Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mama Alama. Biała uzdrowicielka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mama Alama. Biała uzdrowicielka - ebook

Jak najlepiej, korzystając ze wszystkich swoich sił i talentów, znaleźć swoje miejsce na ziemi? Czy jest ono konieczne, by poznać siebie i innych, odzyskać spokój ducha i osiągnąć szczęście?

Christine Wallner studiowała prawo i medycynę w Austrii, pracowała jako lekarz i „asystent życia” w Wiedniu, poznała i stosowała metody uzdrowicieli z całego świata. Jej historia prowadzi od dostatniego życia i nieszczęśliwego małżeństwa, przez chorobę
i
odkrywanie siebie, aż po nowe życie i… nowy kontynent. W Afryce, u stóp Kilimandżaro Wallner założyła unikalny projekt: Afryka Amini Alama, w którym Afrykańczycy i Europejczycy mogą poznawać się wzajemnie i mimo dzielących ich różnic współdziałać razem na rzecz opieki zdrowotnej nad miejscową ludnością. Wallner jest bowiem przekonana, że tylko wspólne działanie – pamoja – może prowadzić do odkrywania tego, co w życiu najlepsze.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3210-1
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Śmierć albo życie

Życie jest przygodą – rzuć się w nią.

– Mama Christina! Szybko! Musimy ją odwieźć do szpitala!

Zostawiam wszystko. Ten ton głosu siostry Anny znam aż za dobrze. Zazwyczaj nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi tej życzliwej krągłej osóbki. Tanzanka jest doświadczoną pielęgniarką i położną, która zachowywała spokój, zawsze gdy pomagała niezliczonym dzieciom ujrzeć światło świata. Ale tym razem głos jej drży. Wymuszony ton, który natychmiast budzi mój niepokój. W tej chwili zdaję sobie sprawę, że wszystko inne może poczekać. Pacjenci w małym gabinecie. Ludzie stojący w kolejce w cieniu wielkiej, ponadtysiącletniej sykomory na łące przed budynkiem. Moja co minutę wibrująca komórka. Głód, który próbuję zignorować od wielu godzin. Zmęczone plecy. Dwa spotkania z rzemieślnikami, które mam jeszcze tego dnia. Rozmowa z nową nauczycielką. Ogarnia mnie specyficzny nastrój. Wiem, że teraz chodzi o coś naprawdę ważnego.

Taka decyzja nie jest rzadkością w tym cudownym miejscu pomiędzy Kilimandżaro a Meru. W tym punkcie medycznym, w którym życie i śmierć codziennie są tak blisko siebie jak nigdzie indziej. Tu niemal bez końca można patrzeć ponad bagnami na bezkres Afryki, aż po pokryty bielą wierzchołek Kilimandżaro, a sekundę później w zamglone, gasnące oczy pacjentki, która nigdy więcej nie zobaczy tej dumnej góry.

Podążam za głosem pielęgniarki i widzę przed sobą wychudzoną Masajkę. Ma mniej więcej czterdzieści lat, ale można by ją wziąć za siedemdziesięciolatkę. Ma puste, zrozpaczone oczy. Na jej twarzy maluje się wyczerpanie. Na ręku trzyma dziecko, które podaje mi z wahaniem, jak gdyby chciała powiedzieć: „Masz, weź je. Ja już dłużej nie mogę”.

To jest jak rozkaz, więc biorę dziecko. Rzucam pytające spojrzenie w ciemne oczy siostry Anny. Czy to się uda? Siostra ze smutkiem kręci głową. Oglądam maleństwo i wątpliwości ogarniają również mnie. Czy mam je szybko odwieźć do odległego szpitala okręgowego na transfuzję? Z wysiłkiem wsłuchuję się w swój wewnętrzny głos: „Za późno. O wiele za późno”.

Brzuszek dziecka jest wzdęty, ramionka spuchnięte. Twarz popielatoszara, oczy zapadnięte i zamknięte. Oddycha wprawdzie – ale jak długo jeszcze?

– Ten dzieciak da radę – słyszę własny głos. – Spróbujemy.

Nie mam pojęcia, skąd we mnie ta pewność. Po prostu mam przeczucie, że tak jest. Lecz mogę się mylić.

Biorę zawiniątko na ręce, czuję, jakie jest lekkie. Wkrótce dostaje kroplówkę. Siadam na trawie przed przychodnią. Dziecko na moich rękach się nie rusza. Matka patrzy na mnie bez słowa. Kończy się czas. Jak mantrę powtarzam w duchu: „Niech będzie wola Twoja. Niech będzie wola Twoja. Niech będzie wola Twoja…”. Wciąż mi się to zdarza, kiedy okazuje się, że moja wiedza już nie wystarcza.

Siostra pobiera dziecku krew i sprawdza poziom hemoglobiny: 2,4. Na studiach uczyłam się, że z taką wartością już nie da się żyć. Lecz doświadczenie pozwala mi wątpić w tę szkolną wiedzę. Z biegiem lat dowiedziałam się, że wiele rzeczy jest możliwych, być może nawet wszystkie.

Patrzę na zawiniątko w moich ramionach. Zastanawiam się. To dziecko umiera z głodu. Spojrzenie na matkę i zwisające fałdy skóry, które kiedyś były piersiami, uświadamia mi dlaczego. Dziecko wygląda na dwulatka, ale równie dobrze może mieć trzy lata. Proszę siostrę o przetłumaczenie słów kobiety. Mówi, że dowiedziała się o nowym punkcie medycznym. Wieść o białych lekarkach, które potrafią robić takie rzeczy jak nikt inny, roznosi się od chaty do chaty lotem błyskawicy. To wielki zaszczyt, ale też brzemię, któremu moja córka i ja często nie możemy podołać. Siostra tłumaczy dalej:

– Ma za sobą dwa dni drogi. Mąż wyruszył ze zwierzętami na coroczną wędrówkę.

Jest pora sucha. Nic nie rośnie, krowy i kozy muszą paść się na odległych terenach, żeby przeżyć. Zwierzęta są cenne, to one są treścią życia Masaja. Oczywiście, matki i dzieci też są dla Masajów ważne, ale dla nich wędrówka byłaby zbyt męcząca. Podczas suszy kobiety muszą dawać sobie radę same, nawet jeśli dzieci są dla tych ludzi czymś w rodzaju zabezpieczenia na starość. To dlatego mężczyźni chcą, by ich kobiety rodziły tyle dzieci, ile tylko mogą, co nie ułatwia przetrwania ani kobietom, ani dzieciom.

Majątku w postaci dzieci mężczyźni też nie dostają za darmo: muszą za swoje żony słono zapłacić – krowami i kozami, które jako posag dają ich rodzinom. Tym więcej, im kobieta jest silniejsza – to gwarancja, że Masaj będzie miał wiele dzieci. Ta kobieta, jak się dowiaduję, ma ich już siedmioro, a mimo to jakiś głos głęboko w niej mamrocze: „Więcej dzieci! Urodź jeszcze więcej dzieci, wtedy będziesz coś warta”.

Rzeczywistość wygląda, oczywiście, inaczej, i ta kobieta dobrze o tym wie. Wie, że jest u kresu sił, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Jej dzieci znajdują się na granicy niedożywienia i śmierci głodowej, a ona sama nie ma pomysłu, jak zapewnić przetrwanie sobie i im. Wydaje się, że tym razem jej najmłodsze dziecko nie przeżyje.

Ja uważam, że będzie inaczej. Czuję ciepło dziecka w swoich ramionach. Czy to możliwe? Już nieraz doświadczyłam w życiu rzeczy, które wydawały się niemożliwe. Moje uczucia płyną teraz także przez tę małą istotę. Być może są równie ważne jak kroplówka. Mam wrażenie, że dziecko wyczuwa moją wiarę w to, co niemożliwe. Z minuty na minutę rośnie moja pewność, że wkrótce otworzy oczy. Poczekam. Nie czuję już żadnej presji. Zrobiłam wszystko, co na tę chwilę było w mojej mocy.

I patrzcie! Dziecko nagle otwiera oczy i spogląda mi w twarz z takim zainteresowaniem, jakby umiało czytać w myślach. A przy tym nie rozumie chyba ani słowa w moim marnym suahili, a już z pewnością nie rozumie ani słowa po angielsku. Prawdopodobnie zna tylko wszędzie zrozumiałą mowę miłości, która płynie przez moje ciało. W jego oczach widzę dokładnie to, co czuję: „Obojgu nam się uda”.

Przekazuję małego pacjenta pielęgniarce i nagle uświadamiam sobie, że dotarłam do krainy swoich marzeń – nawet jeśli jeszcze nie wiem, co będzie dalej. Chociaż nie mam pewności, dokąd ten kraj mnie zaprowadzi. Ale to nic, bo życie tutaj nauczyło mnie spokojnie robić krok po kroku, nie wyprzedzać zdarzeń. Nauczyło mnie ufać temu krajowi. Dlatego nadałam swojemu projektowi nazwę Africa Amini Alama. To w języku suahili znaczy w wolnym tłumaczeniu „Afryko, wierzę w ciebie”. Więcej nie mogłam wyrazić tą nazwą – myślę, że to i tak dużo, jak na pierwszy krok.

Mimo tych wszystkich pacjentów oczekujących w kolejce, zaplanowanych spotkań i wielu zadań pozwalam sobie zostać na swoim miejscu. W mojej praktyce lekarskiej w Wiedniu już zapraszałabym następnego pacjenta, ale tutaj poświęcanie czasu jest rzeczą oczywistą, nie wyjątkiem. W Tanzanii życie biegnie innymi, prostymi torami: dziś jest dziś, a teraz to teraz.

Trzymam to dziecko w ramionach i przypominam sobie ostatnie miesiące. Gdy przed rokiem przyjechałam do Momelli, to miejsce wydawało mi się jedyne w swoim rodzaju. Miałam wrażenie, że już tu kiedyś byłam. Czułam, że wiodłam tutaj niegdyś życie misjonarza, który tak gorliwie narzucał tym ludziom swoją wiarę, że w końcu poczuli, iż znaleźli się w niebezpieczeństwie, i po prostu się go pozbyli, wbijając nóż w plecy. Jedną z tych legendarnych maczet o nazwie panga, zakrzywionych, spiczastych i ostrych uniwersalnych narzędzi do prac w ogrodzie, karczowania drzew, budowy domów, obrony przed wężami, a czasem też do zabijania ludzi.

Teraz znów tu mieszkam i wydaje mi się, że to sen. A może to poprzednie życie było snem? W każdym razie czuję się pogodzona ze sobą i z własnym życiem, swoim powołaniem, właśnie o tym zawsze marzyłam. Mieszkam w namiocie, jak gdybym wciąż była nie dość blisko tej ziemi. Jak gdybym chciała się wtulić w tę przyrodę, jak gdybym nie dość dostawała od natury, której mi przez dziesiątki lat życia w mieście tak bardzo brakowało. Słyszę nocne cykanie świerszczy, wycie hien, szelest liści. Rozkoszuję się bliskością przyrody, ale też się boję. Boję się skończyć z życiem wiedeńskiej lekarki, rzucić wszystko, sprzedać przepiękny dom po to, by zacząć tu coś, co wynika tylko z mojej tęsknoty. Ale właśnie tą tęsknotą muszę żyć.

Leżę w swoim namiocie i zupełnie nie czuję ciepła ogniska, które się przed nim pali. Jeszcze mocniej otulam się kocami i z uśmiechem myślę o tym, że kiedyś uważałam Afrykę za kontynent, na którym panuje nieustający upał. Że tak nie jest, wiem z wcześniejszych podróży do Afryki. Teraz ten kontynent, podobnie jak wszystko tutaj, wydaje mi się groźniejszy, bardziej namacalny – już nie jestem na urlopie z przygodami. Nie jestem na odkrywczej wyprawie ani z krótką misją humanitarną.

Jestem tu, by zacząć nowe życie.

Mieszkam w Momelli, wiosce na górskim krańcu tanzańskiej prowincji Arusza. Wprowadziłam się tu, na ten kawałek gruntu będący własnością Charlesa, mojego afrykańskiego przewodnika i tłumacza, dopiero przed kilkoma godzinami ze swojego dotychczasowego lokum – tutejszego hotelu, który nie przypadł mi do gustu. Tu spędzam pierwszą noc pod gołym niebem, oddzielona tylko plandeką namiotu od ciemności, innych ludzi, zwierząt i odgłosów pobliskiego lasu. Już o zmierzchu niewiele widziałam. Na tę myśl, szczerze mówiąc, ściska mnie w gardle.

Powinnam jeszcze raz przebiec w pamięci kilka wydarzeń z mojego życia – chyba przestraszyłam się własnej odwagi. Czy w ogóle jest dla mnie jakaś droga powrotna? Co powiedziałyby moje przyjaciółki, które podziwiają mnie za ten ostatni krok, za przeprowadzenie się do Afryki? „Możesz to zrobić” – wciąż sobie powtarzam, żeby nie umrzeć ze strachu. „Możesz to zrobić i dlatego musisz to zrobić”.

Wyczerpana leżę w śpiworze i wsłuchuję się w odgłosy afrykańskiej nocy. Troska o jutrzejszy dzień nie pozwala mi zasnąć. Co powinnam zrobić najpierw? Leczyć pacjentów? Rozejrzeć się po wsi? Zadzwonić do domu, do swoich bliskich? Wciąż przewracam się z boku na bok. A może wcale nie jestem taka silna? Rozpaczliwie próbuję skupić się tylko na jutrzejszym dniu, ale mi się nie udaje. Muszę przyznać, że nie wiem, co będzie jutro.

Wiem tylko, że chcę pomagać. Że przynależę do tego miejsca w jakiś szczególny sposób. Mam walizkę pełną leków i bogaty zasób terapii medycznych, które poznałam na studiach i podczas podróżowania po całym świecie. To dla mnie w tej chwili najważniejsze, bo jedyne, na czym mogę się oprzeć, to moja wiedza lekarska. Teraz nie ma tu nikogo, komu mogłabym pomóc. Czuję się samotna jak nigdy.

Nęka mnie ta niepewność, dopóki nagle nie dzieje się coś nieoczekiwanego: przez siatkę okienka w namiocie na tle ogniska dostrzegam męską postać. Mężczyzna po prostu stoi, lekko pochylony do przodu, opiera się na długim kiju. Ma fascynujący kształt głowy, jaki znam z wizerunków faraonów. Ze zdziwieniem wpatruję się w tę sylwetkę. Czuję dziwne ciepło, spokój i pewność. Czuję się bezpiecznie. Teraz czas na sen. Znów widzę, że spotykają mnie rzeczy, których nie oczekiwałam. Przyjeżdżając tu, nie wiedziałam, co mnie czeka, spodziewałam się, że wiele rzeczy mnie zaskoczy, tylko na chwilę o tym zapomniałam. Teraz mogę tę wiedzę znów przyswoić. Spokojnie zasypiam.

Następnego ranka otwieram namiot i tak naprawdę pierwszy raz widzę, gdzie właściwie wylądowałam. Patrzę na góry. Leżę w akacjowym gaju. Wokół mnie pasą się kozy. Już nie przeraża mnie otoczenie, teraz jest spokojne i przyjazne. Skądś dochodzą głosy. W oddali rozbrzmiewa piosenka. O tym opowiadał mój dziadek. To jego Afryka! Jestem przekonana, że jest teraz przy mnie. Że patrzy z góry i chce mi powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że odnalazłam krainę jego marzeń.

Próbuję podgrzać kawę, stawiam blaszany kubek w ognisku i mocno dmucham w jeszcze tlący się żar. Nie liczę się z tym, że w kawie wyląduje popiół. Śmieję się. Popiół, tak kiedyś słyszałam, jest dobry na wzrost, a jego mogę tu potrzebować. Tutaj ludzie regularnie wypalają ziemię, żeby mogło na niej wyrosnąć coś nowego…

Jeszcze walczę z popiołem i nie zauważam, że przychodzi pierwszy gość. Charles życzy mi dobrego dnia. To on umożliwił mi rozbicie namiotu na tym kawałku ziemi – oczywiście nie tylko z przyjaźni, lecz także dlatego, że ma nadzieję wyciągnąć z moich marzeń trochę korzyści dla siebie. Biała i bogata – nikt nie pyta skąd, dlaczego i po co, ale każdy wie. Charles wie o tym wyjątkowo dobrze, od lat pracuje jako przewodnik białych. Oprócz tego jest cwany i potrafi się wczuć w obcych.

– Mama, przyniosę ci nową kawę i prażone banany.

Radośnie kiwam głową. Znów dokładnie odgadł, czego najbardziej potrzebuję.

– A mogę się do ciebie przysiąść?

Zdziwiona podnoszę wzrok. O tej porze nie zwykłam jeszcze prowadzić żadnych rozmów, ale to szczególna sytuacja.

– Możesz zostać tak długo, jak chcesz…

– To dla nas zaszczyt, że właśnie tu rozbiłaś swój namiot. We wsi mówi się, że jesteś lekarką. Wielu ludzi już czeka na ciebie. Kiedy zjesz śniadanie, przyjdź, proszę, do mnie.

I tak bez mojego udziału zostaję wciągnięta w swoje nowe życie. Zupełnie tego nie planując, już niecałą godzinę później leczę jednego pacjenta po drugim. Oglądam zaropiałe rany, sklejone oczy, skrzywione plecy, wzdęte dziecięce brzuszki i ludzi, których życie tak przygięło do ziemi, że nie mogą mi spojrzeć w oczy. W pracy czuję się dobrze – to znam i do tego przywykłam.

Inaczej niż w domu, ludzie postrzegają mnie tu nie tylko jako zwykłą lekarkę, lecz także patrzą mi w oczy z niezmiernym zdziwieniem i mamroczą zawstydzeni swoje asante, „dziękuję bardzo” w języku suahili, albo opowiadają rozwlekłe historie o sobie, swojej rodzinie, swoich zwierzętach. W moim gabinecie w Wiedniu po każdej konsultacji ludzie szybko się żegnają, a potem zostaje już tylko uregulowanie rachunku. Lekarz w Europie to zawód jak każdy inny, tutaj czuję się kimś wyjątkowym. Oczywiście, że po cichu się tym rozkoszuję. I leczę, i leczę.

W końcu nadchodzi wieczór. Znów siedzę z Charlesem i w zamyśleniu wpatruję się w ogień.

– Leczenie sprawia ci radość?

Czuję się prawie tak, jakby mnie przyłapał – rzeczywiście, akurat zastanawiałam się nad tym, dlaczego tak się realizuję w tym pomaganiu.

– Tak… Nie robię tego jedynie dla ludzi, ale też dla siebie.

Charles uśmiecha się ze zrozumieniem. Prawdopodobnie i bez mojej odpowiedzi już od dawna to wie, bo na safari nauczył się obserwować nie tylko zebry, słonie i lwy, lecz także ludzi.

– Mogę cię zaprowadzić do mzee wa kijiji?

Patrzę na niego zaskoczona – nie mam pojęcia, co to takiego. Do głowy przychodzi mi myśl, że to jakaś potrawa, bo jestem już głodna, i automatycznie mówię „tak”. Charles natychmiast zauważa, że w ogóle go nie zrozumiałam.

– To nasz szef. Chce z tobą porozmawiać. Chciałby, żebyś zbudowała tu punkt medyczny.

Jestem zaskoczona. Odpowiadam instynktownie:

– To niech on przyjdzie.

Charles od razu zgaduje, co mam na myśli. On zna zasady białych. Zna ich dumę.

– Wiesz co, mama, ty musisz pójść do niego. On jest potężny… Ale mogę go zapytać.

Budzi się we mnie stanowczość, jaką czuje matka, gdy wie, że nie może ustąpić dziecku. Dla jego dobra. Mówię stanowczym głosem:

– Czekam na niego. Cieszę się.

Charles jest niemal przerażony moją bezczelnością. Zastanawia się, zanim ostrożnie odpowie:

– To wbrew zasadom.

Czuję, że mimo wszystko jednak to zaakceptuje. Zaraz potem Charles się żegna, by zanieść informację przywódcy wioski. Patrzę za nim i dochodzę do wniosku, że zrobiłam mały krok ku mojej przyszłości. Ku mojej – w porównaniu z przeszłością – dość odmiennej przyszłości.

Następnego ranka mzee wa kijiji naprawdę przychodzi do mojego namiotu. Słowa powitania, których Charles przedtem próbował mnie nauczyć, na jego widok od razu uciekają w najdalszy kąt mojej podświadomości. Suahili to dziwny język – jeśli ktoś zbliża się do niego od strony niemieckiego, nie wie, co począć ze znaczeniem, brzmieniem i intonacją poszczególnych słów. Sięgam zatem do mowy gestów, spojrzeń, komunikacji niewerbalnej. Wskazuję krzesło przed swoim namiotem. Wódz z godnością zajmuje miejsce. Charles, jakby to było oczywiste, zasiada na drugim krześle. Rozglądam się dookoła – nie ma trzeciego miejsca do siedzenia. Znajduję wiadro, w którym przynoszę wodę na codzienną poranną toaletę. Szybko odwracam je i siadam na nim.

Charles jest teraz tłumaczem, nasza rozmowa może się zacząć. Czuję się jednak nieswojo i dochodzę do wniosku, że coś jest nie tak. Wstaję, proszę Charlesa, by zajął miejsce na wiadrze, siadam na krześle po jego lewej stronie i prezentuję najbardziej promienny ze swoich uśmiechów.

– You are king. I am queen. – Językiem gestów, dłońmi wyciągniętymi na tę samą wysokość, daję mu do zrozumienia, co mam na myśli: – Same level.

Teraz przywódca wioski zna hierarchię.

Starszy człowiek lekko przymyka oczy, jak gdyby przeczuwał, że również dla niego zaczyna się nowa era, ale nadal siedzi. Już nie czuje się tak komfortowo, lecz nie protestuje. Pewnie myśli: „Dobra, ona jest lekarką, jest babcią, więc niech będzie”. To przesłanie odczytuję z jego spojrzenia.

Teraz możemy zacząć rozmawiać jak równy z równym. To był drobny zabieg, a dla mnie wielki krok.

– Tak, mogę zorganizować punkt medyczny, którego tak potrzebujecie.

Mzee wa kijiji z zadowoleniem kiwa głową – to zrozumiałe, bo opieka medyczna jest tu naprawdę marna. Najbliższa poradnia – małe wiejskie ambulatoria nazywa się tu dispensary i są to bardziej lekarskie domowe apteki niż prawdziwe lecznice – znajduje się w odległości wielu godzin marszu. Do najbliższego prawdziwego szpitala samochodem trzeba jechać ponad dwie godziny. A kto tutaj ma samochód? Dla większości ciężko chorych pacjentów, nawet tych najbardziej zahartowanych, kilkudniowy marsz stanowi nie lada przeszkodę. Jednak nie chciałam tak całkiem ułatwiać im sprawy.

– Co możecie mi za to dać?

Dawanie i branie powinny być w równowadze, żeby związek dobrze funkcjonował – tak jest nie tylko między kobietą a mężczyzną.

Dziwię się, że mój rozmówca pojmuje to w mig.

– A co byś chciała?

– Chcę twój najpiękniejszy kawałek ziemi. Duży i imponujący.

Zuchwała prośba, myślę sobie, ale przecież mogę ją wyrazić. Mzee wa kijiji kwituje moją ofertę poważnym skinieniem głowy i prosi tłumacza o przekazanie mi, że naradzi się z innymi w wiosce.

Dwa dni później posłaniec przywódcy wioski przychodzi po mnie na mój pagórek. Podążam za nim do domu, gdzie najwyraźniej zebrał się wioskowy komitet w pełnym składzie. Tam Charles tłumaczy mi, że mam sobie wybrać teren, na którym stanie punkt medyczny. Oddycham z ulgą, ale też niepokoję się – teraz już nie ma odwrotu. Żarliwie proszę o jakiś znak, że podejmuję właściwą decyzję, nie wiedząc, do kogo tak naprawdę się zwracam.

Dwaj wysłannicy mzee wa kijiji prowadzą mnie na miejsce, które wydaje się leżeć dokładnie pomiędzy Kilimandżaro a Meru, pomiędzy wschodem a zachodem słońca. Rośnie tam drzewo, które przeżyło już wiele setek lat. Oczami wyobraźni widzę, jak moi pacjenci leżą w jego cieniu i czekają na swoją kolej. Wyobrażam sobie, jak jakaś niewidzialna ręka prowadzi ich do miejsca, gdzie mogą odzyskać zdrowie.

Znam takie obrazy z punktów medycznych w Kenii, gdzie pracowałam. Obrazy czekających matek z dziećmi, które głęboko zapadły mi w pamięci. Czuję, że jestem na swoim miejscu.

– Tak, to jest to.

Moi towarzysze z aprobatą kiwają głowami. Budzi się we mnie niemal niezwykła pewność. Teraz już nie ma wątpliwości, teraz przyszedł czas na następny krok, i kolejny, i jeszcze jeden. Chciałam iść tą drogą. Mam wrażenie, że powtarza się coś, co często w życiu robiłam – idę drogą, którą uważam za właściwą. Jakie to piękne uczucie, jakie znajome! To początek – wszyscy dookoła mnie to czują. Starszy człowiek, chyba w randze sekretarza, jeszcze ważniejszy od mzee wa kijiji, zabiera głos. Można by rzec, że jest jak sam Bóg, tylko trochę ważniejszy. Tu są różne rodzaje VIP-ów. Wydaje się, że są ze sobą powiązani w jakiejś nieodwracalnej hierarchii, a ja uczę się ją szanować.

– Przyjdź jutro do mojego biura.

Wiem, że teraz mogę po prostu się zgodzić, i tak właśnie robię. Nie ma już „nie” ani „być może”, ani „ale”, ani „później”. Muszę zacząć teraz, teraz wyruszyć w drogę.

I czuję, że tak jest dobrze.Poród

Życie jest prezentem – przyjmij go.

Nie boję się, gdy zaczynam rodzić. Nie czuję się niepewnie, źle, nie czuję bólu. Wydaje mi się, że to początek czegoś wielkiego. Dla mnie to zapowiedź nagłego uwolnienia się. W tej chwili już nic nie trzyma mnie w naszym małym mieszkaniu.

– Wyjdźmy na ulicę! – mówię do męża.

Leo patrzy na mnie z powątpiewaniem. On nigdy by tak po prostu nie wyszedł. Zawsze działa w sposób wysoce przemyślany, jest zorientowany na cel. W tym okresie Leo rozpoczyna wspaniałą karierę menedżerską. Razem podbijamy kręgi towarzyskie Wiednia. Mieszkamy wprawdzie jeszcze w małym, choć własnym mieszkaniu, ale jego kariera już zapowiada wielki dobrobyt. Jestem szczęśliwa z człowiekiem, który mi pokazuje, co znaczy być panem życia. I dumna, że to ja stoję u jego boku.

Waha się, a jednak wychodzi ze mną. Jest gotów zrobić wyjątek w swojej tak dobrze przemyślanej codzienności – w końcu zapowiadają się narodziny jego pierwszego dziecka. Ja chcę wyjść, bo potrzebuję więcej przestrzeni dla swoich uczuć. Wydaje mi się, że zaraz pęknę. Ze szczęścia, z radości, z oczekiwania.

Przechadzamy się po mieście, a ja zaczynam wyjaśniać Leo, co się ze mną dzieje. Coraz bardziej się rozpędzam, a on jest coraz bardziej niepewny. Czuję siłę, zwierzęcą moc narodzin, a on chce tylko od tego uciec. Czuję też odpowiedzialność za to, by nie pozwolić mu uciec.

Moja pierwotna siła go przeraża. Z rozmowy dowiaduję się, że nie wie dokładnie, skąd wyjdzie nasze dziecko. Leo jest postawnym dojrzałym mężczyzną, panem dużego przedsiębiorstwa, wszyscy go ubóstwiają, u jego stóp klęczy każdy, kto zamierza rozpocząć jakiś nowy biznes – a ja widzę jego bezradność. Jego słodką bezradność. Lecz nie przeszkadza mi to, przeciwnie. Czuję z nim silną więź i wierzę, że mogę mu bardzo wiele dać. Chcę z nim nadal dzielić swoje szczęście.

Bóle porodowe się wzmagają. Jedziemy do szpitala. Im ból jest silniejszy, tym ja jestem spokojniejsza – tak samo jak on na ważnych naradach biznesowych: im więcej trudności i oporu czuje, tym więcej zyskuje jasności. Teraz również we mnie rośnie siła, której sama się dziwię.

W małym prywatnym szpitalu w Wiedniu, gdzie zgłosiłam się na poród, przyjmują nas przyjaźnie. Przyjeżdża też moja matka. Bóle mnie obezwładniają, lecz czuję się jak poszukiwaczka przygód. Wydaje mi się, że jestem gotowa na coś, co dla kobiety stanowi ukoronowanie jej życia. To brzmi staromodnie, ale tak to odczuwam. Mój mąż nigdy nie będzie miał szansy tego doświadczyć. Nie boję się bólu. Czuję w sobie zapowiedź nowego życia i nie mam ochoty go oddać, bo takie nienarodzone dziecko należy do matki bardziej niż ktokolwiek w każdym innym związku i niż każda inna własność.

Pielęgniarka zauważa, że nie chcę się jeszcze rozdzielać z dzieckiem.

– Młoda damo, to jeszcze długo potrwa. Proszę się po prostu położyć.

– Moja matka nie może tu wejść.

– Ale przecież teraz potrzebuje pani matki.

– Nie!!!

Nie tak się umawialiśmy. Moja matka nie ma tu czego szukać. Nic tu po niej. Wreszcie mogę rozwinąć własną moc – co ona ma tu do roboty oprócz przeszkadzania? W końcu mam własną siłę!

Czuję parcie. Potencjał dziecka. Budzi się we mnie ogromna radość. Już nie słyszę głosów dookoła.

Prowadzą mnie do sali porodowej. W przejściu widzę, że Leo siedzi w poczekalni, pogrążony w lekturze przepisów podatkowych i jednocześnie za nimi ukryty. Nagle dopada mnie myśl: „Oszalał!”. I druga: „Zostaw go, jeszcze przyjdzie…”.

– Maska. Maskę proszę!

Co to ma znaczyć? – przemyka mi przez myśl. Narkoza? Przecież chcę być całkowicie przytomna, ból jest mi obojętny. Chcę być sama. Chcę sama sprowadzić to dziecko na świat, ale brakuje mi odwagi, by przekonać do tego personel szpitala, chociaż wiem, że mój mąż siedzi na zewnątrz. A może właśnie dlatego?

Z całych sił odsuwam tę myśl. Wiem przecież, jak bardzo będziemy szczęśliwi, gdy razem usłyszymy pierwszy krzyk naszego dziecka. Zjednoczeni, o co później będzie już coraz trudniej, a co w tamtej chwili jest jeszcze możliwe. W każdym razie przeforsowałam, żeby Leo był przy porodzie (a w tamtych czasach obecność ojca dziecka przy porodzie należała do rzadkości). Ta obecność jest też prezentem dla niego – będzie przebywać w niezwykle silnym polu emocji.

Podczas porodu czuję taką siłę, że mogłabym ją wysyłać całemu światu. Ta siła wydaje mi się zapowiedzią odległej przyszłości. Ogarnia mnie głęboka wdzięczność za to, że moje dziecko już teraz umożliwia mi poczucie tej siły. Widzę cudownie pełny obraz sytuacji. To ogromna radość być jego częścią.

W końcu rozbrzmiewa krzyk noworodka. Krzyk, który mnie wyzwala. Jestem szczęśliwa. Krzyk jednym ciosem rozbija mur pomiędzy mną a moim mężem.

Urodziła się nam córka!

Intuicyjnie wyczuwam jej zdolności. Mam przeczucie zupełnie wyjątkowej więzi – i okaże się ono prawdziwe: do dziś uważam swoją córkę za dar od Boga. Za współtowarzyszkę, z którą łączy mnie o wiele więcej niż matkę z córką w zwykłym związku. Z nikim, kto nie jest częścią mnie, nie mogłabym nawiązać aż tak mocnej więzi – a już na pewno nie z inną kobietą. Nie umiałabym wpuścić do swojego życia tak silnej kobiety, która nie byłaby częścią mnie.

Leżę w swojej sali, mąż jest ze mną. Trzymam nowo narodzoną córkę, ale moje myśli wędrują gdzieś w nieznane. Wiem, że przejdę przemianę, tak jak dziecko, które właśnie urodziłam. Ten poród pomoże mi wnieść do mojego świata siłę. Z tym przeświadczeniem spokojnie zasypiam.

Wkrótce znów budzę się szczęśliwa. Czuję, że w moim brzuchu była istota, która nie musi, jak ja, poznawać pewnych zwrotek pieśni żywota. Leży tu dziecko, które może zacząć od razu żyć w sile, szczęściu, pięknie, świadomości, że są to rzeczy oczywiste. W tym, czego ja tak długo potrzebowałam.

Później, podczas terapii i kursów, na seminariach NLP albo przy pracach zleconych często pytano mnie o najszczęśliwszą chwilę w życiu i zawsze odpowiadałam tak samo: „Moje obydwa porody, potem długo, długo nic”.

Podczas narodzin mojego drugiego dziecka poszłam o krok dalej niż przy rodzeniu córki. Znów byłam w tej prywatnej klinice, znów czułam się dobrze jak rzadko kiedy, lecz tym razem wiedziałam, jak się bronić:

– Nic mi nie wmawiajcie, potrafię sama urodzić dziecko.

To był dla położnej poważny afront, ale cóż innego jej pozostało, jak tylko zaakceptować moją decyzję? Mój syn przyszedł na świat bez ani jednego dotyku położnej. Musiała jedynie być przy porodzie, bo tego wymagały przepisy.

Przy tym porodzie udało mi się to, co nie całkiem mi wyszło przy rodzeniu córki Cornelii – przeżyć to pierwotne doświadczenie bez środków pomocniczych, takich jak narkoza, znieczulenie czy pomocne dłonie (jest to możliwe tylko wtedy, gdy poród przebiega bez zastrzeżeń pod względem medycznym).

Ta siła naznaczyła całe moje dalsze życie. Dzięki tym porodom otworzyła się przede mną jakaś brama, były dla mnie jak inicjacja, przebudzenie moich zdolności. Po tym przeżyciu każdemu mężczyźnie, którego miałam potem pokochać, najchętniej urodziłabym dziecko. Często miałam nawet wrażenie, że nie potrzebuję mężczyzny na całe życie, ale jego dziecka owszem, bardzo chętnie. Miałam archaiczne wyobrażenie, że mogę mieć dzieci z różnymi mężczyznami, chociaż moje konserwatywne wychowanie mówiło, że bez mężczyzny jestem nikim. Mimo to już wtedy była we mnie ta wewnętrzna siła, tylko jeszcze nie zdążyła się ujawnić.

Wręcz przeciwnie – zawsze byłam fizycznie słaba i chorowita, z wyjątkiem okresów, w których spodziewałam się dziecka. Lekarze ostrzegali mnie przed ciążą, mówili, że moje dzieci będą chore, będą miały wady serca. Puszczałam to mimo uszu. Ani sekundy nie wątpiłam, że mogę sprowadzić na świat zdrowe potomstwo. I zawsze chciałam je mieć. Mojemu mężowi natomiast nie przeszkadzałaby bezdzietność i przykrą niespodzianką była dla niego chwila, gdy po pięciu latach małżeństwa w końcu przedstawiłam mu swoje życzenie posiadania dzieci. „No, tak, jeśli to konieczne…” – powiedział. Nie chciałam zachodzić w ciążę potajemnie, odstawiłam pigułkę za jego wiedzą, a czternaście dni później byłam w ciąży. Wiedziałam, że moim przeznaczeniem jest mieć dużo dzieci, nawet nie własnych. „Pożyczone” dzieci też wchodziły w grę.

Podczas moich późniejszych studiów medycznych i sześciu lat asystentury byłam zatrudniona w pewnym szpitalu, w którym mieścił się słynny oddział położniczy. Tam zostałam idealną lekarką od trudnych porodów. Nie dlatego, że byłam lepsza od innych, lecz dlatego, że gdy pojawiały się komplikacje, potrafiłam przestraszonym kobietom dodać sił, by przeżyły poród jako wydarzenie przełomowe, wspaniałe, które może się skończyć tylko dobrze – „To, co z tego wyniknie, to wyłącznie twoje osiągnięcie, bądź z tego dumna!”.

Kobiety wyraźnie dawały się ponieść fali mojego zachwytu nad rodzeniem dzieci, musiały tylko wiedzieć, że nie stanie się nic złego. Że otrzymają pomoc, gdy ich ciało odmówi posłuszeństwa. To nie było rozpaczliwe dodawanie im otuchy, tylko postawa uzasadniona postępem medycyny, dzięki której właściwie każde dziecko może przyjść na świat, nie zagrażając życiu matki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: