Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Małe wielkie odkrycia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 grudnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Małe wielkie odkrycia - ebook

Fascynujący świat małych wielkich odkryć!

Które wynalazki miały największe znaczenie dla historii ludzkości? Co tak naprawdę wpłynęło na nasz rozwój? Jak to się stało, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy? Jakim cudem dotarliśmy tak daleko!?

Najpierw pojawia się problem. Później ktoś wpada na pomysł jego rozwiązania – nieraz szalony. Powstaje nowy wynalazek, który z czasem trafia do powszechnego użytku. To z kolei prowadzi do rewolucyjnych zmian.

Czy wiecie, że:
› Wynalezienie prasy drukarskiej wywarło wpływ na rozwój fizyki molekularnej?
› Dzięki niecodziennemu pomysłowi na handel lodem możliwe stało się zasiedlenie obszarów Ziemi dotąd niedostępnych dla człowieka?
› Osiągnięcia inżynierii dźwięku, które pomagają nam lepiej widzieć, wzięły swój początek od neandertalskich zawodzeń w burgundzkich jaskiniach?
› Potrzeba oczyszczenia miast z fekaliów pozwoliła rozpocząć prace nad mikrochipami?
› Odkrycie atomu umożliwiło nam mierzenie czasu w nanosekundach?
› Wynalezienie sztucznego światła wpłynęło na ewolucję zwyczajów związanych ze snem?

Oto niezwykła historia zwykłych przedmiotów – tych, z których korzystamy każdego dnia. Przeczytacie o geniuszach z przypadku i zbawiennych pomyłkach, kuriozalnych koncepcjach i niespodziewanych efektach. Przekonacie się, że każde wielkie osiągnięcie było poprzedzone maleńkim odkryciem. Taka jest właśnie historia innowacji.

***

Od ogółu do szczegółu. Książka udowadnia, jak ściśle powiązane są ze sobą odkrycia ułatwiające nasze życie – kiedyś rewolucyjne, dziś stanowiące chleb powszedni. Wciągająca opowieść, która wyjaśnia, co łączy m.in. dalekowzroczność, Libię, bakterie, druk, Wenecję, kosmos i… selfie.
Andrzej Kotarski, Polimaty.pl

Ta książka to całe serie zaskoczeń. Niebanalne skojarzenia sprawiają, że nagle widzimy znane rzeczy w zupełnie innym świetle. Pożary Wenecji przyczyniły się do odkrycia księżyców Jowisza? Tak, ale w jak przedziwny sposób! Pamiętajcie, że gdy zaczniecie czytać „Małe wielkie odkrycia”, to będziecie straceni dla świata – od tej książki nie sposób się oderwać. Oprócz tego wasze spojrzenie na rzeczywistość już nigdy nie będzie takie jak przed lekturą. Ale warto zaryzykować.
Piotr Stanisławski, CrazyNauka.pl

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-464-5
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Robot historyk i skrzydło kolibra

Ponad dwadzieścia lat temu meksykańsko-amerykański artysta i filozof Manuel DeLanda wydał osobliwą, ale cudowną książkę War in the Age of Intelligent Machines. Traktowała ona, teoretycznie, o historii technologii militarnych, ale w zasadzie nie miała wiele wspólnego z tym tematem. Zamiast zajmować się heroicznymi dokonaniami projektantów łodzi podwodnych, opisanymi przez jakiegoś profesora z akademii marynarki wojennej, DeLanda opowiada o teorii chaosu, biologii ewolucyjnej i francuskim poststrukturalizmie, które splata z historią powstania naboju stożkowego, radaru i innych militarnych innowacji. Pamiętam, że kiedy czytałem tę książkę jeszcze jako student, myślałem o niej w kategoriach publikacji sui generis; sprawiała wrażenie, jakby jej autor przybył na Ziemię z obcej planety zamieszkiwanej przez inny rodzaj inteligencji. Wydała mi się hipnotyzująca i konfundująca zarazem.

DeLanda rozpoczyna swoją książkę błyskotliwym pomysłem interpretacyjnym. Proponuje, abyśmy wyobrazili sobie pracę historyczną spisaną w nieokreślonej przyszłości przez jakąś formę sztucznej inteligencji, której zadaniem byłoby omówienie poprzedniego tysiąclecia. „Można domniemywać – pisze DeLanda – że tekst robota historyka różniłby się znacząco od spisanego przez jednostkę ludzką”. Chwile, które zajmują poczesne miejsce w historii człowieka – podbój obu Ameryk przez Europejczyków, upadek Imperium Rzymskiego, Wielka Karta Swobód – byłyby z perspektywy robota zaledwie przypisami. Z kolei wydarzenia wydające nam się marginalnymi – XVIII-wieczne zabawkowe automaty markujące grę w szachy, krosno żakardowe, które dało początek wykorzystywanym we wczesnych komputerach kartom perforowanym – robot historyk uznałby za przełomowe, istne kamienie milowe wyznaczające kurs na teraźniejszość. „Człowiek próbowałby zrozumieć konstrukcję mechanizmu zegarowego, silnika czy innego ustrojstwa – tłumaczył DeLanda – robot zaś z pewnością położyłby większy nacisk na wpływ, jaki maszyny te wywarły na ewolucję rasy ludzkiej. Podkreśliłby fakt, że mechanizm zegarowy był niegdyś dominującą technologią na tej planecie, a jej mieszkańcy wyobrażali sobie świat jako podobny system składający się z kółek zębatych”.

Próżno jednak szukać inteligentnego robota w niniejszej książce. Innowacje tu opisane przynależą do codzienności, nie science fiction: żarówki, nagrania dźwiękowe, klimatyzacja, szklanka czystej kranówki, zegarek na rękę, soczewka. Ale podjąłem się próby opowiedzenia historii owych wynalazków z perspektywy bliskiej tej, jaką przyjąłby robot DeLandy. Bo gdyby żarówka mogłaby spisać dzieje ostatnich trzystu lat, też wyglądałyby one inaczej. Przekonamy się, ile czasu poświęciliśmy na poszukiwania sztucznego światła, jak dużej pomysłowości i jak wielkiego wysiłku wymagał triumf nad ciemnością, jak rzeczy, na które wpadliśmy wcześniej, a które nie miały pozornie nic wspólnego z żarówką, wpłynęły na cały ten proces.

A historia ta warta jest opowiedzenia po części dlatego, że pozwoli nam spojrzeć świeżym okiem na coś, co uznajemy za oczywiste. Wychowani w rozwiniętym technologicznie świecie, zazwyczaj nie poświęcamy ani chwili, aby zastanowić się nad cudownością samej możliwości napicia się wody z kranu bez obawy, że za czterdzieści osiem godzin umrzemy na cholerę. Dzięki klimatyzacji wielu z nas żyje komfortowo w warunkach klimatycznych, które jeszcze pięćdziesiąt lat temu były nie do zniesienia. Jesteśmy otoczeni i wspomagani przez różnorakie przedmioty; zaklęto w nich pomysłowość oraz kreatywność tysięcy ludzi stąpających po tej ziemi przed nami: wynalazców, hobbystów i reformatorów wytrwale dążących do rozwiązania kwestii sztucznego oświetlenia lub czystej wody pitnej. Dzisiaj korzystamy z luksusów bez zastanowienia, a robot historyk niechybnie przypomniałby nam, że mamy u tych ludzi taki sam, jeśli nie większy dług, jak u królów, zdobywców i władców, których imiona podkreślono grubą krechą w każdej książce do historii. Ale istnieje inny powód, aby raz jeszcze spisać nasze dzieje. Innowacje te bowiem zainicjowały szersze zmiany społeczne, niż moglibyśmy się spodziewać.

Przeważnie początek historii danego wynalazku wiąże się z koniecznością uporania się z określonym problemem, ale kiedy już stanie się on przedmiotem powszechnego użytku, często inicjuje niezwykle trudne do przewidzenia zmiany. Taki wzorzec zdarzeń występuje od zawsze w ewolucyjnej historii. Pomyślmy chociażby o akcie zapylenia: gdzieś w okresie kredy kwiaty zaczęły wytwarzać kolory i zapachy, co miało sygnalizować obecność pyłku i ściągnąć owady, które z kolei równocześnie wykształciły narzędzia potrzebne do zebrania pyłku i przy okazji przeniesienia go na inne rośliny. Z czasem kwiaty wyprodukowały wysokoenergetyczny nektar, aby przyciągnąć insekty i zachęcić je do rytuału zapylania. Tymczasem u pszczół i innych owadów rozwinęły się narządy czuciowe, pozwalające im korzystać z owych nowinek ewolucyjnych. To dobór naturalny innego rodzaju, nieopierający się na zero-jedynkowej rywalizacji, zazwyczaj lansowanej w uproszczonych wersjach darwinizmu, ale na symbiozie: owadom i kwiatom udało się przetrwać, gdyż idealnie dopasowały się do siebie (techniczny termin opisujący to zjawisko to koewolucja). Fakt ten nie umknął także Karolowi Darwinowi, który kolejną po O pochodzeniu gatunków publikację poświęcił właśnie tematowi zapylania storczyków.

Koewolucyjne interakcje prowadziły często do transformacji w organizmy niemające, na pierwszy rzut oka, bezpośredniego związku z gatunkami wyjściowymi. Symbioza pomiędzy roślinami kwiatowymi a insektami, prowadząca do produkcji nektaru, otworzyła furtkę o wiele większym organizmom – kolibrom – które również mogły zająć się jego zbieraniem, choć żeby się do tego zabrać, musiały wykształcić osobliwą mechanikę lotu, umożliwiającą unoszenie się na wysokości kwiatu, do czego większość ptaków nie jest zdolna. Owady potrafią ustabilizować swoją pozycję, gdyż są pozbawione kręgosłupa, a co za tym idzie, anatomia umożliwia im niesamowitą giętkość. Lecz mimo ograniczeń nałożonych przez układ kostny kolibry opracowały nowy sposób poruszania skrzydłami: na przemian w dół i w górę – umożliwia im to zawiśnięcie w powietrzu podczas zbierania nektaru. To doskonały przykład dziwacznego skoku ewolucyjnego, które zdarzają się stale: na skutek opracowania przez rośliny pewnej strategii reprodukcyjnej skrzydła kolibra wykształciły się w konkretnej formie. Przyrodnicy mogliby przyjąć logiczne założenie, iż schemat owadzich zachowań, towarzyszących nowemu i dziwacznemu rytuałowi, jakim jest akt zapylenia, który wyewoluował wraz z rozwojem roślin kwiatowych, nie ma nic wspólnego ze środowiskiem ptasim. Ale krok ten przyspieszył jedną z najbardziej zadziwiających transformacji w historii ewolucyjnej ptaków.

Dzieje pojawiania się innowacji wyglądają podobnie. Prasa drukarska Jana Gutenberga zainicjowała zwiększony popyt na okulary, gdyż dzięki nowemu zwyczajowi czytania Europejczycy zorientowali się, że cierpią na dalekowzroczność. Z kolei ta zmiana wzmogła zainteresowanie soczewkami, co doprowadziło do wynalezienia mikroskopu, który niedługo potem pozwolił nam stwierdzić, że nasze ciało składa się z komórek. Któż mógłby pomyśleć, że technologia druku ma cokolwiek wspólnego z poszerzeniem naszego wglądu do skali komórkowej, tak jak mało komu przyszłoby do głowy, że pojawienie się pyłku wpłynie na budowę skrzydła kolibra. Ale tak wygląda omawiany proces zmian.

Na pierwszy rzut oka może to brzmieć jak wariacja na temat słynnego efektu motyla z teorii chaosu, który mówi, jakoby trzepot owadzich skrzydeł w Kalifornii może wywołać huragan na drugiej półkuli ziemskiej. Lecz to dwie zupełnie różne rzeczy. Niezwykłość (zresztą niepokojąca) efektu motyla zakłada istnienie łańcucha nieznanych i przypadkowych zdarzeń, co uniemożliwia identyfikację ogniwa łączącego zawirowanie powietrza przy skrzydłach owada z rozwojem systemu burzowego nad Atlantykiem. Oczywiście nie można wykluczyć powiązania obu tych zjawisk na pewnym poziomie, ale przeanalizowanie tej zależności lub, co jeszcze trudniejsze, przewidzenie następstwa zdarzeń leży poza naszym zasięgiem. W przypadku kwiatu i kolibra chodzi o coś innego: są to dwa całkowicie odmienne organizmy o różnych potrzebach i zdolnościach, nie mówiąc już o systemach biologicznych, mimo to roślina wyraźnie zapoczątkowała pewne w pełni wytłumaczalne zmiany w budowie ptaka.

Książka ta traktuje po części o takich dziwacznych zależnościach, o „efekcie kolibra”. Innowacje na jednym polu – a czasem nawet całe ich serie – nierzadko decydują o zmianach zachodzących na zupełnie innym. Efekt kolibra przejawia się na różne sposoby. Niektóre są dość intuicyjne: różnice w rzędzie wielkości są coraz pokaźniejsze i wyzwalane zasoby energii czy informacji wprawiają w ruch chaotyczną falę zmian, która zrywa intelektualne i społeczne bariery. Proszę spojrzeć chociażby na rozwój internetu. Inne efekty kolibra są bardziej subtelne i trudniejsze do zauważenia. Przełom w naszych możliwościach zmierzenia danego fenomenu – czas, temperatura, masa – często otwiera nam oczy na rzeczy, które wydają się zupełnie niepowiązane (zegar z wahadłem wpłynął na rozwój miast w okresie rewolucji przemysłowej). Bywa też tak, co pokazuje historia Gutenberga i soczewki, że nowy wynalazek przyczynia się do wykrycia wady lub słabości w naszym organizmie, co pcha nas w niespodziewanym kierunku i prowadzi do opracowania narzędzi zdolnych rozwiązać problem, który sam w sobie stanowił odkrycie. Ale takowe narzędzia pomagają również obalić naturalne bariery i ograniczenia stojące na drodze rozwoju człowieka, tak jak klimatyzacja umożliwiła ludziom kolonizację nieprzyjaznych miejsc na skalę, która zadziwiłaby naszego przodka sprzed trzech pokoleń.

Niekiedy nowe narzędzia mają na nas wpływ metaforyczny, jak w opisywanym przez naszego robota historyka związku pomiędzy zegarem a mechanistyczną wizją fizyki, ujmującą Wszechświat jako system kółek zębatych.

Prześledzenie efektu kolibra w historii udowadnia dobitnie, że transformacje społeczne nie zawsze są bezpośrednim wynikiem działania człowieka. Nieraz zmiany rzeczywiście inicjują przywódcy polityczni, wynalazcy lub protestujący aktywiści, którzy świadomie budują nową rzeczywistość. Na przykład istnienie systemu amerykańskich autostrad międzystanowych jest w sporej mierze zasługą uchwalonego w 1956 roku programu budowy dróg. Lecz w wielu przypadkach innowacje zdają się żyć własnym życiem i są źródłem zmian zachodzących w społeczeństwie, które nie zostały przewidziane. Twórcy klimatyzacji nie próbowali wprowadzać korekt na politycznej mapie Ameryki, kiedy zdecydowali się chłodzić salony i gabinety, ale, jak się przekonamy, opracowana przez nich technologia umożliwiła nakreślenie śmielszego planu osadniczego, co znowuż nie pozostało bez wpływu na kolejne decyzje Kongresu i Białego Domu.

Oparłem się zrozumiałej pokusie oceny owych zmian nie tylko dlatego, że moja książka jest pochwałą geniuszu. Chodzi również o to, że pojawienie się wynalazku może mieć najróżniejsze konsekwencje. Przeważająca część wybranych przez nas innowacji w oczywisty sposób miała prowadzić do osiągnięcia konkretnego celu, a przypadki, kiedy wybraliśmy gorszą technologię lub metodę naukową, a nie bardziej produktywną lub akuratną, są wyjątkami potwierdzającymi tę regułę. Bo nawet gdy, choć na krótko, wybraliśmy nośnik VHS, a nie Betamax, za moment nadszedł bardziej zaawansowany od obu format DVD. I kiedy spogląda się na zakręty historii z tej perspektywy, można zauważyć, że ciąży ona ku lepszym narzędziom, lepszym źródłom energii, lepszym sposobom przekazu informacji.

Problem leży w kwestiach zewnętrznych i nieprzewidzianych konsekwencjach. Kiedy w 1999 roku Google uruchomiło swoją pierwszą wyszukiwarkę, była to znaczna zmiana w sposobie przeglądania obszernych zasobów sieci i okazja do świętowania z kilku względów: Google uczyniło internet bardziej użytecznym, a do tego całkowicie za darmo. Ale potem firma zaczęła sprzedawać reklamy powiązane z wynikami wyszukiwania i już po kilku latach Google (a także niektóre serwisy internetowe, jak Craigslist) przejęło segment ogłoszeń drobnych, będących do tej pory domeną lokalnych gazet. Nikt nie spodziewał się podobnego obrotu sprawy, nawet twórcy firmy. Można się upierać – ja sam też byłbym do tego skłonny – że wyszło to prasie na zdrowie, gdyż nowe wyzwanie zmusiło media do opracowania lepszych form dziennikarstwa, wykorzystujących niebywałe możliwości globalnej sieci. Z pewnością jednak można powiedzieć, iż reklama internetowa summa summarum miała negatywny wpływ na sprzedaż prasy drukowanej. Podobna debata toczy się przy okazji każdej technologicznej nowinki. Samochody umożliwiają nam sprawniejsze przemieszczanie się niż zaprzęg konny, ale czy wynalazek ten wart był obciążenia środowiska i zaniedbania potrzeb pieszych? Klimatyzacja pozwoliła nam żyć na pustyni, ale jakim kosztem zużycia wody?

Ja jednak jestem daleki od wydawania opinii. Dyskusja nad tym, czy zmiana jest dla nas w dłuższej perspektywie faktycznie korzystna, to nie to samo, co rozgryzanie, jak do niej w ogóle doszło. Obie kwestie są niezbędne do zrozumienia naszej historii i wyznaczenia kursu prowadzącego w przyszłość. Musimy potrafić określić, jak dochodzi do narodzin innowacji; musimy umieć przewidzieć, na tyle, na ile to możliwe, efekty kolibra, które przyczynią się do transformacji innych dziedzin po tym, jak już dany wynalazek się upowszechni. Konieczny jest także system oceny pomocny w podejmowaniu decyzji co do kolejnego kroku, jaki podjąć warto; czy dane korzyści przewyższą nakłady. Próbowałem wyłuszczyć całą gamę konsekwencji związanych z opisanymi w tej książce wynalazkami bez względu na to, czy zostały one uznane za złe, czy dobre. Lampa próżniowa umożliwiła masowej publiczności cieszenie się urokami jazzu, ale także pomogła nagłaśniać zjazdy norymberskie. To, jak czujemy się z owymi innowacjami – czy żyje się nam lepiej po wynalezieniu takiej lampy? – zależy tylko od naszych osobistych przekonań politycznych i stosunku do przemian społecznych.

Powinienem jeszcze napomknąć o kolejnym elemencie istotnym dla tej książki: owi „my”, przewijający się na jej stronach, to mieszkańcy Ameryki Północnej i Europy. Droga, jaką przebyły Chiny czy Brazylia, jest inna i nie mniej interesująca. Historia europejska i północnoamerykańska, choć ograniczona do pewnego spektrum, dotyczy znacznie szerszej gamy zjawisk związanych z doświadczeniami krytycznymi – udoskonalenie metod naukowych, industrializacja – które wpłynęły potem na cały świat. Pytanie o to, dlaczego pewne zmiany zachodziły w pierwszej kolejności w Europie, jest jednym z najciekawszych, ale nie zajmę się nim tutaj. Zaczarowane przedmioty codziennego użytku – żarówki, soczewki i nagrania – są dzisiaj powszechne na całym świecie; opowiedzenie o minionym tysiącu lat z tej perspektywy powinno być interesujące dla czytelnika pochodzącego z każdego zakątka globu. Innowacje zależą od historii geopolitycznej, rodzą się w miastach i ośrodkach handlowych. Ale wynalazki nigdy nie są cierpliwe, nie respektują granic i nie odróżniają narodowości, szczególnie dzisiaj, kiedy jesteśmy z sobą połączeni jak nigdy wcześniej.

Próbowałem trzymać się owego punktu widzenia, gdyż historia, którą zdecydowałem się opowiedzieć, jest niezwykle obszerna. Pisząc na przykład o odkryciu przez nas umiejętności nagrywania i odtwarzania ludzkiego głosu, nie mówię jedynie o kilku genialnych wynalazcach, Edisonach i Bellach, których imiona zna każdy uczeń, ale także o XVIII-wiecznych rycinach anatomicznych ludzkiego ucha, o zatonięciu „Titanica”, działaczach na rzecz praw obywatelskich i niecodziennych właściwościach akustycznych popsutej lampy próżniowej. Podobne podejście nazwałem „historią długiego zoomu”; to próba wytłumaczenia pewnych zmian przy jednoczesnej analizie ich skali, od wibracji fal dźwiękowych, odbieranych przez nasze bębenki, aż do masowych ruchów politycznych. Być może lepiej byłoby przyporządkować narrację historyczną danej jednostce lub narodowi, ale na pewnym poziomie nierozważnie jest trzymać się tych granic. Historia toczy się nie tylko na poziomie atomu czy globalnej zmiany klimatycznej. Jeśli więc podejmujemy się próby jej zrozumienia, musimy przyjąć podejście, które pozwoli nam oddać jej sprawiedliwość na wszystkich poziomach. Fizyk Richard Feynman podobnie opisał niegdyś związek pomiędzy estetyką a nauką:

Mam przyjaciela artystę. Czasem patrzy on na pewne rzeczy w sposób, z którym trudno mi się zgodzić; na przykład bierze do ręki kwiat i mówi: „Spójrz, jaki jest piękny”. Przytakuję. A wtedy on dodaje: „Jako artysta dostrzegam jego piękno, ale ty, naukowiec, rozkładasz go na czynniki pierwsze i staje się mdły”. I wówczas gada jak wariat. Po pierwsze, uważam, że piękno, o którym mówi, jest dostępne także i dla innych, w tym mnie, choć faktycznie mogę nie mieć tak wysoko rozwiniętego zmysłu estetycznego co on, ale potrafię docenić urodę kwiatu.

Po drugie, widzę w nim więcej niż on. Potrafię wyobrazić sobie strukturę komórkową kwiatu, skomplikowane procesy, jakie zachodzą wewnątrz, którym również nie sposób odmówić piękna. Nie jest bowiem ono ograniczone do jednego tylko aspektu. Tkwi także w tych drobnych komórkach, z jakich zbudowana jest roślina, w tych wszystkich procesach. Już to, w jaki sposób wyewoluowały barwy tego kwiatu, żeby mógł on przyciągać do siebie owady w celu zapylenia, jest interesujące, bo sugeruje, że insekty widzą kolory. Pojawia się wobec tego pytanie: czy niższe gatunki posiadają zmysł estetyczny? Czym on w ogóle jest?

Tego typu pytania udowadniają, że wiedza naukowa nie zubaża, lecz wzbogaca poznanie, pogłębia tajemnicę, jaką kryje w sobie kwiat, pozwala zachwycić się nim bardziej. Nie rozumiem, w jaki sposób miałaby zubażać moje doświadczenie.

Jest coś niezaprzeczalnie pociągającego w opowieściach o wielkich wynalazcach lub naukowcach – przywołajmy choćby Galileusza i jego teleskop – którzy kroczą ku rewolucyjnemu pomysłowi. Ale mają one drugie dno, oferujące odpowiedź na pytanie, jaki wpływ nabycie umiejętności produkcji soczewek miało na właściwości ditlenku krzemu i upadek Konstantynopola. Opowiedzenie historii z perspektywy długiego zoomu nie zubaża utrwalonej relacji historycznej, skupiającej się na geniuszu Galileusza. Jedynie ją wzbogaca.

Hrabstwo Marin, Kalifornia,

luty 20141. Szkło

Jakieś dwadzieścia sześć milionów lat temu na Pustyni Libijskiej, pośród smętnych gór suchego piasku ciągnących się przy wschodniej krawędzi Sahary wydarzyło się coś do dzisiaj niewyjaśnionego. Można rzec tylko tyle, że to coś było gorące. Ziarenka krzemionki bowiem stopiły się, poddane wysokiej temperaturze, która musiała przekroczyć grubo pięćset stopni Celsjusza. Powstały w ten sposób ditlenek krzemu zostawił po sobie liczne interesujące ślady chemiczne. Tak jak H2O związek ten ma w stanie stałym postać kryształków, a ogrzany gładko przechodzi w ciecz. Ale jego temperatura topnienia jest znacznie wyższa niż wody; zero to zbyt mało, potrzeba więcej niż dwustu pięćdziesięciu stopni. Prawdziwie jednak osobliwym zjawiskiem jest to, co się dzieje, kiedy ditlenek krzemu ulegnie ochłodzeniu. Kiedy temperatura zostanie obniżona, H2O w stanie ciekłym znowu przemieni się w lód. Omawiany związek z jakiegoś powodu nie jest zdolny ponownie utworzyć uporządkowanej struktury kryształu, a powstała w ten sposób substancja istnieje w niejakim zawieszeniu pomiędzy ciałem stałym a ciekłym. I od zarania cywilizacji jest przedmiotem obsesji rasy ludzkiej. Gdy poddane działaniu nadzwyczajnego gorąca ziarenka piasku ochłodziły się poniżej swojej temperatury topnienia, rozległy pas Pustyni Libijskiej pokryła warstwa tego, co dzisiaj nazywamy szkłem.

Zdobiony emalią komórkową złoty napierśnik z kamieniami półszlachetnymi i szklaną pastą; jego punktem centralnym jest skrzydlaty skarabeusz, symbol odrodzenia. Biżuteria pochodzi z grobowca faraona Tutenchamona

Około dziesięciu tysięcy lat temu ktoś podróżujący przez połacie piasku natknął się na fragment owego szkła. Nie wiemy nic na temat tego zdarzenia, ale możemy się domyślać, że człowiek ten musiał być zachwycony, podobnie jak wszyscy inni, którzy mieli styczność z nową substancją, gdyż krążyła ona po targowiskach i stała się przedmiotem dyskusji prowadzonych podczas spotkań towarzyskich w czasach rodzącej się cywilizacji. Aż wreszcie posłużyła za ozdobę broszy wyrzeźbionej na podobieństwo skarabeusza. Kawałek szkła tkwił tam przez cztery tysiące lat, po czym do biżuterii dokopali się w 1922 roku archeolodzy, przetrząsając grobowiec egipskiego władcy. Na przekór okolicznościom nieduży odłamek ditlenku krzemu przebył niełatwą przecież drogę z Pustyni Libijskiej do komnaty pogrzebowej Tutenchamona.

Szkło przestało być traktowane jedynie jako ozdoba. W okresie świetności Imperium Rzymskiego, kiedy szklarze wymyślili, jak uczynić materiał twardszym i przejrzystszym niż naturalny ditlenek krzemu, którego użyto przy wyrobie należącego do króla Tut skarabeusza, uznano je za znak postępu technologicznego. To wtedy powstały pierwsze szyby i tym samym położono podwaliny pod budowę lśniących szklanych wież, które dzisiaj zdobią linię horyzontu wielu miast świata. Narodziła się też etykieta spożywania wina, gdyż ludzie zaczęli popijać je z półprzezroczystych naczyń i przechowywać napój w butelkach. Lecz pod wieloma względami wczesna historia szkła jest stosunkowo przewidywalna: rzemieślnicy doszli do tego, jak topić krzemionkę i nadać jej kształt kieliszka czy tafli, a jej typowe zastosowanie dzisiaj instynktownie utożsamiamy ze szkłem. Musiało minąć kolejne tysiąclecie i upaść inne potężne imperium, aby nowa substancja stała się tym, czym jest obecnie: jednym z najbardziej uniwersalnych i plastycznych materiałów wykorzystywanych przez człowieka.

Złupienie Konstantynopola w 1204 roku było jednym z tych tąpnięć w historii, które odbiło się echem na całym globie. Upadały dynastie, armie najeżdżały i wycofywały się, a na mapę świata nanoszono korekty. Lecz upadek Konstantynopola spowodował także pozornie nieistotne zdarzenie, które zostało zignorowane przez większość ówczesnych historyków. Nieduża grupa tureckich szklarzy pożeglowała przez Morze Śródziemne i osiadła w Wenecji, doskonale prosperującym młodym mieście wyrosłym na mokradłach u brzegu Adriatyku, gdzie również parała się swoim fachem.

Pochodzące z pierwszego lub drugiego stulecia naszej ery rzymskie szklane pojemniki na maści i olejki

Był to tylko epizod w migracji zainicjowanej przez podbój Konstantynopola, ale jeśli spojrzymy kilka stuleci wstecz, okaże się on jednym z najbardziej istotnych. Gdy Turcy osiedlili się pośród kanałów i wąskich uliczek miasta będącego bezsprzecznie najważniejszym ośrodkiem handlowym na całej planecie, dzięki umiejętnemu dmuchaniu szkła stworzyli nowy produkt luksusowy dla tamtejszych kupców, którzy mogli sprzedawać go na całym świecie. Chociaż był to interes lukratywny, szklarstwo miało również swoje ograniczenia. Temperatura topnienia ditlenku krzemu wymagała budowy pieców zdolnych stworzyć odpowiednie warunki, a Wenecja niemal w całości składała się z konstrukcji drewnianych; klasycystyczne pałace z kamienia zostaną wzniesione dopiero kilkaset lat później. Szklarze zapewnili więc swoim gospodarzom nowe źródło dochodu, ale także mieli w zwyczaju regularnie puszczać z dymem całą okolicę.

Dlatego też w 1291 roku podjęto próbę zwiększenia bezpieczeństwa publicznego przy jednoczesnym zapewnieniu szklarzom odpowiedniego środowiska pracy. Rada miejska kazała im spakować manatki, lecz tym razem nie musieli odbywać równie długiej podróży, co poprzednio, bo do przebycia mieli zaledwie półtora kilometra przez lagunę na wyspę Murano. Tym sposobem, zupełnie nieświadomie, utworzono niezwykłe centrum innowacji, gdyż w jednym miejscu, na wysepce wielkości niedużego osiedla, zebrano ekipę utalentowanych rzemieślników. Dzięki temu uwolniono ich kreatywność i stworzono środowisko, które, jak określiliby to ekonomiści, charakteryzowało się „przesytem informacyjnym”. Gęstość zaludnienia Murano ułatwiała nowym pomysłom prędkie dotarcie do całej populacji i choć szklarze stanowili dla siebie po części konkurencję, gałęzie ich drzew genealogicznych przeplatały się, co ułatwiało współpracę. Grupa miała swoich mistrzów, którzy odznaczali się większym niż pozostali talentem lub posiedli szerszą wiedzę, lecz ogólnie rzecz biorąc, geniusz Murano był zasługą kolektywu, sukcesem zbudowanym dzięki pracy wielu rąk, a także ambicji podsycanej przez presję rywalizacji.

W pierwszych latach następnego stulecia Murano zaczęto określać mianem Szklanej Wyspy, a wytwarzane tam bogato zdobione wazy i inne misterne produkty stały się symbolami statusu w wielu częściach zachodniej Europy. (Rzemieślnicy i artyści pracują tam do dziś; wielu z nich to potomkowie pierwszych rodzin, które przed laty wyemigrowały z Turcji). Trudno w obecnych czasach naśladować podobny model pracy, choć burmistrzowie chcący przyciągnąć do swoich miast klasę kreatywną nie muszą się uciekać do wyłapywania zesłańców czy trzymania ich u siebie pod groźbą kary śmierci. Po latach prób i błędów oraz eksperymentowania z przeróżnymi związkami chemicznymi szklarz z Murano Angelo Barovier spalił na popiół bogate w mangan i tlenek potasu wodorosty, a następnie tak otrzymany składnik dodał do roztopionego szkła. Po ochłodzeniu tej mikstury zauważył, że udało mu się stworzyć wyjątkowo przejrzysty rodzaj materiału. Zaskoczony jego podobieństwem do czystego jak łza górskiego kryształu kwarcu, Barovier nadał mu nazwę cristallo. I tak rozpoczęła się era nowoczesnego szkła.

Fragment XV-wiecznej mapy Wenecji przedstawiający wyspę Murano

Chociaż tacy mistrzowie jak Barovier dopracowali do perfekcji sztukę wyrobu szkła, aż do XX wieku nie potrafiliśmy fenomenu przejrzystości tego materiału wytłumaczyć naukowo, gdyż większość substancji absorbuje światło. Na poziomie subatomowym elektrony orbitujące wokół atomów, z których składa się dana substancja, efektywnie „połykają” energię fotonów. Lecz mogą zyskiwać lub tracić ładunek energii jedynie malutkimi kroczkami, które nazywamy kwantami, przy czym długość owych kroczków zależy od rodzaju materiału.

Ditlenek krzemu zdolny jest sadzić całkiem spore susy, co oznacza, że energia z pojedynczego fotonu światła nie wystarczy, aby elektrony naładowały się wystarczająco i przeskoczyły na kolejny poziom energetyczny. Dlatego też światło przechodzi przez substancję, choć należy odnotować, że ultrafiolet może zostać przez szkło zaabsorbowany, co uniemożliwia opalanie się przez szybę. Światło jednak nie przechodzi przez szkło ot tak, po prostu; może zostać po drodze zakrzywione, zniekształcone lub nawet przełamane na fale składowe. Okazało się, że szkło może zmienić postrzeganie świata przez odpowiednie zakrzywienie światła, a była to rewolucja przewyższająca odkrycie samej przejrzystości substancji.

(...)Źródła fotografii

s. 22: © Robert Harding / Robert Harding World Imagery / Corbis; s. 23, 34, 36, 39, 69, 82, 90, 104, 106, 107, 109, 114, 116, 125, 129, 151, 152, 179, 185, 188, 196, 213, 221, 230, 232, 252, 257: Getty Images; s. 27: © Philip de Bay / Corbis; s. 31, 32: © The Bridgeman Art Library; s. 43: © The Galley Collection / Corbis; s. 48: © Alison Wright / Corbis; s. 59: © Lucien Aigner / Corbis; s. 71: © Lucien Aigner / Corbis; s. 75: State Archives of Floria, Florida Memory, http://floridamemory.com/items/show/16075. Painted by Charles Foster of Jacksonville for the Dr. John Gorrie Ice Memorial foundation. Photographed by Frank Shannon; s. 84: Courtesy Birdseye Estate; s. 86, 97, 136, 190, 240, 261: © Bettmann/Corbis; s. 88: © Philip Gendreau / Corbis; s. 92, 94: Courtesy Carrier Corporation; s. 132: City Noise: The Report of the Commission Appointed by Dr. Shirley W. Wynne, Commissioner of Health, to Study Noise in New York City and to Develop Means of Abating It (Academy Press, 1930); s. 144: Chicago History Museum, ICHi-09793, Photographer: Wallis Bros.; s. 149: Chicago History Museum, ICHi-00698, Creator unknown; s. 156, 159, 162: Wellcome Library, London; s. 169: Courtesy The Clorox Company; s. 171: Gates Foundation; s. 173: Courtesy Texas Instruments;
s. 187: © Steven Vidler / Corbis; s. 192: Courtesy Philip T. Priestly, from Aaron Lufkin Dennison: An Industrial Pioneer and His Legacy © ٢٠٠٩, NAWCC Inc. Thanks also to the NAWCC Library and Nancy Dyer; s. 194: Library of Congress, Prints & Photographs Division (LC-DIGppmsca-34721); s. 205: © Hans Reinhart / Corbis; s. 207: Courtesy The Long Now Foundation. Photograph by Chris Baldwin; s. 217: © Natural History Museum / Mary Evans Picture Library; s. 238: © Corbis; s. 242: © H. Armstrong Roberts / ClassicStock / Corbis; s. 264: © Science Photo Library.Przypisy

Wstęp

s. 9: „Można domniemywać…”; De Landa, s. 3.

s. 18: „Mam przyjaciela artystę…”; The Pleasure of Finding Things Out, film dokumentalny z 1981 r.

1. Szkło

s. 25: „Nieduża grupa tureckich szklarzy…”; Willach, s. 30.

s. 25: „Dlatego też w 1291 roku…”; Toso, s. 34.

s. 26: „Po latach prób i błędów…”; Verità, s. 63.

s. 29: „Przez kilka następnych pokoleń…”; Dreyfus, s. 93–106.

s. 30: „Po stu latach od skonstruowania…”; http://faao.org/what/heritage/exhibits/online/spectacles/.

s. 33: „Legenda mówi, że…”; Pendergrast, s. 86.

s. 37: „jednego z najgorszych nauczycieli…”; cyt. za: Hecht, s. 30.

s. 38: „Gdyby dobra wróżka obiecała…”; tamże, s. 31.

s. 41: „Do najbardziej szanowanych…”; Woods-Marsden, s. 31.

s. 42: „Szklarze z Murano opracowali…”; Pendergrast, s. 119–120.

s. 44: „Jeśli chcesz zobaczyć…”; cyt. za: tamże, s. 138.

s. 44: „To tak, jakby wszyscy ludzie…”; Macfarlane i Martin, s. 69.

s. 44: „Najpotężniejszy książę…”; Mumford, s. 129.

s. 51: „Z popiołów…”; cyt. za: tamże, s. 131.

2. Zimno

s. 57: „Plany etc. Przetransportowania…”; cyt. za: Weightman, s. 274–276.

s. 57: „W kraju, gdzie nie przez jedną…”; cyt. za: tamże, s. 289–290.

s. 58: „fortuny tak ogromne…”; cyt. za: tamże, s. 330.

s. 58: „To nie żart…”; cyt. za: tamże, s. 462–463.

s. 62: „Dziewiątego, w poniedziałek…”; cyt. za: tamże, s. 684–688.

s. 65: „Tego dnia…”; cyt. za: tamże, s. 1911–1913.

s. 67: „Zecernie, warsztaty…”; cyt. za: Weightman, s. 2620–2621.

s. 70: „chłodnie wyładowane lodem…”; Miller, s. 205.

s. 70: „Przyszły im w sukurs…”; tamże, s. 208.

s. 70: „systemowi współzależności…”; tamże.

s. 72: „spadzistej ścieżce…”; Dreiser, s. 620.

s. 74: „I tak cały sznur…”; Wright, s. 12.

s. 77: „przysłuży się całej ludzkości…”; cyt. za: Gladstone, s. 34.

s. 79: „Do 1870 roku…”; Shachtman, s. 75.

s. 81: „Ale nawet najlepsze mięso…”, Kurlansky, s. 39–40.

s. 85: „Nieefektywność i brak higieny…”; cyt. za: tamże, s. 129.

s. 89: „Pierwszy poważny test…”; http://www.filmjournal.com/ filmjournal/content_display/news-and-features/features/technology/e3iad1c03f082a43aa277a9bb65d3d561b5.

s. 91: „Niełatwo jest zbić temperaturę…”; Ingels, s. 67.

s. 95: „Zwiększająca się populacja…”; Polsby, s. 80–88.

s. 98: „Miliony istot zawdzięczają…”; http://www.theguardian.com/society/2013/jul/12/story-ivf-five-million-babies.

3. Dźwięk

s. 102: „Reznikoff twierdził…”; http://www.musicandmeaning.net/issues/showArticle.php?artID=3.2.

s. 107: „Trudno pewnie byłoby w annałach…”; Klooster, s. 263.

s. 110: „Zaledwie kilka lat temu…”; http://www.firstsounds.org.

s. 111: „Tym wynalazcą był…”; Mercer, s. 31–32.

s. 113: „Konkluzja, że Bell…”; cyt. za: Gleick 2012, s. 3251–3257.

s. 115: „Prawnicy z Departamentu Sprawiedliwości…”; Gertner, s. 270–271.

s. 118: „Wykonywano bowiem dwadzieścia tysięcy…”; http://www.nsa.gov/about/cryptologic_heritage/center_crypt_history/publications/sigsaly_start_digital.shtml.

s. 119: „Zebraliśmy się w Waszyngtonie…”; cyt. za: tamże.

s. 120: „Pracując w swoim domu w Chicago…”; Hijiya, s. 58.

s. 121: „Jako urządzenie służące do…”; Thompson, s. 92.

s. 121: „Z utęsknieniem czekam…”; cyt. za: Fang, s. 93.

s. 122: „Fale eteru…”; cyt. za: Adams, s. 106.

s. 122: „Ale jakimś cudem…”; Hilja, s. 77.

s. 123: „Niemal z dnia na dzień…”; Carney, s. 36–37.

s. 126: „Nic dziwnego…”; syt. Za: Brown, s. 176.

s. 128: „Inżynier z Bell Labs…”; Thompson, s. 148–158.

s. 130: „Nikt się nie domyślił…”; cyt. za: Diekman, s. 75.

s. 133: „Zaledwie kilka dni przed…”; Frost, s. 466.

s. 134: „Niemieckie łodzie podwodne…”; tamże, s. 476–477.

s. 135: „Błagałem, żeby chociaż…”; cyt. za: tamże, s. 478.

s. 137: „stosunek narodzin chłopców…”; Yi, s. 294.

4. Czystość

s. 141: „W grudniu 1856 roku…”; Cain, s. 355.

s. 141: „Plejstoceńskie gleczery…”; Miller, s. 68.

s. 142: „Dałeś się wyprowadzić w pole…”; cyt. za: tamże, s. 68.

s. 142: „szczelinami chlupotał…”; Miller, s. 75.

s. 143: „Takie tempo okazało się…”; Chesbrough, 1871.

s. 143: „Naszymi rynsztokami płyną…”; cyt. za: Miller, s. 123.

s. 143: „Rzeka pod Rush Street Bridge…”; cyt. za: tamże, s. 123.

s. 143: „Ówcześni rządzący nie rozumieli…”; Miller, s. 123.

s. 145: „kompetentnej osoby, która…”; Cain, s. 356.

s. 145: „Chicago zostało podniesione…”; tamże, s. 357.

s. 146: „Ludzie …”; Cohn, s. 16.

s. 146: „Podczas mojej wizyty…”; Macrae, s. 191.

s. 147: „Kolejnych dwadzieścia poszło…”; Burian, Nix, Pitt i Durrans.

s. 148: „mdlejący mieszkańcy…”; http://www.pbs.org/wgbh/amex/chicago/peopleevents/e_canal.html.

s. 148: „Łój i chemikalia…”; Sinclair, s. 110.

s. 150: „Podczas pracy w wiedeńskim szpitalu…”; Goetz, s. 612–615.

s. 153: „Kąpiel wypełnia głowę…”; cyt. za: Aschenburg, s. 100.

s. 153: „Ludwik XIII po raz pierwszy…”; Ashenburg, s. 105.

s. 154: „Harriet Beecher Stowe…”; tamże, s. 221.

s. 154: „Pod koniec stulecia…”; tamże, s. 201.

s. 155: „Ogromną część mojego sukcesu…”; http://www.zeiss.com/microscopy/en_us/about-us/nobel-prize-winners.html.

s. 156: „Wymyślił jednostkę…”; McGuire, s. 50.

s. 157: „U podstaw tych badań…”; tamże, s. 112–113.

s. 159: „Leal nie miał czasu…”; tamże, s. 200.

s. 160: „Potwierdzam, że urządzenie…”; cyt. za: tamże, s. 248.

s. 161: „A jeśli eksperyment by się…”; cyt. za: tamże, s. 228.

s. 161: „Jakąś dekadę później…”; Cutler i Miller, s. 1–22.

s. 163: „Pomiędzy rokiem 1920 a 1940…”; Wiltse, s. 112.

s. 165: „Murray nie zdawała sobie sprawy…”; The Clorox Company: 100 Years, 1,000 Reasons (The Clorox Company, 2013), s. 18–22.

s. 168: „W 2011 roku fundacja…”; http://www.gatesfoundation.org/What-We-Do/Global-Development/Reinvent-the-Toilet-Challenge.

5. Czas

s. 177: „Grupa naukowców…”; Blair, s. 246.

s. 181: „Żeby sprawdzić prawidłowość…”; Kreitzman, s. 33.

s. 181: „Cudowną właściwością wahadła…”; Drake, s. 1639.

s. 183: „Poczynione przezeń…”; http://galileo.rice.edu/sci/instruments/pendulum.html.

s. 186: „Zegarmistrzowie byli…”; Mumford, s. 134.

s. 186: „Deszczowego dnia…”; Thompson, s. 71–72.

s. 187: „Pracodawca musi wykorzystać czas…”; tamże, s. 61.

s. 189: „zabójczy zegar statystyczny…”; Dickens, s. 130.

s. 191: „Dennison miał wizję maszyn…”; Priestley, s. 5.

s. 191: „Nazwany na cześć jednego…”; tamże, s. 21.

s. 197: „Przecież to niedorzeczne…”; http://srnteach.us/HIST1700/assets/projects/unit3/docs/railroads.pdf.

s. 197: „Stany Zjednoczone więc…”; McCrossen, s. 92.

s. 197: „dniem dwóch południ…”; Bartky, s. 41–42.

s. 183: „impulsy elektryczne wysyłane…”; McCrossen, s. 107.

s. 204: „W latach dziewięćdziesiątych XIX wieku…”; Senios, s. 244–245.

s. 207: „zegar, którego jedna wskazówka…”; http://longnow.org/clock/.

s. 208: „Jakie pytania i projekty…”; tamże.

6. Światło

s. 212: „W 1743 roku…” Irwin, s. 47.

s. 214: „Kiedy zapadał zmrok…”; Ekirch, s. 306.

s. 215: „Na głębokich wodach…”; Dolin, s. 1272.

s. 216: „Ben Franklin w liście…”; cyt. za: tamże, s. 1969–1971.

s. 216: „Interes świecowy…”; Dolin, s. 1992.

s. 217: „Trudno sobie wyobrazić…”; Irwin, s. 50.

s. 218: „Przez sto lat z hakiem…”; tamże, s. 51–52.

s. 219: „W czasie dynamicznej zmiany…”; Nordhaus, s. 29.

s. 220: „Dzisiaj przepracowana godzina…”; tamże, s. 37.

s. 222: „Problem jednak polega na tym…”; Friedel, Israel i Finn, s. 1475.

s. 225: „próby z celuloidem, wiórami…”; tamże, s. 1317–1320.

s. 227: „Nie mogę przestać się śmiać…”; cyt. za: Stross, s. 1614.

s. 228: „Edison i jego paskudy…”; Friedel, Israel i Finn, s. 2637.

s. 229: „Smyth interpretował…”; Bruck, s. 104.

s. 233: „Jedna z nowojorskich gazet…”; Blitzlicht: Riis, s. 2228.

s. 234: „Zwykliśmy zaglądać nad ranem…”; tamże, s. 2226.

s. 236: „Bodaj nikogo nie uspokoił…”; tamże, s. 2238.

s. 237: „Po niecałej dekadzie…”; Yochelson, s. 148.

s. 241: „I choć stanowi on…”; Ribbat, s. 31–33.

s. 242: „Na początku lat dwudziestych…”; tamże, s. 82–83.

s. 243: „Las Vegas jest jedynym miastem…”; Wolfe, s. 7.

s. 244: „Aluzji i komentarzy…”; Venturi, Scott, Brown i Izenour, s. 21.

s. 246: „Mniema się ogólnie…”; Wells, s. 28.

s. 247: „To rezultat innowacyjnej burzy…”; Gertner, s. 256.

s. 247: „Laser dla zwykłego światła…”; tamże, s. 255.

s. 249: „Duże sklepy radziły sobie…”; Basker, s. 21–23.

Konkluzja

s. 256: „Świat cyfr…”; Toole, s. 20.

s. 258: „Z uwagi na jakąś…”; cyt. za: Swade, s. 158.

s. 260: „Nie mogę się doczekać rozmowy…”; cyt. za: tamże, s. 159.

s. 262: „Zakładając, na przykład…”; cyt. za: tamże, s. 170.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: