Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mały światek nowożytny - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mały światek nowożytny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 508 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Sta­ra mar­gra­bi­na Nene Scre­min, w wi­zy­to­wej suk­ni i z su­ro­wą, nie­za­do­wo­lo­ną twa­rzą, wła­sno­ręcz­nie wy­cie­ra­ła ku­rze w swo­im sa­lo­nie. Prze­cie­ra­ła chust­ką do nosa opar­cia krze­seł sto­ją­cych pod ścia­na­mi, rzeź­bio­ne po­rę­cze ka­na­py i fo­te­li, wierz­chy na­roż­nych ser­wan­tek, szkla­ny klosz osła­nia­ją­cy ze­gar. Pod­no­si­ła, je­den po dru­gim, zło­co­ne świecz­ni­ki zdo­bią­ce czar­ny mar­mu­ro­wy gzyms ko­min­ka, ze sto­łu z bia­łe­go mar­mu­ru bra­ła ko­lej­no w rękę wa­zo­ny, opraw­ne w ram­ki fo­to­gra­fie, bom­bo­nier­ki, wszel­kie­go ro­dza­ju bi­be­lo­ty na­gro­ma­dzo­ne na prze­strze­ni lat z oka­zji nie­zli­czo­nych uro­dzin i rocz­nic, prze­cie­ra­ła mar­mur, wy­tro­pi­ła każ­dą naj­lżej­szą mgieł­kę ku­rzu, mru­cząc gniew­nie sło­wa pod ad­re­sem tego okrop­ne­go Fe­de­ri­ca, któ­ry twier­dził, że ku­rze po­wy­cie­rał. Bie­da­czy­sko Fe­de­ri­co, tro­chę ku­la­wy, czę­ścio­wo bez­zęb­ny, czę­ścio­wo łysy, po­ja­wił się wła­śnie w ro­bo­czej blu­zie, aby po­wie­dzieć pani, że sta­ry ogrod­nik, zwol­nio­ny przed dwo­ma mie­sią­ca­mi, przy­szedł i pra­gnie z nią mó­wić.

– Mech cze­ka! – oświad­czy­ła mar­gra­bi­na. – A wy, człe­ku nie­szczę­sny, cze­mu­że­ście nie ubra­ny? Nie wie­cie, że dziś wto­rek? I jak wy sprzą­ta­cie? Nie wi­dzi­cie, jaki tu chlew?

– Chlew? – po­wtó­rzył Fe­de­ri­co osłu­pia­ły. – Jaki chlew? Ja tu dziś rano sprzą­ta­łem dwie go­dzi­ny. – Ano, chy­ba przez sen. Czy To­ni­na do­sta­ła jaj­ko?

To­ni­nę, daw­ną po­ko­jów­kę, te­raz sta­rą i cho­rą, trzy­ma­no w domu Scre­mi­nów na ła­ska­wym chle­bie. Fe­de­ri­co po­wie­dział, że nie wie, czy To­ni­na do­sta­ła w po­łu­dnie swo­je co­dzien­ne jaj­ko; w tej sa­mej chwi­li we­szła ku­char­ka z tą samą wia­do­mo­ścią o ogrod­ni­ku, któ­ry cze­ka. Mimo obec­no­ści pani, mię­dzy dwoj­giem słu­żą­cych wy­bu­chła sprzecz­ka z po­wo­du tego po­wtó­rzo­ne­go nie­po­trzeb­nie oznaj­mie­nia. Ale mar­gra­bi­na, opa­no­wa­na złym prze­czu­ciem, chcia­ła przede wszyst­kim wie­dzieć, jak to było z tym jaj­kiem, i do­wie­dzia­ła się, że jaj­ko za­nio­sła To­ni­nie po­my­wacz­ka, ale To­ni­na, nie­zbyt do­brze się czu­jąc, jaj­ka nie zja­dła. Wy­nik­nął stąd cały dra­mat. Co więc się sta­ło z jaj­kiem? Mil­cze­nie. Czy to moż­li­we, żeby ktoś je zjadł, nie pa­mię­ta­jąc, że jest post? Fe­de­ri­co wy­mam­ro­tał, że jaj­ko jest za­pew­ne w kuch­ni. Mar­gra­bi­na wsu­nę­ła za­bru­dzo­ną chust­kę do kie­sze­ni i po­szła do kuch­ni. Szu­ka­ła tu, szu­ka­ła tam, jaj­ka ani śla­du. Sta­nąw­szy w oknie za­wo­ła­ła stan­gre­ta, któ­ry czy­ścił uprząż na po­dwó­rzu. Za­nim przy­szedł, wyj­rza­ła na ciem­ne schod­ki służ­bo­we, żeby za­wo­łać po­my­wacz­kę, do­strze­gła ko­goś w mro­ku i my­śląc, że to stan­gret, spy­ta­ła szorst­ko:

– Wzią­łeś jaj­ko?

– Ja, si­gno­ra? – ode­zwał się ten ktoś nie­śmia­ło – ja nic nie wiem o jaj­kach.

Mar­gra­bi­na wzię­ła go więc za że­bra­ka i rzu­ci­ła sta­now­czo:

– Nic się nie daje!

Tam­ten wy­ja­śnił, że jest daw­nym ogrod­ni­kiem.

– Ach tak, za­cze­kaj­cie.

I sta­ra dama po­wró­ci­ła do po­lo­wa­nia na jaj­ko.

Jaj­ka nikt nie wziął, ani po­my­wacz­ka, ani stan­gret, ani po­ko­jów­ka. Mar­gra­bi­na za­gad­nę­ła więc rząd­cą, któ­ry jak zwy­kle o tej po­rze przy­szedł do kuch­ni na kawę.

– Wi­dzie­li­ście jaj­ko?

– Jaj­ko, si­gno­ra?

Bied­ny rząd­ca, nie mo­gąc za­prze­czyć, że w cią­gu swe­go ży­cia wi­dział nie­jed­no jaj­ko, a nie­pew­ny, czy na­le­ży to w ta­kiej chwi­li po­twier­dzić, stał z otwar­tą gębą. Tym­cza­sem cała piąt­ka służ­by, gdzie kto był – na scho­dach, w po­ko­jach, na ko­ry­ta­rzu czy w kuch­ni – mam­ro­ta­ła pod no­sem nie­zbyt przy­stoj­ne mo­no­lo­gi i za­gi­nio­ne jaj­ko wy­peł­nia­ło sobą cały dom.

– O jed­no jaj­ko! – bur­czał stan­gret, wście­kły, że mu­siał wejść na tyle scho­dów z ta­kiej przy­czy­ny – a trzy­ma­ją po­wo­zy i ko­nie, su­kin­sy­ny!

Ale wła­śnie w tej chwi­li mar­gra­bi­na za­wo­ła­ła go jesz­cze raz. Chcia­ła wie­dzieć, czy wi­dział pana. Stan­gret od­po­wie­dział nie­grzecz­nie, że nie.

– Pan mar­gra­bia jest pew­nie w ka­te­drze – ode­zwa­ła się za ple­ca­mi mar­gra­bi­ny po­ko­jo­wa. – Po­szedł chy­ba od­ma­wiać go­dzin­ki.

Sta­ra pani wie­dzia­ła, że jej mąż od ja­kie­goś już cza­su, w związ­ku z pew­ny­mi, skry­wa­ny­mi zresz­tą, am­bi­cja­mi po­li­tycz­ny­mi, od­su­nął się nie­co od brac­twa ka­te­dral­ne­go. Zmil­cza­ła jed­nak. Wła­śnie z wrót staj­ni wy­szedł chło­pak sta­jen­ny z du­żym na­rę­czem sia­na.

– Do­kąd to z tym sia­nem, hej? – za­wo­ła­ła wład­czym gło­sem.

Tym ra­zem od­po­wie­dział jej stan­gret, rad z oka­zji za­mknię­cia ust mar­gra­bi­nie, a jed­no­cze­śnie wy­ra­że­nia za­ma­sko­wa­nej po­gar­dy w sto­sun­ku do ko­goś in­ne­go:

– Sia­no pana młod­sze­go. Roz­kaz pana młod­sze­go!

Fe­de­ri­co, któ­ry wła­śnie do­pi­nał na so­bie gu­zi­ki li­be­rii, mru­czał do sie­bie wy­zwi­ska na tę klien­te­lę obe­rwań­ców, ob­le­ga­ją­cą „pana młod­sze­go”, zię­cia sta­rych ba­ro­no­stwa; miesz­kał on w. jed­nym skrzy­dle pa­ła­cu i trzy­mał w staj­ni ko­nia pod wierzch. Te­raz wi­dać już i do­roż­ka­rze pró­bu­ją go na­cią­gać! Roz­da­ro­wu­je im sia­no!

Fe­de­ri­co udzie­lił ogrod­ni­ko­wi mą­drej rady, żeby przy­szedł ra­czej koło czwar­tej, kie­dy wra­ca do domu „pan młod­szy”. Pani star­sza ma te­raz co in­ne­go w gło­wie: szu­ka jaj­ka, a ju­tro może jej się w gło­wie wy­lę­gnie ko­gu­tek? Le­piej przyjść, jak bę­dzie pan młod­szy. A jesz­cze te­raz, kie­dy zro­bi­li go rad­nym!

Na­dej­ście pierw­szych go­ści prze­rwa­ło śledz­two mar­gra­bi­ny w chwi­li, kie­dy już-już mia­ło do­pro­wa­dzić do nie­spo­dzie­wa­ne­go i że­nu­ją­ce­go od­kry­cia. Star­sza pani utrzy­my­wa­ła sto­sun­ki z ca­łym mia­stem. W jej no­tat­ni­ku fi­gu­ro­wa­ło dzie­więć­dzie­siąt sie­dem wi­zyt, któ­re na­le­ża­ło od­być w grud­niu i w kwiet­niu – po­zo­sta­łość ze stu czter­dzie­stu sze­ściu, bo taką licz­bę osią­ga­ła, chcąc za­do­wo­lić męża, w mło­do­ści, a może rów­nież w cią­gu mę­czą­cych kło­po­tli­wych lat, kie­dy mu­sia­ła wpro­wa­dzać w świat swo­ją cór­kę. Jej wtor­ko­we przy­ję­cia nie były tłum­ne, wręcz prze­ciw­nie, gdyż bli­skie przy­ja­ciół­ki, a tak­że przy­ja­ciół­ki po­kor­ne, uni­ka­ły uro­czy­stych oka­zji. Ale tego wła­śnie wtor­ku, w dniu uro­dzin pani domu, po czę­ści dla­te­go, a po czę­ści przy­pad­ko­wo, zja­wi­ło się wie­le osób. Przy­ja­ciół­ki po­kor­ne przy­szły wcze­śnie, żeby nie na­tknąć się na przy­ja­ciół­ki waż­ne. Były to trzy czy czte­ry sta­rusz­ki o ce­re­mo­nial­nych ma­nie­rach, z god­no­ścią ob­no­szą­ce sfa­ty­go­wa­ne je­dwa­bie i świa­do­me swo­jej skrom­nej kon­dy­cji. Do mar­gra­bi­ny Nene zwra­ca­ły się per ty, wkła­da­jąc w to słów­ko uta­jo­ną, wzru­sza­ją­cą treść –

od­da­nie i in­tym­ną ra­dość. Mar­gra­bi­na ro­zu­mia­ła się z nimi le­piej niż z in­ny­mi pa­nia­mi po­nie­kąd i dla­te­go, że we wszyst­kim, co do­ty­czy­ło prak­tyk re­li­gij­nych, po­stów ści­słych i zwy­kłych, mia­ły one, tak jak i ona sama, su­mie­nie czy­ste, bie­lut­kie jak fu­ter­ko gro­no­sta­ja, na któ­rym na­wet kro­pel­ka mle­ka mo­gła­by po­zo­sta­wić ślad. Te sta­re pa­nie w roz­mo­wie wy­strze­ga­ły się za­wsze pil­nie naj­lżej­szej bo­daj alu­zji da… po­li­ty­ki, wy­bo­rów, skła­du Rady Miej­skiej, nie wy­kra­cza­jąc poza te­ma­ty po­go­dy, zdro­wia, spraw czy­sto ro­dzin­nych, co naj­wy­żej wy­po­wia­da­jąc opi­nię o umy­sło­wo­ści bądź też sile płuc ta­kie­go czy in­ne­go ka­zno­dziei. Tak nie­odmien­nie za­wsze mil­cza­ły, z za­wsze jed­na­ko­wą obo­jęt­ną po­go­dą słu­cha­jąc, jak inni mó­wią bądź o spra­wach pu­blicz­nych, bądź o ja­kichś in­nych brud­nych afe­rach, że te­raz zu­peł­nie nie wie­dzia­ły, w ja­kich sło­wach po­gra­tu­lo­wać mar­gra­bi­nie wy­bo­ru zię­cia do Rady Miej­skiej, wy­bo­ru, któ­ry na­stą­pił przed dwo­ma dnia­mi. Gdy już po­na­rze­ka­ły, wszyst­kie jed­nym gło­sem, na rap­tow­ne ozię­bie­nie, do­star­cza­ją­ce nie­za­wod­ne­go spo­so­bu oży­wie­nia kon­wer­sa­cji w sa­lo­nach, naj­od­waż­niej­sza z dam za­ry­zy­ko­wa­la:

– Jaka to pięk­na sa­tys­fak­cja dla twe­go zię­cia, sły­sza­łam, a jak­że. Taki do­bry czło­wiek, bie­da­czek!

Po­zo­sta­łe sta­rusz­ki, na­braw­szy też od­wa­gi, za­gda­ka­ły chó­ral­nie i z na­masz­cze­niem:

– Ach, jaki do­bry! Jaki do­bry, wszy­scy to mó­wią! Tak się cie­szy­my!

Mar­gra­bi­na Nene, ze spo­waż­nia­łą na­gle twa­rzą, po­wie­dzia­ła:

– Sła­ba po­cie­cha.

Przy­ja­ciół­ki po­spie­szy­ły więc z nie­ja­sny­mi wy­ra­za­mi żalu i na­dziei, któ­re jed­nak po­zo­sta­ły bez echa. Roz­mo­wa wró­ci­ła do oso­by zię­cia, ale po­czci­we pa­nie, za­miast zwra­cać się do jego te­ścio­wej, wy­mie­nia­ły uwa­gi mię­dzy sobą, w ten wy­ra­fi­no­wa­ny spo­sób wy­ra­ża­jąc swo­je uwiel­bie­nie. Jed­na z nich sły­sza­ła, jak ka­no­nik w ka­te­drze wy­no­sił pod nie­bio­sa po­boż­ność pana Ma­ro­ni; dru­ga oznaj­mi­ła, że jej słu­żą­ca co rano wi­du­je pana Ma­ro­ni na pierw­szej mszy. Naj­bar­dziej nie­śmia­ła po­pra­wia­ła tyl­ko pół­gło­sem te inne, kie­dy prze­krę­ca­ły na­zwi­sko tak wy­chwa­la­ne­go przez sie­bie czło­wie­ka, ale choć wy­trwa­le szep­ta­ła „Ma­iro­ni, Ma­iro­ni”, one nie prze­sta­wa­ły na­zy­wać go Ma­ro­nim; nic zresz­tą dziw­ne­go, sko­ro na­wet sama mar­gra­bi­na, na­wy­kła do po­słu­gi­wa­nia się dia­lek­tem, czę­sto prze­krę­ca­ła imio­na i na­zwi­ska i trzy razy na czte­ry na­zy­wa­ła swe­go zię­cia Ma­ro­ni. W koń­cu roz­mo­wa ze­szła na te­mat mał­żeń­stwa sprze­daw­cy ze skle­pu, w któ­rym wszyst­kie te pa­nie za­opa­try­wa­ły się w igły i nici.

Tro­chę póź­niej, kie­dy wy­szły już nie­waż­ne pion­ki, po­ja­wi­ło się nie­mal jed­no­cze­śnie kil­ka dam w to­wa­rzy­stwie paru ka­wa­le­rów, któ­rych so­bie do­bra­ły, aby oży­wić nie­co nudę wi­zy­ty u star­szej pani bio­rą­cej w ży­ciu świa­to­wym zbyt ni­kły udział, żeby było o czym z nią roz­ma­wiać, a jed­nak ży­ją­cej nie aż tak poza świa­tem, żeby moż­na było prze­stać ją od­wie­dzać. Mu­zy­ka w grun­cie rze­czy wciąż ta sama, tyl­ko w tro­chę in­nej to­na­cji; mó­wi­ło się o zim­nie, damy i ka­wa­le­ro­wie na­po­my­ka­li z lek­ka o pro­jek­to­wa­nym pik­ni­ku, sta­no­wią­cym pro­blem dy­plo­ma­tycz­ny, zwa­żyw­szy, że nie­któ­re oso­by nie były tam po­żą­da­ne. Myśl o wcze­snej ran­nej wy­ciecz­ce wy­wo­ły­wa­ła u nie­któ­rych lek­ki uta­jo­ny dreszcz, ale w koń­cu go­to­wi byli na­wet zmar­z­nąć na tak ele­ganc­kiej im­pre­zie w do­bo­ro­wym to­wa­rzy­stwie. Na­stęp­nie pew­na roz­po­li­ty­ko­wa­na dama z do­by­tą szpa­dą za­ata­ko­wa­ła te­mat wy­bo­rów, pod­czas gdy resz­ta pa­trzy­ła z po­dzi­wem na ten fe­no­men elo­kwen­cji i od­wa­gi, a je­den z pa­nów stro­ił ukrad­kiem drwią­ce miny. Ten sam de­mon­stra­cyj­nie gło­śno skła­dał mar­gra­bi­nie ży­cze­nia, a za­raz po­tem, pół­gło­sem, na uży­tek naj­bliż­szych są­sia­dek, rzu­cał dow­ci­py: „Uwa­ga, za­raz wej­dzie Fe­de­ri­co z kie­lisz­ka­mi świę­co­nej wody; za­ło­żą się, że nowy rad­ny w swo­im po­ko­ju, w uro­czy­stej sza­cie, śpie­wa te­raz Te Deum przed do­mo­wym oł­ta­rzy­kiem; już jak­bym go sły­szał na sald ob­rad, jak koń­czy prze­mó­wie­nie: et cum spi­ri­tus tu o”. Są­siad­ki przy­gry­za­ły usta, szep­ta­ły: „Ona sły­szy”, on jed­nak twier­dził, że mar­gra­bi­na jest głu­cha. „Aj, aj – mruk­nął sły­sząc, że anon­su­ją przy­by­cie pre­fek­ta – te­raz trze­ba przejść na po­praw­ny ję­zyk! Szko­da, że nie za­bra­łem z sobą gra­ma­ty­ki!”

Pre­fekt, ty­po­wy to­skań­czyk lu­bią­cy spo­koj­ne ży­cie, od mie­sią­ca prze­by­wał w swo­jej skrom­nej sie­dzi­bie w pro­win­cji Ve­ne­to; mar­gra­bi­nie przed­sta­wił go mąż, kie­dy spo­tka­li się w po­cią­gu. Te­raz Com­men­da­to­re zja­wił się z obo­wiąz­ko­wą wi­zy­tą, za­do­wo­lo­ny z oka­zji usi­dle­nia mar­gra­bie­go Za­ne­ta, aby pod­sy­ca­jąc jego ma­rze­nie wej­ścia do se­na­tu, od­cią­gnąć go po tro­chu od par­tii kle­ry­kal­nej. Mar­gra­bi­na, czu­jąc się za­wsze nie­swo­jo w to­wa­rzy­stwie lu­dzi mó­wią­cych czy­sto po wło­sku, przy­wi­ta­ła go w taki spo­sób, że i on też po­czuł się skrę­po­wa­ny; na szczę­ście tam­ta elo­kwent­na i bo­jo­wa dama spo­ty­ka­ła nie­raz Com­men­da­to­ra w ja­kimś za­przy­jaź­nio­nym domu we Flo­ren­cji. Nie omiesz­ka­ła też za­raz wy­eks­po­no­wać… tej zna­jo­mo­ści; wsz­czę­ła z nim swo­bod­ną roz­mo­wę i przed­sta­wi­ła mu sie­dzą­cą po­mię­dzy nimi damę, na­po­my­ka­jąc dys­kret­nie, że wpraw­dzie na­le­ża­ło­by to do pani domu, ona jed­nak po­zwa­la so­bie wy­rę­czyć ją w tym mi­łym obo­wiąz­ku.

– Mo­że­my te­raz po­wie­dzieć Nene – szep­nął swo­im są­siad­kom ka­wa­ler-kpiarz – że tu już nic nie ma do ro­bo­ty i może śmia­ło iść do kuch­ni i ka­zać po­da­wać.

W isto­cie bied­na mar­gra­bi­na, zna­na ze swej prze­sad­nej oszczęd­no­ści w go­spo­dar­stwie do­mo­wym, mil­czą­co asy­sto­wa­ła przy bły­sko­tli­wym du­ecie przy­ja­ciół­ki z Com­men­da­to­rem, któ­ry po pierw­szej kło­po­tli­wej chwi­li roz­mo­wy z pa­nią domu rad uchwy­cił się je­dy­nej wy­cią­gnię­tej ku nie­mu po­moc­nej dło­ni. Nie wspo­mniał, rzecz ja­sna, mar­gra­bi­nie ani sło­wem o wy­bo­rze kle­ry­kal­ne­go kan­dy­da­ta Ma­iro­nie­go i nie bie­dząc, o czym by tu mó­wić z pa­nią domu, wy­po­wie­dział parę kom­ple­men­tów na te­mat pięk­no­ści jej pięt­na­sto­wiecz­ne­go pa­ła­cu; w od­po­wie­dzi usły­szał, że pa­łac ten ce­nił rów­nież bar­dzo nie­bosz­czyk pro­fe­sor Ca­nel­la i nie py­ta­jąc, kim u li­cha był ten zna­ko­mi­ty mąż, sko­ro tyl­ko zo­ba­czył, że ka­wa­ler-kpiarz i elo­kwent­na dama wsta­ją, żeby się po­że­gnać, pod­niósł się z ulgą tak­że.

Uli­ca lśni­ła w mar­co­wym słoń­cu. Przed­się­bior­cza dama, za­miast wsiąść do po­wo­zu, po­cią­gnę­ła za sobą obu pa­nów na pie­szy spa­cer pod roz­ło­ży­sty­mi kasz­ta­now­ca­mi o pę­ka­ją­cych już zie­lo­nych pą­kach. Pre­fekt po­in­for­mo­wał się z wy­ra­zem sza­cun­ku na twa­rzy, czy dama jest krew­ną Scre­mi­nów. Usły­szaw­szy, że nie, zwró­cił się do dru­gie­go pana:

– Więc za­pew­ne pan? – za­py­tał. – Ach, pan tak­że nie? Dzię­ki Bogu!

Po mie­sięcz­nym po­by­cie w tym swo­im ma­lut­kim kró­le­stwie pre­fekt wbił so­bie w gło­wę, że wszy­scy miej­sco­wi mo­bi­le są mię­dzy sobą spo­wi­no­wa­ce­ni. Wy­obra­żał so­bie z prze­ra­że­niem stop­nie ich po­kre­wień­stwa, ich pa­ran­te­le, w po­sta­ci nie­moż­li­we­go do roz­wi­kła­nia wę­zła, gi­gan­tycz­ne­go kłę­bo­wi­ska, któ­re, je­śli po­cią­gnąć za naj­cień­szą bo­daj z nie­go ni­tecz­kę, wali się całe na czło­wie­ka. To­też nie od­wa­żał się nig­dy roz­ma­wiać z kim­kol­wiek z tych no­bi­lów o któ­rym­kol­wiek in­nym bez jak naj­da­lej idą­cej ostroż­no­ści. Ale te­raz, upew­niw­szy się już, chciał do­wie­dzieć się, co też jest na – praw­dę wart ten nowy rad­ny, po­pie­ra­ny przez kler, ten mąż bez żony, zięć te­ścio­wej bez cór­ki. Nie znał go, nie spo­tkał na­wet nig­dy w to­wa­rzy­stwie. I dla­cze­go, do­bry Boże, ten czło­wiek, któ­re­go się nie wi­dzi, miesz­ka w domu tej ko­bie­ty, któ­ra nie mówi?

Za­rów­no dama roz­po­li­ty­ko­wa­na, jak i ka­wa­ler-kpiarz po­sia­da­li nie­zwy­kle szcze­gó­ło­wą wie­dzę o wszyst­kim, co do­ty­czy­ło ro­dzi­ny Scre­mi­nów, nie wy­łą­cza­jąc ich służ­by, po­cząw­szy od sła­wet­ne­go Fe­de­ri­ca, któ­ry słu­żył po­przed­nio u bi­sku­pa, ale zo­stał od­pra­wio­ny w związ­ku z pew­ną po­wab­ną han­dlar­ką dro­biem, a koń­cząc na po­my­wacz­ce, ku­zyn­ce pięk­nej Ma­tyl­dy, słu­żą­cej pań­stwa X, ulu­bie­ni­cy pana domu. Wie­dzie­li do­kład­nie, ile sta­ra mar­gra­bi­na wy­da­je mie­sięcz­nie na cu­kier, a ile na kawę, i do ja­kiej nie­wia­ry­god­nej wy­so­ko­ści się­ga­ją poń­czo­chy mar­gra­bie­go. Mo­gli­by za­pre­zen­to­wać pre­fek­to­wi peł­ny ży­cio­rys no­we­go rad­ne­go, ozdo­bio­ny por­tre­tem, na któ­rym nie by­ło­by brak ani jed­ne­go wło­ska. Może tyl­ko za­bra­kło­by pew­nych głę­bo­kich od­cie­ni w jego oczach, od­cie­ni nie­uchwyt­nych dla in­te­lek­tów tych dwoj­ga i bar­dzo nie­wie­le zna­czą­cych z punk­tu wi­dze­nia ad­mi­ni­stra­cji pro­win­cji. Ale żad­na z tych osób nie udzie­li­ła­by pre­fek­to­wi tego ro­dza­ju in­for­ma­cji w obec­no­ści tej dru­giej oso­by w oba­wie, że wszyst­ko zo­sta­nie pusz­czo­ne da­lej w świat. Trze­ba zresz­tą do­dać, że choć nie byli oni… krew­ny­mi ani przy­ja­ciół­mi Scre­mi­nów, mie­li jed­nak po­czu­cie god­no­ści wspól­ne z tą szlach­tą sta­rej daty i lek­ce­wa­żą­ce uwa­gi pre­fek­ta ura­zi­ły ich jako uchy­bie­nie wo­bec ary­sto­kra­tycz­nej” sie­dzi­by, któ­ra, choć nie chcie­li się do tego przy­znać , do­star­cza­ła im ja­kiejś ta­jem­nej sa­tys­fak­cji. Ka­wa­ler-kpiarz mógł so­bie po­drwi­wać ze Scre­mi­nów pry­wat­nie, cze­go zresz­tą nie od­mó­wił so­bie, kie­dy uda­ło mu się wy­do­być z Fe­de­ri­ca hi­sto­ryj­kę o jaj­ku, ale pu­blicz­nie, to rzecz inna; i ile­kroć zda­rzy­ło mu się spo­tkać w mie­ście po­wóz mar­gra­bi­ny Nene, skła­dał uro­czy­sty, pe­łen czci ukłon, jak­by to prze­jeż­dża­ła sama Świę­ta Ro­dzi­na. Tak więc pre­fekt zdo­łał tyl­ko tyle się do­wie­dzieć, że Pie­ro Ma­iro­ni, owoc nie­zbyt roz­sąd­ne­go mał­żeń­stwa szla­chet­nie uro­dzo­ne­go Fran­ca Ma­iro­nie­go z Bre­scii z oso­bą niż­sze­go sta­nu, osie­ro­co­ny w dzie­ciń­stwie, cho­wał się pod opie­ką mar­gra­bie­go Scre­mi­na, swe­go krew­ne­go od stro­ny nie ży­ją­cej już pra­bab­ki Ma­iro­ni, z domu mar­gra­bian­ki Scre­min; że na­stęp­nie po­ślu­bił on je­dy­ną cór­kę Scre­mi­nów, któ­ra w kil­ka mie­się­cy po ślu­bie za­pa­dła na cięż­ką cho­ro­bę umy­sło­wą i od czte­rech lat prze­by­wa, bez na­dziei wy­zdro­wie­nia, w za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym. Mąż jej nig­dy się nie po­cie­szył, żyje bar­dzo sa­mot­nie, uni­ka to­wa­rzy­stwa, dużo cza­su spę­dza w ko­ścio­łach, a tak­że pra­cu­je na­uko­wo. Dzię­ki spad­ko­wi po pra­bab­ce jest bo­gat­szy od Scre­mi­nów, ale wca­le się o swo­je in­te­re­sy nie trosz­czy i hoj­ną ręką wspo­ma­ga in­sty­tu­cje do­bro­czyn­ne.

Bied­ny pre­fekt czuł­by się bar­dzo nie­swo­jo, gdy­by mógł sły­szeć, jak elo­kwent­na dama, wsiadł­szy ze swo­im to­wa­rzy­szem do ka­re­ty, któ­ra pod­czas prze­chadz­ki je­cha­ła stę­pa za nimi, ko­men­tu­je dow­cip­nie jego ka­pe­lusz, ist­ny Pan­te­on, i rów­nie roz­ło­ży­sty kra­wat: „W sam raz uprząż dla ko­nia, cią­gną­ce­go wóz wła­dzy pań­stwo­wej!” Co się ty­czy Ma­iro­nie­go, za­rów­no ka­wa­ler, jak i dama nie mo­gli go ścier­pieć i po­we­to­wa­li so­bie po­wścią­gli­wość wo­bec pre­fek­ta ob­ga­du­jąc te­raz do woli no­we­go rad­ne­go, tego an­ty­pa­tycz­ne­go bi­go­ta, dzi­ku­sa, dzi­wa­ka, ukry­te­go ka­rie­ro­wi­cza, któ­ry swo­ją do­bro­czyn­ność umie z pew­no­ścią ko­rzyst­nie lo­ko­wać. Ka­wa­ler-kpiarz nie bar­dzo na­wet wie­rzył w rze­ko­mą cno­tłi­wość mło­de­go czło­wie­ka, od czte­rech lat żo­na­te­go i nie­żo­na­te­go za­ra­zem. Ale za­rów­no ka­wa­ler, jak dama też nie­szcze­gól­nie by się po­czu­li, gdy­by, sie­dząc już w ka­re­cie, usły­sze­li, jak zna­ny ze swe­go cy­ni­zmu ka­pi­tan Reg­gi­ni za­gad­nął w alei kasz­ta­no­wej pre­fek­ta, swe­go kra­ja­na:

– No i jak się panu udał, spa­cer, dro­gi Com­men­da­to­re, mię­dzy tym sta­rym pu­dłem i jego po­kryw­ką? W pana obec­no­ści chy­ba ja­koś nie cał­kiem do sie­bie pa­so­wa­li?2

Mar­gra­bi­na Nene zna­la­zła się sam na sam z mę­żem, bez­piecz­na od wścib­stwa służ­by, do­pie­ro póź­nym po­po­łu­dniem, na krót­ko i przed porą, o któ­rej scho­dzi­li się pa­no­wie na wie­czor­ne roz­mo­wy.

– Jaj­ko! – wy­znał po­kor­nie mar­gra­bia, kie­dy żoną za­py­ta­ła go o nie z su­ro­wą, po­sęp­ną twa­rzą – no tak, to praw­da, ja je wzią­łem. Ale nie zja­dłem. Cóż chcesz, po­sze­dłem za­grać w gęś.

Po­tul­nie za­pro­po­no­wał, że wy­zna to pu­blicz­nie w kuch­ni.

– Też głu­po­ta! – burk­nę­ła gniew­nie mar­gra­bi­na.

Jej mąż, znacz­nie prze­wyż­sza­ją­cy ją wy­kształ­ce­niem, ale nie cha­rak­te­rem, ży­wią­cy po­ta­jem­nie obce jej am­bi­cje, umiał wę­dro­wać za­rów­no z gło­wą w chmu­rach, jak i in­ny­mi, pod­ziem­ny­mi dro­ga­mi, tu­ne­la­mi, któ­re wzno­sząc się spi­ral­nie mo­gły może po­wo­lut­ku wy­dźwi­gnąć na szczy­ty jego ła­du­nek pra­gnień prze­mie­sza­nych ze skru­pu­ła­mi; nig­dy na­to­miast nie po­tra­fił cho­dzić zwy­kły­mi dro­ga­mi, ja­ki­mi zwy­czaj­ni lu­dzie do­cho­dzą pro­sto i szyb­ko do celu. Nie orien­to­wał się na­wet w spra­wach swe­go wła­sne­go domu, któ­re jego żona mia­ła w ma­łym pal­cu. Ona zaś, ze swo­ją skom­pli­ko­wa­ną na­tu­rą, gdzie in­te­li­gen­cja prze­mie­sza­na była z pew­ną za­co­fa­ną tę­po­tą, szczo­drość z prze­sad­ną oszczęd­no­ścią, de­li­kat­ność uczuć z su­ro­wą sta­now­czo­ścią, wol­na od fan­ta­zji, na­mięt­no­ści, ale rów­nież od ego­izmu, świa­do­ma sie­bie i wy­trwa­le dą­żą­ca, jaw­nie lub w se­kre­cie, do swo­ich ce­lów, zdo­by­wa­ją­ca się na trud­ną na­wet szcze­rość, a jed­no­cze­śnie za­zdro­śnie strze­gą­ca swo­ich wła­snych my­śli, mia­ła nie­omyl­ne wy­czu­cie trud­nej rze­czy­wi­sto­ści i prze­ja­wia­ła nie­wy­czer­pa­ną ener­gię, za­my­ka­ła swo­je głę­bo­ko ta­jo­ne uczu­cia, swo­je mą­dre za­my­sły, nie­do­strze­gal­ne pod zwy­czaj­ny­mi, ni­ja­ki­mi sło­wa­mi.

Była przy­wią­za­na do męża, je­dy­ne­go męż­czy­zny, o ja­kim kie­dy­kol­wiek po­my­śla­ła; z od­da­niem pra­co­wa­ła dla jego szczę­ścia, choć poj­mo­wa­ła je nie tyle zgod­nie z jego pra­gnie­nia­mi, ile z wła­snym po­glą­dem na świat. Nie­po­rad­ność Za­ne­ta w ży­ciu prak­tycz­nym iry­to­wa­ła ją skry­cie. I ani jego fama ar­che­olo­ga, ani zdo­by­cie upra­gnio­ne­go krze­sła w se­na­cie, czy na­wet teki mi­ni­stra nie umniej­szy­ły­by ani o Włos uta­jo­ne­go lek­ce­wa­że­nia, któ­re­mu te­raz dała mi­mo­wol­ny upust owym burk­nię­ciem „Też głu­po­ta!” Cień nie­za­do­wo­le­nia nie znik­nął z jej twa­rzy w cią­gu ca­łe­go wie­czo­ra, cho­ciaż jej sta­ru­szek mąż raz po raz pró­bo­wał prze­jed­nać ją ja­kimś mi­łym słów­kiem i mimo że roz­mo­wa ze sta­ły­mi by­wal­ca­mi domu, księż­mi i drob­no­miesz­czań­ski­mi klien­ta­mi ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny, była tego wie­czo­ra bar­dziej niż zwy­kle oży­wio­na.

Sa­lon Scre­mi­nów sta­no­wił swe­go ro­dza­ju la­bo­ra­to­rium, do któ­re­go co wie­czór zno­si­ło się i pod­da­wa­ło ana­li­zie zda­nia za­sły­sza­ne w in­nych do­mach czy po pro­stu na uli­cy, ta­kie, któ­rych au­tor­stwo było zna­ne, a tak­że inne, bez­pań­skie, by­le­by dało się z nich wy­ci­snąć ja­kąś cie­ka­wost­kę, ja­kieś pi­kant­ne po­dej­rze­nie lub jaką bądź ciem­ną ma­te­rię, w któ­rej, przy za­sto­so­wa­niu od­po­wied­nich od­czyn­ni­ków, da­wa­ło się do­strzec ru­cho­me cie­nie ja­kiejś in­try­gi, wy­wę­szyć trop ja­kiejś zna­nej oso­bi­sto­ści i, kie­ru­jąc się nadal wę­chem, od­sło­nić coś ż jej se­kret­ne­go ży­cia i lek­ko nad­gryźć, tyle tyl­ko, żeby po­czuć smak tego cze­goś i uchwy­cić bo­daj naj­cień­szą, ni­tecz­kę sub­tel­nych wąt­ków ko­me­dio­wych, ja­kie wo­kół każ­de­go nie­mal czło­wie­ka mota, roz­ry­wa i znów na­wią­zu­je ży­cie. W la­bo­ra­to­rium nie brak było kwa­sów ani soli. Oma­wia­ło się tam, ale z umia­rem, wszel­kie grze­chy bliź­nich, z wy­jąt­kiem ro­man­sów. Grze­chom mi­ło­snym wstęp był tam ab­so­lut­nie wzbro­nio­ny. Ile­kroć któ­ryś z dwóch czy trzech swo­bod­niej­szych by­wal­ców od­wa­żył się ten za­kaz prze­kro­czyć, na­tych­miast mar­gra­bia Za­ne­to uci­szał go mó­wiąc gło­śno „Ta ta ta!” i bar­dzo rzad­ko się zda­rza­ło, żeby mu­siał dla po­skro­mie­nia bez­czel­ne­go bun­tow­ni­ka ga­lo­po­wać da­lej, z więk­szym tę­ten­tem: „Ta­ra­ta­ta, ta­ra­ta­ta, ta­ra­ta­ta!” Ten po­czci­wiec, z ca­łej du­szy skłon­ny przy­łą­czyć się do fa­ry­ze­uszów ka­mie­nu­ją­cych cu­dzo­łoż­ni­cę, był w tych spra­wach rów­nie ry­go­ry­stycz­ny jak i w spra­wach wia­ry. Tam, gdzie nie wcho­dzi­ło w grę ani ze­psu­cie oby­cza­jów, ani uchy­bie­nie do­gma­tom, był ra­czej wy­ro­zu­mia­ły. Choć sam strzegł się pil­nie ja­kie­goś ry­zy­kow­ne­go sło­wa, u in­nych na­wet mu się to po­do­ba­ło. Osta­tecz­nie, do pew­nej szczyp­ty soli każ­dy miał pra­wo. By­wał tam też pe­wien zgryź­li­wy sę­dzia na eme­ry­tu­rze, ma­ją­cy za­wsze w po­go­to­wiu sól ra­czej gorz­ką, i inny wy­so­ki, chu­dy, żół­ty i zło­śli­wy sta­rzec, któ­ry przy­cho­dził za­wsze z żoną, rów­nie jak on wy­so­ką, chu­dą, żół­tą i me­lan­cho­lij­ną, któ­rej każ­de z rzad­ka rzu­ca­ne sło­wo było kro­pel­ką kwa­su.

Tego wie­czo­ra che­mi­cy domu Scre­mi­nów roz­cie­ra­li w swo­im ty­glu sam kwiat ele­ganc­kie­go świa­ta, sam Olimp mia­sta.. Po­trak­to­wać ten Olimp kwa­sa­mi i so­la­mi to była praw­dzi­wa przy­jem­ność. Te małe miesz­czań­skie pie­ski nie bały się ani tro­chę groź­ne­go zwie­rza na tar­czy her­bo­wej tego domu. Mar­gra­bi­na Nene nie zda­wa­ła się przy­wią­zy­wać do tej be­stii więk­sze­go zna­cze­nia; mar­gra­bia Za­ne­to, skrom­ny i dla wszyst­kich uprzej­my, umiał ukry­wać swo­ją pew­ną do tego her­bo­we­go zwie­rza sła­bość. Ary­sto­kra­tycz­na para na­le­ża­ła do ocię­ża­łej, nie­co za­co­fa­nej gru­py no­bi­lów, któ­rej wza­jem­ne sto­sun­ki z Olim­pem, sły­ną­cym z wy­twor­nych przy­jęć, ba­lów, pik­ni­ków, te­ni­sa i śli­zga­wek, były luź­ne i ra­czej chłod­ne. Je­den z do­bro­dusz­nych księ­ży, do­cie­kli­wy i am­bit­ny kro­ni­karz ak­tu­al­nych wy­da­rzeń, za­raz po przyj­ściu za­pre­zen­to­wał sma­ko­wi­tą no­wa­lij­kę:

– A więc nic z pik­ni­ku! Na­tych­miast pan Kwa­śny i pan Gorz­ki, uszczę­śli­wie­ni, ile­kroć im się uda­ło do­ku­czyć księ­dzu, wy­krzyk­nę­li:

– Nic no­we­go, nic no­we­go, no­wi­na z bro­dą!

Na co ksiądz za­sko­czo­ny, za­czer­wie­nio­ny z iry­ta­cji, oświad­czył, że de­cy­zja zre­zy­gno­wa­nia z pik­ni­ku za­pa­dła za­le­d­wie przed trze­ma go­dzi­na­mi, o szó­stej; jego upar­ci prze­ciw­ni­cy stwier­dzi­li, że już o wpół do siód­mej mó­wi­ło się o tym w ka­wiar­ni i że pro­jekt pik­ni­ku upadł z po­wo­du tych ob­cych: z wil­li Die­do.

– A wła­śnie że nic nie wie­cie! – wy­krzyk­nął try­um­fal­nie ksiądz. On miał inną wer­sję tej spra­wy. – I tak wła­śnie było z całą pew­no­ścią!

Otóż pew­na wiel­ka dama, ist­na am­fi­bia, rano nic tyl­ko ko­ściół, za to wie­czo­rem cały Olimp, opo­wie­dzia­ła o tym swe­mu mę­żo­wi w obec­no­ści do­mo­we­go le­ka­rza, a ten le­karz, jego, księ­dza, przy­ja­ciel, po­wtó­rzył mu to przy spo­tka­niu i do­dał: „Idziesz dziś wie­czór do Scre­mi­nów? Opo­wiedz o tym”. I ksiądz roz­po­czął swo­ją opo­wieść to­nem uro­czy­stym i wznio­słym:

– Trze­ba wie­dzieć, że nie­któ­re pa­nie po­sta­wi­ły za wa­ru­nek, aby pik­nik od­był się w nie­dzie­lę, ze wzglę­du na wiel­ki post.

– A jak­że, wie­rzę w to – mrun­kął pan Kwa­śny.

Inni za­czę­li go uci­szać, ksiądz rzu­cił w dia­lek­cie: „Głu­po­ta!”, po czym za­raz po­wró­cił do wznio­słej mowy wło­skiej, jak­by wstą­pił na ka­zal­ni­cę, szcze­rze mó­wiąc tro­chę nie­pew­ną i skrzy­pią­cą;

– Tak tedy zde­cy­do­wa­no się na nie­dzie­lę; tę naj­bliż­szą. A tym­cza­sem na­sza Pit­ti­mèla, wie­dzą pań­stwo, kogo mam na my­śli, spo­ty­ka na spa­ce­rze Zi­giot­tich, męża i żonę, i ni z tego ni z owe­go za­pra­sza ich na pik­nik. Zi­giot­tich, po­my­śleć tyl­ko! Ład­na hi­sto­ria. Rzecz się roz­nio­sła i po­wstał wiel­ki: krzyk. Nikt nie chce Zi­giot­tich, zwłasz­cza pa­nie. Wszy­scy po­mstu­ją na Pit­ti­mèlę, ale: „Co ro­bić?” py­ta­ją or­ga­ni­za­to­rzy pik­ni­ku. „Co ro­bić?” po­wia­da jed­na z pań. „Zmu­sić Pit­ti­mèlę, sko­ro na­wa­rzy­ła piwa, niech je sama wy­pi­je i ja­koś nas od tego uwol­ni.” Inna mówi: „Bez Pit­ti­mèli też się obej­dzie”. A jesz­cze inna: „Dać so­bie spo­kój z tym ca­łym pik­ni­kiem”. Czwar­ta pani nic nie mówi, tyl­ko po pro­stu mdle­je.

– Pięk­nie! – burk­nął pan Gorz­ki. – Nie­trud­no od­gad­nąć, kto to taki.

– Taka i taka – do­da­je pan Kwa­śny.

– Ależ ja nic nie „wiem! – wy­krzy­ku­je ksiądz.

– Ech, dro­gi księ­że, czy to wszy­scy nie wie­dzą, że jej mąż:

i ta Zi­giot­ta…

– Ta ta ta, ta ta ta! – za­brzmiał sy­gnał alar­mo­wy mar­gra­bie­go Za­ne­ta. – No, da­lej, don Se­ra­fi­nie!

Ksiądz cią­gnie da­lej:

– Or­ga­ni­za­to­rzy, zroz­pa­cze­ni, nie wie­dzą wprost, któ­re­go świę­te­go pro­sić o ra­tu­nek. Ale te­raz po­wiem pań­stwu, że dziś rano wszyst­ko wy­da­wa­ło się już po­myśl­nie za­ła­twio­ne i o go­dzi­nie trze­ciej uda­ła się do wil­li Die­do de­le­ga­cja, żeby za­pro­sić pań­stwa Des­si­àl.

– Des­sal­le! – po­pra­wił ktoś.

– Do­brze, do­brze, z soli czy z pie­przu, i tak wia­do­mo, o kogo cho­dzi.

Kie­dy wy­mie­nio­no na­zwi­sko Des­sal­le, tych „ob­cych” z wil­li Die­do, pan Kwa­śny, któ­ry do­pie­ro co uwa­żał ich za win­nych ka­ta­stro­fy, a te­raz z ust księ­dza usły­szał tego za­prze­cze­nie, jął wy­krzy­wiać usta, krę­cić no­sem, na­pi­nać każ­dy mu­skuł swo­jej per­ga­mi­no­wej twa­rzy, przy­bie­ra­jąc jak naj­bar­dziej po­nu­re miny. Don Se­ra­fi­no po­pa­trzył na nie­go i za­nim jesz­cze tam­ten zdą­żył otwo­rzyć usta, po­wie­dział:

– Cze­kaj pan!

– Prze­cież nic nie mó­wię, do li­cha!

– Fa­tal­nym zbie­giem oko­licz­no­ści – pod­jął ksiądz – pań­stwo Des­sal­le wła­śnie na nie­dzie­lę ocze­ki­wa­li go­ści z We­ne­cji.

– No i co z tego? – burk­nął ten, któ­ry „nic nie mó­wił”.

I pod­czas gdy don Se­ra­fi­no opo­wia­dał, jak to w związ­ku z od­mo­wą Des­sal­le'ów po­wsta­ła róż­ni­ca zdań co do tego, czy urzą­dzać pik­nik, czy go nie urzą­dzać, pan Kwa­śny i pan Gorz­ki prze­ry­wa­li mu co­raz gwał­tow­niej:

– No więc co? No i cóż z tego?

Gdzie­nieg­dzie i wśród obec­nych roz­le­ga­ły się, tyl­ko cich­sze i bar­dziej nie­śmia­łe, py­ta­nia:

– I co z tego?

Ksiądz z po­cząt­ku nie prze­ry­wał swo­jej re­la­cji, po chwi­li jed­nak stra­cił cier­pli­wość i za­czął krzy­czeć:

– Spo­kój! Spo­kój! – A w koń­cu zre­zy­gno­wał: – Nie­chże so­bie sami ga­da­ją, tam do li­cha!

– Ci­cho, ci­cho, uspo­kój­cie się! – na­wo­ły­wał Za­ne­to. Ale kie­dy ksiądz, za­czer­wie­nio­ny jak rak, wark­nął, że oni nic, ale to nic nie wie­dzą i że z po­wo­du od­mo­wy ze stro­ny Des­sal­le'ów zno­wu roz­trzą­sa­na była spra­wa Zi­giot­tich, a z po­wo­du Zi­giot­tich cały pro­jekt weź­mie w łeb, inni z ko­lei za­czę­li pro­te­sto­wać prze­ciw­ko temu, ja­ko­by bez od­mo­wy Des­sal­le'ów spra­wy Zi­giot­tich nikt by już nie wy­wle­kał; i to pro­te­sto­wa­li tak gwał­tow­nie, że Za­ne­to mu­siał ob­ró­cić ster w dru­gą stro­ną i skie­ro­wać roz­mo­wę na nos pana Car­li­na Des­sal­le.

– Raz je­den go wi­dzia­łem, ale co to za nos!

– Ostroż­nie z tym no­sem, mar­gra­bio!– wy­krzyk­nął pan Kwa­śny. – W domu Des­sal­le'ów wszyst­ko musi być do­sko­na­łe, nosy rów­nież. To cu­dzo­ziem­cy, mar­gra­bio, lu­dzie, któ­rzy wy­da­ją przy­ję­cia i pie­nią­dze, mój pa­nie! Uwiel­biaj­my ich, na­masz­czaj­my ich, pod­li­zuj­my się im, skła­daj­my im wi­zy­ty, pa­daj­my na twa­rze! Jacy dys­tyn­go­wa­ni, jacy uprzej­mi, jacy mili, co za umy­sły, co za uro­da! Pan, mar­gra­bio, mówi o jego no­sie, ale mógł­bym przy­siąc, że tu­taj bu­dzi za­chwyt rów­nież nos tej pani!

– Phi! – prych­nął don Se­ra­fi­no, jak­by chciał po­wie­dzieć, że tam­ten dru­gi nos tak­że nie jest do po­gar­dze­nia.

– Pew­nie, pew­nie! Sły­szy pan, mar­gra­bio? Na­wet kler, na­wet kler tra­ci gło­wę! A prze­cież ci pań­stwo na­wet nie cho­dzą na mszę! To tacy, o któ­rych tu­taj mówi się „pa­mói”.

Sło­wo „pa­mó­io”, któ­re w miej­sco­wym dia­lek­cie ozna­cza za­rów­no pe­wien ro­dzaj zupy, jak i oso­bę wąt­pli­wej re­li­gij­no­ści, może z po­wo­du nie­wy­raź­ne­go sma­ku i zni­ko­mych war­to­ści od­żyw­czych ta­kiej zupy i ta­kiej wia­ry, wy­wo­ła­ło wśród obec­nych nową bu­rzę. Ksiądz krzy­czał:

– I co z tego? Co mnie to ob­cho­dzi, pa­mói czy nie pa­mói? I co to ma wspól­ne­go z no­sem?

Cno­tli­wy wą­tro­biarz prze­krzy­ki­wał księ­dza:

– Sis­si­gnor, sis­si­gi­nor, pa­mói, pa­mói! I on, i ona! Resz­ta śmia­ła się i pod­ju­dza­ła tam­tych. Za­ne­to, na pół roz­śmie­szo­ny, a na pół zbi­ty z tro­pu nie­po­wo­dze­niem swe­go ma­new­ru, usi­ło­wał przy­wró­cić spo­kój. W trak­cie tego roz­gar­dia­szu uprzej­my pan sie­dzą­cy obok… mar­gra­bi­ny Nene za­gad­nął przy­ci­szo­nym gło­sem, ja­kie jest jej zda­nie w tej kwe­stii; Mar­gra­bi­na, za­ję­ta ro­bo­tą na dru­tach, nie pod­no­sząc na­wet oczu od­po­wie­dzia­ła w dia­lek­cie:

– Ja so­bie tym gło­wy nie za­wra­cam.

Sta­ra mar­gra­bi­na nig­dy nie „za­wra­ca­ła so­bie gło­wy” tym, co jej bez­po­śred­nio nie do­ty­czy­ło. Tak to przy­najm­niej wy­glą­da­ło. Bo na­praw­dę mia­ła w głę­bi du­szy wie­le se­kret­nych ko­mó­rek za­mknię­tych na klucz i gro­ma­dzi­ła w nich spo­strze­że­nia i sądy na te­mat wie­lu spraw, któ­re po­zor­nie jej nie ob­cho­dzi­ły, splą­ta­ne nici roz­licz­nych pla­nów, ja­kie snu­ła dla do­bra tej czy in­nej oso­by, w ta­kich czy in­nych przy­szłych i nie­pew­nych przy­pad­kach. Kry­ła tam nig­dy nie ujaw­nia­ne sym­pa­tie i an­ty­pa­tie, sądy o lu­dziach i rze­czach nie­ugię­te i twar­de jak brąz, cza­sem słusz­ne, a cza­sem wy­krzy­wio­ne, rzad­ko tyl­ko, w bar­dziej in­tym­nych roz­mo­wach, po­zwa­la­ła so­bie na ja­kieś nie prze­my­śla­ne słów­ko, bar­dzo róż­ne od tych nie­złom­nych ko­mu­na­łów, któ­rych mia­ła peł­ne usta. Zresz­tą tego wie­czo­ra była szcze­gól­nie mar­kot­na, a mar­gra­bia Za­ne­to, któ­re­mu cią­ży­ło na su­mie­niu nie­szczę­sne jaj­ko, za­bra­ne lek­ko­myśl­nie z kuch­ni, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li, kie­dy roz­go­rącz­ko­wa­ni dys­ku­tan­ci ob­ma­wia­ją­cy Des­sal­le'ów nie zwra­ca­li na nie­go uwa­gi, zbli­żył się do żony stro­jąc skru­szo­ne miny, któ­re ją tyl­ko bar­dziej zi­ry­to­wa­ły.

– Idź so­bie! Daj mi spo­kój! – po­wie­dzia­ła szorst­ko. – I nie rób wię­cej głupstw!

Bie­da­czy­sko wró­cił po­tul­nie do don Se­ra­fi­na, któ­ry gro­mił wła­śnie ko­goś, kto mu prze­ry­wał:

– Abra­ham? Co ma z tym wspól­ne­go Abra­ham?

– Owszem, ma – od­po­wie­dział tam­ten. – Abra­ham i Re­be­ka, a ra­czej nie, to Sara, tak, tak, wła­śnie ona, ot co!

Po­nie­waż Des­sal­le'owie zna­ni byli jako brat i sio­stra, pro­wo­ko­wa­ło to do do­bro­tli­wych in­sy­nu­acji, że może któ­ryś z fa­ra­onów mógł­by to na­zwać in­a­czej. Wie­le gło­sów za­pro­te­sto­wa­ło z obu­rze­niem. Des­sal­le'owie byli do­brze zna­ni w Rzy­mie i We­ne­cji jako ro­dzeń­stwo, sie­ro­ty po sza­le­nie bo­ga­tym ban­kie­rze z Mar­sy­lii i jego żo­nie z rzym­skiej ro­dzi­ny Gu­gliel­muc­cich. Don Se­ra­fi­no twier­dził, że nic mu nie wia­do­mo, czy to są pa­mói, czy nie. W każ­dym ra­zie za­pro­si­li pro­bosz­cza do sie­bie na obiad i hoj­nie ob­da­rzy­li go pie­niędz­mi dla bied­nych. Pani ofia­ro­wa­ła tak­że coś dla ko­ścio­ła.

– Świę­ta! –mru­czał pan Kwa­śny z miną wy­ra­ża­ją­cą wie­le wąt­pli­wo­ści.

– Nic złe­go się o niej nie wie! – wy­krzyk­nął don Se­ra­fi­no.

– No, ksiądz na pew­no nie wie – od­parł tam­ten, ale za­milkł, nie chcąc zno­wu usły­szeć „Ta ta ta” mar­gra­bie­go.

– A jest już chy­ba po trzy­dzie­st­ce – do­dał pan Gorz­ki, jak­by na za­koń­cze­nie cze­goś, co nie zo­sta­ło po­wie­dzia­ne. Na to ze wszyst­kich stron pod­nio­sły się obu­rzo­ne gło­sy:

– Ona, trzy­dzie­ści? Ona, trzy­dzie­ści? – Naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć!

– Dwa­dzie­ścia dwa!

Tu pan Kwa­śny przy­szedł w su­kurs Gorz­kie­mu:

– Skąd­że! Je­de­na­ście! Dzie­sięć!

Z ude­rze­niem go­dzi­ny je­de­na­stej całe to­wa­rzy­stwo ru­szy­ło hur­mem z sa­lo­nu na po­dest scho­dów. Już w we­sty­bu­lu pa­ła­cu za­czę­ły się szep­ty ko­men­tu­ją­ce zły hu­mor mar­gra­bi­ny. O co jej, u dia­bła, po­szło? Za­le­d­wie go­ście wy­ro­ili się na uli­cę, do­łą­czył do nich ostat­ni z przy­ja­ciół domu, któ­ry za­ma­ru­dził tro­chę na scho­dach z Fe­de­ri­kiem po to wła­śnie, żeby wy­drzeć mu se­kret tego złe­go hu­mo­ru pani domu. Do­go­nił to­wa­rzy­stwo bie­giem, chi­cho­cząc w pod­nie­sio­ny koł­nierz, za­cie­ra­jąc ręce i po­wta­rza­jąc, jak­by tyl­ko dla sie­bie: „Wspa­nia­łe, pięk­ne, do­sko­na­łe!” Na­tych­miast wszy­scy go oto­czy­li, wszy­scy ra­czy­li się z roz­ko­szą owym sła­wet­nym jaj­kiem, po­wta­rza­li: „Pięk­ne, do­sko­na­łe”, wszy­scy, z wy­jąt­kiem don Se­ra­fi­na, któ­ry, jako że ma­te­ria była bar­dzo de­li­kat­na, uśmie­chał się tyl­ko po­wta­rza­jąc to­nem wąt­pli­we­go współ­czu­cia: „Bie­dacz­ka! bie­dacz­ka!” Po wy­czer­pa­niu te­ma­tu złe­go hu­mo­ru mar­gra­bi­ny przy­szła ko­lej na oświe­tle­nie. „Ten smród naf­ty! To ha­nieb­ne!” „A ta kawa? – wy­krzyk­nął don Se­ra­fi­no. – Dzi­siaj to już na­praw­dę była tyl­ko brud­na woda!” W tym miej­scu tak­że wszy­scy przy­tak­nę­li, z wy­jąt­kiem pana Kwa­śne­go, któ­ry twier­dził, że woda była czy­sta.

Ksiądz opo­wie­dział, jak to kie­dyś zro­bił na ten te­mat uwa­gę Fe­de­ri­co­wi. Fe­de­ri­co tłu­ma­czył się, za­sła­nia­jąc swo­ją pa­nią. „Pie­skie skner­stwo, pro­szę księ­dza.” Każ­de­go mie­sią­ca, po za­pła­ce­niu ra­chun­ku w skle­pie ko­lo­nial­nym, pani przy­cho­dzi­ła do kuch­ni wy­gło­sić ka­za­nie o szko­dli­wo­ści zbyt moc­nej kawy.

Od­pła­ciw­szy się już w ten ład­ny spo­sób za go­ści­nę w mar­gra­biow­skim pa­ła­cu, gdzie ci ma­ło­miesz­cza­nie od lat roz­ko­szo­wa­li się za­pa­chem i sma­kiem pań­sko­ści, tak mi­łym ich de­mo­kra­tycz­nym pod­nie­bie­niom, za­cna kom­pa­nią po­że­gna­ła się w krę­gu świa­tła la­tar­ni na skrzy­żo­wa­niu ulic i roz­pro­szy­ła w trzech czy czte­rech kie­run­kach zni­ka­jąc w głę­bi opu­sto­sza­łych nocą ulic. Pan Kwa­śny w zmniej­szo­nym już gro­nie pod­jął na nowo te­mat Des­sal­le'ów mam­ro­cząc gniew­nie, jak przy­sta­ło ob­ra­żo­nej su­ro­wej cno­cie, ta­kie rze­czy, któ­re zde­ner­wo­wa­ły­by nie jed­ne­go Za­ne­ta, ale czte­rech i zmu­si­ły­by do wo­ła­nia „Ta ta ta” na­wet po­sta­cie z szę­sna­sto­wiecz­nych me­top, spo­glą­da­ją­ce w dół z wy­so­ko­ści pal­la­diań­skie­go fry­zu. Zno­wu też wśród śmiesz­ków i szep­tów za­czę­to szpe­rać o fa­tal­nym jaj­ku mar­gra­bi­ny i ko­men­to­wać wy­stą­pie­nie Za­ne­ta z brac­twa ka­te­dral­ne­go. Do­ko­ny­wa­no au­top­sji sta­re­go przy­ja­cie­la do­szu­ku­jąc się w nim ulcus se­na­to­rum, a gorz­ki wą­tro­biarz po­wta­rzał raz za ra­zem:

– Taki świat! Wszy­scy jed­na­cy! Taki świat!

– To do­pie­ro! – wy­krzyk­nął ktoś inny. – Jaj­ko na śnia­da­nie, w wiel­ki post! Zo­ba­czy­cie, zo­sta­nie w koń­cu Tur­kiem!

Z ko­lei wspo­mnia­no o pew­nych obiet­ni­cach po­czy­nio­nych przez Za­ne­ta de­pu­to­wa­ne­mu z ko­le­gium. Po­my­śleć tyl­ko, ten Za­ne­to, któ­ry od roku 1870 nig­dy nie gło­so­wał! Ktoś na­po­mknął rów­nież o ja­kichś sta­ra­niach na rzecz Za­ne­ta, któ­re ów de­pu­to­wa­ny ro­bił u pew­nej rzym­skiej damy, przy­ja­ciół­ki dwóch mi­ni­strów.

– Ro­zu­mie­cie? Przy­ja­ciół­ka dwóch na­raz! Pięk­na mi dama! Praw­dzi­wie ta ta ta!

Ktoś jesz­cze na­po­mknął dys­kret­nie o pew­nym po­ten­ta­cie mia­sta, zna­nym po­li­ty­ku, zwa­nym po­wszech­nie Com­men­da­to­re, męż­czyź­nie ni­skie­go wzro­stu. No tak, ale je­że­li mały mu nie po­mo­że!…

Inną ulicz­ką drep­tał don Se­ra­fi­no do swo­je­go skrom­ne­go miesz­kan­ka, w to­wa­rzy­stwie ko­goś miesz­ka­ją­ce­go w tej­że oko­li­cy. Ci dwaj rów­nież oma­wia­li nie­szczę­sne jaj­ko, ale w spo­sób ła­god­niej­szy. Wy­obra­ża­li so­bie, ja­kie wy­rzu­ty su­mie­nia mu­sia­ły drę­czyć Za­ne­ta z po­wo­du zgor­sze­nia, któ­re­go stał się przy­czy­ną.

– Bo to prze­cież mą­dry i świą­to­bli­wy czło­wiek! – mó­wił ksiądz. – Już ja to wiem!

I opo­wie­dział swe­mu to­wa­rzy­szo­wi o róż­nych asce­tycz­nych a se­kret­nych uczyn­kach mar­gra­bie­go Scre­mi­na. Szko­da, że wgryzł mu się w gło­wę ten ro­bak, ta za­chcian­ka wej­ścia do Se­na­tu! Praw­dzi­wy ro­bak, co go gry­zie i nisz­czy! I ksiądz szcze­gó­ło­wo, przy­ci­szo­nym gło­sem, roz­wo­dził się nad tym ro­ba­kiem i jego zgub­nym dzia­ła­niem, do­pó­ki na za­krę­cie dro­gi to­wa­rzysz nie trą­cił go zna­czą­co w ło­kieć. Gdyż na tym za­krę­cie otar­li się nie­mal o za­my­ślo­ne­go pana idą­ce­go w prze­ciw­nym kie­run­ku, po­wo­li, z rę­ka­mi w kie­sze­niach płasz­cza.

– Wi­dział ksiądz rad­ne­go? – za­py­tał, kie­dy od­da­li­li się już o kil­ka kro­ków.

– Nie, ja­kie­go znów rad­ne­go?

– No, tego wła­śnie! Ma­iro­nie­go!

Ma­iro­ni? O tej po­rze? W tych stro­nach? Skąd­że on wra­cał? Na wie­czor­nych roz­mo­wach w domu te­ściów od daw­na się go nie wi­dy­wa­ło. Wie­lu zwra­ca­ło na to uwa­gę, że ów mło­dy czło­wiek sta­je się co­raz bar­dziej roz­tar­gnio­ny, co­raz po­sęp­niej­szy. Co rano by­wał na mszy, co wie­czór też na na­bo­żeń­stwie, co ty­dzień przy­stę­po­wał do sa­kra­men­tów. Za­wsze był po­boż­ny, to praw­da, ale nie aż do tego stop­nia.

I jał­muż­ny, jał­muż­ny bez koń­ca. Wia­do­mo, ja­kie spo­tka­ło go nie­szczę­ście. Ale osta­tecz­nie, to rzecz nie­no­wa, trwa to już czte­ry lata!

Więc nie może to być tyl­ko to. Do­bry czło­wiek, ale tro­chę dziw­ny. Krew nie woda, wia­do­mo; po­wia­da­ją, że jego mat­ka to była praw­dzi­wie „go­rą­ca gło­wa”. A oj­ciec, ho, ho! Do­bry czło­wiek, ist­ny świę­ty. Jaka po­boż­ność, ja­kie mi­ło­sier­dzie! A jaki od­da­ny spra­wie! Kle­ry­kał ze szcze­re­go prze­ko­na­nia, ro­zu­mie pan: bo, mó­wiąc mię­dzy nami, i na na­szych po­lach ką­kol się ple­ni. Je­den po­lu­je na ko­rzy­ści, dru­gi chce na­ro­bić szu­mu, stać się zna­ny, mieć wpły­wy. Nie­wie­lu ta­kich, ale są. A ten nie; ach, on! Ta­lent. Wiel­ki ta­lent.

Tu don Se­ra­fi­no prze­rwał na­gle, wy­do­był ta­ba­kier­kę, wsu­nął w nią dwa pal­ce i do­dał z waż­ną miną:

– Te­raz zro­bi­my go bur­mi­strzem, zro­zu­mia­no?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: