasowi tchórze od wieków decydują, rządzą, wydają nakazy i narzucają swą wolę. Do dziś czekamy na sprawiedliwość. Brutalne zamordowanie mojego ojca pogrzebało nas żywcem. Na górze rzeczywistość i obojętne marionetki, na dole my. Oraz nasza desperacka kondycja ofiar i niezdolność, by żyć jak zwierzęta, by wejść w rolę trybików w chorym układzie.

I tak zostałem sierotą, pozbawiony ojca jak wielu innych kalabryjczyków. Wstąpiłem do grona „osieroconych ofiar mafii”, tym tragicznym mianem określił nas ówczesny podsekretarz stanu Alfredo Mantovano, podczas inauguracji Stowarzyszenia Antymafijnego „Stati Generali Antimafia” w 2009 roku.

Ogień, kule, śmierć i bankructwo. Tak można streścić moje dzieciństwo. Zatarte już lekko wspomnienie brutalnego cierpienia, uśmierzanego przez pieszczoty mamy wyczerpanej niesprawiedliwością. Matczyna miłość pukała do mojego serca, abym mógł odkręcić zawory bólu. Wyładować swój gniew i pogodzić się z historią. Wyglądało to tak, jakby cała moja rodzina – począwszy od matki po wujostwo – stworzyła krąg, w którego środku znalazłem się ja. Osłaniany i chroniony przed niepewną przyszłością, w której wszystko mogło się zdarzyć.

Przez następne trzy lata mama i wujostwo pomagali mojej babci uporać się z tym wszystkim, co zostało po zakładzie. Zgliszczami, długami, zaległymi pensjami, dostawami, które musiały być zrealizowane. Broniliśmy się ze wszystkich sił przed próbami zmuszenia nas do emigracji. Ale w 1991 roku rzeczywistość wdarła się siłą, grzebiąc marzycielską ideę solidarnej i lepszej Kalabrii. Babcia w porozumieniu z mamą i pozostałymi dziećmi podjęła wymuszoną decyzję o ogłoszeniu upadłości spółki Fonti Cucine Sas. Poniżeni przez banki, dostawców oraz społeczność obojętnie ślepą na moralną zgniliznę. Miasto zwyciężonych, którzy z biegiem dni, miesięcy i lat zaakceptowali nienormalność i przyjęli ją jako regułę społeczną. Rutyna, do której trzeba się dostosować, by przeżyć i wstąpić do kręgu klienteli posiadającej przywileje, względy i prawa. Rzeczywistość wynaturzona przez powszechną nieodpowiedzialność, przytłaczające śmieciowisko pragnień i praw, rynek marzeń i losów, łagier kolejnych dusz. To efekt przyzwyczajenia, że o wszystko należy pytać i prosić aktualnego capo. Czyli ’ndrinę dzierżącą hegemonię i idącą ręka w rękę z większością polityków, którzy doszli tymczasowo do władzy. Wszędzie obowiązuje bierna akceptacja mafijnego status quo, mafijnych praw i praktyk. W Kalabrii współistnieje obok siebie prawo państwowe i kodeks mafijny; jedno ciało, idealnie zintegrowany, spójny zbiór zasad. A ci, którzy nie chcą się zgodzić na ślepe posłuszeństwo ani tańczyć w dławiącym i nieprzerwanym korowodzie celebracji jednej władzy, są zmuszeni emigrować. Osoby idące w jednym szeregu z mafijną władzą chętnie przykleją im łatkę zbiegów, uciekinierów pozbawionych jaj, mitomanów itp. Tylko ci, których system jeszcze nie odurzył, nazywają ich melancholijnie „emigrantami”. Opuszczającymi tereny złamane bólem. Miejsca, w których krwotok uczciwych kobiet i mężczyzn, pragnących normalnie żyć, wykrwawił lokalną kulturę. Miasteczka, z których żył wypływają myślące dusze, próbujące zrealizować odwieczne sny. Szukające ludzkiej godności wolnej od mafijnego jarzma. Oczywiście są i tacy, którzy choć doświadczyli mafijnej tyranii, pozostali.

W Bovalino i w Locri mieszkają dwie kobiety, stanowiące dowód na istnienie drugiej Kalabrii, w której można żyć i to odważnie. Deborah Cartisano i Stefania Grasso. Obu ’ndrangheta zabiła ojców. Mimo to postanowiły zostać i z podniesioną głową walczyć z odizolowaniem, na które chciała je skazać znieczulona społeczność, oburzona ich „niewygodną” – wedle mafijnego światopoglądu – postawą.

My wybraliśmy inną drogę, ani właściwą, ani błędną, po prostu inną. Nie ma jednego sposobu na przeżycie żałoby. Wśród tysięcy strug łez lęgną się miliony życiowych wyborów. Potrzeba zmiany była coraz bardziej odczuwalna. Konieczność podjęcia decyzji co do przyszłości zmusiła nas, by znowu poczuć na własnej skórze dreszcze niesprawiedliwego i bolesnego życia. Ale pieprzyć to! W końcu to zawsze jest życie. I świadomość, że jesteśmy panami swego losu przywróciła nam sens istnienia. Żyć, by móc dokonać wyboru. Wyjść z krwawego szlamu czy ugrzęznąć w nim na zawsze? Chcieliśmy jedynie odzyskać swą przyszłość i nadać jej cechy normalności. Powierzchowny woal szczęścia mógł nas owinąć tylko daleko od Bovalino. W powiecie Reggio Calabria, zwłaszcza w tamtych strasznych latach, nigdy nie udałoby się nam odzyskać godności. Ruszyliśmy więc w kierunku Emilii-Romanii. Do Modeny. Ojczyzny silników, tortellini, tortelloni, octu balsamicznego, porcelany, spółdzielni i lewicy. Ziemi przyjaznej i solidarnej. Dalekiej od logiki przemocy, jaka trzyma w szachu moje rodzinne miasteczko. Wyjechaliśmy z regionu, w którym tylko nieliczni czują się jak zakładnicy, a apatyczne rzesze żyją jak w łagrze, do miasta, w którym nie musiałem się już czuć jak trup i zjawa. Do miejsca, w którym mogłem znowu być dzieckiem. I gdzie miałem odzyskać utracone lata, zatopione w oceanie bólu i milczenia. To miał być sposób na ponowne złożenie w całość mojego rozbitego na kawałki dzieciństwa.

Nam, przybyszom z dalekiego południa, Modena jawiła się nadspodziewanie uporządkowana pomimo żywiołowości i dynamizmu. Witalne miasto, pełne neonów, korków, chaosu, kamienic, świateł, kin i kilometrów ścieżek rowerowych… Dziś podobna myśl zdaje się obłąkana: normalność. Ale w oczach jedenastoletniego chłopca, pochodzącego z miejsca, w którym nie było nic lub prawie nic, każdy dzień przynosił nowe odkrycie. I choć początkowo narzekałem i tęskniłem za rodzinnym domem, za promieniami słońca, za księżycem i gwiazdami nad Morzem Jońskim, za zapachem jaśminu, bazylii i mięty, za purpurą bugenwilli, za kameleonowymi wschodami i zachodami słońca, po kilku latach zdałem sobie sprawę z możliwości, jakie oferowało mi życie tutaj. I stwierdziłem, że mimo wszystko mogę uważać się za szczęściarza. Tak. Przekonałem sam siebie, że w Modenie stworzę sobie przyszłość z dala od znaków drogowych podziurawionych kulami, od spojrzeń wymuszających uległość, od chodników splamionych krwią, od strzałów z kałasznikowa w sklepowe żaluzje rozlegających się w środku nocy. Z dala od tego wszystkiego, przekreślając przeszłość i zaczynając wszystko od początku. Pragnąłem tylko usunąć wspomnienia, wymazać je na zawsze z pamięci, zatrzeć ślady wciąż jeszcze świeżej krwi i smród gangreny rodzinnej ziemi, zakorzeniony w mych myślach, w mej duszy. Nieleczonego nigdy raka, któremu pozwoliła się rozwinąć powszechna rezygnacja z życia i walki. Nie amputowaliśmy chorej nogi i nagle zdaliśmy sobie sprawę, że całe ciało gnije. Że wypełnia je ropa łapówek, fatalnej polityki, korupcji, haraczy, narkotyków, przemocy, śmierci, bomb, kul, luksusu, supermarketów, przetargów, klienteli, placów budowy, toksyn i odpadów. Emilia-Romania i jej normalność miały mi pomóc; byłem o tym przekonany i do dziś wierzę w słuszność decyzji wymuszonej chaosem. Ucieczka ku wolności. Mogliśmy zdecydować się zostać. Przyjąć pomoc Sebastiano Romeo zwanego „U Staccu”, nieżyjącego już bossa z San Luca i postawić na nogi spalone przedsiębiorstwo. W Kalabrii nic się nie dzieje bez zgody bossa. Przyjęcie pomocy od osoby, która miała pozwolić wyjść na prostą firmie i naszej rodzinie, oznaczało zaakceptowanie absurdalnej dynamiki wydarzeń, których konsekwencją było podpalenie zakładu i śmierć mojego ojca.

Szakale tworzący wymuszone pragnienia. Sieją strach, wywołując atmosferę niepewności, by móc zaproponować, oczywiście za stosowną opłatą, odzyskanie spokoju, który staje się towarem. Haracz to narzędzie, waluta wymienna. Pozostaje niezaprzeczalnym faktem, że na mafijnym terenie to mafiosi wywołują strach, nadając mu wartość pieniądza. Ofiary – niczym klienci, zaślepieni terrorem władzy, z którym nie kryją się ludzie don Rodrigo – są zmuszone płacić za coś, co im się prawnie należy, za bezpieczeństwo. W 1988 roku byliśmy zbyt wyizolowani w Bovalino, by wytoczyć mafii wojnę. I jeszcze przed rozpoczęciem hipotetycznej walki opłakiwaliśmy zamordowanych bliskich. Nie istniały wtedy stowarzyszenia chroniące ofiary, a członkowie obywatelskiej społeczności Kalabrii uciekali przed słowem ’ndrangheta ze strachu przed wrzuceniem do jednego worka i przyklejeniem im tego „dziwnego” miana. Niepokojące wyizolowanie. Straszne. Groźne. Które zaprowadziło nas za Aspromonte, za Pollino, na drugą stronę Apeninów.

Gdyby wydarzenia, o których wam opowiadam, miały miejsce dziś, to czy mielibyśmy odwagę pozostać w naszej kolebce, wśród kwiatów i śródziemnomorskich zapachów, by stanąć do walki? Hipotetyczne pytania o przeszłość przeniesione do teraźniejszości. Pytania, które ostatnio często, i może bez sensu, sobie zadaję. Przeszłości nie można przekreślić. Winna pozostać w nas na zawsze jako kierunkowskaz wyznaczający drogę z dala od popełnionych raz błędów i pozwalający zachować w pamięci doznane krzywdy.

Moja droga prowadziła do Modeny. Łatwowierny i nieświadomy potęgi mafii sądziłem, że na zawsze żegnam się ze światem nielegalnych interesów. W tak młodym wieku nawet nie wyobrażałem sobie, że wielu mafiosów od dawna realizuje plany ekspansji. Przybyłem do Modeny w 1992 roku, akurat kiedy miałem iść do gimnazjum. Jakoś przeszedłem przez wiek szczenięcy i konflikty wynikające z narzuconych zasad. W końcu dostałem się na uniwersytet i zacząłem dostrzegać, że smród mafii i śmierci dotarł do tej spokojnej równiny jeszcze w czasach, kiedy mieszkałem w Bovalino. Te gnoje wykorzystują naszą ziemię, każą sobie płacić haracze, przemieniają nasze drogi w Dziki Zachód z westernów Sergio Leone i za pomocą maluczkich mających krew na rękach po cichu podbijają północ Włoch. Tam inwestują pieniądze, obmywając je z zakrwawionych strupów, po których można poznać ich pochodzenie, i piorąc w legalnych interesach. Nazywają się ludźmi honoru. Skazują rodzinną ziemię na głodową agonię bezrobocia, na dławiący smród toksycznych odpadów i na ból. Uważają jedynie na to, by nie epatować zdobytą władzą, by nie obnosić się nielegalnym bogactwem i nie wzbudzić podejrzeń wśród sąsiadów, którzy patrzą na nich z podziwem i szacunkiem.

W rejonie Locride i w miasteczkach pod Aspromonte ludzie ’ndranghety nie okazują ostentacyjnie swego bogactwa i zgromadzonego majątku. Mammasantissima żyją w szarych, wielopiętrowych, anonimowych blokach. Dopiero mieszkanie pozwala im się wykazać. Aż kipi od cennych przedmiotów: złotych kranów, obrazów, najnowocześniejszego sprzętu. Żonie i dzieciom trzeba zademonstrować, jak dobrze im się żyje dzięki ’ndranghecie. Byle nie na zewnątrz, bo zazdrość jest podstawowym elementem sprawczym donosu. Ukrywanie bogactwa pozwala zachować mit mafijnego capo żyjącego blisko potrzebujących. Pozory. Tylko pozory. Rzeczywistość wygląda inaczej. Inwestują na północy, by nie wzbudzić podejrzeń policji i nie wywołać zawiści sąsiadów. Z dala od domu piorą w bezbolesny sposób miliony, setki milionów euro. I tak oto, dobrze już prosperujące firmy zalewa rzeka pieniędzy pochodzących z szarej strefy, niezgłoszonych, niewidocznych, brudnych, zgniłych, będących owocem najgorszych zbrodni. Legalna i nielegalna działalność podążają równoległymi torami, ale coraz częściej ich drogi się krzyżują. Łączą się, tworząc hybrydowy twór, w którym to, co nielegalne staje się legalne, zacierając wszelkie ślady przestępstwa. Z południa Włoch, z San Luca, Platì, Reggio Calabria, Palermo, Katanii, Castelvetrano, Casal di Principe, San Cipriano D’Aversa i Neapolu wypływają nielegalne majątki, ogromne środki zasilają i tak już prężną gospodarkę oraz rynki finansowe na północy. Mafijny kapitał migrujący z południa na północ tworzy szkielet Włoch, kręgosłup tego kraju. I nawet jeśli czasami udaje się, pomimo przeszkód, wykryć, odebrać i skonfiskować nieruchomości nabyte za brudne pieniądze klanu, nie można przechwycić samych pieniędzy, jeśli kupiono za nie papiery wartościowe. Określenie pochodzenia bajońskich sum nie jest możliwe, gdy ich ślady zacierają się w meandrach finansów i przybierają formę akcji, które łatwo kupić i odsprzedać. W szybkich operacjach finansowych mafijny kapitał znalazł cichą przystań, konieczną zmowę milczenia i maksymalną niewidoczność.

Mediolan i Frankfurt to centra europejskich finansów i epicentra kryminalnej pralni gotówki. Finansowe ośrodki, w których ’ndrangheta zapuściła korzenie, zainwestowała pieniądze. Wedle niektórych szacunków spółka MAFIA fakturuje 135 miliardów euro i osiąga przychody rzędu 70 miliardów. Wyniki trudne do udowodnienia, bez dwóch zdań, ale pozwalające zrozumieć skalę zjawiska.

Mediolan to jedna ze stolic ’ndranghety. Obok San Luca i Platì. Te odległe miasta łączy religia władzy, która rośnie w siłę i umacnia się dzięki białemu bogactwu. Białemu pyłowi, pozwalającemu nadążyć za histerycznym i bezlitosnym rytmem dzisiejszych czasów. Szacuje się, że we Włoszech jest ponad milion konsumentów kokainy. Popyt wciąż rośnie i odpowiedzialni za podaż starają się, by nie zostawić o suchym pysku, czy raczej nozdrzach narkomanów, którzy za takich wcale się nie uważają. Zwłaszcza że „bamba”, zwana też w Mediolanie „barella”, w odróżnieniu od heroiny nie izoluje, nie spycha na margines, nie wyklucza ze środowiska. Wprost przeciwnie; łączy, wspiera i pozwala osiągnąć lepsze wyniki na ringu codziennej i bezpardonowej walki o przetrwanie. Murarze, robotnicy, kierowcy tirów, menedżerowie, prawnicy, politycy i lekarze oddają swój los w ręce koki, desperacko próbując sprostać mięsożernemu rytmowi pędzącego życia. Po kokainę sięgają rzesze ludzi, bez względu na pochodzenie społeczne i status, aby pokonać zmęczenie i apatię.

– Dwadzieścia lat temu tak nie było. Kokainę wciągali tylko bogacze, przedsiębiorcy, prawnicy – Giulio, kierowca tira, który przez wiele lat pracował jako robotnik w jednym z najprężniejszych zakładów modeńskiego przemysłu, zaczął swą opowieść, patrząc mi prosto w oczy. – Dla całej reszty była heroina i kwasy. Szajs, który spycha cię na margines społeczny i nie pozwala utrzymać rytmu pracy. Ale odkąd ceny kokainy spadły, wszyscy sięgają po nią. Kiedy mieliśmy jeszcze liry, jeden gram kokainy kosztował nawet dwieście tysięcy lirów, dziś za pięćdziesiąt euro dostaniesz działkę (prawie jeden gram) średniej jakości. A jak zapłacisz sto euro, możesz kupić towar czysty w dziewięćdziesięciu procentach. Trudno taki znaleźć, musisz trafić na bezpośredniego dostawcę, który współpracuje z kalabryjczykami. Jak jest zbyt wielu pośredników, zaczynają się domieszki i istnieje ryzyko, że kupisz śmiertelne gówno. Znajdziesz towar i za trzydzieści euro, tyle że w środku jest wszystko, od amanityny po aspirynę. Ale już za czterdzieści euro można kupić mieszankę z dużą ilością amfetaminy, świetną, jak masz dużo roboty. Towar najwyższej jakości zostawiam sobie na specjalne wieczory, na imprezy, które organizujemy u kogoś w domu, w willi, w bolońskich dyskotekach. To są imprezy! Wszystkich tam znajdziesz. Wyobraź sobie, że kiedyś zobaczyłem polityka, którego co chwila pokazują w lokalnych wiadomościach. Nie znam się na polityce i nie interesuje mnie to, ale kojarzę twarz. Poza tym kupa lekarzy. Jak ten bolończyk. Miał super kontakty z kalabryjczykami z San Luca, z tymi co dokonali wendety. Ciągle opowiadał, że przyjaciółka, która mu zapewnia ten czyściutki towar, kupuje go od ludzi z rodzin Pizzata i Martè z San Luca. Potem zresztą dowiedziałem się, że ich aresztowali, ale ciągle mają pizzerie i kafejki w centrum Bolonii. Na naszych imprezach bywają też młodzi prawnicy. Wiem to, bo jeden z nich bronił mnie, kiedy miałem problemy z wymiarem sprawiedliwości, po tym jak na mnie donieśli, że ćpam.

W świecie, o którym opowiada Giulio nie istnieją różnice społeczne. A korzyści z tego czerpie przede wszystkim ’ndrangheta.

Rodziny mafijne – ’ndriny – zdobyły monopol na handel kokainą dzięki przymierzom, jakie zawarły z narkotykowymi bossami. Postawiły sobie za cel zaspokojenie popytu w północnych Włoszech. Także na południu spożycie koki wzrosło w porównaniu do minionych lat, kiedy młodzież rzucała się głównie na heroinę. W Bovalino narkotyki zabiły wielu młodych ludzi. Już w czasach młodości mojej matki heroina rozprowadzana przez ludzi ’ndranghety pochłonęła wiele ofiar. W 1978 roku to ’ndriny z Africo zapewniały towar lokalnym mieszkańcom. Następnie także mafiosi z Platì i San Luca poznali przemytniczy „know-how”. Wśród wspomnień, jakie gnębią pokolenie mojej matki jest śmierć jednego z miejscowych chłopaków. Ludzki strzęp zniewolony przez nałóg, zamordowany jednak przez zachłanność klanu z Africo. Alfio z każdym dniem potrzebował coraz większych działek. Coraz większych i coraz częstszych. Zazwyczaj czekał, aż ktoś z ’ndriny przywiezie mu towar do Bovalino, ale na końcu zaczął jeździć osobiście do Africo. Jechał jednego dnia, wracał następnego i tak w kółko. Tyle że to ciągłe krążenie po Africo, prestiżowym centrum ’ndranghety, nie było dobrze widziane przez capobastone, zajętych prowadzeniem interesów w samym sercu Lombardii i pragnących za wszelką cenę uniknąć niepotrzebnego rozgłosu w rodzinnym miasteczku, w stolicy królestwa „Tiradrittu”, Giuseppe Morabito, jego syna Salvatore, Pansery, lekarza i prawej ręki „Tiradrittu” oraz rodzin Palamara, Bruzzaniti i innych posiadających jednego tylko pana: Giuseppe Morabito. Życie Alfio, i nie tylko jego, było wynikiem decyzji tych osób. Decyzji o zawartości jednej, konkretnej działki heroiny. Zbyt czysty towar oznaczał śmierć. Nieświadomy, że to jego ostatni, złoty strzał, Alfio zamknął oczy, czekając na odlot. Odlot w jedną stronę, ku przepaści ludzkiego życia. Ku otchłani snów i koszmarów, z której każdy narkoman wcześniej czy później chciałby uciec. Tak też może by się stało w przypadku Alfio, gdyby miasta północnych Włoch nie odkryły heroiny. Pewnie wpadłby w ręce policji i został wysłany do ośrodka, gdzie zaczęto by go odtruwać metadonem, a potem próbować pomóc mu wyjść z tej czarnej dziury. Ale nie taki los czekał Alfio i jemu podobnych w Locride. Rolę ośrodka odwykowego przyjęła ’ndrina, która decydowała, kiedy stawałeś się zbyt uciążliwym klientem, kwalifikującym się do odstrzału. Ofiary nałogu mogą się awanturować, za dużo gadać, rzygać na przechodniów, drażnić uśpioną społeczność. ’Ndriny obawiały się, że któregoś dnia ludzie mogą sobie uświadomić wagę problemu, jakim są narkotyki. Wolały więc pozbyć się niewygodnego ćpuna, zwłaszcza że już i tak sporo na nim zarobiły.

Stwierdzono, że najbardziej dochodowy rynek, idealni klienci, najwierniejsze, zachłanne żyły i nozdrza, do których można wtłoczyć biały, żółty, brązowy, szary i inny towar, znajdują się od Rzymu w górę. W bogatych środkowych i północnych Włoszech można było sprzedawać towar dzieciom nieznanych osób, bez ryzyka utraty dobrego imienia. Boss na swych ziemiach miał zręcznie udawać troskę o los młodych i ich karierę; na jego terenie społeczność miała nigdy nie zobaczyć zarzyganych ćpunów leżących w miejskim parku. Ani dzieciaków zgiętych wpół pod wpływem cholernego heroinowego głodu. To znalazło się u podstaw zainteresowania mafii miastami na pół­nocy Włoch. Mafiosi odpowiedzieli na rodzący się tam popyt, na rosnącą potrzebę odlotu i transgresywnej rozrywki. Zakazanej przez państwo, a sprzedawanej i zagwarantowanej przez ’ndriny.

Modena, gdzie postanowiliśmy zacząć nowe życie, była taką uśpioną społecznością. Klany mafijne zatroszczyły się o zdławienie świadomości jej mieszkańców. Najpierw ogromne transporty narkotyków, a potem inwestowanie brudnych pieniędzy w legalne interesy. Dla mafii Modena i Emilia-Romania do dziś stanowią strategiczne pole działania. Czy mogłem się łudzić, że wystarczy przenieść się do innego regionu, by nie słyszeć o bossach, mafii i picciotti? Naiwnie w to wierzyłem. Marzenia, utopia, która wydawała mi się osiągalna. Wewnętrznie cierpiałem za całe Włochy. Ale muszę też wyznać, iż podczas tych długich siedemnastu lat dojrzało we mnie przekonanie, że życie jest silniejsze od wszelkiego zła na świecie, że utrata wiary w potęgę marzeń jest równoznaczna ze śmiercią. Jest samobójstwem, które nam przynosi klęskę, a chorym na władzę zapewnia zwycięstwo.

Chętnie bym wrócił do Bovalino. Do Kalabrii. Czuję się teraz wystarczająco dojrzały i gotowy, by stanąć do walki, której w przeszłości bym nie sprostał. Zyskałem odporność na ciosy dzięki miłości do tego, co jest piękne na tym świecie. Tego nauczyła mnie matka, tak jak i wielu innych rzeczy. Podstawowych wartości, bez których nie potrafiłbym przebrnąć przez mętne, bagniste moczary. To nie życie jest do dupy, ale świat będący owocem najgorszych ludzkich perwersji. Marzenia są siłą napędową naszych działań. Bez marzeń, a więc i bez działań, nigdy nie uda się ujarzmić, zdławić, zwyciężyć czy chociażby wyśmiać potęgi mafii i tych wszystkich, którzy wokół niej krążą. Ale śmiech ich pogrąży, to pewne!

Zatem na północ, by uciec od ognia i ziemi, która obróciła w popiół marzenia i myśli. By stać się już nie ofiarą, ale widzem i kronikarzem systemu, którego logikę poznałem i mocno poczułem na własnej skórze.2. Podbite tereny

Przechadzałem się wąskimi uliczkami w centrum Modeny, korytarzami tętniącymi historią i hymnami ku czci ruchu oporu. Był maj. Krążyłem bez celu od kilku godzin, dokonując wizji lokalnej, by dobrze poznać i poczuć duszę miasta, które wybraliśmy na miejsce naszego „odrodzenia”, powrotu do życia po horrorze, jaki zgotowała nam Kalabria. Czułem odmienną atmosferę, ludzie szli z wysoko podniesionymi głowami, w sklepach przewijali się klienci, miałem wrażenie, że zgroza przeszłości powoli się zaciera, zabierając ze sobą upiory lat 80. „Tak jest, jak się państwu zdaje”. Pozory lubią mylić. Zrozumiałem to dopiero z czasem. Na początku lat 90. byłem jeszcze jedenastoletnim dzieciakiem poszukującym szczęścia. Nie widziałem zmian gospodarczych, rozstępów pojawiających się na tkance społecznej. Mafijne pieniądze były dla mnie niezrozumiałym pojęciem. Jak pierwszy naiwny sądziłem, że wystarczy wyjechać z Kalabrii, by nie mieć już nigdy do czynienia z mafią. Tyle że ona już w latach 70. zatraciła charakter lokalny i była gotowa uczynić wielki krok naprzód, skok w dal poza wąskie i zaściankowe granice południa. Mafie zaczęły się globalizować, bossowie przekształcać w biznesmanów, przedsiębiorców bez skrupułów, którzy w epoce dzikiego i burzliwego kapitalizmu znaleźli żyzny teren, na którym mogli narzucić i wdrożyć swe zasady. Modena była wspaniałym miejscem, gościnnym dla moich marzeń o normalności, których potrzebowałem, by móc dalej żyć. Ale od dłuższego czasu była też „dojną krową” zasilająca mafijne kiesy.

Obudziłem się z mych snów następnego ranka pod wpływem wstrząsającego wydarzenia, które przypomniało mi o przeszłości i uświadomiło istnienie równoległych torów, jakimi toczyło się życie na północy Włoch. Na pierwszym z nich, widocznym dla każdego, kwitły przedsiębiorstwa, zbiorowa solidarność, produkcja, pomoc, przejrzystość i legalność. Drugi, niewidoczny dla większości, tętnił od szwindli, mafijnych interesów, brudnych kapitałów, nielegalnych działań na szeroką skalę, prób zastraszenia i kul.

„Strzelanina w łonie kamory” – tytuł artykułu w jednej z gazet wywieszonej na kioskowych stojakach w całej Modenie górował wśród innych. Wydarzenie to wstrząsnęło spokojnym miastem Emilii-Romanii. Huk strzałów w środku nocy zerwał z łóżek mieszkańców. To nie był sen. Dwie uzbrojone grupy starły się ze sobą przy via Benedetto Marcello. Tamtego majowego dnia 1991 roku modeńczycy odkryli istnienie kamory. A dokładniej klanu Casalesich. Nazwisko to opinia publiczna z północy poznała dopiero dzięki bestsellerowi włoskiego dziennikarza Roberto Saviana Gomorra. Podróż po imperium kamory, opowiadającemu o neapolitańskiej mafii.

Wielu świadków koronnych opisało genezę strzelaniny na via Benedetto Marcello. Krwawa rozprawa wieńczyła spory wewnątrz klanu. Spirala przemocy zostawiła po sobie zbyt wiele trupów. Porachunki, które zespoliły Casalesich pod przywództwem jednego capo, pozwoliły im szybko wrócić do robienia interesów. Na czele pierwszej grupy opozycjonistów, którzy w ostatnim czasie urośli w siłę, stali De Falco, Sebastiano Caterino, Maisto, natomiast drugą frakcją, określoną przez prokuraturę mianem skrzydła „zwycięzców”, kierowali Francesco Schiavone i Francesco Bidognetti. „Modena – czytamy w opasłych tomach z procesu „Spartacus” – już od roku 1989 zapewnia gościnę szerokiej rzeszy pobratymców przynależących bez wątpienia do organizacji, takich jak Giuseppe Caterino, Francesco Compagnone czy sam Vincenzo Maisto”.

Giuseppe Caterino, zesłany wyrokiem sądu na przymusowy pobyt do Modeny, został aresztowany przy wyjeździe z autostrady Modena Nord w kwietniu 1991 roku razem z Pasquale Spierto za posiadanie broni. Nagrane przez policję rozmowy, dzięki którym udało się aresztować Caterina, ujawniły przy okazji sprawę nielegalnych zakładów gry w Modenie, z których jeden funkcjonował w Klubie Sportowym przy via Pergolesi. W Modenie działali też Francesco Compagnone, z kręgu Giuseppe Caterina oraz Vincenzo Maista i Nicola Nappa. To oni odegrali znaczącą rolę w strzelaninie. Vincenzo i Alfredo Maisto byli członkami grupy operacyjnej związanej ze skrzydłem De Falco, natomiast Nappa, Nicola Biondino i Giorgio Marano, z kręgu Schiavonego, Bidognettiego i Giuseppe Caterina, wchodzili w skład gangu, który zastawił pułapkę na braci Maisto tamtej nocy w Modenie.

Świadek koronny Dario De Simone, zeznając podczas rozprawy w procesie „Spartacus”, oskarżył już w 1994 roku o współpracę z mafią Nicola Cosentina, byłego podsekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki. Opowiadając o wydarzeniach, jakie miały miejsce w Modenie, przyznał też, że był on jednym z pomysłodawców zasadzki i że dowiedział się o obecności rywali w Modenie od Nicola Nappy, który wraz z Giuseppe Caterinem odpowiadał w klanie za salony gry. De Simone, składając zeznania, oświadczył:

– Nicola Nappa mieszka w Bastigli, powiat Modena, więc dobrze zna osoby i samo miasto. To od niego Giuseppe Caterino i Raffaele Diana uzyskali konieczne informacje.

Na górze zapadła decyzja o natychmiastowej interwencji. Delegacja śmierci pojechała do Modeny, wioząc ze sobą zdalnie detonowaną bombę.

– Powiedzieli mi – oświadczył De Simone – że nie dało się umieścić ładunku pod podwoziem, bo samochód stał przed kamienicą, przy ulicy, którą przejeżdżało dużo ludzi, więc trudno im było przeprowadzić całą akcję. W końcu nasi ludzie zostawili ładunek wraz z urządzeniem detonującym w Modenie i wrócili do siebie.

Dzięki problemom logistycznym uniknięto katastrofy. Modena skąpałaby się we krwi. Ale ludzie Francesco Schiavonego, alias „Sandokan” oraz Raffaele Diany, „Rafilotto”, nie dali za wygraną i postanowili ponowić próbę, tym razem uzbrojeni po zęby.

5 maja 1991 roku grupa operacyjna wyjechała do Modeny. Czekała na nich lokalna kolumna klanu ze skrzydła Schiavonego. Huk dziesiątków kul z pistoletów i karabinów wystrzelonych przez dwie frakcje klanu rozdarł nocną ciszę w Modenie. Policja znalazła na ziemi ponad pięćdziesiąt łusek i zabrała dwóch rannych: Francesco Biondina i Vincenzo Maista. Pułapka w Modenie została zaplanowana po nieudanym zamachu zorganizowanym pod Casertą, gdzie grupa operacyjna związana z „Sandokanem” i Bidognettim starła się, w wyniku błędu, z karabinierami. Modeński informator powiadomił „Sztab Główny”, że samochód, który mieli ostrzelać, zjechał z autostrady przy bramce Modena Nord, ale ludzie Schiavonego pomylili cele i trafili na radiowóz.

Struga krwi, broczącej od Agro Aversano wzdłuż całego kręgosłupa Półwyspu Apenińskiego, dopływa do opatulonego dobrobytu na północy. Północy, której wysokie mury warowne jawiły się prezesom, biznesmanom, bankierom i dyrektorom nie do pokonania przez mafię. Kadrę kierującą jedną z najpotężniejszych lokomotyw włoskiej gospodarki spotkało traumatyczne przebudzenie owej majowej nocy 1991 roku. Od tamtego dnia przemoc i okrucieństwo klanów na dobre zadomowiły się w Emilii-Romanii, stanowiąc idealne narzędzie ekspansji i osadzania biznesów w miastach odznaczonych złotymi medalami za bohaterski opór w czasie wojny. Społeczeństwo się zmienia, a wraz z nim sumienie. Politycy, koncentrując całą uwagę na kwestii bezpieczeństwa jednostki, pod wpływem ksenofobicznej atmosfery wywołanej przez Ligę Północną walczącą z nielegalnymi emigrantami, zatracili poczucie priorytetów i, deprecjonując skalę zjawiska, mimo woli otwarli na oścież drzwi napływającej mafii.

Od czasów strzelaniny, która wpisała się na stałe do historii kryminalnej Modeny, minęło wiele lat. Ponad dwadzieścia. W tym okresie w Emilii-Romanii odnotowano wiele niepokojących zdarzeń. Już w latach 90. podczas dochodzenia w sprawie mafii zaczęły wypływać nazwiska lokalnych dyrektorów banków, osób wykonujących wolne zawody, wysokich urzędników i przedsiębiorców. Francesco Fonti, człowiek ’ndranghety współpracujący obecnie z wymiarem sprawiedliwości, ujawnił „toksyczne historie” statków z trującymi odpadami. W jego zeznaniach przewijała się ’ndrangheta, służby specjalne i aparat państwa. W trakcie przesłuchania wyjawił również, że w tamtym okresie ’ndrangheta posiadała monopol na przemyt kokainy i heroiny na obszarze Modeny, Reggio Emilia i Bolonii. Różne klany i osoby wysokiej rangi w organizacji mafijnej dotarły w okolice Modeny. Jak na przykład potężna ’ndrina Cordìch, która wybrała Maranello, miasto słynące z wysokiej klasy jubilerstwa i samochodów ferrari, na przechowalnię broni. Nawet śledczy, znalazłszy w pobliskiej wiosce arsenał godny armii, długo nie mogli się otrząsnąć na widok ilości zgromadzonej broni. Był 1993 rok. Jednym z aresztowanych był Rocco Antonio Baglio, człowiek, który razem z Fontim współtworzył historię ’ndranghety w Emilii-Romanii. Również w 2011 roku znalazł się w centrum dochodzenia wraz z burmistrzem jednego z miasteczek pod Modeną. Tym razem nie chodziło o broń, ale o ustawianie przetargów publicznych i korupcję.

Po raz kolejny wojna tocząca się wewnątrz ’ndranghety w Reggio Calabria zapukała do modeńskich bram w 1989 roku, budząc mieszkańców z ospałego rytmu życia, płynącego leniwie pierwszym, jawnym torem miasta. Giuseppe Barbieri niedawno przeniósł się z Fiumare di Muro do Modeny i zamieszkał w dzielnicy Saliceta San Giuliano. Uciekł ze strachu przed wyrokiem, jaki wydały na niego ’ndriny z Reggio Calabria, które w tamtym czasie toczyły wojnę wykraczającą poza podział dzielnicowy. W ciągu zaledwie pięciu lat ponad sześciuset zabitych skąpało w swej krwi ulice miasta nad Cieśniną Mesyńską. Wendetta klanu Paviglianitich sprzymierzonego z rodzinami De Stefanów i Teganów nie znała granic. Już w tamtym okresie kalabryjskie ’ndriny zaraziły tkankę społeczną całego kraju swymi wydzielonymi komórkami. W Lombardii Paviglianiti współpracujący z Coco Trovato czuli się jak u siebie w domu. Stamtąd zresztą wyruszyła śmiercionośna ekspedycja. Po skontrolowaniu danych w Urzędzie Stanu Cywilnego Giovanni, Domenico i Pasquale Tegano znaleźli kryjówkę zbiega oskarżonego przez klan o dokonanie zamachu na życie jednego z ich podpopiecznych i przekazali jego namiary mediolańskim „towarzyszom”: Domenico Paviglianitiemu i Franco Coco Trovatowi. Ludzie ’ndranghety działający między Mediolanem a Lecco zlecili wykonanie zadania dwóm zaufanym zabójcom będącym na ich usługach. W mroźną styczniową noc 1989 roku czekali na Barbieriego pod domem na Nizinie Padańskiej przez kilka godzin. W końcu wyszedł i kiedy wsiadał do swego fiata 132 dwa pełne magazynki naboi wystrzelonych z pistoletu powaliły go na ziemię. Zmarł w kałuży krwi, wśród błota i śniegu, które szybko wchłonęły ciepłe, czerwone strugi wendetty.

Władza jest iluzją, tak jak i bogactwo. Los bossów wcale nie jest różowy; żyją w strachu, że jutro może ich już nie być i nie zobaczą świtu kolejnego dnia. Dzieci i wszelka uczuciowość są przez nich poświęcane dla władzy.

Przenieśmy się do teraźniejszości. Z biegiem czasu zmieniły się pozycje i polityka lokalnej władzy. Pozostała niezmienna jednak presja, jaką wywierają na nią klany ’ndranghety, które już w latach 80., za pośrednictwem pierwszych bossów zesłanych przez sądy na przymusowy pobyt do Emilii-Romanii, zaczęły siać ziarno pod swe przyszłe imperium. Ale nie tylko powyższe wyroki stały się powodem tak spektakularnej ekspansji mafii na północy Włoch. To gospodarka okazała się siłą napędową, która pchnęła na północ klany i mafijny kapitał.

Zastępy emigrantów, którzy wyjechali z Kalabrii, Sycylii, Kampanii, Bazylikaty i Apulii, by nie poddać się dyktaturze mafiosów, doskonale znają ich zastraszającą władzę, z którą się obnoszą na ziemiach wycieńczonych przez migracyjny krwotok. Już w latach 70. klany zaczęły przenosić swe interesy do ekonomicznych rajów, do idealnych miejsc, gdzie mogły bezpiecznie prać brudne pieniądze, wymuszać haracze, trudnić się przemytem i korumpować lokalną administrację. Celem było zmycie krwi z fortun i rozproszenie ich w dobrobycie północnych Włoch. Poszukiwały warunków, aby stać się niewidzialnymi, by móc prowadzić swe legalne i nielegalne interesy. I tak, między czystą i brudną ekonomią wytworzyła się osmoza. Umacniając się wzajemnie, stały się dla siebie życiodajnym oddechem.

– koniec darmowego fragmentu –
zapraszamy do zakupu pełnej wersjiPrzypisy

Capo Crimine (capocrimine) – głowa rodziny mafijnej, wysoko postawiona w hierarchii przestępczej organizacji. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

’Ndrina – mafijna rodzina kontrolująca, w obrębie ’ndranghety, wyznaczony rejon, miasteczko lub dzielnicę.

Don Rodrigo – bohater Narzeczonych A. Manzoniego; uosobienie szubrawcy pozbawionego skrupułów, nadużywającego władzy i łamiącego wszelkie prawa.

Mammasantissima – określenie jednego z wyższych stopni w hierarchii ’ndranghety.

Capobastone – osoba stojąca na czele ’ndriny, czyli rodziny w organizacji ’ndranghety.

Piciotto – żołnierz; członek ’ndranghety stojący najniżej w jej hierarchii.

„Śmiech was pogrąży” – hasło popularnych we Włoszech programów kabaretowych o tematyce antymafijnej.

Tak jest, jak się państwu zdaje – tytuł dramatu włoskiego noblisty Luigiego Pirandella.

Liga Północna (Lega Nord) – prawicowa partia we Włoszech o radykalnych hasłach nacjonalistycznych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: