Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Major - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Major - ebook

Sierpień 2007 roku.
Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy wyrusza na wojnę do Afganistanu. W wyniku diabolicznego spisku trafia jednak na pola bitew Wojny Obronnej w roku 1939…

Kwiecień 1943 roku.
Uwięzieni w czasie żołnierze batalionu kontynuują walkę z niemieckim okupantem i chronią pozostałości sprzętu przed niemieckimi i sowieckimi agentami. Generał Rowecki, wspierany przez porucznika Wojtyńskiego, rozpoczyna negocjacje z Amerykanami starając się pozyskać ich wsparcie w zamian za technologię z przyszłości.
Jednocześnie do Warszawy przybywa SS-Brigadeführer Jürgen Stroop z powierzoną mu osobiście przez Heinricha Himmlera misją przeprowadzenia ostatecznej likwidacji getta warszawskiego…

Ależ drogi Stroop. – Generał drgnął. Tylko dwie osoby na świecie, osoby godne najwyższego szacunku
 i uwielbienia, zwracały się do niego w ten sposób. I przybysz z pewnością nie był żadną z nich. - Rozumiem więcej, niż się panu wydaje. Wiem więcej, niż się panu wydaje. Umiem mianowicie przepowiadać przyszłość – mężczyzna ponownie się uśmiechnął, ale oczy pozostały zimne. Wzrok generała przyzwyczaił się już nieco do panujących w pokoju ciemności, więc zaczął lepiej dostrzegać szczegóły.
Oczy tego człowieka były oczami zabójcy.
SS-Brigadeführera Jürgena Stroopa, przyszłego dowódcę SS i policji na Dystrykt Warszawski przeszedł dreszcz. Przez głowę przemknęła mu przelotna myśl, którą odgonił w panice, że nie wyjdzie z tego spotkania żywy...
(Fragment)

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-62730-14-8
Rozmiar pliku: 945 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W roku dwa tysiące siódmym rząd polski podjął decyzję o znaczącym zwiększeniu udziału w wojnie – oficjalnie zwanej misją stabilizacyjną – w Afganistanie. W wyniku długich dyskusji podjęto decyzję o utworzeniu uderzeniowego oddziału Wojska Polskiego w sile wzmocnionego batalionu, przeznaczonego do walki z talibami na południu tego pięknego, surowego kraju.

Rozkazem ministra obrony narodowej jednostka o niezbyt oddającej istotę rzeczy nazwie: Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy, została sformowana w oparciu o zasoby stacjonującej w południowo-zachodniej Polsce Piątej Brygady Pancernej, dowodzonej przez energicznego i kompetentnego generała brygady Lucjana Dreszera. Batalion liczył pięciuset starannie wyselekcjonowanych żołnierzy, samych ochotników. Zadbano o to, aby wyposażyć oddział w możliwie najnowocześniejszy sprzęt, względnie sprzęt starszy, ale zmodernizowany przy użyciu najnowszych wojskowych technologii, szczodrze przekazywanych przez amerykańskich sojuszników, którym bardzo zależało na stworzeniu szerokiej antytalibskiej koalicji. Na czele batalionu stanął, ku swemu zaskoczeniu, świeżo upieczony podpułkownik Jerzy Grobicki.

Wysiłki Amerykanów nie ograniczyły się do podarowania pewnej ilości sprzętu i wyposażenia. Przesłali do Polski także niewielki oddział wojska dowodzony przez kapitan Nancy Sanchez. Oddział ów złożony był z trzydziestu ludzi – dwunastu marines ochrony oraz osiemnastu najwyższej klasy specjalistów: informatyków, elektroników, inżynierów nuklearnych, speców od łączności. Rychło okazało się, że Sanchez jest bardzo dobrą znajomą Grobickiego, co zresztą nie pozostało bez wpływu na zachowanie i decyzje podejmowane przez nich oboje.

Ale nie to okazało się najważniejsze.

Najistotniejszym elementem amerykańskiego wsparcia było najnowsze dziecko zaawansowanych technologii Pentagonu, system obrony o nazwie Mobile Defence System, MDS. Maszyneria ta zdolna była do wytworzenia mocarnego pola siłowego, rodzaju tarczy chroniącej ukryty pod nią oddział przed wszelkiego rodzaju fizycznymi zagrożeniami – ataku nuklearnego nie wyłączając. Co więcej, komputer sterujący polem siłowym napędzanym przez kieszonkowy reaktor atomowy był w stanie również łamać barierę czasu i dokonywać pewnych – ograniczonych co prawda – skoków w przeszłość. W zamierzeniach pomysłodawców technologia ta pomyślana była jako niezwykły atrybut dowódcy jednostki chronionej polem siłowym, dający możliwość korygowania błędów na polu bitwy. Projektanci wyszli z założenia, że cofnięcie się w czasie oddziału, który wpadł w tarapaty, na przykład o godzinę lub dwie, pozwoli odwrócić łańcuch wydarzeń i uniknąć popełnionego błędu przy drugim rozdaniu.

Wydawało się, że spełnił się odwieczny sen o władzy nad rzeczywistością.

Konstruktorzy MDS-a przeanalizowali setki rozmaitych bitewnych scenariuszy, nauczyli komputer reagować na tysiące możliwych kombinacji zdarzeń, uczynili MDS-a i kierujących nim ludzi niemal wszechwładnymi. Nie wzięli pod uwagę jednego, jak się okazało, decydującego czynnika: przedsiębiorczości i nieposkromionej fantazji polskich sojuszników. Generał Lucjan Dreszer, dowódca Piątej Brygady Pancernej, miał własny, autorski pomysł na wykorzystanie możliwości futurystycznej technologii. Generał, wybitny taktyk, znawca historii wojskowości w ogóle, a historii Polski w szczególności, od dawna owładnięty był ideą zrewidowania i naprawienia tragicznych losów Rzeczypospolitej. W jednej chwili zorientował się, że trafia mu się okazja, o jakiej zawsze marzył i jakiej nikt nigdy nie miał – cofnąć się w czasie, będąc wyposażonym we współczesną wiedzę i technologię wojskową, osiągnąć punkt kluczowy, którego zmiana pozwoli na skierowanie biegu historii w pożądanym kierunku.

Plan działania powstał szybko. Dreszer zwerbował do pomocy dwóch bezwzględnych i zdecydowanych na wszystko ludzi i zlecił im skonstruowanie wirusa umożliwiającego objęcie władzy nad systemem. Nim Amerykanie przekroczyli próg jednostki, wszystko było gotowe. Korzystając ze swoich szerokich uprawnień, generał dostał się do MDS-a i wpuścił wirusa do głównego komputera, starannie zacierając ślady tej operacji. Wirus zmienił oprogramowanie sterujące. W trakcie pierwszego testu pola siłowego, przeprowadzanego na poligonie pod Olesnem, uaktywnił się, po czym wysłał Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy wraz z pokaźnym zapasem amunicji, paliwa i części zamiennych w podróż zakończoną dnia pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.

Był piątek, parę minut po siedemnastej.

Oddział wylądował niemal na plecach niemieckiej 4 Dywizji Pancernej i z miejsca został zaatakowany przez pluton żandarmerii polowej tejże dywizji. Żołnierze batalionu nie mieli ani możliwości, ani czasu na przeprowadzenie szczegółowej analizy położenia, a także rozważań co do celowości i chęci ingerencji w historię znaną z podręczników. Po prostu odparli atak, po czym, pchani siłą rozpędu i silną wolą Grobickiego, zaatakowali sami. Efektem było zniszczenie nie tylko 4 Dywizji Pancernej, ale i reszty XVI Korpusu Pancernego dowodzonego przez generała Ericha Hoepnera, a także zadanie bardzo poważnych strat idącemu w sukurs XIV Korpusowi. Natarcie niemieckie na froncie zachodnim zostało w znacznej mierze zahamowane.

Jednak sama przewaga techniczna to nie wszystko. Na wojnie ogromną rolę odgrywa przypadek i zwykłe szczęście – lub jego brak. Trzeci dzień września okazał się dla batalionu niezwykle pechowy. Jedna przypadkowo zrzucona z niemieckiego samolotu bomba obróciła wniwecz zamierzenia dowódcy o rozegraniu tego pokera z historią znaczonymi kartami wyciąg niętymi z własnej kieszeni. Dwustukilogramowa skorupa wypchana materiałem wybuchowym, ostatni akord wielkiego, z sukcesem zresztą odpartego nalotu Luftwaffe, trafiła w MDS-a, w znacznym stopniu go uszkadzając i czyniąc niezdatnym do użytku, oraz ciężko raniła dowódcę batalionu. Powrót do roku dwa tysiące siódmego, choć jeszcze pół godziny wcześniej wydawał się na wyciągnięcie ręki, stał się niemożliwy. Najstarszy stopniem oficer walczył ze śmiercią. Zapasy batalionu, jakkolwiek znaczne, wyczerpywały się szybko. Zdania co do dalszego postępowania były podzielone zarówno wśród oficerów, jak i żołnierzy. Większość Amerykanów nie przejawiała ochoty do walki. W tej sytuacji batalion, wyczerpawszy swoje możliwości ofensywne, uległ rozwiązaniu. Część żołnierzy, w tym niemal wszyscy Amerykanie, ranny dowódca i kilku oficerów, via Węgry i Rumunia rozjechała się po świecie.

Reszta, w sile dwustu pięćdziesięciu ludzi, nad którymi objął dowództwo dziarski artylerzysta kapitan Wójcik, ukrywszy pozostałości ciężkiego sprzętu w Górach Świętokrzyskich, udała się do Warszawy i w końcowej fazie wojny wzięła udział w jej obronie.

Kampania jesienna, pomimo poniesienia przez Wehrmacht znaczących strat, została przez stronę polską przegrana. Wojska sowieckie na początku października wkroczyły na terytorium Rzeczypospolitej, wypełniając wobec Niemców sojusznicze zobowiązania.

Warszawa skapitulowała pod koniec listopada. W przeddzień kapitulacji, trafiony niemal ostatnią kulą wystrzeloną przed zawieszeniem broni, zginął kapitan Wójcik.

Decyzją pozostałych na placu boju oficerów batalionu, nowym dowódcą jednostki został komandos, dowódca plutonu GROM, porucznik Janusz Wojtyński.17 KWIETNIA 1940 ROKU

Choć śnieg zalegał jeszcze wielkim płatami, w lesie czuło się wiosnę.

To nie były wyraźne objawy, ot, jakiś ciepły powiew, nieśmiały ptasi trel, pierwszy pączek budzący się do życia. Moment, w którym chce się oddychać pełną piersią, zaczerpnąć żywicznego aromatu, aż zabolą płuca i zakołuje się w głowie. Moment, w którym chce się żyć.

Zwłaszcza w takim dniu jak dzisiejszy.

Rozklekotany autobus z oknami pobielonymi wapnem kołysał się na nierównościach dziurawej polnej drogi. Jechał niespiesznie, pewny kierunku i celu. Dwadzieścia metrów za nim podążał następny, równie zdezelowany wehikuł. Nawet najmniejszy podmuch wiatru nie mącił martwej ciszy. Dostojny sosnowy las zastygł w pełnym zadumy oczekiwaniu, jakby przeczuwając nadciągające wydarzenia.

Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz Bieriezuchin niecierpliwił się. Stał nieopodal głębokich, rozległych dołów wykopanych w nocy przez koparkę i coraz częściej spoglądał na zegarek. Autobusy miały się pojawić prawie dwadzieścia minut temu. Major wiedział, że przedsięwzięcie, którego miał za chwilę stać się świadkiem, nie jest łatwe ani od strony logistycznej, organizacyjnej, ani pod kątem, by tak rzec, zasobów ludzkich. Po to jednak miejscowych czekistów wspomagają specjalnie przysłani z Moskwy najlepsi ludzie, aby on, w końcu najstarszy stopniem z całej tej lekko pijanej i zdenerwowanej gromady funkcjonariuszy, nie musiał marznąć któryś z rzędu kwadrans, skazany na towarzystwo niezbyt rozgarniętego starszego lejtnanta Zajcewa.

W końcu autobusy, poprzedzone zgrzytliwym warkotem, pojawiły się u wylotu leśnej drogi. Niespiesznie dotarły na miejsce i stanęły może o piętnaście metrów od wykopu. Po dłuższej chwili drzwi pierwszego otworzyły się. Wyskoczyło z nich kilkunastu czekistów, z których część uzbrojona była w karabiny z nasadzonymi na lufy bagnetami, po nich oficer, a na końcu dwie kobiety ubrane w zielone mundury wojsk konwojowych NKWD. Widok tych ostatnich nieco majora zdziwił. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że niedawno słyszał plotki – jak w każdym wyższym dowództwie część czasu spędzało się na kolportowaniu i omawianiu rozmaitych oficjalnych i nieoficjalnych wieści – że w niektórych komendach NKWD zatrudnia się kobiety. Ambitne, uświadomione klasowo, prawdziwe, oddane sprawie komunistki. Za towarzysza Stalina i Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich gotowe skoczyć w ogień.

Kobiety wyjęły z mapników tekturowe podkładki, długopisy oraz kartki papieru zapisane równym, maszynowym pismem. Kierowane jakby jedną komendą wygładziły płaszcze, przemaszerowały kilka kroków, stanęły na skraju wykopu i równocześnie spojrzały na pozostałych członków ekipy.

Funkcjonariuszka stojąca bliżej majora była olbrzymia. Patrzysz z przodu – może nawet i niebrzydka. Z tyłu – piec martenowski. Błyszczące oficerki z trudem opinały potężne łydki. Wypchnięty gigantycznymi krągłościami mundur sprawiał wrażenie, jakby przy gwałtowniejszym ruchu miał popękać wzdłuż i wszerz. Błękitne oczy spoglądały lodowato, wąska kreska ust była jak zasznurowana.

Stojąca dalej kobieta, dziewczyna właściwie, szczuplutka, niezbyt wysokiego wzrostu, została przez los obdarzona, o ile major był w stanie dostrzec z tej odległości, figurą zdecydowanie lepszą od gargantuicznej koleżanki. Spod furażerki wysmykiwał się kosmyk jasnych włosów, poprawianych co chwila niecierpliwą ręką. Dziewczyna uśmiechała się niepewnie, rozglądając ciekawie na boki.

Oficer dał znak i zaczęło się. Dwóch czekistów otworzyło drzwi pierwszego autobusu i wskoczyło do środka. Coś się tam zakotłowało, ktoś krzyknął chrapliwie, pojazd zakołysał się. Po chwili w drzwiach ukazali się zdyszani czekiści ciągnący za wykręcone ręce człowieka ubranego w polski oficerski mundur i długi wojskowy płaszcz. Cała trójka niezdarnie zeskoczyła na ziemię. Gdy jeniec znalazł się na skraju wykopu, nosem niemal dotykał kolan. Kobieta-piec zaznaczyła coś na liście. Od tyłu podszedł trzeci funkcjonariusz, płynnym ruchem podniósł pistolet i strzelił skazańcowi w kark. Trzask wystrzału odbił się od drzew wątłym echem i zniknął w głębi lasu. Kula wyszła oczodołem, oficer wpadł do wykopu.

Droga od autobusu do śmierci zajęła jeńcowi najwyżej dziesięć sekund.

– Tak trzeba strzelać – instruował grupę wyselekcjonowanych funkcjonariuszy NKWD podczas niedawnej, specjalnej narady słynny Wasia Błochin, najbardziej doświadczony egzekutor na terenie Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich.

Bieriezuchin miał okazję uczestniczyć w tym spotkaniu. Zapamiętał niemal wszystko, słowo po słowie:

– Jak strzelisz w głowę od tyłu, kula przebije mózg i wyjdzie czołem, a krwi będzie tyle, że się utopić można. Zastrzelisz dziesięciu, musisz wskoczyć do dołu i ułożyć, bo równo nie spadają. A jak krwi będzie dużo, oficerki uwalasz, że potem nie doczyścisz. I zapadać się będziesz. Ale jeżeli strzelisz w kark, pomiędzy kręgi szczytowy i obrotowy kręgosłupa szyjnego, ot tak – zademonstrował na pobladłym z wrażenia młodszym lejtnancie, którego sekundę wcześniej szarpnięciem postawił na nogi – kula wyjdzie oczodołem i poleci do góry, w las, a krwi będzie tyle co nic. Zaoszczędzisz nerwów i czasu.

Wszyscy kiwali głowami z przejęciem. Fachowiec ten Wasia, bez dwóch zdań. Wie, co mówi.

Funkcjonariusze zarówno przy pierwszym, jak i drugim stanowisku zapamiętali tę lekcję. Strzelali płynnie, fachowo, bez konieczności poprawki. Pomocnicy stojący o pół kroku za egzekutorami sprawnie wymieniali magazynki w podawanych przez ramię pistoletach i oddawali kolegom zapasowe, naładowane.

Wyprowadzani wprost w wiosenne słońce oficerowie nie mieli już jakichkolwiek złudzeń i zdawali sobie sprawę, co ich czeka. Siedząc w coraz bardziej opustoszałych autobusach, strzały słyszeli przecież doskonale. Wielu z nich jeszcze przed półgodziną miało nadzieję, że transport – w ciągu ostatniego półrocza nie pierwszy przecież – może oznaczać po prostu zmianę lokalizacji obozu. Ci nastawieni najbardziej optymistycznie liczyli wręcz na powrót do domu.

Konfrontacja z rzeczywistością wywołała szok. Większość pogodziła się z losem, niektórzy jednak za wszelką cenę starali się opóźnić moment, w którym zapada wieczna ciemność. Szarpali się, wyrywali, nie chcieli wychodzić z autobusów. Tych, pomagając sobie bagnetami, czekiści wyciągali siłą, zarzucali na głowy płaszcz i krępowali ręce sznurem, wolny koniec zapętlając na szyi skazańca.

Egzekucja nabierała tempa, wszyscy uwijali się jak w ukropie. Śmierć zbierała należną jej daninę. Trzaski wystrzałów odbijały się od drzew i płoszyły ptaki.

Bieriezuchin pomyślał, że właściwie zmarnował czas, przyjeżdżając tutaj. Miał swoje zadania, znacznie ważniejsze niż asystowanie przy kolejnej egzekucji, nawet jeżeli ofiarami byli ludzie szczególnie zagrażający bezpieczeństwu państwa. Jeszcze kilka minut i czas jechać. Nic tu wymyślić się nie da, natchnienie nie przyjdzie. Major zastanawiał się, co mu przyszło do głowy, aby spędzić w tym miejscu solidny kawał przedpołudnia. Nie był przecież wyznaczony do bezpośredniego wykonania, według określenia swoich przełożonych, „zadania specjalnego”. Mógł asystować, wedle uznania, ale i w biurze miał co robić. Zarówno w swoim oficjalnym życiu, jak i, bardziej nawet, nieoficjalnym.

Krzyk dotarł do Bieriezuchina jednocześnie z tą ponurą konstatacją.

– Towarzyszu majorze! – Zajcew złapał go za rękaw mundurowej bluzy i potrząsał natarczywie. – Patrzcie.

Ale major patrzył już od kilku sekund.

Przy drugim stanowisku młody oficer gwałtownym ruchem wyrwał się funkcjonariuszom. Jednego pchnął mocno i wrzucił do rowu, drugiego powalił mocnym ciosem w twarz, łamiąc nos. Obrócił się w momencie, gdy przypadał do niego egzekutor z podniesionym do strzału pistoletem. Oficer złapał za broń, drugą ręką próbując uderzyć enkawudzistę w twarz. Chwilę trwała bezwładna szarpanina. Pistolet zniknął z widoku, uwięziony gdzieś między walczącymi. Czwarty czekista, ten od ładowania, stał jak słup soli, nie reagując ze strachu i zaskoczenia.

Chrapliwe krzyki walczących jakby zmroziły wszystkich dookoła.

Huknął strzał, egzekutor pobladł śmiertelnie i puścił broń. Oficer szarpnął się w tył, chcąc uwolnić rękę z pistoletem z fałdów obszernego wojskowego szynela. W końcu osiągnął cel. Miał w garści załadowanego walthera pp – z co najmniej sześcioma nabojami w magazynku – i tylko sekunda dzieliła go od przejęcia kontroli nad sytuacją. Nie miał szans ani na wygraną, ani na ucieczkę, z czego zdawał sobie sprawę. Chciał tylko – i aż – zabrać ze sobą do grobu możliwie największą liczbę funkcjonariuszy Narodnowo Komissariata Wnutriennych Dieł.

Oficer spojrzał w stronę pierwszego stanowiska, po czym podniósł broń. Zlekceważył ładowacza i dziewczynę. I popełnił podwójny błąd.

Gdy tylko odwrócił się i złożył do strzału, stojąca metr dalej jasnowłosa funkcjonariuszka znalazła się za jego plecami. Do tej pory sprawiała wrażenie kompletnie sparaliżowanej strachem, podobnie jak pomocnik ładowacz. Ale – Bieriezuchin uświadomił to sobie w przeraźliwie krótkim przebłysku zrozumienia – to był tylko kamuflaż, przejściowe oddanie pola przeciwnikowi. Gdy warunki zmieniły się, dziewczyna niczym atakująca pantera doskoczyła do zastygłego w bezruchu pomocnika, płynnym ruchem wyrwała mu z ręki pistolet, podniosła na wysokość oczu i wystrzeliła, trafiając oficera dokładnie tam, gdzie jeszcze przed piętnastoma sekundami zamierzał wycelować wytrawny kat-specjalista, leżący teraz u jej stóp.

Pchnięty uderzeniem pocisku oficer wpadł do dołu wprost na ciała towarzyszy i na jęczącego z bólu, powalonego pierwszym ciosem czekistę.

Echo wystrzału potrzebowało do wybrzmienia ładnych kilku chwil. Zgromadzeni na polanie ludzie – jeszcze kilku następnych na ochłonięcie. W tym czasie dziewczyna zdążyła zabezpieczyć walthera, wepchnąć go za pasek, podnieść z ziemi tekturkę z listą wraz z ołówkiem, dmuchnąć potężnie, aby oczyścić kartkę z sosnowych szpilek, po czym, po krótkim momencie zastanowienia, odhaczyć na liście właściwe nazwisko.

Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz Bieriezuchin zrozumiał, że decydując się dziś rano na przyjazd w to miejsce, podjął jedną z najlepszych decyzji w całym swoim zawodowym życiu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: