Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Malarz nadziei - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Malarz nadziei - ebook

Podróż człowieka, który w jednej potwornej chwili traci wszystko. Nowa powieść cenionego autora Źdźbła trawy.

Wydaje się, że Leo Millar, młody malarz mieszkający w Paryżu, ma wszystko: piękną żonę Francuzkę, utalentowanego małego synka, świetnie rozwijającą się karierę. Wychowany w sierocińcu, po wielu samotnych latach upaja się poczuciem przynależności, gdy nagle jedna przerażająca chwila pozbawia go wszystkiego, co cenił.

Ogarnięty poczuciem winy i rozpaczą ucieka na maleńką, surową wyspę u wybrzeży Normandii. To miejsce wciąż żywych odwiecznych obyczajów i pięknej, dzikiej przyrody oczarowuje go; spotyka tu genialną, lecz udręczoną klarnecistkę, która walczy z własnymi demonami. Ale dopiero kiedy w życiu Lea pojawia się dziwne, skrzywdzone dziecko, staje on przed szansą otrząśnięcia się po stracie, odkrycia nowej formuły miłości i odzyskania nadziei.

Ta przepięknie napisana, klarowna powieść przenosi nas do czystego piękna. Tu serce, pielęgnując dawne obietnice, nadaje im nowy wyraz. Malarskie oko pisarza, jego zamiłowanie do świata przyrody i głębokie, twórcze spojrzenie budują niezapomniany obraz, który pokazuje, jak może odmieniać nas sztuka i kształtować czas i miłość.

Lewis DeSoto urodził się w Republice Południowej Afryki, a jako nastolatek zamieszkał w Kanadzie. Jego pierwsza powieść, Źdźbło trawy, była bestsellerem i została Międzynarodową Książką Miesiąca. Nominowana do Man Booker Prize i Prix du Meilleur Livre Etrange znalazła się również w finale Royal Society of Literature Ondaatje Prize i William Saroyan International Prize for Writing. DeSoto, pisarz i artysta, jest też autorem biografii malarki Emily Carr. Wraz z żoną, artystką Gunillą Josephson, mieszka w Toronto i Normandii.

Łącząc język poety i oko malarza, Lewis DeSoto napisał książkę o zaskakującej głębi. Ta ponadczasowa powieść przenosi czytelnika na niemal mityczną wyspę, w krainę piękna i tęsknoty, by tam zgłębiał problem straty, żalu i sensu nie tylko sztuki, ale i samego życia.

LAUREN B. DAVIS

Malarz nadziei to książka wysmakowana - smutna, wnikliwa i niezwykle wciągająca. DeSoto rozumie, że nieuniknionej samotności artysty towarzyszy potrzeba więzi z innymi. Kiedy człowiek jest wyspą,  sens odnajduje w rytmie pływów.  

KATHERINE GOVIER

Ta powieść to utkany z wrażliwości obraz straty i odrodzenia.                                                           

TESSA McWATT

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-170-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Widziałem kiedyś bardzo piękny obraz. Był to pejzaż wieczorny. Przez krajobraz wiedzie droga, ku wysokiej górze w oddali. Drogą idzie pielgrzym. Idzie już długo i jest bardzo zmęczony. A teraz spotyka kobietę, albo postać w czerni.

I pielgrzym pyta ją: Czy ta droga wiedzie dalej, aż na samą górę?

A odpowiedź brzmi: Tak, aż do samego końca.

A on znów pyta: A czy ta wędrówka potrwa cały dzień?

A odpowiedź brzmi: Od rana do nocy, mój przyjacielu.

Z listu Vincenta van GoghaRozdział 1

To był kraniec świata, ostatnie miejsce.

Stałem na kamiennej kei w małej przystani, a warkot silnika odpływającej łodzi cichł tłumiony mgłą. Najpierw zniknął niewyraźny zarys masztów, potem zielone światło na sterburcie powoli skurczyło się do punkcika koloru. Dudnienie silnika osłabło do ledwo słyszalnego pulsu, a po chwili i ten ucichł – pozostał tylko plusk fal uderzających o przystań i, wreszcie, cisza. Otarłem dłonią wilgoć z twarzy, poczułem na ustach słone kropelki, słone jak łzy.

Za mną był Paryż, Francja, cały kontynent – mój dawny dom. Moje dawne życie. Odwróciłem się.

Spojrzałem na zegarek i zobaczyłem, że już prawie wieczór. Rozpiąłem pasek na nadgarstku i schowałem zegarek do kieszeni spodni. Nie będzie mi już potrzebny. Kiedy schyliłem się po torbę, zdało mi się, że słyszę w oddali głos wołający czyjeś imię. Przechyliwszy głowę, chwilę nasłuchiwałem, po czym ruszyłem po wilgotnym bruku ku żółtemu światłu tlącemu się w mroku jak samotna świeczka. Przy latarni droga rozwidlała się. Strzałka w prawo wskazywała Notre-Dame de la Victoire – zapewne kościół – a druga Hôtel des Îles. We mgle nie było widać ani jednego, ani drugiego. Skręciwszy w lewo, udałem się w kierunku hotelu. Oczekiwano mnie tam.

W miarę jak dróżka pięła się w górę, mgła nieco się rozrzedziła i wkrótce dojrzałem blask rozświetlonych okien, a po chwili białą fasadę hotelu. Zobaczyłem, że to piętrowy budynek, na górze wszystkie okiennice były pozamykane, wyjąwszy jedno okno, za którym paliło się światło. Miejsce to przypominało mi te skromne rodzinne hoteliki w klimacie śródziemnomorskim, których pełno na wybrzeżu.

Przeszedłem przez furtkę w gęstym żywopłocie okalającym ogród, minąłem mokre krzesła z kutego żelaza, leżące do góry nogami na stolikach, i otworzyłem drzwi frontowe. Hol był pomalowanym na biało pomieszczeniem o wystroju marynistycznym; zdobiły go obrazy przedstawiające normandzkie szkunery, misternie udrapowane sieci z muszlami świętego Jakuba, duża żelazna kotwica przy drzwiach. W głębi, w następnym pomieszczeniu, zobaczyłem mały bar, drewniane stołki i parę półek, na których stały alkohole. Na kontuarze spał spasiony pręgowany kot.

Na powitanie wyszła mi młoda para. Mężczyzna był wysoki i chudy, z ciemną brodą. Jego żona miała długie włosy splecione w warkocz, przerzucony przez ramię, a kiedy wyciągnęła do mnie rękę, jej błękitne oczy rozjaśnił uśmiech.

– Monsieur Millar? W tej mgle nie byliśmy pewni, czy słyszymy łódź. Jestem Linda Guillaume, a to mój mąż Victor.

– Miał pan udaną podróż? – spytał Victor Guillaume. – Napije się pan czegoś na rozgrzewkę? Ponura dziś pogoda.

– Dziękuję, umyję tylko ręce.

– Daj panu chwilę, Victorze – powiedziała Linda, sięgając po moją torbę. – Zaprowadzę pana na górę. Jest pan w tej chwili jedynym gościem, więc dałam panu pokój z kominkiem i widokiem, choć przy tej mgle okna mogłyby równie dobrze wychodzić na białą ścianę.

– Tu często tak bywa?

– Tutejsza pogoda jest, jak to się mówi, „zmienna” – odparł Victor. – Czasem mgła utrzymuje się całymi dniami. Przywykliśmy do tego. – Wzruszył ramionami. – Kiedy się rozpogodzi, będzie pan zdumiony urodą naszej wyspy. Na długo pan przyjechał?

– Jeszcze nie wiem. Na kilka dni.

Kiedy zadzwoniłem z Saint-Alban przez radiotelefon, by zarezerwować pokój, powiedziałem, że jestem malarzem i że interesuje mnie krajobraz wyspy.

– Na północnym krańcu jest latarnia morska, a po przeciwnej stronie urocza mała osada o nazwie LeBec. Z klifów na zachodzie roztaczają się niezwykle efektowne widoki.

Mój pokój był urządzony z prostotą: kominek, a w nim polana, dwuosobowe łóżko przykryte puszystą białą narzutą, mały stolik blisko okna, komoda, wszystko z ciemnego drewna, w tradycyjnym stylu normandzkim, który tak dobrze pamiętałem z rodzinnego domu Claudine w Montmartin-sur-Mer.

– Rozpalić w kominku? – spytała Linda.

– Nie, dziękuję, nie trzeba.

– Proszę zejść, kiedy będzie pan gotowy, przygotuję panu coś do przegryzienia.

– Nie jestem specjalnie głodny.

Zaciągnęła firanki przed mgłą.

– Długo się tu płynie z lądu. Lekki posiłek postawi pana na nogi. Zrobię panu omlet.

Wyczuwałem jej ciekawość, ale przez grzeczność powstrzymała się od zadawania pytań.

Umywszy twarz i ręce w przylegającej do pokoju łazience, wypakowałem nieliczne rzeczy, które ze sobą przywiozłem. Na gzymsie kominka położyłem srebrny gwizdek, pudełko z farbami z wyrytym na wieku imieniem chłopca i prostą złotą obrączkę ślubną, taką samą jak moja, ale za małą na moje palce.

Nie chciałem schodzić na dół ani z nikim rozmawiać, ale z drugiej strony chciałem się napić, a kiedy dotarłem na podest i poczułem zapach jedzenia, zdałem sobie sprawę, że jednak jestem głodny. Na stoliku czekał omlet i sałatka z cykorii. Obok koszyka z chlebem stał pichet czerwonego wina. Być może wyczuwając mój nastrój, gospodarze podali jedzenie i zostawili mnie w spokoju. Zjadłem pół omleta i wypiłem całe wino.

Na blacie leżała też „L’Humanité”. Nagłówki mówiły o bombardowaniu Hanoi w toczącej się wojnie wietnamskiej i planowanej wizycie de Gaulle’a w ZSRR. Odsunąłem gazetę.

Z kuchni dobiegał szmer głosów, przyciszony brzęk naczyń, płynące z radia dźwięki In Sentimental Mood Duke’a Ellingtona. Kot leżący na kontuarze przyglądał mi się leniwie. Panowała tu domowa atmosfera, harmonia, ale to mnie już nie poruszało.

Linda Guillaume od czasu do czasu zerkała na mnie przez drzwi, a kiedy zobaczyła, że nie jem, przyszła zabrać mój talerz.

– Jeśli ma pan ochotę na deser, mamy szarlotkę. – Pokręciłem głową, a ona spytała: – To może sera?

– Nie, dziękuję. Nie jestem dziś specjalnie głodny. Ale omlet był bardzo dobry.

– Przyniosę panu kawę.

– I poproszę jeszcze trochę wina.

– Kieliszek?

– Poproszę jeszcze jeden pichet.

Kiedy wróciłem do pokoju, w palenisku trzaskał ogień. Uchyliłem okno na kilka centymetrów, ale okiennice zostawiłem zamknięte przed parną ciemnością. Miałem w torbie butelkę jamesona i sączyłem go, szykując się do spania.

Rozebrawszy się, nagi przykucnąłem na chwilę przed ogniem, trzymając w dłoni gwizdek, ogrzewając go; potem podniosłem go do ust, poczułem na języku srebro. Cichutko wygwizdałem dwie nuty, imię chłopca, znajome jak mój własny głos: Pie-ro, Pie-ro.

Potem, ściskając gwizdek w zwiniętej dłoni, po raz ostatni położyłem się do łóżka i zgasiłem światło.Rozdział 2

Kiedy rano otworzyłem okiennice, wyspę wciąż przesłaniała ściana mgły. Nie zawracałem sobie głowy goleniem się; zszedłem na dół, gdzie na stoliku czekały dzbanek świeżej kawy i dopiero co upieczony chleb oraz dżem morelowy. Moich gospodarzy nie było nigdzie widać, choć z radia w kuchni dobiegały dźwięki Michelle Beatlesów. Claudine lubiła tę piosenkę, może dlatego, że część słów jest po francusku i mogliśmy śpiewać je razem.

Wypiłem pół filiżanki kawy, a potem wyszedłem na dwór, w białą mgłę. Między słupkami furtki lśniła pajęczyna poprzetykana kroplami rosy i przeszedłem przez nią, po czym skręciłem w wąską ścieżkę biegnącą zakolami pod górę, oddalając się od przystani, gdzie wczoraj wieczorem wysiadłem z łodzi. Mgła mnie spowijała, wilgotna i przytłaczająca, i słona w smaku jak morze, ale widoczność sięgała paru metrów i powoli posuwałem się naprzód.

Gdy tak szedłem, ciszę zakłócał tylko mój oddech i regularny odgłos kroków. Wokół unosiły się fałdy mgły, odsłaniając tu i ówdzie plamy ukwieconych na żółto krzewów kolcolistu. Kiedy po lewej stronie zamajaczyły kamienne budynki z niebieskimi okiennicami, skręciłem, chcąc uniknąć wszelkiego kontaktu z ludźmi. W miarę jak wlokłem się dalej, pojawiły się, a potem zniknęły sylwetki ciemnych cisów. Mgła zgęstniała, napierała, przesłaniała niewyraźne kształty wokół mnie, tak że poruszałem się tylko w rozmytym szarym świetle.

Zwolniłem. Na ścieżce tu i ówdzie widniały kozie odchody niczym rozrzucone czarne szklane kulki – jedyna oznaka, że w tej próżni istnieje życie. Zdawało się, że świat zniknął.

Zza zasłony mgły po lewej stronie dolatywał ledwie słyszalny szum oceanu. Wkrótce wszedłem do sosnowego lasu. Czarne gałęzie drzew tłoczyły się, światło jeszcze bardziej przygasło, a moje kroki były teraz ciche na dywanie liści. Chroniąc się przed wilgocią, postawiłem kołnierz kurtki i zapiąłem guziki aż pod szyję; szedłem dalej z opuszczoną głową i rękami w kieszeniach. W jednej dłoni trzymałem srebrny gwizdek.

Nagle przy zniszczonym drewnianym znaku z napisem: NIEBEZPIECZEŃSTWO! URWISKO! ścieżka się skończyła. Dalej był skrawek łąki. Słyszałem szum niewidzialnego morza.

Za mną, w głębi mgły, rozległo się ciche metaliczne pobrzękiwanie. Kiedy się odwróciłem i przechyliłem głowę, nasłuchując, dźwięk ucichł. Doznałem dziwnego wrażenia, od którego poczułem mrowienie w karku, i ogarnęła mnie nieodparta świadomość czyjejś obecności – ktoś stoi w pobliżu i nasłuchuje tak jak ja. Potem zdawało się, że ktoś podszedł bardzo blisko, powodując nieznaczne poruszenie powietrza. Chwila wahania, potem mgła zafalowała i wiedziałem, że znów zostałem sam.

Ruszyłem dalej, przecinając wąską łąkę, aż dotarłem na skraj urwiska. Gdzieś w dole niewidoczne fale rozbijały się o skały ze stłumionym hukiem. Przez przejaśnienie we mgle dojrzałem szary Atlantyk. Powlokłem się nad przepaść i stanąłem tam, kołysząc się, czubki moich butów na samej krawędzi urwiska. Tu kończyła się ziemia.

Nie musiałem patrzeć w dół. Wiedziałem, co tam czeka.

Sięgnąłem do kieszeni, dotknąłem palcami obrączki Claudine i wyjąłem gwizdek, który kupiłem Pierowi tak dawno temu, w innym życiu, kiedy świat wydawał się lepszym miejscem. Zważyłem gwizdek w dłoni, po czym przyłożyłem go do ust. Nabrałem powietrza i dmuchnąłem, a wysoki, przenikliwy dźwięk przeszył ciszę.

Nie było echa, ani odpowiedzi.

Teraz pozwoliłem sobie spojrzeć w dół, w pustkę. Zakołysały mną zawroty głowy. Odetchnąłem głęboko i podniosłem wzrok na białą mgłę. Czułem na twarzy łzy, a mimo to ogarniało mnie poczucie wielkiego spokoju.

Właśnie wtedy z tyłu znów rozległ się ten metaliczny odgłos. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, jak spomiędzy spowitych mgłą drzew wyłania się koza, duży kozioł o długim runie w tym samym kolorze przybrudzonej bieli co mgła. Na jego szyi zadzwonił miedziany dzwoneczek. Zwierzę zbliżyło się, zatrzymało i uniosło łeb, pokazując ciężkie zagięte rogi. A potem, za nim, między drzewami, poruszyła się jakaś postać.

Nie krzyknąłem. Mgła się rozstąpiła i w krótkiej chwili objawienia zobaczyłem chłopca, stojącego nieruchomo jak posąg, z jedną ręką wyciągniętą w moją stronę.

Znałem tę sylwetkę, ten gest, tę twarz. Powoli uniosłem dłoń, miałem na ustach jego imię. Wtedy kozioł zaatakował. Zachwiałem się. Ziemia na krawędzi urwiska ukruszyła się pod moimi stopami i ustąpiła, a ja naraz zacząłem spadać do tyłu, w otchłań.

Morze znieruchomiało, fale zastygły. Ziemia i woda, i niebo były wymarłą równiną, przepastną wśród bladych oparów. Jedynie serce biło nieregularnym rytmem, z początku głośno, potem coraz ciszej. Nie było czasu innego niż teraz, nie było miejsca innego niż tutaj. Nie było życia innego niż moje.

Miałem mokrą twarz. Uniosłem dłoń, żeby wytrzeć usta, i na palcach została mi wilgoć i czerwona krew. Wpatrywałem się w te czerwone ślady i nie wiedziałem, czy to moja krew, moja dłoń. Usiłowałem podnieść głowę, ale opadłem z powrotem na ziemię, przytłoczony potężnym znużeniem, słuchając bicia odległego serca.

Nade mną pikował ciemny kształt, ciemniejszy niż ciemność; towarzyszył mu groźny trzepot ogromnych skrzydeł.

Ogarnęło mnie beznadziejne poczucie rozpaczy i osamotnienia. Gdzie jestem? Wtedy sobie przypomniałem. Przypomniałem sobie koniec nadziei.Rozdział 3

Wynajęty niebieski fiat wspinał się na wzgórze. Claudine siedziała z tyłu z mapami i przewodnikiem na kolanach, a Piero obok mnie z przodu, lustrując dolinę przez lornetkę. Widziałem drogę przed nami: wiła się między suchymi wzgórzami w kolorze ochry, po czym wyłaniała się na równinie, gdzie w oddali pod intensywnie błękitnym niebem leżała jakaś miejscowość.

Zjechałem na pobocze i zaciągnąłem hamulec ręczny.

– Nie jestem pewny, czy jedziemy we właściwym kierunku – powiedziałem, zerkając na Claudine. – Może należało skręcić w ten ostatni zjazd. Mogę spojrzeć na mapę?

Byliśmy na Cyprze i kierowaliśmy się z Salaminy, gdzie zwiedziliśmy rzymskie ruiny, ku północnemu wybrzeżu. Naszym celem był Agios Lazaros, jedenastowieczna bizantyjska kaplica nieopodal miejscowości Pagratis.

Kilka lat temu na jednym ze stoisk bukinistycznych na quai de Montebello, w cieniu katedry Notre-Dame, natknąłem się na starą książkę o sztuce perspektywy. Jedna ilustracja przykuła mój wzrok, czarno-białe zdjęcie małej kaplicy. Proporcje budynku i jego położenie wśród krajobrazu wydały mi się wzorem doskonałości i harmonii. Drugie zdjęcie przedstawiało wnętrze kaplicy, gdzie jedną ścianę pokrywał fresk. Miał w sobie majestatyczność i spokój przywodzące na myśl twórczość Piera della Franceski.

Wyciąłem obie fotografie i przyczepiłem je do ściany mojej pracowni w miejscu, gdzie wieszałem różne obrazy stymulujące oko i wyobraźnię – pocztówki, zdjęcia, ilustracje z czasopism. Często, pogrążony w zadumie, stałem przed tymi fotografiami, spoglądałem na kościół i jego krajobraz i pragnąłem się tam znaleźć, doświadczyć tej harmonii i doskonałości.

To marzenie wreszcie się ziściło. Ustaliliśmy wszystkie szczegóły z biurem podróży na boulevard Beaumarchais i polecieliśmy z Paryża do Nikozji, gdzie następnego dnia wypożyczyliśmy samochód i udaliśmy się do naszego hotelu w Famaguście na wschodnim wybrzeżu.

Teraz Claudine odłożyła na bok przewodnik i rozłożyła mapę.

– Myślę, że powinniśmy pojechać jeszcze kawałek i przekonać się, czy nie ma drogowskazu.

Ruszyłem.

– Niemożliwe, żebyśmy byli daleko.

Przy następnym zakręcie, jadąc w dół, zauważyłem białego vana zaparkowanego przy drodze. O drzwi opierał się mężczyzna i palił papierosa. Zatrzymałem się obok i otworzyłem okno.

– Pagratis? – Wskazałem na drogę przed nami.

Mężczyzna odpowiedział po grecku. Był wysoki, miał rudawą brodę i uniform, na który składała się jasnoniebieska koszula i ciemne spodnie. Nie udało mi się dojrzeć oznakowania na jego samochodzie.

– Parlez-vous français? – spytałem. A potem: – Angielski?

– Angielski prędzej. Udajecie się do Pagratis?

– Jedziemy we właściwym kierunku?

Mężczyzna schylił się i spojrzał przez okno na Piera, a potem na Claudine na tylnym siedzeniu.

– Mogę spytać, skąd przyjechaliście?

– Z Famagusty – odparłem.

– Jesteście Amerykanami?

– Jesteśmy z Paryża.

W pierwszej chwili wziąłem tego mężczyznę za tutejszego policjanta, ale mówił jakby z niemieckim akcentem.

Wyciągnął rękę.

– Koos Vandermey. Z Rotterdamu. Należę do zespołu obserwatorów ONZ.

Uścisnąłem podaną dłoń.

– To moja żona Claudine i syn Piero.

– To nie najlepszy czas na zwiedzanie Pagratis – powiedział Koos Vandermey. – Dochodzi tam ostatnio do różnych incydentów.

– Jakich incydentów? – spytała z niepokojem Claudine, nachylając się.

Vandermey wskazał równinę w dole.

– Zdajecie sobie sprawę, że trwa tu konflikt między greckimi i tureckimi Cypryjczykami?

– Jakiś czas temu czytałem o tym w gazecie. Ale myślałem, że problemy zostały zażegnane – odparłem.

– Jakie to incydenty? – spytała Claudine.

– Tydzień temu spłonęło pobliskie gospodarstwo. Otrzymujemy doniesienia o szmuglowaniu broni – moździerzy i innych materiałów wybuchowych. Atmosfera jest napięta.

– Może powinniśmy zawrócić, Leo – powiedziała Claudine.

– Chwileczkę. – Znów zwróciłem się do Vandermeya. – Chcemy zwiedzić kaplicę Agios Lazaros. Obejrzeć fresk.

– Tam nie powinniście mieć żadnych kłopotów – skinął głową Vandermey. – Ale nie zatrzymujcie się w miasteczku. I na miłość boską, nie jedźcie za szybko. Jeśli potrącicie czyjąś kozę lub osła, nie wydostaniecie się stamtąd. Pokażcie mi mapę. – Wyjaśnił nam, którędy jechać. – Macie dużo benzyny?

– Prawie pełen bak. Dzięki za rady.

Odjeżdżając, zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem, że mężczyzna zapisuje coś w notatniku, może naszą rejestrację.

– Uważam, że nie powinniśmy jechać dalej – orzekła Claudine, znów się nachylając.

– Powiedział, że nie będzie żadnych problemów. Zajechaliśmy tak daleko... szkoda byłoby teraz zawrócić tylko dlatego, że komuś spłonęło gospodarstwo.

– Czy to nie dość poważna sprawa? Czy może dla ciebie nie liczy się nic poza tym, że chcesz namalować obraz?

Pokręciłem głową.

– Zawsze stawiasz malowanie na pierwszym miejscu. Myślałam, że to mają być wakacje. Czyż nie po to tu przylecieliśmy? A może to był tylko pretekst? – Oparła się na siedzeniu i splotła ręce na piersi, piorunując mnie wzrokiem. Kiedy była zła, w jej szarych oczach płonęło zimne światło. – W takim razie powinieneś był przyjechać sam.

– To są wakacje – powiedziałem. – Dla nas wszystkich. Nie przejmuj się lokalną polityką. Ludzie kłócą się o tę wyspę od wieków.

– A co z terrorystami?

– Nie ma ich tu. To nie jest Algieria.

Piero, który lustrował krajobraz przez lornetkę, powiedział:

– Mnie się tu podoba. Chcę pojechać do kaplicy. – Opuszczając lornetkę, zwrócił się do matki. – Ja też chcę malować. Jak papa.

Zerknąłem w lusterku na Claudine i uniosłem brwi. Wiedziałem, że rozsądek nie pozwoli jej wdać się w kłótnię z nami oboma.

– Dobrze – powiedziała, wzruszając ramionami. – Niech wam będzie. Ale mamy być w hotelu w Famaguście na tyle wcześnie, żebym mogła po południu popływać. A wieczorem chcę zjeść w dobrej restauracji, nie przy jakimś stoisku z kebabami.

– Możemy zjeść kalmary! – wykrzyknął Piero.

– Ja nie. Chcę pójść do ekskluzywnej restauracji, w której serwują homara. – Łagodniejszym tonem dodała: – I szampana. Nie tę okropną retsinę co wczoraj.

Uśmiechnąłem się do niej w lusterku, zadowolony ze zmiany w jej głosie.

– Umowa stoi. Homar i szampan.

– I ośmiornica – powiedział Piero. – Tak się nazywa, bo ma osiem rąk.

– I ośmionożna ośmiornica – powiedziałem.

Wkrótce ukazało się nam Pagratis, uboga miejscowość składająca się z kilku piętrowych domów i betonowego budynku z wywieszoną nad wejściem flagą. Znak ograniczenia prędkości mówił „25”. Zwolniłem, spoglądając na prędkościomierz.

– Nikogo tu nie ma – powiedział Piero.

Miejscowość zdawała się opuszczona.

Wtedy zobaczyliśmy grupę mężczyzn stojących pod kafejką. Kiedy ich mijaliśmy, wszyscy odwrócili się i utkwili wzrok w naszym samochodzie. Na ich twarzach nie było uśmiechu.

– Jedź szybciej – zażądała Claudine, cofając się od okna, ale oparłem się pokusie i nie przyspieszyłem.

Piero odwrócił się na siedzeniu i obserwował milczących mężczyzn przez tylne okno, dopóki nie zniknęli nam z pola widzenia. Claudine patrzyła prosto przed siebie.

Kiedy dojechaliśmy do końca miejscowości, odetchnąłem z ulgą i na następnym odcinku jezdni dodałem gazu. Droga pięła się teraz do góry po wzgórzach porośniętych sosnami i cedrami. Rozchmurzyłem się.

– Wkrótce powinien być zjazd – powiedziała po jakimś czasie Claudine, wskazując palcem miejsce na mapie. – Po prawej stronie.

Przy drogowskazie zjechałem na niebrukowaną drogę, która szybko skurczyła się do stromej, pożłobionej koleinami dróżki. Samochód podskakiwał na wybojach, kołysał nami na boki, co bawiło Piera. Maszyna z trudem toczyła się pod górę, więc zwolniłem i wrzuciłem pierwszy bieg.

Właśnie gdy dojeżdżaliśmy do grani, wdrapało się na nią stado kóz. Na nasz widok zatrzymały się gwałtownie, a ja pospiesznie zahamowałem. Kozy przyjrzały się nam, czekając, po czym te z przodu rozstąpiły się, żeby przepuścić dużego kozła. Kiedy się zbliżał, Piero otworzył okno, wpuszczając do środka zapach suchego pyłu i dźwięk miedzianego dzwonka na szyi zwierzęcia. Nie było widać żadnego pasterza.

Kozioł podszedł bliżej i uniósł łeb do okna, spoglądając na nas żółtymi oczyma spod długich rzęs. Piero wyciągnął rękę i dotknął zakrzywionego rogu. Zwierzę przechyliło łeb i polizało palce Piera długim różowym językiem. Śmiejąc się, syn gwałtownie cofnął rękę. Na dźwięk jego głosu reszta stada podeszła niespiesznie i wnętrze samochodu wypełnił silny zapach obory.

– Zamknij okno, Piero – powiedziała Claudine, marszcząc nos.

Zdjęła kapelusz od słońca i zaczęła się nim wachlować. Jej włosy, w tamtym czasie krótko obcięte, sterczały, nadając jej chłopięcy wygląd. Zerkając na nią w lusterku wstecznym, poczułem nagły przypływ czułości.

Znów wrzuciłem bieg, wjechałem na grań i zatrzymałem samochód. I tam, pod nami, we wgłębieniu obok zagajnika, stała kaplica Agios Lazaros. Zadrżałem z emocji. Oto miejsce, o którym marzyłem.

Piero wyskoczył z samochodu i zbiegł po zboczu, Claudine szła tuż za nim. Jego niebiesko-biały T-shirt w paski i jej różowa sukienka były plamami koloru na tle krajobrazu. Wysiadłem i zaciągnąłem się świeżą wonią trawy i delikatną sosnową nutą. Pode mną kaplica stała wpasowana między fałdy wzgórz i drzewa oliwne, ich zarysy niczym czarne płomienie, a budynek biały na tle ochry i sjeny.

Zszedłem niespiesznie. Z cienia gaju oliwnego płynęły głosy Piera i Claudine. Kiedy wchodziłem do kaplicy, ciężkie drewniane drzwi zaskrzypiały i zgrzytnęły o kamienną podłogę. W ciemnym wnętrzu unosił się ten szczególny chłodny, stęchły zapach starego kamienia, samego czasu.

Kiedy oczy mi się przyzwyczaiły, drzwi za mną otworzyły się szerzej i na podłogę padł wydłużony cień Piera. W nagle wpuszczonym świetle zobaczyłem fresk pokrywający całą boczną ścianę.

Nie byłem przygotowany na taką świetność – bogatą głębię błękitów, jasność bieli, intensywne czerwienie, blask złota. Ale temat znałem dobrze.

Cały obraz miał mniej więcej trzy metry wysokości i sześć metrów długości i wydawał się niezwykle dobrze zachowany jak na tak wiekowe dzieło – tylko w jednym miejscu na górze zszedł kolor, ukazując nagi tynk. Nieco na lewo od środka stała postać w aureoli, niewątpliwie Chrystus, z jedną ręką uniesioną ku otwartemu grobowi w dolnym prawym rogu. Przysunąłem się bliżej, a ponieważ scena namalowana była w naturalnych rozmiarach, miałem wrażenie, że wszedłem w obraz i przystanąłem nad otwartym grobem na pierwszym planie.

– Kim są ci ludzie, papo? – spytał Piero, ciągnąc mnie za rękaw. – Co oni robią?

– Obraz nosi tytuł Wskrzeszenie Łazarza, to historia z Biblii.

– Kim jest ten pan w bandażach?

Piero wskazał miejsce, gdzie dwaj mężczyźni unosili kamienne wieko grobu, ukazując postać owiniętą w całun; światło dzienne przenikało mrok i padało na twarz, na której malowało się zaskoczenie.

– To Łazarz – wyjaśniłem. – Jezus przyjechał go odwiedzić, ale na miejscu dowiedział się, że on umarł. Rodzina Łazarza błagała Jezusa, by go wskrzesił, więc Jezus powiedział mężczyznom, żeby odkryli grób, a następnie wezwał Łazarza po imieniu. Kiedy Łazarz go usłyszał, obudził się i wrócił z grobu na świat.

– I co zrobił potem? – spytał Piero, teraz szeptem.

Zastanowiłem się nad tym pytaniem. Nigdy go sobie nie zadałem.

– Nie wiem. Nikt nie wie. – Zdając sobie sprawę, że też odpowiedziałem szeptem, dodałem normalnym głosem: – To tylko taka opowieść.

Piero przysunął się do fresku i zbliżył twarz do oblicza Łazarza, wpatrując się w nie uważnie. Stał w takim cichym skupieniu – prawie jakby słuchał – że wyciągnąłem łagodnie rękę i położyłem mu dłoń na ramieniu.

Zrobił kilka kroków do tyłu, wpatrzony w postacie, po czym odwrócił się i wybiegł na dwór, zostawiając mnie samego z obrazem. W snopach światła padającego z otworów okiennych unosiły się maleńkie drobinki kurzu, a z zewnątrz dobiegało ciche gruchanie gołębi. Dźwięki, które powinny nieść ukojenie, obudziły we mnie niepokój.

Po chwili ciszę przerwały dwa przenikliwe gwizdnięcia. Uniosłem głowę i nasłuchiwałem. Gwizdek odezwał się ponownie, wzywał mnie. Odwróciłem się od obrazu i skierowałem ku drzwiom.

W połowie zbocza stał Piero i patrzył w górę, gdzie tuż przy szczycie czekała Claudine. Odwrócona, obserwowała coś poza polem widzenia. Przez chwilę czułem się tak, jakbym patrzył na kolejny obraz: dwie postacie, samotne wśród elementarnego spokoju, matka i dziecko na tle krajobrazu, patrzący lub nasłuchujący czegoś, co tylko oni dostrzegają, czego ja nigdy nie zobaczę.

Piero znów zagwizdał. Dwa dźwięki, jeden się wznosi, drugi opada.

Gwizdek był prezentem ode mnie. Przed paroma tygodniami w czasie wizyty w pełnym turystów i szkolnych wycieczek Jardin des Plantes rozłączyliśmy się. Wpatrywałem się w posąg przy alejce, a kiedy się odwróciłem, syna nie było. W panice, struchlały z przerażenia, zacząłem biegać w kółko, wykrzykując jego imię. Pewnie minęło raptem kilka sekund, kiedy uśmiechnięty Piero wyłonił się zza cokołu, na którym stał posąg. Dla niego to była zabawa, ale ja padłem na kolana i chwyciłem go w ramiona z takim zapamiętaniem, że poklepał mnie po plecach i powiedział:

– Jestem tu, papo. Jestem tu.

Kilka dni później zatrzymałem się przy witrynie sklepu z antykami na rue Saint-Paul. Na dolnej półce zauważyłem srebrny gwizdek, taki, jakich używają sędziowie sportowi, ale mniejszy i ozdobiony misternym kwiatowym wzorem. Tak się złożyło, że wygrawerowano na nim też nazwę producenta – Piero.

– Jeśli się kiedyś zgubisz i nie będziesz mógł mnie znaleźć – powiedziałem Pierowi, wręczając mu gwizdek – zagwiżdż, a ja do ciebie przyjdę.

Przebiegł palcem po grawerunku z miną wyrażającą zadowolenie i zdumienie. Ale kiedy wypróbował prezent i wypełnił mieszkanie przenikliwymi dźwiękami, zakryłem uszy rękami i wycofałem się do studia, uciekając przed hałasem. Po chwili zdałem sobie sprawę, że gwizdek w kółko wydaje z siebie, cicho, dwie nuty, pierwsza trochę wyższa i krótsza niż druga, jak ptasi śpiew. Uświadomiłem sobie, że te tony naśladują sylaby mojego imienia: Le-oo, Le-oo. Kiedy otworzyłem drzwi studia, Piero stał na drugim końcu korytarza z gwizdkiem w ustach.

– On działa, papo. Przyszedłeś – powiedział.

Teraz gwizdek odezwał się po raz trzeci. Scena ożyła. Claudine przywołała mnie, machając kapeluszem. Piero uniósł ręce w geście pozdrowienia. Wspiąłem się po zboczu i dołączyłem do nich.

Claudine już rozłożyła na suchej trawie koc i wypakowała lunch, który kupiliśmy przed wyjazdem w Famaguście: kozi ser zawinięty w liście szałwii, coś w rodzaju naleśnika nadzianego przyprawionym ziołami mięsem, miodowo-orzechową bakławę, butelkę commandarii, lokalnego słodkiego wina. Wziąłem z tylnego siedzenia butelkę wody i usiadłem w cieniu samochodu.

– To wspaniałe miejsce, Leo – powiedziała Claudine, opierając się o mnie i wręczając mi kubek wina. – Cieszę się, że tu przyjechaliśmy.

Pocałowałem ją w policzek i przeczesałem palcami jej włosy.

– A ja cieszę się, że jesteśmy tu razem. Powinnaś później pójść zobaczyć fresk. Jest naprawdę niesamowity.

Po posiłku pomogłem Claudine posprzątać, a potem wziąłem z samochodu pudełko z farbami i ruszyłem niespiesznie po grani, trochę senny od wina, ale chętny do pracy.

– Nie będziemy tu bardzo długo, prawda?! – zawołała Claudine. Leżała wyciągnięta na kocu, w słońcu. – Chcę zdążyć popływać.

– Tylko szybki szkic. Piero, idziesz ze mną malować?

Byłem rozczarowany, kiedy pokręcił głową. Miałem nadzieję, że namalujemy ten pejzaż razem.

Znalazłem miejsce, z którego kaplica i gaj oliwny przyjemnie się komponowały. Usiadłem i otworzyłem pudełko z farbami. U moich stóp, pośród pożółkłych źdźbeł trawy rosły błękitne chabry. Na odległym niebie świergotały piskliwie jaskółki. Sięgnąłem po paletę i farby i wycisnąłem po odrobinie bieli tytanowej, czerni lampowej, żółtej ochry i błękitu kobaltowego. Krajobraz był tak czysty, że nie wymagał żadnych innych kolorów.

Dotykając palety czubkiem pędzla, skupiłem się na widoku poniżej. Czekałem. Czekałem, aż to miejsce ukaże mi się, aż do mnie przemówi. Stopniowo ucichły wszystkie dźwięki, lekki szelest trawy na wietrze, śpiew ptaków, kroki Piera goniącego po zboczu za pasikonikami. Stopniowo z krajobrazu pode mną zaczął emanować blask: moje oczy wypełnił kościół, rósł coraz większy, jego kolory coraz wyrazistsze.

Ręka wahała się przez chwilę, po czym raz i drugi pociągnęła lekko pędzlem po płótnie. Pracując szybko, zrobiłem zarys budynku, naniosłem cienką warstwę błękitu w miejscu nieba i naszkicowałem ciemną zielenią drzewa oliwne. Gdy tak malowałem, zapomniałem się i z mojego pędzla popłynęła wizja, którą miałem w sobie. Tylko niejasno zdawałem sobie sprawę z ruchów Claudine i Piera w gaju oliwnym. Ledwie zarejestrowałem zgrzyt otwieranych drzwi kaplicy, oddalone głosy żony i syna, kiedy wchodzili do środka, głuchy odgłos zamykanych drzwi.

Może minęła tylko sekunda, może kilka minut, gdy usłyszałem huk, niczym grzmot. Gołębie w gaju oliwnym zerwały się i odleciały w różnych kierunkach. Zaskoczony w pół pociągnięcia pędzlem, podniosłem wzrok na bezchmurne niebo, a potem przeniosłem go na pobliskie zbocze, gdzie rozkwitła chmura białego dymu. Wtedy powietrze nade mną zafalowało i rozdarło się, obok przeleciało coś niewidocznego i wieża kaplicy zapadła się z ogłuszającym łoskotem. Drugi wybuch uderzył we mnie gorącym pyłem i dymem. Wszystko pogrążyło się w mroku.

A potem biegłem w ciemność, wykrzykując ich imiona.Podziękowania

Książka nigdy nie jest dziełem tylko jednej osoby. W tę nieoceniony wkład wniosło wielu utalentowanych i oddanych pracowników HarperCollins Canada. Dziękuję im za to.

Jestem niezmiernie wdzięczny mojej redaktorce, Phyllis Bruce, za jej mądrość i cierpliwość w czasie tej długiej podróży. Jej rola była nieoceniona.

Dziękuję Allyson Latcie, która na koniec przyniosła nową miotłę i zrobiła nią gruntowne porządki.

Chcę też podziękować mojej agentce, Hilary McMahon, wiernej fance i kibicowi.

Canada Council for the Arts wsparło mnie grantem.

Gunillo Josephson, till min livskamrat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: