Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe mroczne kłamstwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Małe mroczne kłamstwa - ebook

Trzy wyznania. Dwóch kłamców. Jeden morderca.

Troje bliskich sobie ludzi ukrywa przed sobą straszne tajemnice.

 

Catrin Quinn przed trzema laty straciła w wypadku dwóch synów.

Od tego czasu nie potrafi wrócić do równowagi. Ma depresję , widzi duchy swoich dzieci. Jej małżeństwo rozpadło się, romans ledwie się tli.

Żyje nienawiścią i pragnieniem zemsty. Bardzo dobrze zna sprawcę.. On również nie potrafi Zapomnieć o tym, co się zdarzyło. Nocami podkradają się pod swoje domy.

Gdy w okolicy znika kolejne dziecko, podejrzenia i oskarżenia spadają na Catrin. I ona, i jej były kochanek Callum, i najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa Rachel ukrywają straszne tajemnice. Wiele ich łączy: wszyscy są w żałobie i nikt nie ufa nikomu, nawet sobie. A do odkrycia prawdy wiedzie daleka i kręta droga...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5633-7
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIEŃ DRUGI wtorek, 1 listopada 1944

1

Wierzę, że w odpowiednich okolicznościach każdy może zabić, jeśli tylko ma wystarczającą motywację. Pytanie brzmi, czy dotarłam już do tego punktu. Chyba tak. Bo wygląda, że ostatnio nie myślę prawie o niczym innym.

Jest minuta po północy. Za dwa dni będzie trzeci listopada. Jeszcze dwa dni. Czy dotarłam już do tego punktu?

Coś się porusza. Nie otaczająca mnie woda – ta wydaje się zastygła w czasie – ale odbicie ptaka. Nie muszę spoglądać w górę, wiem, że to petrelec olbrzymi. Potężne, jakby prehistoryczne bestie o skrzydłach rozpiętych na prawie dwa metry, z wielkimi zakrzywionymi dziobami, często podążają za łodzią, zwłaszcza gdy wypływam nocą; są ze mną, nieważne, jak daleko lub jak szybko płynę.

Teraz nie steruję. Siedzę w kokpicie i wpatruję się w fotografie swoich dwóch synów. I to chyba już od jakiegoś czasu, bo oczy mnie szczypią. Zaciskam powieki, potem zmuszam się, żeby odwrócić wzrok.

W oddali góry są ciemne na tle bledszego nocnego nieba, a woda wokół mnie ma wygląd i fakturę starego lustra. Zastygłego szkła, miejscami porysowanego, nie całkiem przejrzystego. Czasem tak robi, ten ocean, przyjmuje postać niepodobną do siebie, żeby cię zwieść, żebyś zapominał, że to jedno z najokrutniejszych, najrzadziej wybaczających mórz świata.

Stoję na kotwicy niedaleko wybrzeży Falklandów, małego archipelagu na południowym Atlantyku, tak odległego od czegokolwiek, co się liczy, tak nieważnego na scenie świata, że przez stulecia umykał uwadze wszystkich. A potem stał się porzuconą kością, o którą postanowiły zawalczyć dwa psy polityki podjudzane przez własne ego. Przez kilka krótkich tygodni cały świat o tym mówił. To było prawie dekadę temu, a świat szybko zapomniał.

My jednak nie zapomnieliśmy ani Argentyńczycy nie zapomnieli. Co jakiś czas, nawet po dwunastu latach od momentu, jak im skopaliśmy tyłki, rząd argentyński łypie na nas złym okiem. Argentyńczycy twierdzą, że Islas Malvinas należą do nich. My im odpowiadamy „chrzańcie się”.

Nie żebyśmy byli bardzo zadowoleni z tego, czym się staliśmy: kosztownym kaprysem, jednym z ostatnich skrawków imperium brytyjskiego. Chcemy niezależności, chcemy mieć środki na stworzenie własnej obrony. Nadzieja jest nikła. I nigdy nie czujemy się bezpieczni.

Fotografie moich synów wyblakły. Teraz to nie jest tak oczywiste, ale w świetle dnia czerwona kurtka Kita będzie ciemnoróżowa, a żółte buty Neda przybiorą chorobliwą kremową barwę.

Na wodzie odbicie księżyca jest nieruchome i perfekcyjne, jakby księżyc, w całości, bez uszkodzenia, spadł z nieba. Leży niedaleko rufy, tak delikatny i eteryczny jak drewniane wiórki. Gwiazdy są rozsypane wokół niego niczym paprochy, jak gdyby ktoś rozrzucił je na chybił trafił po oceanie. W tym odległym zakątku południowego Atlantyku nie ma świetlnego smogu, więc tej nocy każda gwiazda na niebie odbija się w wodzie. Jakbym była nimi otoczona. Kiedy krótko mieszkałam w miastach północnej półkuli, gdzie gwiazdy to tylko punkciki światła, czasami zupełnie niewidoczne, łatwo mi było zapomnieć o tym, że jest ich tak dużo. Po powrocie do domu za każdym razem, gdy nocą wychodzę nad ocean, niebo przypomina mi o swoim bezmiarze.

Otrząsam się niepewna, jak długo tak siedziałam, ale wiem, że czeka mnie jeszcze ze dwadzieścia minut pracy, zanim będę mogła uznać, że to koniec na tę noc. Zmieniam butlę, sprawdzam poziom tlenu, zakładam maskę, wkładam do ust ustnik i zeskakuję z tyłu łodzi.

Woda natychmiast spowija mnie płaszczem zimna. Pomimo kombinezonu ochronnego, który mam na sobie, przeszywa mnie chłód, ale to mi nigdy nie przeszkadzało. Myślę o tym jako części procesu aklimatyzacyjnego, transformacji, którą muszę przejść, ze stworzenia lądowego w morskie.

W miejscu, gdzie nurkuję, nie jest głęboko, maksymalnie dwadzieścia metrów. Oczywiście nie powinnam nurkować w pojedynkę. Łamię podstawową zasadę bezpieczeństwa nurków nawet tym, że jestem na łodzi sama, ale już nie ma na tym świecie człowieka o takim autorytecie albo wpływie, żeby mnie przed tym powstrzymać. A samej mało mi zależy, żeby dbać o własne bezpieczeństwo.

Spoglądam w dół, widzę, jak linka opada i znika w mroku, potem wypuszczam powietrze z kombinezonu i się zanurzam. Kilka metrów poniżej powierzchni odwracam się i zaczynam płynąć ku wyłaniającemu się pode mną zagajnikowi listownic.

Listownice, przez większość ludzi nazywane wodorostami, rosną tu obficie. Przyczepione do podłoża przylgami wyciągają się w stronę światła, ich liście i łodygi trzymają się prosto dzięki pęcherzykom powietrza.

W tym miejscu zatonęła łódź, dawno temu. Od tamtego czasu cała konstrukcja zdążyła się rozpaść i utworzyć majestatyczną podwodną architekturę oceanicznego dna. Wielkie bale drewna skolonizowane przez morskie żyjątka wyrastają z podłoża jak podwodne miasta. Nad tym wszystkim, niczym wiekowy bór – tyle że w nieustannym pełnym gracji ruchu – górują wodorosty.

Docieram do wierzchołka zagajnika i płynę w dół. Za dnia, przy dobrej widoczności, otaczałaby mnie zdumiewająco czysta jaskrawość barw. Nocą, tylko w blasku mojej latarki, kolory są łagodniejsze, bardziej stonowane. Kremowość wodorostów, głęboki przydymiony błękit wody, okazjonalny błysk rubinowej czerwieni, gdy po piasku czmychają kraby.

Zbieram okazy jeżowców. Lasy wodorostów to ważne obszary składania ikry przez ryby, ale ostatnio te tarliska zaczęły zanikać, a jednym z możliwych winowajców są jeżowce, które pożerają korzenie wodorostów. Ludzie, z którymi pracuję, muszą wiedzieć, czy nie pojawił się jakiś nowy, inwazyjny gatunek albo czy dotychczasowa populacja po prostu nie zrobiła się bardziej żarłoczna. Potencjalnie sprzedaż licencji na połów ryb mogłaby być ekonomicznie lukratywna dla wysp. Ryby są ważne, lasy wodorostów są ważne, więc moje jeżowce też są ważne. Przez noc przechowam je w chłodniach na łodzi; z rana zawiozę do swojego laboratorium w Stanley.

Kilka metrów od podłoża oceanu przedzieram się ścieżką, którą mam już zapisaną w pamięci. Wielu nurków nie lubi wodorostów. Brzydzą się, gdy smagają ich śliskie odnóża; boją się, że rośliny owiną się wokół ich nóg niczym macki. Ja lubię to poczucie bezpieczeństwa, jakie mi dają. Lubię się kryć, zaskakiwać znienacka inne stworzenia, czasami też dać się zaskoczyć. Moje poszukiwawcze misje zawsze są owocniejsze, gdy pracuję wśród wodorostów.

Nagle uświadamiam sobie, że nie jestem na dole sama. Kępa wodorostów przede mną porusza się niezgodnie z łagodnym kołysaniem fal. Coś się w moją stronę zbliża. Sekundę później młoda foka i ja unosimy się przed sobą niemal nos w nos. Foka spogląda mi w oczy, potem odpływa w pościgu za rybą, która porusza się zbyt szybko, żebym mogła określić, jaki to gatunek. Przyglądam się, jak zygzakiem pędzą po dnie oceanu, jednak uczucie niepokoju mnie nie opuszcza.

To się dzieje błyskawicznie. Nade mną pojawia się złowrogi wielki cień, woda uderza we mnie z ogromną siłą i potężne stworzenie nurkuje obok mnie, goniąc za foką. Zwierają się. Szaleńcze wirowanie i rzucanie się ciał. Woda wybucha bąbelkami, potem dwa stworzenia się rozdzielają.

Ten nowy to słoń morski, olbrzymi samiec, ponad dwa metry długości. Jest o wiele wolniejszy od foki, ale nadzwyczaj silny. Zaczyna się dziki pościg przez wodorosty, a mnie grozi niebezpieczeństwo. Słoń morski normalnie nie zaatakuje człowieka, nie zainteresowałby się nawet dużą foką, ale ten jest w trybie polowania, musi zabijać. Woda wokół mnie już jest zabarwiona krwią młodej foki. Jeśli foce uda się uciec, a słoń morski mnie zauważy, może zadziałać instynktownie. Zastygam, ukryta nisko w wodorostach, z nadzieją, że pościg przeniesie się dalej.

Nie przenosi się. Foka płynie prosto na mnie; żeby się schować, chce zanurkować w gęstym listowiu glonów, gdy słoń morski pojawia się nad nią. Myśliwy zatrzaskuje swoje potężne szczęki na szyi ofiary i gwałtownie nią potrząsa. W ciągu kilku sekund mechaty łepek foki opada. Napastnik wraca ze zdobyczą na powierzchnię.

I właśnie tak to się robi. Szybko, brutalnie, bez chwili przerwy na wątpliwości lub zastanowienie. Tak zabijamy. Dużo myślałam o śmierci tej nocy, gdy siedziałam na powierzchni oceanu, gdy nurkowałam w jego głębiny, o śmierci i o zdolności ludzi do jej zadawania. O swojej zdolności do tego, żeby zabić.

Jakkolwiek na to patrzeć, pochodzę przecież z długiej linii morderców. Mój dziadek Bartholomew, o trafnym nazwisku Coffin^(), był jednym z najskuteczniejszych i najokrutniejszych zabójców, jakich znała ta część świata. Dzień po dniu on i jego gang wypływali w morze, polowali bez przerw i litości, patrzyli, jak woda staje się czerwona od krwi. Oczywiście dziadek zabijał wieloryby, nie ludzi, ale tak naprawdę, jaka to różnica?

Zebrałam i schowałam do torby swój ostatni próbny okaz, mogę już wypłynąć. Ścigam się z wirującymi wokół mnie bąbelkami powietrza; gdy wciąż jeszcze jestem kilka metrów pod wodą, widzę gwiazdy. Przebijam się na powierzchnię; przez chwilę nie mogę odnaleźć łodzi. Gdy byłam na dole, czar, który trzymał ocean na uwięzi, prysł i woda znowu zaczęła się poruszać. Wokół mnie unoszą się fale, czuję ukłucie ostrej ekscytacji. Jestem sama, daleko w morzu. Jeśli nie zdołam wrócić do łodzi, zginę tutaj. Już od jakiegoś czasu mam przeczucie, że moje życie zbliża się ku końcowi. Czy to więc teraz? Mam umrzeć dzisiaj?

Ale potem ją dostrzegam, nie więcej niż dwadzieścia metrów ode mnie.

Queenie się obudziła. Biega po pokładzie i ujada, dopóki nie wespnę się do niej po drabince. Pochylam się, żeby poklepać Queenie, ochlapuję ją wodą. Odbiega i przynosi mi ze swojego posłania stary ręcznik. Ubłocony, w psiej sierści, ale doceniam jej troskę.

Queenie to terier staffordshire, nieduża jak na ten gatunek, zbity mały kłębek mięśni i miękkiej jak jedwab sierści. Nos, nogi i czubek ogona białe, ale reszta czarna, tak jak mój umysł. Queenie ma cztery lata i mogę przysiąc, że czasami przypomina sobie moich chłopców. Kiedy też za nimi tęskni i po nich rozpacza.

Wciągam kotwicę, włączam silnik i płynę na południe w stronę Stanley, znowu rozmyślam o dziadku. Tej nocy moje myśli są jakby zmuszone błąkać się po mrocznych zakamarkach, tam gdzie skrycie snute plany wiją się niczym splątane korzenie w leśnym podłożu, tam gdzie najciemniejsze części naszych umysłów wyrywają się na wolność.

Dziadek Coffin, ojciec mojego ojca, był jednym z największych poławiaczy wielorybów na południowym Atlantyku. Ostatni potomek dynastii morskich myśliwych, która opuściła Nantucket w 1804 roku i kilka miesięcy później dotarła na Nową Wyspę na Falklandach. Przez następne dwieście lat plądrowali wyspy wraz z otaczającym je oceanem. Morska i lądowa fauna i flora na tym obszarze wciąż usiłują się zregenerować po wstrząsie, jakim była działalność dziadka Coffina oraz jego poprzedników.

Dziadek zmarł, gdy byłam dzieckiem. Szkoda.

Wpływam na bardziej osłonięte wody Port William i poprawiam kurs, żeby ominąć wizytujący statek wycieczkowy „Princess Royal”. Od teraz do końca lata będziemy przeżywali stały napływ takich wycieczkowców, zatrzymują się u nas na kilka dni w drodze do Georgii Południowej i Antarktyki. Są błogosławieństwem i utrapieniem zarazem, te setki turystów, którzy codziennie schodzą na ląd, gdy statek stoi w porcie. I jak to bywa w takich okolicznościach, po równo ich kochamy i przeklinamy. Dzisiaj, ze względu na porę, na statku jest nadzwyczaj głośno i ruchliwie, ale turyści z wycieczkowców potrafią nieźle balować; odgłosy ich hulanek rozchodzą się na wiele kilometrów w głąb lądu.

Niezauważona przez nikogo na pokładzie, prześlizguję się obok i płynę ku wewnętrznemu portowi. Jest prawie pierwsza w nocy. Wkrótce zacznę odliczać godziny, nie dni. Mam jeszcze do zrobienia kilka rzeczy, muszę wypełnić parę obietnic, które złożyłam innym, ale to dobrze, że będę zajęta. Rozglądam się po łodzi. Dopilnowałam, żeby zbiorniki z paliwem i wodą były pełne. W szafce zamkniętej na klucz leży pistolet na strzałki usypiające. Trzymam go tam na wypadek rzadkich okazji, gdybym musiała uśpić dużego ssaka. Mam też stary pistolet dziadka na sytuacje, gdy jedyną opcją jest eutanazja. Oba są w doskonałym stanie i działają. Jestem gotowa.

Gotowa sprawdzić, jak dużo krwi moich przodków płynie w moich żyłach. Przez Narrows wpływam do wewnętrznego portu i od razu widzę, że moje starannie ułożone plany mogą spełznąć na niczym.

Czeka na mnie policja.

2

W tym krótkim czasie, gdy byłam w morzu, coś się tu wydarzyło. Większość ludzi z Falklandów mieszka w Stanley, ale to wciąż i tak nieduża społeczność. Tylko około dwóch tysięcy osób w jakichś siedmiuset obejściach. Trzy godziny temu, gdy wypływałam, maleńkie światełka setki lub więcej halloweenowych latarenek z dyni połyskiwały na zboczu wzgórza jak gwiazdy, jednak do tego momentu wszystkie pewnie się wypaliły. O tej później porze Stanley powinno być pogrążone w niemal całkowitej ciemności. A nie jest. Patrzę na policyjny wóz – jedzie drogą wzdłuż nabrzeża, na przodzie portu miga więcej niebieskich świateł.

Minęły trzy lata, prawie co do dnia, od ostatniego razu, gdy wpłynęłam do portu i zobaczyłam, że czeka na mnie policja.

– Był wypadek. – Trzy lata później wciąż wyraźnie słyszę głos Bena, jak płynie z radia na łodzi, łamie się i drży. – Ned i Kit, obaj, zostali zabrani do szpitala, ale nic więcej nie wiem. Wracaj jak najszybciej.

Szybko się rozłączył, zostawił mnie z najgorszymi myślami. Tyle że ja wcale nie wyobrażałam sobie najgorszego. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Wyobrażałam sobie, że cierpią, że ich boli. Wyobrażałam sobie ich małe, doskonałe ciała posiniaczone, połamane, poharatane ostrym jak żyletka metalem. Całą drogę powrotną do Stanley słyszałam w głowie, jak wołają mamę i nie rozumieją, dlaczego, kiedy najbardziej mnie potrzebują, mnie przy nich nie ma. Wyobrażałam sobie ręce, nogi oderwane od tułowia, cięte szramy na ich ślicznych buźkach. Ani razu nie wyobraziłam ich sobie jako pozbawione życia zwłoki, które leżą obok siebie, w kostnicy.

W uścisku złych wspomnień zbyt mocno dodaję gazu. Nie powinnam zbliżać się do portu z taką prędkością. Są tam skałki, więcej niż jeden wrak, ukryte przeszkody, które mogą rozłupać łódź. Zmuszam się, żeby zwolnić, czekam, aż mój oddech i serce zrobią to samo. Okazuje się, że jedno i drugie trudniej kontrolować niż przepustnicę. A mimo to muszę zachować pozory normalności, udawać, że sobie radzę. Jeszcze przez jakiś czas skorupa ludzka, w której jestem zamknięta, musi wytrzymać.

Ktoś czeka na mnie w miejscu, gdzie zwykle cumuję; jeden z emerytowanych rybaków. Mieszka w chacie przy porcie z dwiema kobietami – ludzie się zgadzają, że to jego matka i siostra, chociaż nikt woli się o to nie zakładać. Facet nazywa się Ralph Larken, za plecami Ralph Padlina. Kiedy mu rzucam cumę dziobową, widzę, że pod sztormiakiem jest w wyblakłej pasiastej piżamie. Nogawki spodni ma wetknięte w wielgachne czarne rybackie kalosze i w tym dziwnym półświetle taki ubiór nadaje mu wygląd pirata. Zeskakuję na nabrzeże, zabieram ze sobą bulinę.

– Co się dzieje?

– Zaginął dzieciak.

Gapię się na niego i zastanawiam, które z nas powie to na głos. On to robi.

– Kolejny. – Kiwa głową w stronę grupy przy murze portu. Widzę mundury policyjne, kogoś w wojskowym moro. – Czekają na ciebie – mówi. – Zauważyli światła twojej łodzi.

Zaginęło kolejne dziecko. Wciąż jeszcze byłam pogrążona we własnej rozpaczy, gdy zniknęło pierwsze, niewiele ponad dwa lata temu, ale pamiętam, że ludzie gadali między sobą, że to okropny wypadek, aczkolwiek tajemniczy. Kiedy zaginęło następne, ci sami ludzie twierdzili, że mamy straszliwego pecha. A teraz trzecie?

Ktoś odłączył się od grupy przy murze i idzie w moją stronę. To ta młoda policjantka, ta, której nikt nie traktuje serio, bo jest taka młoda i tak bardzo wysoka, i wydaje się, że nie potrafi się ruszyć, żeby czegoś nie przewrócić. Posterunkowa Skye McNair to jedna z tych osób, które wszyscy lubią, bo im żal takich ludzi, a chcą uchodzić za współczujących. Ja nie muszę niczego udowadniać, więc się przyznam: fajtłapowatość posterunkowej Skye mnie irytuje.

Teraz, gdy się jej przyglądam, po raz pierwszy przychodzi mi na myśl, że sprawia wrażenie bardzo żwawej. Jej włosy, długie i proste jak drut, o dokładnie takim samym odcieniu jak kolor świeżo zrobionej marmolady, fruwają wokół głowy, a jej twarz, w blasku księżyca blada jak papier, mówi mi, że Skye jest zdenerwowana i bardziej niż trochę podekscytowana. Noc na kilka centymetrów przy niej nie wydaje się aż tak ciemna.

– Catrin, wybacz. – Jest ode mnie dużo wyższa. Podchodzi, potem się odchyla, tak jakby się obawiała mnie przytłoczyć. – Ale muszę spytać, czy widziałaś kogoś dzisiaj w nocy na morzu? Jakieś jednostki, których nie rozpoznałaś?

Mówię, że nie widziałam. Kilka dużych komercyjnych łodzi rybackich opuściło port w tym samym czasie co ja, ale wszystkie znałam. Sporo mieszkańców wysp wybiera się na nocne połowy, jednak zwykle w mniejszych łodziach, i trzymają się blisko brzegu.

– Przykro mi, to musi być trudne. – Wydaje się, że Skye nigdy nie wie, co zrobić z rękami. Teraz nimi wymachuje. – Zdaję sobie sprawę, że to prawie tak, jak…

Nie było jej tu przed trzema laty. Była w Anglii, w szkole policyjnej. A mimo to wie, że za dwa dni rocznica dnia, w którym straciłam życie.

– Co się stało, Skye? – Zerkam na Ralpha, głaszcze Queenie. – Słyszałam, że chodzi o zaginione dziecko? – Nie dodaję, że kolejne. To zbędne.

– Jednej z przyjezdnych rodzin. – Ogląda się na tłumek za nami. – Nie z wycieczkowca. Przyjechali sami, zatrzymali się w jednym z pensjonatów w mieście. Zrobili sobie piknik w pobliżu Estancii w porze lanczu. Dzieci bawiły się na łące. Stracili z oczu najmłodsze.

Estancia to farma położona jakieś trzydzieści kilometrów dalej, na południowo-wschodnim cyplu dużej zatoki.

– To zaledwie trzylatek. – Skye wygląda tak, jakby się miała rozpłakać.

Trzylatek. Te dwoje dzieci, które zaginęły poprzednio, były starsze, ale niedużo. Obaj chłopcy. Trzylatek, oddzielony od rodziny przez wiele godzin, sam nocą. Marzł, jest głodny, przerażony. Czyż strach przed porzuceniem to nie najgorszy z dziecięcych lęków? Na tej wyspie, nocą, chłopczyk pewnie czuje się opuszczony przez cały świat.

– Szukaliście go?

Mięśnie twarzy Skye lekko drżą, gdy zbiera się w sobie.

– Cały dzień. I kilka osób znowu tam pojechało. Między innymi Callum Murray. Zabrał ze sobą paru żołnierzy z bazy. Wkrótce spodziewamy się jakichś wieści.

– To rodzina tego dziecka? – Odnajduję matkę, choć specjalnie się nie staram. Tęga, ciemnowłosa kobieta pod czterdziestkę. Stoi mocno spięta, jakby się bała, że jeśli odpuści, rozpadnie się. Znam to. Kiedy podejdę bliżej, twarz będzie wyglądała tak, jakby zniknęło z niej całe ciało, zostanie tylko skóra oblekająca kości. Oczy będą się wydawały martwe. Będzie wyglądała jak ja.

Tyle że w najważniejszej kwestii dzielą nas całe światy. Ona wciąż ma nadzieję.

– Tak, to oni. – Skye sprawia wrażenie, jakby stała teraz na jednej nodze. – Westowie. Sytuacja robi się naprawdę trudna. Są też ludzie z wycieczkowca. Cóż, nie chcę być nieuprzejma, ale oni niekoniecznie pomagają. Chyba uważają, że powinniśmy przeszukać posesje. Chcą, żeby zablokować wszystkie łodzie, które od teraz miałyby opuścić port. Wyobrażasz sobie, jak zareagują rybacy, jeśli im powiemy, że rano nie mogą wypłynąć?

– Wątpię, żeby wielu się zastosowało. – Tu władzy się słucha, ale tylko do pewnego stopnia.

– A rodzina i tak jest już wystarczająco zdenerwowana. Ostatnie, czego im potrzeba, to żeby ludzie nakładli im do głów niestworzone rzeczy.

Kusi mnie, żeby powiedzieć, że biorąc pod uwagę tutejszą historię zaginięć dzieci, te opowieści o niestworzonych rzeczach i tak już pewnie krążą.

– To wszystko jest bardzo niepokojące. – Skye mówi, ja udaję, że słucham, obie idziemy w stronę mojego samochodu. – Od dziewiątej byliśmy wzywani do pięciu interwencji. Komisarz Stopford próbuje zagnać gości z powrotem na wycieczkowiec, ale oni nie chcą wracać, dopóki ten chłopiec się nie odnajdzie. To będzie ciężka noc.

Mamroczę to, czego, jak wiem, się ode mnie oczekuje – żeby Skye dała znać, gdybym mogła w czymś pomóc – po czym się ulatniam. Queenie wskakuje do samochodu i obie jedziemy do domu po zachodniej stronie przylądka Pembroke, na maleńkim cyplu pomiędzy wewnętrznymi i zewnętrznymi portami Stanley a samym oceanem.

Nie myślę o zaginionym dziecku. Albo raczej myślę, ale tylko pod kątem tego, na ile to zaginięcie może zmienić moją sytuację. Jeśli nie pozwolą łodziom wypływać, jeśli będą przeszukiwane, zanim opuszczą port, moje plany się rozpadną. Dwa i pół dnia od teraz. Około sześćdziesięciu godzin. Dzieciak do tego czasu musi się znaleźć.

Nie jadę do domu najkrótszą drogą. W niektóre dni, zwłaszcza wtedy, gdy w moim umyśle przewagę zdobywa mroczna mgła, coś jakby mnie pchało w stronę domu Grimwoodów. Zawsze nocą, gdy prawdopodobieństwo, że zobaczę kogoś z rodziny prawie nie istnieje, coś mnie ku temu domowi ciągnie. Dzisiaj okrążam najbardziej wysunięty na wschód cypel naturalnego portu Stanley, jadąc w kierunku dużego budynku z dachem w kolorze pawiego błękitu, z frontem skierowanym na wschód, na Surf Bay. Za ostatnim zakrętem zwalniam, widzę pobielane ściany, ciemne okna, niewysokie zarośla janowca, teraz połyskujące żółtymi kwiatami. Po obu stronach niskiej drewnianej furtki stoją latarenki z dyni; w zawiłych, starannych rzeźbieniach rozpoznaję ręczną robotę dziadka dzieci. Kiedyś rzeźbił dynie również dla mojej rodziny.

Ktoś nie śpi. Zauważam światło w oknie na piętrze. W pokoju Petera. Nigdy nie widziałam Petera, najmłodszego dziecka Grimwoodów. Ostatnie dwa i pół roku żył w mojej głowie. Wyobrażam go sobie jako jasnowłosego, szczupłego chłopca z pyzatą buzią, takiego, jacy byli jego dwaj bracia w tym wieku. Będzie miał też, tak jak oni, promienne niebieskie oczy ich matki.

Nie byłam w tym domu od lat, od czasu jeszcze przed urodzeniem się Petera, ale znam dom Rachel tak dobrze jak własny. Peter nie śpi; Rachel pewnie z nim jest, utula go, kołysze, żeby zasnął. Wdycha zapach jego włosów, czuje, jak drży w jej objęciach, i jest zachwycona swoją mocą, która pozwala ukoić lęk syna. Nienawidzę jej w tej chwili tak bardzo, że jedyne, co mogę zrobić, to dodać gazu i odjechać.

Tak, myślę. Zabiję Rachel bez problemu.

3

Otwieram drzwi i natychmiast wyczuwam coś dziwnego, nietypowego. Jest coś – zapach, echo śmiechu, jakaś zmiana w atmosferze. Drobne oznaki, ale oczywiste. Oni znowu tu są.

Cicho zamykam za sobą drzwi i się rozglądam. W mroku nie dostrzegam błyszczących oczu. Nie słyszę szurania małych stóp, jak uciekają w cień. Powoli okrążam duży staroświecki pokój i wychodzę na korytarz. Jestem jednocześnie nieufna i podekscytowana. Dziwny to rodzaj pragnienia, ta potrzeba zobaczenia zmarłych.

W ciągu trzech lat od ich śmierci chłopcy mnie nawiedzają. Czy naprawdę tak uważam? Nie wiem. Jako naukowiec szybciej uwierzyłabym w przybyszów z innej planety niż w duchy, jednak w kilka dni po wypadku obecność chłopców w domu stała się bardziej realna, bardziej namacalna niż obecność mojego męża lub kogokolwiek z gromady współczujących znajomych, którzy od czasu do czasu do nas zaglądali.

Prawdziwi ludzie odchodzili, ale chłopcy pozostali – pojawiali się w moim życiu i znikali z niego z niezawodnością, jeśli nie regularnością, pływów morskich. Zawsze kiedy najmniej się tego spodziewam, widzę cień ich sylwetek za zasłonami, zarys ich ciał pod narzutami na łóżkach, z których cały czas nie mam siły sprzątnąć pościeli. Ich głosy, czasami roześmiane, szepczą sekrety, nierzadko się sprzeczają, mieszają z odgłosami płynącymi z telewizora lub z radia. Często ich czuję. Charakterystyczną mocną jabłkową woń włosów Kita dzień lub więcej po umyciu. Kwaskowy zapach trampek Neda docierający z niedomkniętej szafki na buty.

Nie siedzą na dole schodów ani na kanapie, wpatrzeni w pusty ekran telewizora. To dobrze, nienawidzę, jak to robią. Idę do schodów. Zabezpieczająca bramka, której jakoś nigdy nie mieliśmy czasu zdjąć, jest zamknięta. To ja ją zamknęłam? Tylko po co? Raczej nie podejrzewam, żeby chłopcy mogli mieć wpływ na fizyczne otoczenie. Choć czasem wpada mi w oko zabawka, która wcześniej leżała gdzie indziej. Wgniecenie na łóżku. Oczywiście za obie rzeczy może być odpowiedzialny mój pies.

Queenie, jak zwykle gdy chłopcy są w domu, stoi na dole przy drzwiach kuchennych i skowyczy. Nie mam pojęcia, czy też wyczuwa ich obecność, czy po prostu nie znosi, jak jestem w takim nastroju, tak czy inaczej te wizyty ją przerażają. Szkoda, bo też ich kochała, no ale w sumie zwierzęta domowe to nie matki.

Jestem przekonana, że zobaczę ich w pokoju Neda, zwiniętych w kulki niczym para szczeniąt, ale kształt, który widzę po otwarciu drzwi, mówi mi, że na łóżku leży tylko duży pluszowy miś. Nie ma ich też w pokoju Kita. Teraz już poruszam się szybciej, choć mówię sobie, że mam zwolnić, ale czuję normalną panikę matki, która nie może znaleźć dzieci. Nawet tych martwych. Moja sypialnia też pusta. Albo tylko tak wygląda.

Chowają się.

Wolałabym, żeby dali z tym spokój, ale uwielbiali chowanego, gdy żyli, i teraz czasami też się ze mną tak bawią. Jeszcze raz zaczynam przeszukiwać dom, tym razem dokładniej, a chmura burzowa w mojej głowie coraz bardziej gęstnieje. Otwieram drzwi szaf, odsuwam zasłonę prysznicową, zaglądam pod łóżko w pokoju gościnnym. Jeśli mam być szczera, ta zabawa zawsze mnie denerwowała, nawet kiedy wiedziałam, że na końcu znajdę dwa silne ciała.

Znowu jestem na dole. Chłopcy mogą być już tylko na podwórku. Otwieram tylne drzwi, do środka wdziera się wiatr, jakby tylko czekał na okazję.

Nie ma ich tu. Czuję, że mi się wymykają. Dwa odgłosy wdzierają się w wycie wiatru, oba to jęki skrajnej rozpaczy. Jeden jest Queenie, drugi mój.

– Ned! Kit!

Odeszli. Tak jak wcześniej byłam pewna ich obecności, tak teraz jestem pewna, że ich nie ma.

W mojej głowie pozostało bardzo mało światła. Znowu jestem na górze, w małej wnęce przy sypialni, służy mi za gabinet. Klęczę przy biurku i grzebię w wysuniętej szufladzie, którą zawsze trzymam zamkniętą. Znajduję to, czego szukam. Zawsze dbam, żeby był naostrzony.

Na dole Queenie zaczyna wyć.

Koniec wersji demonstracyjnej.Od Autorki

Małe mroczne kłamstwa to fikcja, w pewnej części zainspirowana konfliktem falklandzkim z 1982 roku. W powieści odnoszę się do autentycznych wydarzeń, jednak bohaterowie to wyłącznie postaci z mojej wyobraźni. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, powiązanych z Falklandami, są czysto przypadkowe.

Trzeciego listopada 1994 roku rzeczywiście było zaćmienie Słońca, ale ja przesunęłam jego wystąpienie na Falklandach o kilka godzin.

Wymienione niżej książki przeczytałam z przyjemnością, poza tym okazały się przydatne:

Andrew Gurr A Little Piece of England (John Blake, 2001)

Tony Banks Storming the Falkland (Little Brown, 2012)

Hugh McManners Forgotten Voices of the Falklands (Ebury Press, 2007)

Tom Hopwood A Falkland Island Story (A Doctor on Horseback) (Lulu Press, 2007)

Ian i Georgina Strange Atmosphere, Landscape of Falkland Islands (Design in Nature, 2005)

Robin W. i Anne Woods Birds and Mammals of the Falkland Islands (Wild Gnides Ltd, 2006)

Andrew Coe Falkland Adventure (Bluebell Publishing, 2000)

William Barron Old Whaling Days (Irving Lewis Press, 2007)Podziękowania

Powieści rzadko są dziełem wyłącznie autora, a moje z pewnością do takich nie należą. Składam podziękowania następującym osobom:

Adrianowi Summonsowi, który wymyślił, aby akcja powieści toczyła się na Falklandach.

Trishowi Prestonowi Whyte’owi, który przez jakiś czas jako oficer RAF-u stacjonował na Falklandach, oraz Andy’emu Williamsowi, który mieszkał tam przez wiele lat.

Zespołowi wydawnictwa Transworld, który nadal udziela mi wsparcia, daje zachętę i swoją przyjaźń. Nie wyobrażam sobie pracy z grupą milszych osób. Specjalne podziękowania dla Sarah Adams, Alison Barrow, Larry’ego Finlaya, Frankie Gray, Claire Ward, Suzanne Riley, Kate Samano i Billa Scotta Kerra.

Elizabeth Lacks, Andrew Martinowi i Kelly Ragland z wydawnictwa St Martin’s Press, moim wydawcom w USA.

Belindzie Bauer, która pozwoliła mi sobie podkraść tytuł.

Rodzinie Buckmanów (Rosie, Jessice i Peterowi), moim ukochanym agentom, w ojczyźnie i za granicą.

I wreszcie Anne Marie Doulton, która w tym roku zasługuje na specjalną wzmiankę. (Anne wie dlaczego).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: