Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mam cię na muszce - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mam cię na muszce - ebook

Drugi tom przygód nieznośnego Mortdecaia!

„Jak pan myśli, panie Mortdecai, dlaczego ja i moi zwierzchnicy tak wielkim wysiłkiem i kosztem uratowaliśmy pana od śmierci?”   

Charlie Mortdecai – zdegenerowany arystokrata, ofiara własnej chciwości i lubieżności nie ma pojęcia. Do czasu, aż otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: musi ożenić się z piękną, namiętną i bardzo, bardzo bogatą Johanną Krampf. Kobieta nie jest jednak ideałem. Zamierza wciągnąć biednego Charliego w sieć niebezpiecznych intryg. Planuje zamach na królową, przemyt heroiny i – o zgrozo! – kurs samoobrony w ośrodku dla kobiet-szpiegów. Niewykluczone, że to wszystko w słusznej sprawie – o ile Charlie przeżyje, i zdąży się tego dowiedzieć…

Najpaskudniejszy, najśmieszniejszy i najbardziej zachwycający kryminał ostatniego półwiecza - „Guardian”

Rzadko spotykany mariaż inteligencji i błyskotliwej niepoprawności politycznej - Julian Barnes

Przezabawna lektura. Dowcipy są przednie, ale to nie zmienia faktu, że fabuła mrozi krew w żyłach - „Sunday Telegraph”

Co najmniej kaliber Hammeta i Chandlera, a czasami nawet bije ich obu na głowę - „The Times Literary Supplement” 

Kyril Bonfiglioli (1928–1985) – angielski ekscentryk, aktor, marszand dzieł sztuki, wydawca magazynu „Science Fantasy”, ojciec piątki dzieci i wreszcie pisarz. Zmarł w 1985 na marskość wątroby. Jego powieści o przygodach bezwstydnego Mordecaia zyskały miano kultowych.

Kategoria: Komiks i Humor
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-149-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sprostowanie

W tej książce nie ma ani słowa prawdy. Z przyjemnością informuję, że nie miałem okazji poznać nikogo, kto by przypominał któregoś z jej bohaterów, ani o kimś takim słyszeć. Wszyscy, co do jednego, są wytworami mojej chorej wyobraźni. Odnosi się to zwłaszcza do fikcyjnego narratora, którego podobieństwo do niżej podpisanego kończy się na obwodzie pasa.

Przepraszam za jego wypowiedzi na temat handlu sztuką. Wszakże niektórzy z moich najlepszych przyjaciół… et cetera.

Na południe od Tamizy znajduje się bardzo nietypowy posterunek policji, którego jednak nigdy nie widziałem, co najwyżej oczami wyobraźni, i chciałbym, aby tak pozostało. Jedyny znany mi pub Pod Kiścią Winogron występuje w nieśmiertelnej piosence Gracie Fields o aspidistrze¹. Wydaje mi się, że na East Endzie był kiedyś sklep elektryczny Mycocka, ale o żadnej rzeźni noszącej tę nazwę nie słyszałem.

Sztuczka z panelem w toalecie samolotowej została już kiedyś wykorzystana do przemytu heroiny, ale od dawna jest spalona, bo inaczej bym o niej nie pisał. Tak samo jak stare triki z oponami samochodowymi, aparatami z Koulun, wydrążonymi bumerangami z Bendigo (w Nowej Południowej Walii), „ciężarnymi” kobietami z Amsterdamu, płytami gramofonowymi z prasowanej gandzi czy nawet zakurzonymi dywanami z Kaszmiru, które wymagają nieco uwagi ze strony pracowników pewnych pralni chemicznych w londyńskiej dzielnicy portowej, zanim zostaną dostarczone odbiorcy. To samo odnosi się do innych opisanych przeze mnie paskudnych technik. Błagam, tylko nie dajcie się skusić i nie wkroczcie na drogę przestępstwa. Może i jesteście szybcy jak zając, ale Stary Bill to bardzo skuteczny żółw.

Przepraszam Air France, wszystkie stewardesy tej linii to wybitne lingwistki. Wiele z nich jest w stanie zrozumieć nawet mój francuski.1. Mortdecai przygotowuje się na spotkanie ze Stwórcą

Przyjdź do ogrodu, Maud,

Stoję tu u bramy sam.

Maud

Tak, oto gdzie się znalazłem. Do tego doszło. Moje życie dobiegało końca.

Dopiłem więc whisky, po raz ostatni spojrzałem z rozrzewnieniem na nagą księżną i być może – już nie pamiętam – uroniłem łzę żalu, pozwalając sobie na ten pożegnalny luksus, po czym podniosłem się sztywno na nogi. Wszystkie komory ciężkiego, ujmująco starego smitha and wessona były załadowane miękkimi ołowianymi nabojami. Lekko odciągnąłem kurek, co pozwala zakręcić bębenkiem. Kręcąc nim, wsłuchałem się w szybki, głęboki szczęk zapadki.

Potem usiadłem ponownie.

Zrobiłem to wszystko kilka minut za późno i ostatni łyk szkockiej z dna butelki okazał się za mały. Gdyby było jej o jedną płynną uncję więcej, jak stary grizzly opuściłbym z rykiem swoją śmierdzącą kryjówkę, ale teraz trzeźwość chwyciła mnie za gardło. Rozumiecie, zacząłem się zastanawiać, gdzie kule przeszyją moje dobrze odżywione ciało, które kości zostaną strzaskane, które harpuny rzeczonych kości rozerwą które delikatne narządy, jak długo potrwa ta wewnętrzna jatka, zanim wspaniałomyślna kostucha uśmierzy ból i przesunie dłonią po moich oczach, zamykając je na zawsze.

Nie, chwilunia, przepraszam. Poczekajcie. Właśnie przyszło mi do głowy, że być może dziwi was, dlaczego Charlie Mortdecai – czyli ja – przygotowuje się na śmierć w śmierdzącej kryjówce, jedynie w towarzystwie nagiej księżnej, dużego rewolweru i pustej butelki po whisky. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą uznać te okoliczności za niezwykłe, niewykluczone nawet, iż dziwaczne.

Oto więc co zdarzyło się wcześniej, zanim się włączyliście. Nowi czytelnicy zaczynają od tego miejsca. To ja – czcigodny Charlie Mortdecai (dostałem „Charlie” na chrzcie), miły, bogaty, tchórzliwy, niestroniący od wszelkich rozrywek marszand, który macza palce w działalności przestępczej, żeby zapomnieć o hemoroidach. A to fantastyczny obraz Goi pod tytułem Księżna Wellington, przedstawiający damę, która pozując malarzowi, z roztargnienia zapomniała włożyć z powrotem majtki – i jeśli o to chodzi, wszystko inne także. Żywiąc tak wielki respekt dla własności prywatnej bliźnich, że czasami czuję się w obowiązku zadbać o nią samemu, buchnąłem to dzieło z Prado w Madrycie i osobiście dostarczyłem je przebogatemu miłośnikowi sztuki z Nowego Meksyku. Na miejscu stwierdziłem, że człowiek ten został właśnie zamordowany, a namiętna młoda wdowa szuka kogoś na jego zastępstwo. Potem wszystko potoczyło się nie po mojej myśli, jak zawsze w takich sprawach, i kiedy poczucie humoru zaczęło mi w końcu szwankować, zabezpieczyłem tyły – jak mawiali kiedyś wodzowie – i wróciłem do Anglii, mojej ojczyzny oraz pięknej krainy, w wymienionym porządku.

Wtedy już pałały do mnie gorącą niechęcią najrozmaitsze typy i podczas niemal zabójczego pościgu byłem zmuszony docisnąć butem głowę wiernego służącego, tego łotra Jocka, który i tak już ginął w jeszcze mniej przyjemny sposób, wciągany w bagna zatoki Morecambe w Lancashire. Ja – Mortdecai – zaszyłem się w dawnej kopalni czerwonego tlenku żelaza na terenie Crag w Warton (wciąż w Lancashire), ale okazało się, że wrogowie jednak mnie wytropili, i zrozumiałem, że moje życie jest skończone. Byłem już wówczas w bardzo słabej formie psychicznej i fizycznej, więc postanowiłem upić się na umór, a potem wypaść z rykiem ze swojej śmierdzącej kryjówki i przynajmniej zabić Martlanda, swojego głównego prześladowcę.

Czy wszystko jasne? Są jakieś pytania? Więc właśnie szykowałem się, żeby wyjść naprzeciw paskudnej śmierci, której tak często bywałem świadkiem, gdy ginęli inni. Jednak jakoś zupełnie nie widziałem siebie w tej roli.

No tak, istniało tylko jedno ale. Czy miałem inne wyjście? Jakiś wybór?

Przechyliłem butelkę i wysączyłem z niej ostatnie trzy krople, no, może cztery.

„Pozbieraj się do kupy, Mortdecai – nakazałem sobie surowo. – Nie pozostało ci już w życiu nic innego, jak tylko je opuścić. Lepiej, o wiele lepiej, żebyś zrobił to teraz. Dojrzałeś do śmierci i jesteś na nią gotowy. Spodoba ci się tam, na górze”.

„Na górze? – pomyślałem. – Tam, na górze? Czy to pora na żarty?”

Uniosłem głowę i znowu spojrzałem na portret księżnej, oparty o ścianę kopalnianego szybu. Uśmiechała się jak zwielokrotniona Mona Liza, aseksualnie zmysłowo, erotycznie tylko na poziomie, którego nigdy nie było mi dane dosięgnąć. Chociaż Bóg wie, że się starałem.

– No dobrze – powiedziałem do niej.

Podczołgałem się do wyjścia z małej kopalni. Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk, panował całkowity bezruch, ale byli tam, nie ulegało wątpliwości. Nie mogli być nigdzie indziej.

Wyszedłem.

Zapaliło się oślepiające światło, jednakże – nie wiadomo dlaczego – było skierowane nie na mnie, ale w przeciwną stronę. Padało na bladego, przestraszonego Martlanda. Cóż, mogłem przynajmniej zrealizować część swojego planu. Martland spojrzał na mnie pod światło, wykonując drobne, nerwowe ruchy rękami.

– Martland – przemówiłem. Nigdy wcześniej nie słyszałem u siebie takiego tonu, ale wiedziałem, że nie potrzeba więcej słów, że to jedno wystarczy.

Otworzył usta. Chyba nie przyszło mu to łatwo. Może zamierzał mi przypomnieć, że chodziliśmy razem do szkoły. Nie miałem serca zastrzelić kogoś, kto wyglądał tak żałośnie jak on, ale mój palec od cyngla żył własnym życiem. Rewolwer podskoczył mi w dłoni i ze spodni Martlanda, tuż pod klamrą paska, dobył się obłoczek pyłu.

Jak urzeczony wlepiłem wzrok w to miejsce. Nie ukazała się krew, nie widać było nawet dziury. On też wyglądał na zdziwionego, nawet zirytowanego. Klapnął ciężko na tyłek i spojrzał na mnie, wkurzony i rozczarowany. A potem zaczął umierać. Było to dość przerażające i trwało wieczność, tak że jeszcze bardziej zebrało mi się na mdłości. Nie mogłem znieść tej wizji, więc strzeliłem do niego jeszcze raz i jeszcze, ale umierał i umierał.

Ktoś, kto obsługiwał reflektor, wreszcie zakończył ten spektakl i przyszpilił mnie snopem światła. Nacisnąłem kurek rewolweru – pustego jak ja – jeszcze trzy czy cztery razy, trzy czy cztery razy mierząc w łypiące świetliste oko, lecz pomimo tej szarpaniny znowu spudłowałem.

– Panie Mortdecai – zabrzmiał uprzejmy głos z amerykańskim akcentem.

Odwróciłem się na pięcie. W ciemnościach łzawiły mi oczy, a wnętrzności nie mogły się już doczekać nadlatujących kul.

– Nie, panie Mortdecai – ciągnął głos – proszę, niech się pan uspokoi. Tej nocy nikt nikogo już tu nie zabije. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę, wszystko będzie dobrze.

Nie potraficie sobie wyobrazić, jaki to zawód – przygotować się na śmierć i w ostatniej chwili prawdy się przekonać, że kat jednak się rozmyślił. Nagle znalazłem się na ziemi i zacząłem bezgłośnie płakać. Szlochy rozdzierały mi pierś niczym pociski, które nie nadleciały.

Dali mi płaską butelkę z whisky i znowu mnie zemdliło, ale zdołałem zatrzymać w żołądku trochę alkoholu. Wtedy od strony Martlanda dobiegł tępy huk pistoletu z tłumikiem i odgłosy umierania ucichły. Policjantka pomogła mi się podnieść i zaprowadziła mnie w dół po stoku wzgórza na drugą stronę drogi, a następnie do namiotu w lesie Fleagarth. Zasnąłem, gdy tylko padłem na materac.2. Mortdecai się dowiaduje, że Stwórca jednak nie chce się z nim spotkać

…gdy opary

Z pól się dalekich wznoszą, nad chatami

Szczęśliwych ludzi, którzy mogą umrzeć…

Titonus, przeł. Zygmunt Kubiak

Kobieta obudziła mnie kilka chwil później. Te chwile chyba jednak musiały być godzinami, bo do namiotu wpełzał zimny, brudny świt. Pisnąłem gniewnie i wtuliłem się w śpiwór; cuchnął paskudną policjantką, ale i tak wydawał mi się cudowny – nie było w nim ludzi. Ale ona wyciągnęła mnie ze snu, wbijając mi paznokcie palca wskazującego i kciuka w płatek ucha. Musiała nauczyć się tej sztuczki w służbie lorda Baden-Powella². (Nie zastanawiacie się czasami, gdzie wyżywałby się B.-P., gdyby żył w dzisiejszych czasach? W Oxfam? Korpusie Pokoju?)

Niewątpliwie zdobyła odznakę obozowego kucharza, ponieważ kubek herbaty, który znalazł się w moich drżących dłoniach, nie był dla słabeuszy. Osobiście nie mam nic przeciwko mleku w proszku; nadaje krzepiącej gęstości taniej herbacie, która od czasu do czasu wydaje mi się całkiem satysfakcjonująca.

Potem zmusiła mnie do umycia się i ogolenia (pożyczyła mi maleńką brzytwę o nazwie Miau, z plastikową różową rączką – a co?), a jeszcze później zaprowadziła do turystycznej ubikacji. Stamtąd, trzymając się za ręce, ruszyliśmy przez las w stronę drogi, przy której parkował wielki amerykański kempingowy van. Wsiedliśmy do niego. Było tam dwóch ludzi. Jeden spoczywał na noszach, nakryty od stóp do głów prześcieradłem. Cóż, domyśliłem się, że to Martland. Nie ruszyło mnie to. Wtedy jeszcze nie. Później – może. Drugim był Amerykanin, trajkoczący coś jazgotliwie do radioodbiornika, który mu się odszczekiwał. Odniosłem mgliste wrażenie, że facet cierpliwie przekonywał kogoś, żeby ten skontaktował się z kimś innym, kto miał upoważnić jeszcze kogoś innego do czegoś tam. Był bardzo uprzejmy wobec szczekacza. W końcu rzucił jak należy: „Przyjąłem i przechodzę na odbiór”, po czym przekręcił wszystkie gałeczki i odwrócił się, posyłając mi zupełnie nieuzasadniony o tak wczesnej porze uśmiech. Okazało się, że jest to niejaki pułkownik Blucher, którego miałem okazję poznać wcześniej. Nigdy nie wyrządziliśmy sobie krzywdy fizycznej.

– Dzień dobry, panie Mortdecai – powiedział, nadal uśmiechając się w nieuzasadniony sposób.

– Kwik – odparłem na to. Wciąż musiało być ze mną coś naprawdę nie tak, bo zamierzałem okazać trochę więcej manier, a wyszedł z tego tylko kwik.

Zamrugał lekko, ale nie wziął tego do siebie.

– Bardzo, bardzo mi przykro, że musiałem obudzić pana tak wcześnie, panie Mortdecai, zwłaszcza że, jeśli dobrze pamiętam, nie należy pan do rannych ptaszków. Na pewno jest pan jeszcze okropnie zmęczony.

Tym razem wykazałem się większą elokwencją.

– Kwiku, kwik – odrzekłem uprzejmie.

To było nader dziwne uczucie: miałem na podorędziu konkretne słowa, a jedyne, co wychodziło z moich ust, to odgłosy zwierząt gospodarskich. Z rozpaczą chwytając się za głowę, usiadłem ciężko. Słysząc towarzyszący temu mokry dźwięk i czując pod sobą ciastowatą miękkość, uświadomiłem sobie, że siedzę na Martlandzie. Znowu z piskiem zerwałem się na nogi. Blucher także wydawał się zaniepokojony, więc oczywiście rzuciłem się na niego, aby mu przyłożyć. Bo jakoś uznałem, że nic rozsądniejszego nie mogę zrobić. Ale szeroki zamach ręki sprawił tylko, że upadłem na twarz i rozpłakałem się ponownie. Straszliwie zapragnąłem do mamusi, ale wiedziałem, że nie przyjdzie mi na pomoc, nigdy nie przychodziła, sami wiecie, nawet gdy jeszcze żyła. Należała do tych mamuś, które uważają, że Krzyś, ten z Kubusia Puchatka, zabija wszystkie zarazki. Że to taka powieściowa WC kaczka.

Blucher zbliżył się, otoczył mnie ramieniem i pomógł mi się podnieść, a wtedy chyba zacząłem krzyczeć – bo pomyślałem, że to Jock wstał z grobu w grzęzawisku. Wyjął więc coś z kieszeni spodni i z wyrazem niewyczerpanego współczucia na twarzy starannie walnął mnie za uchem. Od razu zrobiło mi się lepiej.

„Przyjąłem i przechodzę na odbiór” – pomyślałem z wdzięcznością, kiedy spowiła mnie cudowna ciemność.

------------------------------------------------------------------------3. Mortdecai odzyskuje przytomność, jeśli tak to można nazwać

Wszystko odebrane nam zostało, stając się

Częścią, skrawkiem Przeszłości straszliwej.

The Lotus-Eaters

Do dziś nie wiem, gdzie się obudziłem ani jak długo byłem pozbawiony łączności ze swoimi zdolnościami kognitywnymi, niech Bóg ma je w opiece. Sądzę jednak, że musiało to być w tak okropnym miejscu w północno-zachodniej Anglii jak Preston, Wigan czy nawet Chorley, nie daj Boże. I pewnie upłynęły całe trzy–cztery tygodnie; zorientowałem się po paznokciach, o których obcięciu nikt nie pamiętał. Były w zatrważającym stanie. Ja sam też byłem zatrwożony.

– Przeżyłem załamanie nerwowe – powiedziałem sobie z trwogą – takie jak nasze ciotki w Boże Narodzenie.

Leżałem bez ruchu przez dłuższy czas. Rozumiecie, chciałem ich w ten sposób zwieść, kimkolwiek byli, i jednocześnie zyskać na czasie, aby wszystko sobie przemyśleć. Wkrótce dotarło do mnie, że nie ma ich w pokoju i że pragnę jedynie dużego, pokrzepiającego drinka, żeby wspomóc proces myślowy. Doszedłem też do wniosku, że skoro pozwolili mi żyć, muszą czegoś ode mnie chcieć, a w takim razie drink w zamian nie byłby wcale nierozsądnym quid pro quo, jeśli podążacie za moim tokiem myślenia. (Zauważcie, że już samo wspomnienie tamtej chwili wpływa na moją szeroko znaną przytomność umysłu).

Kolejna dogłębna analiza sytuacji naprowadziła mnie na myśl, że aby dostać takiego drinka, należało wezwać kafkowską policjantkę o kredowej twarzy i w czarnym mundurze, która pełniła przy mnie straż. Nie mogłem znaleźć dzwonka, więc wygramoliłem się z łóżka i absurdalnie usiadłem na podłodze, płacząc z pożałowania godnej złości.

To, że wstałem, musiało uruchomić jakiś alarm, bo wahadłowe drzwi wahnęły się w tę i z powrotem i stanęła w nich zjawa. Przyjrzałem się jej spod zmrużonych powiek. Był to najwyraźniej negatyw policjantki o kredowej twarzy i w czarnym mundurze.

– Jest pani najwyraźniej negatywem! – zawołałem oskarżycielsko. – A kysz!

Twarz miała, wyobraźcie sobie, w najgłębszym odcieniu czerni, a mundur w najjaśniejszym bieli, wszystko na opak. Na mój okrzyk zachichotała, ukazując – paradoksalnie – ze czterdzieści osiem dużych białych zębów.

– Żaden ze mnie negatyw – odcięła się. – Może jestem społecznie upośledzona, ale nie gorsza. – Spojrzała na mnie znowu.

Nie kłamała. Przekonałem się o tym jeszcze bardziej, gdy mnie podniosła i posadziła na łóżku (o wstydzie!), ponieważ mój nos został spłaszczony przez jedną ze wspaniałych stuwatowych lampek, które miała na czole. Mimo sflaczenia (no dobrze, wiem, że to nie jest odpowiednie słowo, ale świetnie wiecie, o co mi chodzi) poczułem, że w moich lędźwiach budzi się stary Adam – i nie mam tu na myśli ogrodnika. Nade wszystko zapragnąłem wyjść na dwór i zaszlachtować dla niej jednego czy dwa smoki. Ta myśl była tak piękna, że znowu zebrało mi się na płacz.

Strażniczka przyniosła mi drinka, dość cienkiego, ale niezaprzeczalnie alkoholowego. Enoch Powell³ ostatecznie stracił mój głos. Znowu zapłakałem, delektując się tym zresztą. To znaczy, łzami, nie drinkiem, który smakował jak mleko od zdechłej lochy. Był to prawdopodobnie burbon albo coś w tym rodzaju.

Po jakimś czasie kobieta wróciła i uśmiechając się szeroko, stanęła odwrócona plecami do otwartych drzwi.

– A oto… doktor Farbstein, który przyszedł się z panem zobaczyć – zachichotała grubym głosem, jakby to miał być świetny dowcip.

Obok niej przeszedł wielki, jowialny, brodaty facet (przysięgam, że bęcnął o jej wspaniałe cycki), zbliżył się do mnie i usiadł na łóżku. Był cały radosny.

– Odejdź – zaszczebiotałem słabo – jestem antysemitą.

– Powinieneś był o tym pomyśleć, zanim dałeś się obrzezać! – ryknął wesoło.

Zbłąkany promień słońca (może jednak nie byliśmy w północno-zachodniej Anglii) wydobył złote nitki z jego okazałej asyryjskiej brody. Kingsley Amis natychmiast rozpoznałby w nich resztki jajecznicy ze śniadania, ale ja jestem romantykiem, jak już pewnie się zorientowaliście, nawet jeśli nie czytaliście jeszcze o moich poprzednich przygodach.

– Byłeś poważnie chory – odezwał się znowu, tym razem z kamienną miną, starając się mówić poważnym, zatroskanym tonem.

– Wciąż jestem poważnie chory – poprawiłem go z godnością – a moje paznokcie są hańbą dla państwowej służby zdrowia. Jak długo przebywam w tym guet-apens sprzed epoki lizolu, na tej quasi-medycznej Łubiance?

– Och, wieki, całe wieki, można by odnieść wrażenie – odparł pogodnie. – Co jakiś czas mi mówią, że odzyskałeś przytomność, więc wpadam tu i daję ci zastrzyk z paraldehydu, żebyś przestał podszczypywać pielęgniarki, a potem zapominam o tobie na wiele dni. „Pozwalając naturze powoli robić swoje”, jak na to mówimy.

– A czym się żywię, jeśli wolno spytać?

– Chyba niczym specjalnie. Siostra Szybka mówi mi, że na twoim nocniku zalega gruba warstwa kurzu.

– Fuj! – prychnąłem. Uświadomiłem sobie przy tym, że już ze mną lepiej, bo trzeba być naprawdę silnym mężczyzną, żeby wypowiedzieć „fuj!” jak trzeba, odpowiednio wydymając wargi.

Równocześnie jednak zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z godnym siebie przeciwnikiem, chyba że potrafiłbym go zgasić. Przywołałem więc w sukurs swoje najbardziej arystokratyczne spojrzenie.

– Jeśli rzeczywiście jest pan lekarzem, jak twierdzi pańska… eee… opalona… wspólniczka – zaryzykowałem – to może zechce mi pan łaskawie powiedzieć, kim są pańscy pracodawcy.

Pochylił się nad łóżkiem i uśmiechnął anielsko, a wtedy jego broda się rozchyliła, odsłaniając szereg zębów, które przypominały losowy wybór słynnych czekoladek likworowych firmy Bassett.

– To SMERSZ! – szepnął. Czosnek w jego oddechu jechał acetylenem.

– Gdzie pan był na lunchu? – jęknąłem.

– W Manchesterze – mruknął z zadowoleniem. – W jednej z dwóch jedynych porządnych ormiańskich restauracji w Europie Zachodniej. Druga… cieszę się, że mogę to powiedzieć… też znajduje się w tym mieście.

– Poproszę o jakieś ormiańskie specjalności – powiedziałem – i to szybko, bez zbędnej zwłoki i namysłu. I niech pan przypilnuje, żeby było dużo humusu. A dla kogo pan naprawdę pracuje?

– Pochoruje się pan straszliwie. A pracuję dla profesora psychiatrii w szpitalu uniwersyteckim w północno-wschodnim Manchesterze, jeśli koniecznie chce pan wiedzieć.

– No to się pochoruję… najwyżej pielęgniarki będą miały co robić, bo wygląda na to, że haniebnie się tu obijają. I nie wierzę w ani jedno słowo z tych bzdur o północno-wschodnim Manchesterze. Tylko Londyn wytycza kierunki w medycynie, wszyscy to wiedzą. Na pewno jest pan jednym z tych oszustów, prawdopodobnie został pan wykreślony z rejestru za użycie niewysterylizowanego haczyka do zapinania guzików.

Nachylił się ku mnie jeszcze bardziej.

– Dupki – mruknął.

– To swoją drogą – odciąłem się.

Na tym etapie nawiązaliśmy porozumienie – czy nazwałby to terapią awersyjną? – i obiecał, że przyśle mi trochę humusu, gorącego ormiańskiego chlebka i może odrobinę tej pysznej sałatki z marynowanej fasolki ze zbłąkaną cieciorką albo dwiema. Zapowiedział też, że będę mógł przyjąć gościa.

– A kto by chciał mnie odwiedzić? – zapytałem, roniąc kolejną łzę, która zakręciła mi się w oku.

– Są ich tabuny. – Spojrzał na mnie obleśnie. – Całe kolejki małych apetycznych sziks, które grzeją się w poczekalni. To już niebezpieczne dla zdrowia.

– Ja cię! – odparłem.

– Nie mnie, tylko je wszystkie po kolei – on na to. Sól ziemi, niektórzy z tych lekarzy.

Kiedy znaleźliśmy wspólny język, stał się już mniej ludzki i przeszedł do sprawy.

– Nie będę zawracał panu głowy, mówiąc, co panu dolega – powiedział sucho – bo tylko spyta pan, jak to się pisze, i nie będę wiedział. Prowincjonalny lekarz pierwszego kontaktu, będący trzydzieści lat do tyłu z postępami w medycynie, mógłby to nazwać silną nerwicą pourazową. Ktoś w pańskim wieku… załamaniem nerwowym. Tak mentalnie nieprzygotowani ludzie określają zespół banalnych objawów występujących u tych, którzy ugryźli większy kęs, niż mogą emocjonalnie przeżuć.

Zastanowiłem się nad tym.

– Odpowiedź znowu leży w liczbie mnogiej – odparłem w końcu.

On z kolei zastanowił się nad tym.

– Gdy tak się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku – zauważył rozsądnie – że być może ma pan rację. Najważniejsze jednak, że przez dłuższy czas podawałem panu silne środki usypiające i sądzę, iż wszystko już z panem w porządku… w każdym razie w takim porządku, w jakim był pan wcześniej, ha, ha. Od czasu do czasu będzie się panu chciało płakać, ale to przejdzie. Dam panu teraz coś na pobudzenie… jakąś metedrynę… i szybko dojdzie pan do siebie. A tymczasem niech pan używa chusteczek higienicznych i płacze do woli.

Zadrżała mi dolna warga.

– Nie, nie! – zawołał. – Nie teraz! Bo oto – i tu szerokim gestem otworzył drzwi niczym ekshibicjonista rozchylający połę płaszcza – pański gość!

W progu stał Jock.

Poczułem, że krew odpływa mi do nóg, być może krzyknąłem. Na pewno zemdlałem. Kiedy odzyskałem świadomość, Jock wciąż stał w progu, chociaż pamiętałem wyraźnie – zbyt wyraźnie – że przed kilkoma tygodniami stąpnąłem mu na głowę, gdy nie mógł wydostać się z bagna.

Teraz szczerzył się nerwowo, niepewny, jak zostanie przyjęty. Miał zabandażowany łeb, czarną opaskę na jednym oku i kilka nowych przerw w swoich mocnych żółtych zębach.

– Wszystko w porząsiu, panie Charlie? – spytał.

– Dzięki, Jock, mam się całkiem dobrze – odpowiedziałem. A potem zwróciłem się do doktora Farbsteina. – Ty obrzydliwy draniu – syknąłem – mienisz się lekarzem i robisz takie siupy swoim pacjentom? O co ci chodzi, chcesz mnie wykończyć?

Zachichotał z zadowoleniem, wydając taki odgłos jak wypróżniająca się krowa.

– Psychoterapia – odrzekł. – Wstrząs, przerażenie, gniew. Na pewno wyszło panu na dobre.

– Dołóż mu, Jock – poprosiłem. – I to mocno.

Jockowi zrzedła mina.

– On jest w porząsiu, panie Charlie. Serio. Codziennie gram z nim w remika. Wygrałem od niego kupę forsy.

Farbstein wymknął się z pokoju, aby – bez wątpienia – gdzie indziej rozsiewać swoje promienie słońca. Być może był nawet dobrym lekarzem, jeśli takich lubicie.

Pozbierawszy się do kupy, odezwałem się w te słowa:

– Posłuchaj, Jock…

– Niech pan o tym zapomni, panie Charlie. Zrobił pan to, o co prosiłem. Moja mama postąpiłaby tak samo, gdyby przy tym była. Na szczęście nie miał pan wtedy wysokich butów.

Trochę mnie to zaskoczyło. To znaczy wiedziałem, że Jock musiał kiedyś mieć jakąś mamę, ale nie umiałem jej sobie wyobrazić, a już na pewno nie w wysokich butach. Nagle poczułem się okropnie zmęczony i zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, Jock siedział wiernie na końcu mojego łóżka i patrzył łakomie przez okno na coś, co mogło być jedynie przechodzącymi w dole rozchichotanymi pielęgniarkami.

– Jock – odezwałem się – jak oni, u licha…

– Range roverem. Mieli wyciągarkę przy tylnej osi. Wydobyli mnie dzięki niej. Prawie nic nie bolało. Wyrwali mi ramię ze stawu, połamali kilka żeber i tak mnie załatwili, że dostałem przepukliny w kroku. Ale już wszystko w porząsiu.

– A oko? To coś poważnego?

– Już po nim – wyjaśnił pogodnie. – Dostałem skórzanym pasem, a nosiłem kontakty. Ale pielęgniarki lubią, jak mam tę opaskę, bo mówią, że to romantyczne. Nie dam sobie wstawić szklanego oka, nie ma mowy, mój stryj miał takie i je połknął. I było po ptokach.

– Ojej – odparłem słabo – jak to?

– Wsadził je do gęby, żeby się ogrzało i żeby łatwo było je wetknąć do oczodołu, ale dostał czkawki, bo poprzedniego wieczoru sobie golnął. No i połknął to oko. Czkawka mu przeszła, ale oka nie odzyskał.

– Rozumiem.

Ależ żyje ta druga połowa ludzkości, nie ma co!

Zapadła długa błoga chwila ciszy.

– Nigdy go nie odzyskał? – zagadnąłem głośno.

– Nie. Stryj nawet namówił konowała, żeby mu zajrzał do tyłka, ale gość powiedział, że nic nie widzi. „Śmieszne – mówi mój stryj – bo ja pana widzę dobrze jak nigdy”.

– Jock, ty przeklęty łgarzu! – rzuciłem.

– Panie Charlie?

– Słucham.

– Chyba jest pan mi winien pobory, i to od dłuższego czasu.

– Przepraszam, Jock. Dostaniesz je, gdy na tyle odzyskam siły, żeby unieść książeczkę czekową. Ale jeśli dobrze sobie przypominam, jako pracodawca ubezpieczyłem cię na całkiem dużą sumkę. Myślę, że dostaniesz za swoje oko ze dwa tysiące funtów. Ja kupię ci z własnej kieszeni najpiękniejszą szklaną gałkę oczną, jaką tylko można dostać za pieniądze, nawet gdybym miał zapłacić gotówką. Nosiłbyś ją po domu, a romantyczną czarną opaskę zachowałbyś na te swoje łajdackie eskapady.

Jock zapadł w pełne trwogi milczenie. W jego świecie ludzie zdobywają dwa tysiące funtów, robiąc coś bardzo nielegalnego, za co można dostać pięć lat w pudle.

Znowu zasnąłem.

– Panie Charlie?

Z rozdrażnieniem uniosłem powiekę.

– Tak – odparłem. – To wciąż ja.

– Pamięta pan, jak poszedł pan się spotkać z tym dziadem, pułkownikiem Blucherem, w ambasadzie amerykańskiej?

– Pamiętam, i to dobrze.

– Więc on tu jest. Tak czy siak przyjeżdża prawie codziennie. Wszyscy trzęsą portkami na jego widok, oprócz doktora Farbsteina. On chyba bierze go za Szwaba.

– Możliwe.

– Śmieszne – ciągnął – ale nigdy mnie o nic nie pyta… to znaczy Blucher… pyta tylko, czy mnie szukają i czy chciałbym zestaw do monopolu, żeby grać z pielęgniarkami.

Czekałem, podczas gdy on dostał ataku chichotu.

– Jock – delikatnie zwróciłem mu uwagę, kiedy skończył. – Wiem, że jest tu pułkownik Blucher. Właściwie nawet tuż za tobą, stoi w drzwiach.

I rzeczywiście stał. Z wielkim czarnym pistoletem automatycznym, wymierzonym z nieomylną precyzją w miednicę Jocka. (Bardzo sprytnie, bardzo profesjonalnie, bo okolice miednicy nie są tak ruchome jak głowa czy tułów. Strzał w to miejsce, w pęcherz moczowy, organy intymne i inne odpady rzeźnicze, które znajdują się w tych okolicach, jest równie pewny jak między oczy, a z tego, co słyszałem, o wiele bardziej bolesny).

Blucher ostentacyjnie zabezpieczył broń i ruchem magika zatknął ją za pas od spodni. To doskonałe miejsce na pistolet, jeśli ma się jeszcze wcięcie w talii; później wypukłość staje się zbyt dwuznaczna.

– Przepraszam ze efekt dramatyczny, panowie – odezwał się – ale ponieważ mam do was pewną prośbę, pomyślałem, że to dobry moment, aby wam przypomnieć, że wciąż żyjecie. I że w każdej chwili mogę zmienić zdanie w tej kwestii, jeśli mnie do tego zmusicie.

No naprawdę! Skuliłem się, oczywiście, ale tylko częściowo ze strachu, bo pozostałą część stanowiło zażenowanie z powodu jego żałosnego braku taktu.

– Czy zdaje pan sobie sprawę – zapytałem odważnie – że zajmuje pan przestrzeń, której używam do innych celów? Czy raczej której do innych celów używam?

– Też lubię P.G. Wodehouse’a – rzucił w odpowiedzi – ale w sytuacji, w której się pan znajduje, powstrzymałbym się od wszelkiej nonszalancji. Czy raczej w sytuacji, w której pan się znajduje.

Wytrzeszczyłem na niego oczy. Może jednak był człowiekiem.

– Czego konkretnie pan ode mnie oczekuje? – zagadnąłem.

– Hm, powiedzmy, że raczej kogo. Niech pan sobie przypomni kogoś młodego, pięknego i fantastycznie bogatego.

Próbowałem sobie przypomnieć. Ale trwało to krótko, bo nie jestem kompletnym kretynem.

– Pani Krampf – odparłem.

– Zgadza się – potwierdził. – Niech się pan z nią ożeni. To wszystko.

– Wszystko?

– Cóż, praktycznie tak.

– Muszę iść spać – odrzekłem.

I poszedłem.

------------------------------------------------------------------------4. Mortdecai rozbiera propozycję swoim ostrym jak brzytwa intelektem

O Smutku, będziesz ty żył ze mną

Nie jako byle kochanka, lecz żona.

In memoriam

Prawdę mówiąc, nie była to jedna z tych okazji, gdy mogłem cieszyć się długim, niczym niezakłóconym odpoczynkiem. Hm, pamiętacie, jak ostatnim razem powiedziano wam, że pozostaniecie przy życiu, pod warunkiem iż ożenicie się z obłędnie piękną, nienasyconą seksualnie milionerką, która niemal na pewno zamordowała swojego byłego męża w niemal niewykrywalny sposób? Czy potem spaliście spokojnie przez osiem godzin?

Kolejność wydarzeń była następująca: obudziłem się, usiadłem na łóżku i przez kolejną godzinę albo dwie obgryzałem paznokcie u rąk, żułem papierosy i chłeptałem szkocką – niekoniecznie w wymienionym porządku. (Nie muszę chyba mówić, że Jock przeszmuglował mi butelkę najszlachetniejszego i najmocniejszego wyrobu panów Haiga i Haiga).

Ci tajni agenci i typy, o których czytasz w powieściach, bez wątpienia w jednej chwili domyśliliby się wszystkiego do ostatniej plamy krwi, ale ja nie miałem ich prężności ani młodzieńczego wigoru. Może też nie byłem wówczas tak sprawny umysłowo jak teraz. Po jakimś czasie powiedziałem więc: „pieprzyć to”, „nic z tego nie kapuję” i „niech ich szlag” – tym razem w wymienionym porządku – i znowu poszedłem spać. Naprawdę nie wiem, po co zadawałem sobie kłopot i w ogóle się budziłem, ponieważ już na pierwszy rzut oka było widać, że stary spisek antymortdecaiowski wciąż dzierży stery, trzyma rękę na pulsie i nie popuszcza. „Niech ich szlag” było niewątpliwie najlepszym określeniem, jakie ukułem tamtego dnia. Powtórzyłem je. I jakby pomogło.

– Jakoś sflaczałem – wymamrotał Jock następnego dnia. Siedział u mnie na łóżku i przyglądał się, jak siostra Szybka doprowadza do porządku moje zapuszczone paznokcie.

– Och, nie przejmuj się, Jock. Jutro wysyłają nas na rekonwalescencję do Lake District… kilka haustów świeżego, górskiego powietrza i będziesz znowu waleczny jak lew. To te wszystkie pielęgniareczki podkopują twoje siły witalne.

Poruszył się niespokojnie.

– Chyba mnie pan źle zrozumiał, panie Charlie. Nie chodzi tylko o to, żeby wszystko działało jak trzeba, ale żeby jeszcze dawało frajdę. No wie pan, jak wtedy, kiedy spuszcza pan komuś manto i ma pan przy tym ubaw.

– Chyba pojmuję – odparłem.

Wzdrygnąłem się przemyślnie i świeżo wypedikiurowanym dużym palcem u nogi trąciłem jeden z wielkich cycków siostry Szybkiej. Bez mrugnięcia okiem wbiła w moją drugą stopę czubek nożyczek, i to na pół cala. Nie krzyknąłem, bo też jakoś sflaczałem.

Chwilę później, kiedy siostra skończyła pedikiur, Jock delikatnie wziął od niej nożyczki i zmiażdżył je jedną ręką. Potem wyciągnął swoją wielką łapę w kształcie łopaty. Siostra Szybka pochyliła się do przodu, aż wspomniana pierś spoczęła w jego dłoni. On mruknął cicho, ona wydała gardłowy odgłos, gdy zacisnął rękę. Zdegustowany, z pewnym trudem wyciągnąłem spomiędzy nich stopę i odwróciłem się ponuro.

Wyszli razem z pokoju, bez słowa, i jeśli dobrze znam się na szpitalnych zwyczajach, udali się do schowka na bieliznę pościelową.

„Młodość, jurna młodość” – pomyślałem gorzko.5. Mortdecai dochodzi do wniosku, że jest mnóstwo przyjemniejszych dróg życiowych niż śmierć

„Tirra lirra” – zaśpiewał

sir Lancelot nad rzeką⁴.

The Lady of Shalott

I oto Blucher, Jock i ja siedzieliśmy wokół stołu na tarasie hotelu pod jedną z tych gór w Lake District, spod których ludzie wysyłają wam pocztówki, popijaliśmy herbatę (!) i obserwowaliśmy grupę idiotów przygotowujących się do wyprawy na szczyt. Był piękny dzień jak na początek listopada w Krainie Jezior – właściwie był piękny dzień jak na każdy zakątek Anglii, niezależnie od pory roku – ale do zmierzchu zostało tylko z pięć godzin, a wyprawa, którą planowali, musiała zająć circa trzy godziny w jedną stronę. Pracownik górskiego pogotowia ratowniczego mówił coś do nich błagalnie, niemal ze łzami w oczach, ale oni tylko patrzyli na niego z rozbawieniem i pogardą, tak jak kobieta na kursie prawa jazdy spogląda na swojego instruktora. (Wie przecież, że kierunkowskazy to jakaś bzdura wymyślona przez chłopów, żeby zdezorientować baby; jej matka prowadzi samochód od lat, nigdy nie używa kierunkowskazów, i co? – nigdy nic jej się nie stało. Innym może i tak, ale jej nie).

Ratownik w końcu podniósł ręce i opuścił je zrezygnowanym gestem. Odwrócił się od całej grupy i głośno zgrzytając zębami, ruszył w naszą stronę. Potem się zatrzymał, znowu odwrócił na pięcie i demonstracyjnie ich policzył. Mnie by to przestraszyło. Ale oni tylko zachichotali. Gdy zbliżał się do nas, skrzywiłem się ze współczuciem, a wtedy przystanął przy naszym stole.

– Niech panowie spojrzą na tych gnojków – zgrzytnął znowu. – Są w sandałach! Sami się prrroszą o wypadek. O dziewiątej ja i moi kumple, zamiast siedzieć na tyłku przed telewizorrrem, będziemy przeczesywać te przeklęte górrry, nadstawiając karrrku za jakiegoś dupka, który skrrręcił sobie nogę w ciemnościach.

– Kiepska sprawa – odezwałem się, usiłując zachować powagę.

– Dlaczego pan się tym zajmuje? – zapytał go Blucher.

– Dla jaj – burknął i odszedł.

– Idzie przygotować sprzęt – zauważył Blucher przenikliwie.

– Albo dołożyć żonie – podsunąłem.

Dalej popijaliśmy herbatę, to znaczy Blucher i ja, ponieważ Jock ją raczej wciągał, uroczo zwijając w trąbkę górną wargę. Nie muszę pić herbaty po południu. Rankiem napar, który przynosi mi do łóżka Jock, jest jak nepentos, który Helena, córka Zeusa, dostała od żony Tona, ale po dwunastej zawsze przywodzi mi na myśl błota Gangesu, w którym kopulują krokodyle.

– A teraz… – to Blucher.

Przywołałem na twarz inteligentną, otwartą minę, tę, którą przybieram, gdy dobry klient z długopisem nad książeczką czekową zaczyna mi przedstawiać swoją filozofię kolekcjonowania dzieł sztuki.

– Panie Mortdecai, jak pan sądzi, dlaczego ja i moi przełożeni… wybawiliśmy pana… eee… od śmierci kosztem dużego zachodu i wydatków?

– Już mi pan to powiedział. Chcecie, żebym ożenił się z Johanną Krampf. Nie mam bladego pojęcia po co. A przy okazji, co zrobiliście z… eee… ze zwłokami czy też śmiertelną powłoką Martlanda?

– Z tego, co wiem, zostały wyłowione z Tamizy przy Wapping Old Stairs. Morskie… eee… stworzenia, niestety, zrobiły swoje i przyczynę śmierci określono jako „nieznaną”. Policja podejrzewa zabójstwo z zemsty.

– Na Boga! – wykrzyknąłem. – Co dzieje się w ich głowach!

Poruszył się nerwowo. Zadawałem niewłaściwe pytania. Tacy goście jak on nie lubią dzielić się informacjami z własnej woli, wolą, żeby je z nich wydobywano. Westchnąłem.

– No dobra – zacząłem – dlaczego mam poślubić panią Krampf? Czyżby zamierzała obalić konstytucję Stanów Zjednoczonych?

– Charlie – upomniał mnie ciężkim głosem.

– Proszę, niech pan nie będzie taki oficjalny – przerwałem mu. – Znajomi mówią do mnie „panie Mortdecai”.

– Mortdecai… – poszedł na kompromis. – Jeśli masz jakąś wadę, to pożałowania godną skłonność do nonszalancji. Mimo że jestem pozbawiony poczucia humoru, potrafię to wyczuć… co stanowi rzadkość u ludzi, którzy nie mają poczucia humoru… więc, proszę, miej to na względzie i pamiętaj, że ty jesteś tu marionetką, a ja pociągam za sznurki.

– I możesz pan je przeciąć jak ślepa furia przerażającymi nożycami – zaćwierkałem.

Tym razem to on westchnął.

– Cholera. – To było to westchnienie. – Posłuchaj, świetnie zdaję sobie sprawę, że nie boisz się śmierci. Uważam, że na swój świrnięty sposób jesteś nawet odważnym facetem. Ale śmierć jako koncepcja nieuniknioności jest bardzo odległa od powolnego umierania w BÓLU. – Jakby warknął to ostatnie słowo.

Potem jednak jakoś się opanował, pochylił nad stołem w moją stronę i przemówił łagodnie, z rozsądkiem.

– Mortdecai, moją agencję interesuje wyłącznie zwycięstwo. Nie jesteśmy zwykłymi facetami w żadnym sensie tego słowa. Nie mamy kodu postępowania, który by można ujawnić w świetle dnia, a już na pewno nie podczas dogłębnego śledztwa „Washington Post”. Mamy natomiast pewną liczbę wyspecjalizowanych pracowników, którzy umieją zadawać BÓL. Przeważnie robią to od lat, myślą wyłącznie o tym i obawiam się, że niektórzy wręcz nie znają innej przyjemności. Czy mam kontynuować?

Wyprostowałem się na krześle, gorliwy, pomocny i w żadnym razie nie nonszalancki.

– Słucham pana z całą uwagą – zapewniłem go.

Wtedy spojrzał znacząco na Jocka. Zrozumiałem, co chce dać mi do zrozumienia, więc powiedziałem Jockowi, że nie musi się z nami nudzić; w hotelu aż się roi od pokojówek, które trzeba by podszczypać w tyłeczki. Poszedł więc sobie.

– Dobrze – odezwał się wówczas Blucher. – A zatem do rzeczy. Pani Krampf wyraźnie szaleje na pańskim punkcie. Nie powiem, żeby łatwo było mi to zrozumieć, ale są gusta i guściki. Na razie nie mam pojęcia, do czego może się pan nam przydać jako jej małżonek, lecz jesteśmy pewni, że do czegoś na pewno. Bo coś się kroi, i to dużego. Kilka miesięcy przed śmiercią jej męża nasz… eee… wydział księgowy, jak go nazywamy, wykrył potajemne wpływy do imperium Krampfów bardzo dużych kwot w obcej walucie i ich wypływy. Sądziliśmy, że po śmierci Miltona Krampfa te operacje ustaną. Ale nie ustały. Nawet wręcz się nasiliły. Proszę zrozumieć, że nie mówimy tu o drobnych transakcjach ligi podwórkowej… to działka skarbówki albo chłopców z kontroli walutowej. Mówimy o dużych sumach, za które można by w ciągu jednej nocy kupić państwo w Ameryce Środkowej… albo ze dwa w Afryce… i wciąż mieć jeszcze na drobne wydatki. Nie mamy pojęcia, co jest grane. Musi więc pan poślubić panią Krampf i dowiedzieć się tego wszystkiego.

– Nie ma sprawy – rzuciłem od niechcenia. – Jutro z samego rana wyślę jej telegram i przekażę radosną nowinę.

– Nie musi pan tego robić, Mortdecai. Ona już tu jest.

– Tu? – pisnąłem, rozglądając się wokół dzikim wzrokiem, jak ciężarna zakonnica. – Jak to „tu”?

– To znaczy w tym hotelu. Chyba nawet w pańskim pokoju. Niech pan poszuka w łóżku.

Wydałem błagalny odgłos. Blucher poklepał mnie po ramieniu niczym drużynowy skautów.

– Zjadł pan na lunch półtora tuzina ostryg, Mortdecai. Wierzę w pana. Idź i wracaj z tarczą, chłopcze.

Rzuciłem mu nienawistne spojrzenie, a potem, chlipiąc, powlokłem się do hotelu i na górę, do pokoju.

Owszem, zastałem ją w środku, ale, dzięki Bogu, nie w łóżku i nawet nie nagą. Miała na sobie coś, co przypominało kremową jedwabną powłoczkę na poduszkę, ale z trzema wycięciami – kosztowało to zapewne setki funtów; pani Spon wystarczyłby jeden rzut oka, aby powiedzieć ile. Wyglądała w tym jeszcze bardziej goło, niż gdyby była goła. Chyba oblałem się rumieńcem. Ona stanęła w miejscu, zapozowała przez sekundę albo dwie, chłonąc mnie wzrokiem, jak Wordsworth chłonął pole żółtych – a tak, żółtych – żonkili. Później rzuciła się w moje ramiona z impetem, który powaliłby drobniejszego mężczyznę.

– Och, Charlie, Charlie, Charlie! – zawołała. – Charlie, Charlie, Charlie!

– O tak, o tak, o tak – odparłem – jestem, jestem, jestem. – I poklepałem ją niezręcznie po uroczym lewym pośladku. (Nie chcę przez to powiedzieć, że ten drugi, czyli prawy, był mniej rozkoszny, ale wybrałem lewy, bo mogłem się skupić tylko na jednym, rozumiecie).

Johanna wiła się ekstatycznie w moich objęciach i z ulgą poczułem, że półtora tuzina ostryg zaczęło robić swoje w uśpionych lędźwiach waszego Mortdecaia. (Cudownie bezinteresowne stworzonka te ostrygi, zawsze tak uważałem; pozwalają ci się połknąć żywcem, bez jęku protestu, a potem, zamiast wziąć pomstę jak wredna rzodkiewka, jeszcze wydzielają w postaci premii te cudowne afrodyzjaki. Co za wspaniałe muszą wieść życie, nie ma co do tego wątpliwości).

„Cóż – pomyślałem – no to do roboty”. I uczyniłem zdecydowany ruch ku – jak to mówi John Donne (1573–1631) – „jedynemu prawdziwemu zwieńczeniu miłości”, ale, o dziwo, ona odepchnęła mnie stanowczo i obciągnęła powiewną szatę.

– Nie, Charlie, nie ma mowy, dopóki się nie pobierzemy. Co byś sobie o mnie pomyślał?

Gapiłem się na nią z rozczarowaniem, ale muszę przyznać, że poczułem się jakby chwilowo ułaskawiony, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Zyskałem bowiem czas, żeby oddać się w ręce dobrego trenera: codziennie rano cwał wokół padoku oraz dieta złożona ze steków, ostryg i guinnessa – wbrew rankingom – szybko zrobiłyby ze mnie faworyta wyścigów, czarnego konia.

– Charlie, kochanie, bo ożenisz się ze mną, prawda? Twój przemiły lekarz powiedział, że małżeństwo dobrze ci zrobi w sensie terapeutycznym.

– Farbstein tak powiedział? – spytałem wrednie.

– Nie, kotku, a kto to jest Farbstein? Mam na myśli tego uroczego amerykańskiego lekarza, który się tobą zajmuje… doktora Blüchera. – Wymówiła to pięknie, z akcentem przywodzącym na myśl dawny Wiedeń.

– A tak, Blücher. Doktor Blücher, oczywiście. „Uroczy” to świetne słowo na jego określenie. Ale taka wymowa nazwiska raczej by mu się nie spodobała, pomyślałby, że brzmi za bardzo po szkopsku. Lubi wymawiać je „Bluuucher”.

„Do rymu z butcher, rzeźnik” – dodałem w myśli.

– Dziękuję ci, najdroższy. Jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie – odparła, ślicznie wydymając usta. (Wydymanie ust to jeden z zanikających talentów; ma go jeszcze pani Spon, podobnie jak chłopiec, który szyje mi koszule, ale to w dzisiejszych czasach równie rzadka umiejętność jak płonienie się i chichotanie. Jest jeszcze chyba kilku korpulentnych dżentelmenów, którzy nadal potrafią parskać śmiechem).

– Droga Johanno, oczywiście, że się z tobą ożenię, i to jak najszybciej. Powiedzmy, w przyszłym miesiącu. Ludzie, naturalnie, będą gadać…

– Charlie, kochanie, no wiesz, myślałam raczej o jutrze. Załatwiłam już w tym celu to głupie brytyjskie specjalne pozwolenie. Nie, to nie było nic trudnego. Nakłoniłam głównego sekretarza ambasady amerykańskiej, żeby zabrał mnie na spotkanie z jednym z waszych arcybiskupów, takim słodkim, skretyniałym staruszkiem. Powiedziałam mu, że z tego, co wiem, jesteś ateistą, a on odparł, że to tak jak większość jego biskupów, więc wpisał do formularza wyznanie anglikańskie. Czy to w porządku, Charlie?

– Jak najlepszym – odparłem z kamienną miną.

– I, Charlie, przygotowałam dla ciebie niespodziankę, mam nadzieję, że się ucieszysz. Zadzwoniłam do wikarego w twojej rodzinnej wiosce… to tylko czterdzieści mil stąd… i chociaż początkowo miał zastrzeżenia co do twojej wiary, mówił, że nie przypomina sobie, aby cię widział w kościele od czasu bierzmowania trzydzieści lat temu, to kiedy mu wyjaśniłam, że zostałeś oficjalnie uznany przez arcybiskupa za anglikanina, w końcu ustąpił i powiedział; „Dobra, niech kładzie głowę pod topór”.

– Tak powiedział?

– No może nie, rzucił coś smutnego i przygnębiającego po łacinie albo w grece, ale mniej więcej o to chodziło.

– Na pewno. – Dałbym wiele, żeby usłyszeć ten kawałek po łacinie albo w grece, bo nasz wikary ma cięty dowcip.

– No właśnie, a potem spytał, kto będzie twoim drużbą, więc odparłam: „Ojej”, a on na to, że ściągnie twojego brata, lorda Mortdecaia. Czy to nie cudowne?

– Rzeczywiście cudowne – odpowiedziałem ciężkim głosem.

– Nie gniewasz się, prawda, Charlie? Czy się gniewasz? Och, i jeszcze nie uda się zebrać chóru w dzień powszedni, ogromnie mu przykro z tego powodu. Bardzo ci przykro?

– Jakoś to zniosę.

– Ale za to jego żona prowadzi kółko pań, które śpiewają Bacha, więc powiedziałam mu, że to świetny pomysł.

– Wspaniale – odparłem, tym razem wreszcie szczerze.

– Organista zagra przed ceremonią Owieczki mogą paść się spokojnie, a po niej Amanti costanti z Wesela Figara. Cieszysz się?

– Johanno, jesteś niezrównana, kocham cię bardzo, powinienem był ożenić się z tobą już dawno temu. – Prawie uwierzyłem w to, co mówię.

Wtedy podeszła i usiadła mi na kolanach. Migdaliliśmy się i lizaliśmy po twarzach, szeptaliśmy sobie do uszek słodkie głupstewka i tak dalej. Przez jakiś czas było nawet przyjemnie, ale w sumie to trochę bolesne dla prawdziwego mężczyzny, no nie?

W końcu Johanna oznajmiła, że chce wcześniej się położyć, więc zamówi kanapki do swojego pokoju, i gdy tylko mogłem wstać, zaraz ją tam odprowadziłem.

„Najwyższy czas” – mówiła mina przechodzącej pokojówki.

Po powrocie do własnego pokoju padłem skonany na fotel i podniosłem słuchawkę telefonu.

– Room service? – zapytałem. – Ile macie w hotelu ostryg?

------------------------------------------------------------------------Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. The Biggest Aspidistra in the World (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2. Robert Stephenson Smyth Baden-Powell, znany również jako B-P (1857–1941) – brytyjski generał i pisarz; twórca skautingu.

3. John Enoch Powell (1912–1998) – brytyjski polityk, minister w drugim rządzie Macmillana, przeciwnik ustawy znoszącej dyskryminację rasową w Wielkiej Brytanii.

4. „Tirra lirra” – nawiązanie do Szekspirowskiej Opowieści zimowej, przeł. Maciej Słomczyński.

5. William Szekspir, Makbet, przeł. Józef Paszkowski.

6. Wszystkie cytaty z Biblii: Pismo święte Starego i Nowego Testamentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań–Warszawa 1988.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: