Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Majsterka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Majsterka - ebook

Książka Paula Hardinga, wyróżnionego prestiżową Nagrodą Pulitzera – o przemijaniu i śmierci, o zacieraniu się granicy między przeszłością a teraźniejszością…

Ostatnie osiem dni życia George Washington Crosby spędza spokojnie – leżąc w łóżku, we własnym salonie. Jest wnikliwym obserwatorem, widzi, jak dom, któremu poświęcił życie, powoli niszczeje. Staruszek analizuje relacje z bliskimi. Przywołuje najważniejsze wspomnienia, które ukształtowały go jako ojca, syna, męża, pracownika. Uświadamia sobie, jak relacja z rodzicami wpłynęła na  jego stosunek do dzieci i wnuków.

Wzrusza się, dostając od nich tyle dyskretnej troski i miłości. Jaka jest ostatnia myśl odchodzącego człowieka? I jak przeżyć swoje życie możliwie najlepiej?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2234-8
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

George Washington Crosby zaczął majaczyć na osiem dni przed śmiercią. Z wypożyczonego szpitalnego łóżka, które postawiono pośrodku sypialni, widział owady wbiegające i wybiegające przez urojone pęknięcia tynku na suficie. Szyby w oknach, które wcześniej lśniły i tkwiły mocno we framugach, teraz się chybotały. Jakiś mocniejszy powiew mógł je wyrwać, a wtedy runęłyby na głowy członków jego rodziny siedzących na sofie, na dwuosobowej kanapce i na kuchennych krzesłach, które przyniosła jego żona, aby nikt nie musiał stać. Grad szklanych odłamków wypędziłby wszystkich z pokoju; uciekłyby wnuki z Kansas, Atlanty i Seattle, siostra z Florydy, a on tkwiłby na mieliźnie łóżka otoczony morzem potłuczonego szkła. Dom zostałby oddany na pastwę pyłków, wróbli, deszczu, a także bezczelnych wiewiórek, przed którymi pół życia chronił karmniki dla ptaków.

Sam postawił ten dom: wylał fundamenty, wzniósł szkielet budynku, przyłączył rury, przeciągnął kable, otynkował ściany i pomalował pokoje. Kiedyś, gdy w odsłoniętych fundamentach spawał ostatnie spojenie zbiornika na gorącą wodę, nagle uderzył piorun, ciskając nim na przeciwległą ścianę. Jednak George zaraz wstał i dokończył spawanie. Pęknięcia betonu przestały być pęknięciami, zapchane rury zostały przepchane, zdrapano farbę łuszczącą się na zewnętrznym deskowaniu i pokryto je świeżą farbą.

– Dajcie mi trochę gipsu – powiedział, unosząc się w łóżku, które wyglądało jakoś dziwnie i oficjalnie wśród perskich kobierców, mebli w stylu kolonialnym oraz dziesiątków staroświeckich zegarów. – Dajcie trochę gipsu. Jezu, trochę gipsu, trochę drutu i parę haków. Wszystko kupicie za pięć dolców.

– Tak, dziadku – odparli.

– Tak, tato.

Przez otwarte okno za ich plecami wpadł podmuch wiatru i rozjaśnił zmęczone głowy. Na trawniku stukały kule do bocce.

Południe zastało go, gdy przez chwilę był sam, bo rodzina przygotowywała w kuchni lunch. Rysy sufitu rozszerzyły się w szczeliny. Zablokowane koła łóżka utkwiły w nowych rozpadlinach, które pootwierały się w dębowej podłodze pod dywanem. W każdej chwili podłoga mogła ustąpić pod jego ciężarem. A wtedy bezużyteczny żołądek podskoczyłby mu aż do piersi, jakby znalazł się w wesołym miasteczku w Topsfield. Z wstrząsem, który mógłby złamać kręgosłup, George oraz jego łóżko wylądowaliby w piwnicy, na gruzach warsztatu. Wyobraził sobie, co by ujrzał, gdyby coś takiego rzeczywiście nastąpiło: sufit salonu dwie kondygnacje wyżej, poszarpany lej ze strzaskanym parkietem, wygiętymi miedzianymi rurami oraz kable elektryczne jak rozerwane żyły, sterczące ze ścian i skierowane ku niemu, a on w samym środku nagle powstałej ruiny. Z kuchni dobiegały niewyraźne głosy.

George odwrócił głowę z nadzieją, że może ktoś siedzi obok, tuż za zasięgiem wzroku, z papierowym talerzem na kolanach pełnym sałatki ziemniaczanej oraz zwiniętych w rulony plastrów wołowej pieczeni i z plastikowym kubkiem piwa imbirowego w dłoni. Jednak ruina trwała. George’owi zdawało się, że krzyczy, jednak kobiece głosy z kuchni oraz męskie z podwórza nadal szumiały nieprzerwanie. Leżał więc na zwałowisku gruzu, spoglądając w górę.

Zawaliło się na niego pierwsze piętro wraz z niedokończoną sosnową konstrukcją i ślepymi rurami (te zaczopowane rury nigdy nie połączyły się ze zlewem ani z toaletą, które niegdyś zamierzał zainstalować), do tego wieszaki ze starymi płaszczami, pudła zapomnianych gier planszowych, układanki, zepsute zabawki i koperty pełne rodzinnych fotografii – czasem tak starych, że umieszczonych na blaszanych płytkach – wszystko to leciało do piwnicy, a on nawet nie był w stanie unieść ręki, żeby osłonić twarz.

Jednak był już prawie duchem, już prawie składał się z nicości, więc drewno, metal i stosy jaskrawo zadrukowanego kartonu i papieru („Przesuń się o sześć pól na ulicę Łatwą”, prababcia Noddin w chuście, usztywniona i krzywiąca się do obiektywu, absurdalna w swoim kapeluszu à la nagrobek żeglarza przykrytym zwałami kwiatów i zwojami drutu), które w innych okolicznościach zmiażdżyłyby mu kości, spadając na niego, odbijały się jak filmowe rekwizyty, bo stanowiły imitacje niegdysiejszych prawdziwych rzeczy.

I oto leży wśród zdjęć z ukończenia szkoły, starych wełnianych marynarek, pordzewiałych narzędzi, wycinków z gazet o jego awansie na kierownika działu rysunku technicznego w miejscowym liceum, potem na kierownika poradni zawodowej, a następnie o jego przejściu na emeryturę i życiu jako handlowca i specjalisty od starych zegarów. Wśród całego bałaganu poniewierają się splątane mosiężne mechanizmy zegarów – tych, które reperował. Spojrzał trzy kondygnacje w górę, ku odsłoniętym dźwigarom stropu oraz biegnącej nad nimi warstwie wełnianej izolacji ze srebrną folią. Któryś z wnuków (który?) lata temu przyczepił tę izolację zszywkami, a teraz jej dwa czy trzy płaty zwisały luźno na całej długości niczym wywalony różowy i włochaty jęzor.

Zawalił się dach, spuszczając nową lawinę drewna i gwoździ, papy, dachówek i izolacji. Ukazało się niebo pełne chmur o płaskich szczytach, płynących po błękicie niczym flotylla kowadeł. George miał teraz takie niejasne, surowe uczucie, jakie się miewa, kiedy będąc chorym, znajdzie się na dworze. Chmury zatrzymały się, zastygły na chwilę, a potem runęły mu na głowę.

Podążył za nimi sam błękit nieba, ściekając z wysokości do zagraconej betonowej jamy. Potem spadły gwiazdy, dźwięcząc wokół George’a jak rozedrgane ozdoby. Wreszcie odczepiła się sama czarna otchłań, by udrapować się na owym stosie i okryć cały nieład unicestwienia George’a.

Niemal siedemdziesiąt lat przed śmiercią George’a jego ojciec Howard Aaron Crosby zarabiał na życie, jeżdżąc wozem. Był to drewniany wóz, coś jakby komoda na dwóch osiach i drewnianych szprychowych kołach. Znajdowało się w nim kilkanaście szuflad, każda zaopatrzona w spoczywający we wgłębieniu mosiężny pierścień, który podnosiło się, chwytając zagiętym palcem. W szufladach leżały pędzle i olej do drewna, proszek do czyszczenia zębów i wełniane pończochy, mydło do golenia i brzytwy z prostymi ostrzami. Były także schowki z nabłyszczającą pastą do butów i sznurówkami, z kijami do mioteł oraz końcówkami mopów. Była również sekretna szuflada, gdzie Howard trzymał butelki ginu.

Zazwyczaj jeździł bocznymi drogami, zakurzonymi szosami, które przez głęboki las wiodły na przykład ku ukrytej polanie, gdzie wśród trocin i pieńków wznosiła się chata drwala, a kobieta w prostej sukience i z włosami ściągniętymi tak mocno, że zdawała się uśmiechać (wcale tego nie robiła), stała w koślawych drzwiach ze strzelbą na wiewiórki. Och, Howardzie, to ty. Dobra, chyba nam się przyda któreś z tych twoich blaszanych wiader. Latem wdychał zapach wrzosu i nucił Ktoś rozbujał łódź mych marzeń, patrząc na motyle monarchy (królowie motyli, motyli monarchowie – zawsze trochę uważał się za poetę), które przyleciały z Meksyku. Wiosną i jesienią zarabiał najwięcej. Jesienią dzięki mieszkańcom lasu szykującym się do zimy (towary wykładał na lśniące klonowe liście), wiosną ze względu na to, że mieszkańcom lasu zapasy kończyły się zwykle całe tygodnie przed tym, jak drogi zaczynały się nadawać do pierwszych objazdów. Wtedy zbliżali się do wozu jak lunatycy: z błyszczącymi oczami, łapczywi. Czasem Howard wracał z puszczy z zamówieniem na trumnę – dla czyichś dziecka albo żony, owiniętych w grube płótno i zesztywniałych gdzieś w drewutni.

Zajmował się też majsterką. Lutował garnki z cyny i kutego żelaza. Lut topniał i zbierał się za glinianą zaporą. Łatanina żywym srebrem. Od czasu do czasu młotek coś wyklepywał, blacha wibrowała, brzęcząc, taka maleńka pod deklem północnego lasu. Dzięcioł, kotlarz, ale najczęściej obwoźny sprzedawca szczotek i mopów.

George zdołał wykopać i wylać fundamenty swojego domu. Zdołał pociąć drewno i zbić konstrukcję. Zdołał pozakładać przewody w pokojach oraz kanalizację. Zdołał postawić ściany działowe z kartonu-gipsu. Zdołał położyć podłogi i dachówki. Zdołał zbudować ceglane schodki. Zdołał oszklić okna i pomalować framugi. Jednak nie zdołałby rzucić kulą ani przebiec mili – nienawidził ćwiczeń fizycznych, a od kiedy w wieku sześćdziesięciu lat przeszedł na emeryturę, nigdy się nie wysilał, jeżeli nie musiał, nawet jeśli chodziło tylko o przedarcie się przez gęste krzaki, by dotrzeć do miejsca, gdzie można złowić dobrego pstrąga. To właśnie brak ćwiczeń fizycznych mógł się przyczynić do tego, że po pierwszym naświetlaniu nowotworu, którego miał w pachwinie, nogi spuchły mu jak dwie martwe foki na plaży, a potem zrobiły się twarde jak drewno. Zanim został przykuty do łóżka, chodził jak weteran wojenny sprzed czasów nowoczesnej protetyki. Jakby do pasa miał przyczepione dwie drewniane nogi na żelaznych zawiasach. Kiedyś nocą żona dotknęła jego nóg przez piżamę i skojarzyły się jej z dębem albo klonem, więc zaraz musiała pomyśleć o czymś innym, aby odpędzić natrętny obraz, że schodzi na dół do warsztatu, bierze papier ścierny i bejcę, a następnie poleruje mężowi nogi i nasącza bejcą, jak część mebla. Parsknęła głośno, starając się zdusić śmiech wywołany skojarzeniem „mój mąż stół”. Potem poczuła się z tym tak bardzo źle, że się popłakała.

Upór wiejskich kobiet, z którymi Howard stykał się podczas codziennych objazdów, rozwijał u niego, jak sądził – lub raczej sądziłby, gdyby świadomie się nad tym zastanowił – niewzruszoną, rozsądną cierpliwość. Kiedy jakaś firma produkująca mydło zastępowała stary detergent nowym środkiem i zmieniała wygląd opakowania, Howard musiał znosić dyskusje, w których prędko uznałby się za pokonanego, gdyby jego adwersarze nie byli jednocześnie płacącymi mu klientami.

– Gdzie jest mydło?

– To jest mydło.

– Pudełko jest inne.

– Tak, bo je zmienili.

– Co było nie tak ze starym pudełkiem?

– Nic.

– To dlaczego je zmienili?

– Bo to mydło jest lepsze.

– Mydło jest inne?

– Lepsze.

– Ze starym mydłem wszystko było w porządku.

– Oczywiście, ale to jest lepsze.

– Skoro ze starym mydłem wszystko było w porządku, jak to może być lepsze?

– No, bo lepiej myje.

– Wcześniej też dobrze myło.

– To myje lepiej. I szybciej.

– Dobra. Ale ja wezmę pudełko normalnego mydła.

– To jest właśnie normalne mydło.

– Nie mogę dostać normalnego mydła?

– To jest normalne mydło. Gwarantuję.

– Dobrze, ale ja nie chcę próbować nowego mydła.

– To nie jest nowe mydło.

– Ależ to właśnie pan powiedział, panie Crosby. To pan powiedział.

– No dobrze, proszę pani, ale ja potrzebuję dodatkowego centa.

– Dodatkowego centa? Za co?

– To mydło jest droższe o centa, bo teraz jest lepsze.

– Mam zapłacić dodatkowego centa za jakieś inne mydło w niebieskim pudełku? To ja po prostu wezmę pudełko mojego normalnego mydła.

George kupił na wyprzedaży zepsuty zegar. Sprzedawca za darmo dorzucił mu przedruk osiemnastowiecznego poradnika o naprawach czasomierzy. I tak George zaczął dłubać w trzewiach starych zegarów. Jako mechanik znał się na przekładniach, tłokach i wałkach zębatych, fizyce i wytrzymałości materiałów. Będąc Jankesem z Północnego Wybrzeża, z krainy koni, wiedział również, gdzie szukać starych pieniędzy, które drzemały, śniąc o tkalniach bawełny i kopalniach łupku, o taśmie perforowanej oraz polowaniu na lisa. Zauważył, że bankierzy dobrze płacą za podtrzymywanie mierzenia czasu przez ich oporne rodowe dziedzictwo. Potrafił ręcznie wymienić zużyty ząb koła mechanizmu zegarowego. Położyć zegar tarczą do dołu. Odkręcić śrubki, może nawet wyciągnąć je z cedrowej albo orzechowej obudowy – gwinty już dawno zmieniły się w drewniany pył ulatujący z gzymsu kominka. Unieść tylną ścianę zegara niczym wieko skrzyni ze skarbami. Przysunąć bliżej jubilerską lampę na długim wysięgniku, tuż ponad swoim ramieniem. Przyjrzeć się ciemnemu mosiądzowi. Przypatrzyć się wałkowi zębatemu zaklejonemu brudem i smarem. Obejrzeć zielone i purpurowe zmarszczki metalu, który był kuty, zginany, rozgrzewany palnikiem. Wetknąć palce do zegara, pomajstrować przy wychwycie (każda część zegara nosi idealną dla siebie nazwę; wychwyt to kraniec mechanizmu, miejsce, gdzie energia zostaje wychwycona i miarowo odmierza czas). Zbliżyć twarz. Metal pachnie taninami. Przeczytać imiona wygrawerowane na mechanizmach: Ezra Bloxham – 1794; Geo. E. Tiggs – 1832; Thos. Flatchbart – 1912. Wydostać poczerniały mechanizm z pudła. Zanurzyć go w amoniaku. Wyjąć go. W nosie będzie piekło, oczy zaczną łzawić i zobaczysz przez łzy, że mechanizm błyszczy i migocze jak gwiazda. Oczyścić ząbki. Docisnąć tuleje. Naprawić zegar. Dodać swoje imię.

Majsterkowicz. Złota rączka. Złoto, złoto, złoto. Dzwonienie garnków i wiader. A teraz i dzwonienie w uszach Howarda Crosby’ego, dzwonienie, które zaczęło się gdzieś w oddali i zbliżało, dopóki nie osiadło na jego uszach, a potem się w nie wwierciło. Głowa mu brzęczała, jak gdyby stanowiła serce dzwonu. Ziąb wskoczył na czubki palców i wraz z rozchodzącymi się falami dzwonienia rozpełzł po ciele, aż wreszcie zęby zaczęły szczękać, kolana zmiękły i Howard musiał się objąć, aby się nie rozsypać. To właśnie była jego aura, zimne halo chemicznej elektryczności otaczającej go tuż przed atakiem. Howard chorował na padaczkę. Jego żona Kathleen, z domu Black, z tych Blacków z Quebecu, tyle że z podupadłej, bocznej gałęzi rodziny, odsuwała wtedy krzesła i stoły i prowadziła męża na środek kuchennej podłogi. Owijała w serwetkę sosnową listewkę, żeby zacisnął na niej zęby i nie połknął albo nie odgryzł sobie języka. Jeżeli atak przychodził nagle, po prostu wciskała mężowi listewkę między zęby, a Howard budził się potem, mając w ustach pełno drzazg i żywiczny posmak. Wydawało mu się także, że zamiast głowy ma szklany słój pełen starych kluczy i pordzewiałych śrub.

„Aby na nowo poskładać rozebrany zegar, tylną płytę mechanizmu kładzie się na łóżku nakrytym miękkim materiałem, najlepiej grubym zamszem wielokrotnie złożonym. Gdy każde koło i jego oś umieszczone zostaną w stosownym otworze, poczynając od wielkiego koła i jego luźno dopasowanego bębna – tego stożkowego żłobionego cudu ofiarowanego rodzajowi ludzkiemu przez pana da Vinci – aż po najmniejsze kółko, a zęby każdego z nich zejdą się z zębami następnego i tak dalej, wówczas mechanizm wybijający godziny i koło wychwytowe pracującego mechanizmu wpasują się w odpowiednie miejsca. Wtedy zegarmistrz spogląda na otwarty mechanizm, cudo z księgi baśni, a koła kręcą się tam i z powrotem jak leniwa machina pogrążona we śnie. Czas wszechświata nie może być oznaczony. Pokrętny i nietrwały mechanizm może jedynie zatrzymywać urojone godziny niesfornych duchów. Przednią płytę mechanizmu należy ująć w palce i dopasować wpierw do znajdujących się naprzeciwko osi sprężyn głównych i napędzających oraz możliwie jak najlepiej do drobnych elementów. To uczyniwszy, zegarmistrz unosi do oczu chwiejny przekładaniec luźnych trzewi, utrzymując mechanizm w całości poprzez przyciskanie dwóch płyt, dbając wszelako, by nie przykładać zbyt dużego nacisku (gdyż to uszkodzi delikatniejsze z niepołączonych końcówek wałów) ani też zbyt słabego (gdyż to sprawi, że na wpół naprawiona machina rozpadnie się w sobie na różne części składowe, które często uciekają ku zakurzonym i ciemnym kątom warsztatu zegarmistrza, co jest profanacją i bluźnierstwem). Gdy cierpliwy zegarmistrz zakończy swoją pracę, a zegar po pchnięciu wielkiego koła bardziej skrzypi i bełkocze, niźli szumi, i kręci się z mosiężną logiką, proces cały musi zostać odwrócony i próba dokonana ponownie z chłodnym rozsądkiem, a powtarzana tak długo, aż zostaną wypędzone wszelkie chochliki nieporządku. Jeśli idzie o zegary jedynie z mechanizmem odmierzającym czas, ożywienie ich jest całkiem proste. Bardziej złożone urządzenia, takie jak owe modne nowinki ustrojone dodatkami w rodzaju pantomimy księżyca lub trefnisia żonglującego owocami, wymagają niezmierzonej, rzec można, wprawy i zręczności. Autor słyszał o pewnym zegarze, widzianym ponoć we wschodniej Bohemii, który swym kształtem upodabniał się do wielkiego dębu, misternie wykonanego z żelaza i mosiądzu oplatających cyferblat. Kiedy w ojczyźnie zegara zmieniały się pory roku, drobne listki okrywające gałęzie drzewa, z których każdy osadzony był na cienkim niby włos trzpieniu (z jednej strony mając emaliowaną zieleń, a z drugiej czerwień metalu), za sprawą niezwykłego mechanizmu skrytego w pudle – wystylizowanym tak, by wyglądało jak jeden z owych mitycznych filarów, na których, jak ongiś wierzono, wspiera się Ziemia – obracały się na trzpieniach i zsuwały ku niższym partiom tarczy zegarowej. Jeżeli taka machina rzeczywiście istniała, pan Newton nie mógłby usiąść pod bardziej zadziwiającym drzewem”.

Rozumny zegarmistrz

Pióra wielebnego Kennera Davenporta, roku 1783

George Crosby, umierając, przypominał sobie wiele rzeczy, jednak w układzie, którego nie potrafił kontrolować. Spojrzenie na własne życie, rozważanie go z pozycji, którą jak zawsze sobie wyobrażał, człowiek zajmuje u kresu, równało się obserwowaniu skłębionej masy, elementów mozaiki obracających się, wirujących, układających w różne obrazy, zawsze w rozpoznawalnych pasmach barw, znajomych elementów, cząstek, osobistych prądów, teraz jednak niezależnych od jego woli, pokazujących mu jego inne ja za każdym razem, gdy próbował złożyć je w całość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: