Malowidło - ebook
Malowidło - ebook
Pamięć boli. Ale nie sposób się od niej uwolnić… Czasem wystarczy moment. Tragedia, rozbite życie, nawet nie wiesz, co się stało. Tak było z Karolem. Dlatego uciekł – od miasta, od firmy, od znajomych. Dlatego kupił stary dom na Śląsku. Nie wiedział o obrazie, o młodzieńcu, który tam na niego czekał, w ukryciu, cierpliwie. Nie wiedział, w jak dziwne miejsca zawiedzie go droga ku zapomnieniu. Czy obsesyjne zgłębianie tajemnicy obrazu pomoże mu rozwikłać przyczyny rodzinnej tragedii?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-518-2 |
Rozmiar pliku: | 620 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko zaczęło się od tego obrazu. On był dla Karola początkiem końca.
Choć nie, to nie tak. Właściwie… Właściwie wszystko zaczęło się od domu – wielkiego starego domiszcza z eleganckim gankiem, tympanonem i miedzianymi rzygaczami rzeźbionymi w smocze głowy.
Karol kupił owo prastare siedlisko jakiegoś zapomnianego rodu, bo takie miał widzimisię. Wydał na ten cel półtora miliona. Renowacja miała go kosztować prawie drugie tyle, mimo iż ubrdało mu się wszystkie roboty wykonać własnoręcznie. Potrzebował zajęcia. Powiecie, że są tańsze sposoby na to, by zająć czymś ręce i myśli, jednak każdy inaczej radzi sobie z żałobą. Z pewnością nie można się spodziewać tego samego po bogaczach, co po nas, biednych żuczkach.
Z początku Karol myślał o tym, żeby zachować wszystko dokładnie w takim samym stanie jak wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzał swój przyszły dom. Chodziło o wspomnienia. Gdyby mógł, nawet słońcu kazałby świecić w identyczny sposób. A tak musiały mu wystarczyć wgryzający się w mury bluszcz, kurz, brud, porzucone zabawki pod zachodnią ścianą, nieszczelne okna i drzwi.
Oczywiście poprzedni lokatorzy – cztery wielodzietne rodziny – zabrali swoje szpargały. Mieli do tego prawo, nawet wbrew życzeniom nowego właściciela. Całe szczęście uchowały się chociaż graciarnie – ta w piwnicy i ta na poddaszu, i ta w dawnej sali dla służby, skąd ludzie musieli wynieść się już dawno, bo dach przeciekał jak diabli i groził zawaleniem.
Przez kilka pierwszych dni Karol błąkał się tylko po bezludnych wnętrzach: salonach podzielonych byle jakimi ściankami działowymi, biblioteczkach przerobionych na kuchnie i kuchniach przerobionych na Bóg wie co. Napawał się. Rozkoszował nieporządkiem i dusznym smrodem potu, który wsiąkł w ściany i szare linoleum.
Gdy w końcu dojrzał do tego, by wziąć się za porządki, nie był systematyczny. Raz coś odkurzał, raz coś rozwalał, a raz tylko przekładał z miejsca na miejsce. Mogłoby się wydawać, że czynności te nie miały celu, ale to nieprawda. Dom oswajał się ze swym panem. Wkrótce zaczął mu mówić różne rzeczy; tłumaczył bezgłośnie, tak jak to stare domy potrafią, gdzie co było i gdzie co powinno być.
Karol zapoznawał się z przestrzenią, uczył widzieć na wskroś przez narośle, które zjawiły się wraz z kolejnymi pokoleniami niechcianych mieszkańców. Aż któregoś dnia dom postanowił zdradzić mu swój najskrytszy sekret. Zapewne nie wiedział, jakie będą tego konsekwencje. Domy w ogóle niewiele wiedzą i nie myślą, lecz tamten w pewien sposób przeczuwał, że gdzieś w jego wnętrzu kryje się coś niezwykłego.
* * *
To był dżdżysty dzień. Szare światło przesiąkało przez brudne szyby (tam, gdzie były szyby, a nie deski, rzecz jasna). Deszcz poruszył różne zapachy: w powietrzu dało się wyczuć wilgoć, pleśń, smród przywodzący na myśl stare szmaty. Jednak w pewnej chwili przez szpary w oknach i drzwiach wkradło się świeże tchnienie, które pobudziło Karola do wstania z krzesła. Jedynemu mieszkańcowi domu zachciało się zwiedzać i sprzątać.
Wyszedł do sieni. Stanął przed drewnianą klatką schodową, zastanawiając się, dokąd pójść. W tym momencie powiał wiatr. Pierwsze zatrzeszczały trzy zachowane okiennice na południowej ścianie. Potem dach. Wreszcie drżenie przeniosło się do wnętrza i już wszystkie meble i podłogi zdawały się skrzypieć unisono.
Po chwili podmuch osłabł, a odgłosy zaczęły cichnąć. W końcu tylko w jednym miejscu coś jeszcze tłukło się uparcie – może jakaś obluzowana deska albo okno na strychu, rozkołysane wściekłym przeciągiem. Brzmiało to trochę, jakby gdzieś tam, na górze, ktoś niepewnie stąpał.
Karol wszedł na schody. Pokonał kilka stopni. Zrobiło się całkiem cicho, więc odruchowo wstrzymał oddech. Nic. Pusto. Tylko błękitnawy kurz wirował w powietrzu, deszcz bębnił o ściany, okna i dach.
Wtem coś się poruszyło. Skrzypnęła podłoga. Karol przez ułamek sekundy był przekonany, że widzi skrawek rozwianej w biegu sukni. Potem uświadomił sobie, że to tylko cień. Strugi wody spływały po jakimś oknie na piętrze, a ich mroczna karykatura – po ścianie naprzeciwko.
Mimo to ruszył na górę. Chciał zobaczyć, co to tak skrzypiało. Wdrapał się na piętro, a potem na poddasze i stanął wśród gromadzonych przez dziesięciolecia rupieci. Na pierwszy rzut oka nie było tam nic ciekawego. Żadnych skarbów. Ot, stare balie, jakieś dziurawe garnki, pół worka cementu, trochę plastikowego badziewia. Znalazł się nawet fotel do połowy zjedzony przez myszy. Karol przysiadł na nim. Sklejka zatrzeszczała ostrzegawczo.
Przez kilka minut siedział nieruchomo. Gdyby go ktoś zapytał, nie umiałby nawet powiedzieć, o czym myśli. Wpatrywał się tylko uparcie w jeden punkt, aż wreszcie zrozumiał, na co patrzy.
Pod ścianą leżał duży, połamany wieszak na ubrania – z rodzaju tych, które widuje się czasem w szatniach. Kiedyś miał dwie nogi i poprzeczkę, ale potem skończył jako inwalida. Niżej piętrzył się stos zawilgniętych, zgniecionych kartonów. Spod nich wyglądał skrawek pożółkłej ze starości folii. W folię coś było zawinięte – przez zmatowiałą powierzchnię dało się dostrzec zarys kanciastego przedmiotu.
Karol wstał, odrzucił na bok wieszak. Ściągnął pierwszą warstwę kartonów i odskoczył z obrzydzeniem. Spod rozmiękłego papieru rozpełzło się mnóstwo podługowatych brązowych robali. Aby uniknąć kolejnych tego typu niespodzianek, oderwał jedyną nogę zbutwiałego wieszaka i przy jej pomocy kontynuował odkrywkę. Wreszcie dokopał się do pożółkłego PCV. Było mokre, a na jego powierzchni wykwitło… coś rudawego, jakiś grzyb albo pleśń. Nie wyglądało to zachęcająco, lecz Karol przełamał wstręt i spróbował rozwinąć plastik. Z początku szło opornie, bo płachta była gruba i sztywna, jednak po jakimś czasie udało mu się ją z jednej strony odwinąć. Sięgnął do środka. Jego palce natrafiły na miękką, porowatą powierzchnię, która ugięła się pod naciskiem, a po sekundzie rzygnęła mazią.
Karol wzdrygnął się i odsunął. Był zawiedziony. Folia nie skrywała niczego poza kawałem gąbki wyprutym z taniej kanapy czy łóżka, a potem złożonym na strychowym cmentarzysku.
Przykucnął, zaciągnął się pleśniową wonią. Powodowany jakimś dziwnym impulsem dźgnął gąbkę palcem, potem nacisnął ją całą dłonią, wreszcie wstał i z rozmachem na nią nastąpił. Rozległ się ohydny bagnisty dźwięk, gąbka zbroczyła się szlamem. Jednocześnie coś trzasnęło.
Karol zmarszczył brwi. Pochylił się i usunął resztę folii wraz z zawartością, odsłaniając spróchniałą podłogę. Jedna z desek była pęknięta; musiała załamać się pod jego ciężarem. W powstałej szparze błyszczało złoto. Zaparł się, zaczął szarpać, a gdy śliskie od pleśni drewno ustąpiło, ujrzał nawoskowaną płachtę brezentu, spod której wystawał róg pozłacanej ramy i niewielki fragment pomalowanego płótna. Obraz, uświadomił sobie Karol.
Podekscytowany, oburącz chwycił nogę wieszaka i przy jej pomocy wziął się za podważanie kolejnych dech. Zagryzione przez rdzę gwoździe z piskiem wyskakiwały z próchna. Wystarczyło kilka sprawnych ruchów, aby powiększyć otwór. Odgarnął brezent, a wówczas… ecce homo: z dziury wyjrzał człowiek, mężczyzna na oko dwudziestoletni, o okrągłej, delikatnej twarzy okolonej puchem rudych włosów. Jego duże oczy w kształcie migdałów zdawały się patrzeć przed siebie z wyrazem strachu i fascynacji. Drobne kobiece usta zastygły w półuśmiechu i półdrżeniu.
Karolowi przyszło do głowy, że zawilgnięty strych to nie jest dobre miejsce dla takiej osoby. Ostrożnie wydobył obraz spod podłogi, wypakował go z zatęchłej płachty, wziął pod pachę i zniósł na dół – do jednego z salonów. Po krótkim zastanowieniu postawił malowidło na gzymsie starego ceramicznego kominka i podparł kawałkiem cegły, aby na pewno nie spadło. Uczyniwszy to, przyniósł sobie krzesło z pokoju, który urządził na tymczasowe mieszkanie (jeśli terminem „urządził” można nazwać wniesienie krzesła, położenie materaca na podłodze i obstawienie go kilkoma torbami pełnymi ciuchów i szpargałów). Usiadł naprzeciwko kominka i zapatrzył się w obraz.
A człowiek z obrazu przyglądał się jemu i uśmiechał przy tym.
Oczy w kształcie migdałów hipnotyzowały Karola. Do tego stopnia zaabsorbowały jego uwagę, że być może w ogóle nie zauważyłby, że coś jest nie tak, gdyby duża kropla brudnej wody nie spłynęła wprost do źrenicy młodzieńca. Karol drgnął. Poderwał się z miejsca. Spod górnej krawędzi ramy na płótno wypływała szarobura ciecz. Pospiesznie znalazł jakąś szmatę, ściągnął obraz z gzymsu i zaczął go wycierać. Jednak wilgoć ciągle się pojawiała, zupełnie jakby stare drewno zaczęło się pocić. Unosiła się przy tym nieprzyjemna woń mokrego kurzu.
„Muszę go osuszyć” – pomyślał gorączkowo Karol.
Jego wzrok padł na kominek. Odstawił obraz na bok i zaczął grzebać przy dźwigniach otwierających i zamykających cug. Z wnętrza komina uniósł się obłok starej sadzy. Karol zakrztusił się, kasłał przez chwilę. Gdy mu przeszło, zajrzał do szybu kominowego. Przez ciemność przedzierała się odrobina światła, czuł też powiew deszczowego powietrza, więc wnioskował, że komin nie jest całkiem niedrożny.
Potrzebował jeszcze gazet, drewna i zapałek lub zapalniczki. Z gazetami nie było problemu – w graciarniach się od nich roiło. Gorzej z drewnem. Po krótkim namyśle pobiegł na poddasze i przytachał stamtąd stary fotel, który wcześniej znalazł. W pokaźnym zestawie narzędzi, kupionym na okazję renowacji, jak na złość nie było siekiery, ale młotek wystarczył do porozbijania nadgryzionej zębem czasu i myszy sklejki. Teraz pozostała tylko kwestia ognia. Nie korzystał co prawda z gazowej kuchni, odziedziczonej po poprzednich lokatorach, ale miał nadzieję, że znajdzie przy niej jakieś stare zapałki. Zawiódł się.
Wrócił do salonu i z rozpaczą spojrzał na płótno, które pokryło się siateczką zacieków.
„Samochód!” – przypomniał sobie.
Złapał kluczyki i po minucie czy dwóch wrócił z rozgrzaną zapalniczką samochodową i garścią papierzysk. Zapalił jedną kartkę, potem drugą, dorzucił gazety. Były wilgotne i na początku głównie dymiły, ale w końcu zajaśniał płomień. Karol dmuchnął parę razy, włożył do kominka kilka długich drzazg. Gdy się zajęły, poprawił większymi szczapkami. Ogień zaraz się rozszalał.
Karol z zadowoleniem postawił obraz na kominku. Wilgoć momentalnie zaczęła znikać. W ciepłym pomarańczowym blasku twarz namalowanego młodzieńca nabrała nowego, żywszego odcienia. „Ale czy drewno się nie wypaczy? – zastanowił się Karol, który powoli odzyskiwał zdolność racjonalnego myślenia. – Czy płótno nie rozejdzie się od gorąca?”. Na wszelki wypadek wbił w jedną ze ścian spory gwóźdź i na nim zawiesił obraz. Tymczasowo.
Odetchnął. Ogień trzaskał przyjemnie, zdawał się wysysać zimno i wilgoć ze starych murów. W którymś momencie dom zaczął wzdychać i skrzypieć z rozkoszy. Pan dziedzic zawsze palił w tym piecu. Siadał tam sam, we flanelowej piżamie, niebaczny na ciekawskie spojrzenia służby. Przynosił ze sobą fajkę, książkę i kieliszek brandy. Karolowi ten obrazek stanął żywcem przed oczami. W jego wizji dziedzic miał rude włosy i oczy w kształcie migdałów. Tylko był dość stary, koło pięćdziesiątki, wiek zdążył już nieco zaostrzyć mu rysy.
Rozejrzał się po salonie. Blask przemalowywał ściany na ich dawne barwy, dym okadzał pomieszczenie, wygryzając zapach potu. Dom odżywał.
„Jutro wyburzę te cholerne ścianki działowe” – obiecał w myślach Karol.
Tymczasem inny pomysł zalągł mu się pod czupryną. Tak jak z początku chciał zachować cienie obecności dawnych lokatorów, tak teraz zapragnął się ich pozbyć, wypalić ze szczętem. Zaczął znosić wszystkie papiery, meble, stare ciuchy i inne palne przedmioty, które pozostawili po sobie poprzedni mieszkańcy. W miarę potrzeby rozrywał je lub rozbijał, a potem wrzucał w płomienie, które rosły coraz śmielej. Dymu narobiło się od tego co niemiara, więc musiał pootwierać okna, ale to mu nie przeszkadzało. Tym bardziej że po godzinie czy dwóch deszcz ustał, a wietrzenie i tak było konieczne.
W swym niszczycielskim dziele zatracił się zupełnie. Żeby nie przegrzewać jednego kominka, oczyścił dwa pozostałe i w nich także napalił. Dopiero późnym wieczorem, gdy wrzucał ostatnie stare pieluchy do pieca, zatrzymał się na chwilę. Przyszło mu do głowy, że oto spalił czyjeś życie. Ciężkie, pełne pracy, biedne. Życie kilku pokoleń. Ale czy ci ludzie naprawdę zasługiwali na jego współczucie?
Popatrzył na obraz. W twarzy młodzieńca dostrzegł tę samą odrazę, którą sam w głębi duszy odczuwał. Tu nie chodziło o dobro czy zło. Bieda, podobnie zresztą jak bogactwo, nikogo nie uszlachetnia. Tu chodziło o to, że każdy ma swoje miejsce, a oni wdarli się (lub zostali wepchnięci) w miejsce, które nie dla nich było przeznaczone.
Bez dalszego zastanowienia spalił ostatnie ślady po bytności obcych. To, czego nie mógł wrzucić do kominka, już wcześniej zapakował w wielkie foliowe worki i wyniósł na podwórko. Wyroku uniknęło tylko kilka przedmiotów, które mogły się kiedyś przydać: niezła łopata, zmasakrowana, ale możliwa do odrestaurowania, przedwojenna komódka, wielka skrzynia z desek, pół skrzynki zapomnianych gwoździ. To wszystko wywędrowało do obory.
Teraz dom był pusty. Teraz Karol był u siebie.
„Jeszcze tylko te ścianki” – pomyślał sennie, siadając na krześle. Chętnie poczytałby książkę, ale oczy mu się kleiły. Nie chciał jednak opuszczać salonu. Dobrze mu było w pobliżu ciepłego kominka i w towarzystwie obrazu. Przyciągnął sobie zatem materac i tam się położył. Usnął błyskawicznie, lecz przez całą noc męczyły go dziwne sny.
Wydawało mu się, że w domu kryje się przerażona mała dziewczynka. Uciekała przed nim. Słyszał wyraźnie jej kroki i przyspieszony oddech, od czasu do czasu pochwycił wzrokiem rąbek sukienki, gdy mała wbiegała do któregoś z pomieszczeń. Nie spieszył się. Przecież nie miała jak wyjść. Nie wiedział za bardzo, po co za nią chodzi, lecz w jego myślach zalęgła się nienaturalnie beznamiętna świadomość, że zamierza zrobić jej coś bardzo, bardzo złego.
W którymś momencie dziewczynka wbiegła do salonu z kominkiem i obrazem. Wszedł tam za nią i ze zdziwieniem stwierdził, że ktoś śpi na jego materacu. Popatrzył na ścianę. Obraz był pusty.
W tym momencie Karol się obudził. Głowa i mięśnie bolały z przemęczenia, a koszmar wytrącił go z równowagi. Doszedł do siebie dopiero po zjedzeniu słodkiej bułki, wypiciu wielkiego kubka kawy i przełknięciu trzech ibupromów. Umył się, na ile mógł w przerażająco brudnej łazience, a potem wyszedł na podwórko. Poranek był mglisty, lecz dosyć ciepły. Wyglądało na to, że po południu może się wypogodzić.
Karol powiódł krytycznym wzrokiem po pustym placu za domem i zabudowaniach gospodarczych. „Potrzeba mi infrastruktury” – pomyślał. Gdyby tymczasowo uszczelnił dach obory papą, mógłby tam zrobić składzik na materiały. Przyszło mu też do głowy, żeby wynająć albo nawet kupić wóz kempingowy. Łazienkę czekała szybka dekonstrukcja. Wymiana kanalizacji stała dość wysoko na liście priorytetów: zaraz po naprawie dachu, osuszeniu piwnic i wymianie instalacji elektrycznej. Łazienka turystyczna byłaby jak znalazł, a poza tym w pakiecie dostałby jeszcze kuchenkę. Nie mógł się wiecznie stołować po knajpach.
Wrócił do domu. Przy kolejnej kawie wziął się za przeglądanie szczegółowego projektu renowacji (uwzględniającego dokładny spis materiałów), który przygotował dla niego wyspecjalizowany architekt. Trzeba było wreszcie wziąć się za to na poważnie. Całe szczęście budynek znajdował się tylko w ewidencji, a nie rejestrze zabytków, więc przynajmniej nie było konieczne użeranie się z konserwatorem.
Przyniósł sobie laptop. Z pomocą wujka Google’a zaczął wykonywać kolejne telefony. Jeszcze tego samego dnia udało mu się zamówić faceta od wywożenia śmieci i złomu, któremu poza zgromadzonymi na podwórku worami wcisnął też starą kuchenkę, dwie pralki, półtorej lodówki i trochę innych, mniej lub bardziej sprawnych, artykułów gospodarstwa domowego. Następnego dnia mieli się zjawić ludzie od osuszania. Na odpowiednią liczbę dachówek musiał trochę poczekać, ale przewody, puszki, gniazdka, kolanka, rury, a także znaczne ilości papy mógł dostać od ręki. Do godziny piętnastej zwiózł wszystkie te rzeczy i złożył je w uprzątniętej oborze. A że pogoda faktycznie nieco się poprawiła, natychmiast zabrał się za uszczelnianie dachu tymczasowego składziku. Do wieczora skatował się nieludzko, ale był zadowolony, bo jego praca przyniosła widoczne efekty.
Przed snem pozwolił sobie na wypicie piwa w towarzystwie młodzieńca z obrazu. Tej nocy nie dręczyły go koszmary, aczkolwiek śniło mu się, że zgubił się w nieskończenie wielkiej galerii sztuki. Ściany były tam zawieszone portretami, a wszyscy uwiecznieni na nich mężczyźni patrzyli na niego tymi samymi oczami w kształcie migdałów.