Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mango, nie mów nikomu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mango, nie mów nikomu - ebook

Jestem Mia.
Mam 13 lat. Mam niesamowitego kota o imieniu Mango… A wiecie dlaczego mango?
I właśnie tu zaczyna się pewien kłopot.
Mango – bo jego mruczenie ma barwę tego owocu… A liczba cztery ma kolor czerwony.
To się stało pewnego dnia, kiedy zmarł mój ukochany dziadek.
Litery i liczby zaczęłam widzieć jako kolory.
Jestem nieco przerażona, tym bardziej że zaczął się rok szkolny, z matmy mam już dwie jedynki
i nie mam ochoty być jeszcze szkolnym dziwadłem.
Wiesz tylko Ty, Mango.
I nie mów nikomu.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-597-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dziwadło. Dziwaaaaaaadło.

Nigdy nie zapomnę momentu, w którym pierwszy raz usłyszałam to słowo. Stałam przy tablicy. To było pięć lat temu, kiedy miałam osiem lat (jeśli, podobnie jak ja, z matematyką jesteś na bakier, podpowiem, że mam obecnie lat trzynaście). Stałam więc przy tej tablicy w kostiumie pastereczki (bożonarodzeniowe przedstawienie po szkole) i głowiłam się nad zadaniem, podczas gdy cała klasa przyglądała mi się uważnie. Kostium w rozmiarze podobno uniwersalnym wcale na mnie nie pasował. Byłam najniższą pastereczką w klasie i co chwila musiałam podciągać rękawy. Od kredowego pyłu kręciło mnie w nosie, a stopy marzły mi okropnie w sandałach, które, moim skromnym zdaniem, były bardzo nieodpowiednim obuwiem do noszenia na północy stanu Illinois w środku grudnia. Miałam za zadanie pomnożyć dwadzieścia cztery przez dziewięć. Pamiętam, że się zastanawiałam, czy jeśli będę pisała wystarczająco wolno, to jakoś dociągnę do dzwonka i nie będę musiała kończyć zadania. Tylko pięć minut. Wtedy nikt by się nie dowiedział, że nie wiem, jaki jest wynik.

Obracałam w ręku gładki kawałek kredy i starałam się nie myśleć o tym, że cała klasa patrzy teraz na moje plecy. Zerkając na boki z miną mającą wyrażać najgłębszą koncentrację, zauważyłam na półeczce pod tablicą kilka kawałków kolorowej kredy. Postanowiłam grać na czas. Odłożyłam białą kredę i zaczęłam ponownie zapisywać cyfry na tablicy, tym razem w ich właściwych kolorach.

– Mia!

Na dźwięk głosu nauczycielki, pani Lowe, aż podskoczyłam. Kiedy odwracałam się w jej stronę, kreda zazgrzytała o tablicę. Cała klasa jęknęła, a mnie przemknęła przed oczami błyskawica w kolorze głębokiej czerwieni.

– Mia, nie jesteś na zajęciach z plastyki – zwróciła mi uwagę pani Lowe, kiwając na mnie swoim długim, chudym palcem. Jakbym sama nie wiedziała. – Pisz białą kredą.

– Ale czy nie byłoby lepiej, gdybym używała właściwych kolorów? – zapytałam, przekonana, że reszta klasy przyzna mi rację.

Dzieciaki zachichotały, a ja uśmiechnęłam się porozumiewawczo. Byłam pewna, że śmieją się z nauczycielki.

– Jakich właściwych kolorów? O czym ty mówisz? – W jej głosie słychać było lekką konsternację, ale przede wszystkim irytację.

Teraz ja poczułam się zdezorientowana. Czy to nie było oczywiste? Rozejrzałam się po klasie, licząc na wsparcie, ale miny moich kolegów i koleżanek wyrażały zaskoczenie. Gapili się na mnie tak, jakby co najmniej wyrosła mi dodatkowa głowa. Kiedy zaczęłam wyjaśniać, poczułam, jak drżą mi ręce.

– O kolorach, kolorach cyfr. No wiecie, dwójka jest różowa. Może co prawda nie jest to akurat taki odcień różowego jak ta kreda, tylko bardziej przypomina blady róż waty cukrowej… A z kolei czwórka jest bladoniebieska jak ubranka dla malutkich dzieci… No i, po prostu, pomyślałam sobie, że łatwiej byłoby rozwiązywać zadania matematyczne, gdyby wszystkie cyfry miały właściwe kolory. Prawda? – zapytałam z nadzieją, że moja klasa, moi koledzy i koleżanki, przyznają mi rację.

Śmiech, który rozległ się na sali, tym razem wcale nie był przyjemny. Poczułam, jak się czerwienię. I wtedy to usłyszałam. Głośny szept z tylnego rzędu. Dziwadło. Tyle tylko, że brzmiało to bardziej jak „Dziiiwaaadło”.

– Mia, o co ci chodzi? – Pani Lowe była już bardzo poirytowana. – Cyfry nie mają swoich kolorów, mają tylko kształty i przypisaną im wartość. Powtarzam po raz ostatni, cyfry nie mają kolorów. A teraz proszę, żebyś wróciła do rozwiązywania zadania.

Popatrzyłam na nią w osłupieniu i powoli pokręciłam głową. Nagle poczułam się strasznie mała. Niemal czułam, jak się kurczę. W głowie mi huczało. Jak to możliwe? Czy wszyscy postanowili sobie ze mnie zażartować? Oczywiście, że cyfry mają kolory. Może jeszcze powiedzą mi zaraz, że litery i dźwięki też nie mają kolorów? Że „a” nie jest wcale żółte jak słonecznik, a jazgot kredy nie sprawia, że przed oczami pojawia się czerwony zygzak? Odłożyłam kredę na półkę i dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, że kiedy jestem zdenerwowania, trzęsą mi się ręce. Stałam bez ruchu, z rękami wzdłuż tułowia, a przydługie rękawy zwisały mi prawie do kolan. Czy to możliwe, że tylko ja żyję w świecie pełnym kolorów? Bałam się, że jeszcze chwila, a powiedzą mi, że ziemia jest płaska.

Koło mojego nosa śmignął chybotliwie krzywo złożony papierowy samolocik.

Pani Lowe wysłała mnie do gabinetu dyrektora, gdzie znowu próbowałam się wytłumaczyć z używania kolorowej kredy. Kiedy godzinę później przyjechali po mnie rodzice, zupełnie straciłam rezon. Siedziałam tylko w milczeniu i słuchałam, jak dorośli rozmawiają o moim „dziwnym zachowaniu”. Miałam ochotę powiedzieć panu Dubnerowi, że jego nazwisko ma kolor świeżo skoszonego siana. Szybko zmieniłam jednak zdanie. Może i miałam dopiero osiem lat, ale byłam już wystarczająco inteligentna, żeby się domyślić, że coś jest ze mną nie tak i dopóki się nie dowiem, o co chodzi, lepiej nie pakować się w jeszcze większe kłopoty.

Postanowiłam udawać, że wszystko zmyśliłam. Powtarzałam w kółko: „to było głupie”, „tylko się tak wygłupiałam” i, jakieś dwadzieścia razy, „przepraszam”.

Dyrektor przekazał mnie rodzicom, z którymi pojechałam do domu. Natychmiast zrzuciłam głupie sandały, włożyłam adidasy i pędem pobiegłam na pola na tyłach naszego domu. Nie przeszkadzał mi chłód. Byłam zbyt pochłonięta poczuciem niesprawiedliwości, jaka mnie tego dnia spotkała.

Na bożonarodzeniowym przedstawieniu brakowało tamtego roku jednej pastereczki.

Pani Lowe kazała mi potem przez tydzień płukać gąbki od tablicy, musiałam też stanąć przed całą klasą i przeprosić kolegów za marnowanie ich czasu i zajmowanie się bzdurami. To były jej słowa, nie moje.

Wszyscy szybko zapomnieli o tamtym dniu. Wszyscy poza mną. Nauczyłam się pilnie strzec swojej tajemnicy. Ale teraz mam już trzynaście lat. Wszystko niebawem się zmieni.

I nic nie mogę na to poradzić.Rozdział pierwszy

– A jak Amy, co spadła ze schodów dziś – mówi moja najlepsza przyjaciółka Jenna Davis. Schodzimy właśnie do stromego, spieczonego od upału wąwozu. Jesteśmy nieodłączne od kiedy się poznałyśmy. Miałyśmy po pięć lat i mama Jenny przyprowadziła ją do nas do domu, żebyśmy się razem pobawiły. Nasza przyjaźń zacieśniała się wraz z kolejnymi wspólnymi pomysłami na to, w jaki sposób mogłybyśmy okaleczyć moją Barbie i Kena bez urywania im czegokolwiek. Nie chcę wdawać się w szczegóły, powiedzmy tylko, że biedny Ken raczej nie będzie mógł mieć dzieci.

– B jak Bazyli, którego pożarł miś – odpowiadam. To drugi wers koszmarnej rymowanki z plakatu wiszącego w moim pokoju. Każdej literze alfabetu przypisany jest tam jakiś dzieciak, i każdego spotyka smutny koniec. Bardzo lubię ten plakat, szczególnie dlatego, że wszyscy uważają, że jest czarno-biały, a ja, w swojej głowie, widzę wszystkie jego kolory.

– Ale gorąc, co nie? – zagaduje Jenna, dysząc ciężko i usiłując nie poślizgnąć się na stromym zboczu. Nie muszę nawet odpowiadać, wystarczy popatrzeć na moją twarz, po której spływają krople potu. Sierpień przyszedł w tym roku o wiele za wcześnie, a my mamy jeszcze parę tygodni do początku roku szkolnego.

Jeszcze trochę bardziej na południe naprawdę zaczyna się okolica, gdzie diabeł mówi dobranoc. Idziemy w dół po wysuszonej ziemi doskonale znaną trasą wśród wysokiej, wyblakłej od słońca trawy. Czuję, jak powietrze wokół nas gęstnieje, zwiastując nadchodzącą burzę.

Jenna i ja jako trzynastolatki jesteśmy już za duże na półkolonie. A ponieważ mieszkamy na wsi, nie musimy nigdzie wyjeżdżać, żeby pooddychać świeżym powietrzem, bo mamy go na miejscu pod dostatkiem. W ramach rozrywki udajemy same przed sobą, że gdzieś w okolicy jest choćby najmniejszy nieznany nam kawałek terenu. Każdego dnia wchodzimy na te same wzgórza, przeczesujemy dolinę pomiędzy nimi, wąwóz, lasy. Zeszłego lata znalazłyśmy pod jakimś krzakiem na wpół zakopany grot. Mój tata powiedział, że mógł pochodzić z czasów Wojny Czarnego Jastrzębia, tej samej, w której brał udział Abraham Lincoln, kiedy był młody. Niestety, w tym roku szczęście nam nie dopisuje – te same chwasty, te same robale i my też takie same. Ale dzięki tym poszukiwaniom szybciej mija nam czas. Poza tym dziś nie wieje i nie dociera do nas smród nawozu z farmy Rothów po drugiej stronie doliny. Przynajmniej z tego trzeba się cieszyć.

Kiedy byłyśmy młodsze, lubiłyśmy udawać, że wąwóz, podczas letnich miesięcy zawsze bardzo suchy, prowadzi do jakiegoś magicznego miejsca, pełnego niezwykłych przygód i zwierząt, które mówią, jak w Opowieściach z Narnii. Czasem wciąż jeszcze zdarza mi się przyłapać Jennę, jak zagląda za gęste krzaki w poszukiwaniu ukrytego przejścia. Próbuje w ten sposób znaleźć drogę do swojej mamy, która trzy lata temu zmarła na raka, jednego z tych, na które chorują tylko kobiety. Pani Davis była taka miła i śliczna – rudowłosa i piegowata, tak jak Jenna. Tylko że Jenna jest niska, tak jak ja, a pani Davis była bardzo wysoka. Zanim umarła, dała mi i Jennie zrobione ze sznureczków bransoletki przyjaźni. Nigdy ich nie zdejmujemy. Mama Jenny powiedziała nam, że dopóki będziemy je nosić, zawsze będziemy przyjaciółkami. Muszę to tłumaczyć mojej własnej mamie za każdym razem, kiedy na mnie naciska, żebym zdjęła bransoletkę. A właściwie przecięła, bo teraz jest już na mnie za ciasna i nie dałabym rady zsunąć jej z ręki. Ale co z tego, że jest poszarzała i wystrzępiona, a nawet może troszkę śmierdząca.

Zrywa się lekki wiatr i przywiewa liść, który przykleja się do mojej spoconej łydki. Przestaję się ruszać i dopiero kiedy doliczam do dwunastu, liść spada na ziemię. Jest dokładnie tego samego koloru co imię Jenny – jasny, błyszczący odcień zielonego z żółtymi pasemkami. Wydaje mi się, że jednym z powodów, dla których od razu polubiłam Jennę, był właśnie kolor jej imienia. Ale nigdy jej tego nie powiedziałam, tak samo jak nie wyjawiłam mojej siostrze Beth, że jej imię jest w kolorze mętnej błotnistej wody. Beth ma szesnaście lat i jest właśnie na etapie nieustannego testowania cierpliwości naszych rodziców. Zmienia kolor włosów tak często jak zwykli ludzie majtki. Dawniej bardzo się lubiłyśmy, ale kiedy poszła do liceum, kompletnie mnie olała. Przed wakacjami powiedziała mi, że gdybym pofarbowała włosy na blond, chłopcy zaczęliby zwracać na mnie większą uwagę. Powiedziałam jej, że bardzo dziękuję, ale zostanę przy swoim nudnym brązie. Jedynym naturalnym blondynem w naszej rodzinie jest Zack. Niedawno skończył jedenaście lat, a jego imię jest bladoniebieskie jak jajko rudzika. Zack miewa mnóstwo dziwacznych pomysłów. Potrafi powiedzieć, ile dokładnie hamburgerów z McDonalda pochłonął w całym swoim życiu. Ma na ścianie swojego pokoju specjalny wykres. Był o nim nawet artykuł w lokalnej gazecie.

Jenna zatrzymuje się i wskazuje na moje stopy.

– Masz rozwiązane trampki – zwraca mi uwagę. – Nie żeby mnie to dziwiło.

Zdejmuję trampki, związuję razem sznurowadła i przewieszam sobie buty przez ramię. I tak wolę chodzić boso. Kiedy wieczorem spłukuję ze stóp brud z całego dnia, woda w brodziku na jakąś minutę zmienia kolor na brązowy. Beth nigdy nie bierze prysznica po mnie.

Jenna zaczyna coś mówić, ale zagłusza ją przelatujący nad nami helikopter. Jego huk sprawia, że przed oczami pojawiają mi się brązowe zygzaki i szramy, a kiedy podnoszę głowę, widzę znajome oznakowanie helikoptera mojego taty. Tata zajmuje się sprzedażą i naprawą drobnego sprzętu rolniczego i używa helikoptera, żeby dotrzeć na farmy na odludziu. Jenna i ja machamy mu, obydwie z rozwianymi włosami, ale tata nas chyba nie widzi. Kiedy Zack był mały, bał się, że tata nie będzie umiał znaleźć drogi do domu. Płakał i płakał za każdym razem, kiedy helikopter podnosił się do lotu. W końcu któregoś dnia tata zabrał mnie, Zacka i Beth ze sobą, żeby nam pokazać, jak łatwo jest zlokalizować miejsce do lądowania. Beth przez całą drogę wymiotowała i już nigdy więcej nie wsiadła do helikoptera.

– Nie boisz się tak latać? – pyta Jenna, kiedy wreszcie znowu możemy się usłyszeć. – Ta maszyna wygląda tak, jakby miała się zaraz rozpaść.

– Latanie jest super – mówię jej, związując włosy w kucyk. – Czuję się wtedy jak ptak. Wszystko wygląda inaczej. Pamiętaj, że zawsze możesz zabrać się z nami.

Na twarzy Jenny widać przerażenie.

– Nie, nie, dzięki.

Przez te wszystkie lata Jenna ani razu nie skorzystała z zaproszenia.

– Byłaś już na cmentarzu? – pyta. Idziemy dalej po dnie wąwozu.

– Nie, jeszcze nie. Chcę najpierw skończyć obraz.

To Jenna wymyśliła, że powinnam przynieść dziadkowi jakiś prezent z okazji pierwszej rocznicy jego śmierci. Ona sama co roku przynosi coś swojej mamie, a mama daje jej prezenty z zaświatów. No, prawie. Kiedy pani Davis już wiedziała, że niedługo umrze, kupiła prezenty na zapas i napisała wiele długich listów o swoim życiu. Dała je wszystkie mojej mamie na przechowanie. Co roku w dniu urodzin Jenny mama wysyła jej pocztą przesyłkę. Wiadomo jednak, że któregoś roku prezentów zabraknie. To będą bardzo, bardzo smutne urodziny.

– Czy mogę zobaczyć? – pyta Jenna, chociaż powinna znać odpowiedź.

– Wiesz dobrze, że pokazanie niedokończonego obrazu przynosi pecha.

– Od kiedy jesteś taka przesądna? – pyta, przesuwając palcem po mokrej od potu brwi. Zostawia na skórze brudną smugę. – Wydawało mi się, że twój brat swoimi przesądami doprowadza cię do szału.

– Bo to prawda – potwierdzam. – Nie jestem nawet w połowie tak przesądna jak on. Jeśli Zackowi przebiegnie drogę czarny kot, możesz być pewna, że na resztę dnia schowa się w swoim pokoju. W życiu nie przejdzie pod drabiną. A jeśli zobaczy, że robi to nasz tata, natychmiast każe mu obchodzić dom tyłem. Dwa razy. Zack mówi jeszcze, że aby mieć absolutną pewność, że odgonił pecha, powinien dodatkowo skrzyżować palce i trzymać je tak, dopóki nie zobaczy psa.

– Ale przecież wy nie macie psa.

– Wiem.

– A o co w ogóle chodzi tą drabiną?

Wzruszam ramionami.

– Nie mam pojęcia. Ale najwyraźniej lepiej pod nią nie przechodzić.

– Twoja rodzina jest strasznie dziwna – podsumowuje Jenna, rozdrapując strup na łokciu.

A przecież nie ma pojęcia o moim własnym dziwactwie. Ona też najwyraźniej już zapomniała o moim kredowym incydencie z drugiej klasy. I bardzo dobrze.

– Mój tata mówi, że czasem dusza potrzebuje nawet roku, żeby trafić do nieba – stwierdza Jenna, ostrożnie omijając powykręcaną gałąź leżącą na ziemi. – Może to dlatego aż rok zajęło ci namalowanie obrazu dla dziadka.

Mam swoją własną teorię na temat duszy dziadka, ale nikomu o niej nie mówiłam. W końcu jak mało kto umiem dochowywać tajemnic.

– Może tak być – odpowiadam. – Chodź, wracajmy, nie chcę już dłużej tego odkładać. Chciałabym zanieść obraz na cmentarz przed kolacją.

– A miałabyś jeszcze czas na misję GD? – dopytuje Jenna, kiedy wdrapujemy się po zboczu.

Jest mi przykro, że muszę jej odmówić. Misja GD to zawsze najfajniejsza część wspólnego dnia. Gang Dziewczynek. Ta nazwa to kolejny pomysł mamy Jenny. Wymyśliła ją w dniu, w którym przyłapała mnie, jak stałam na czatach, podczas gdy Jenna podbierała ćwierćdolarówki z kuchennego pojemnika w kształcie krowy. Po tym incydencie stałyśmy się o wiele bardziej ostrożne. W piątej klasie schowałyśmy się w szafie Beth, kiedy zaprosiła koleżanki, by u niej nocowały. Nasłuchałyśmy się mnóstwa intrygujących ploteczek, a przy tym całkiem sporo dowiedziałyśmy się o tym, skąd się biorą dzieci – tym samym poznałyśmy odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. Po dziś dzień uważamy, że była to nasza najbardziej udana misja.

– Dziś naprawdę nie mogę, przepraszam.

– Nie ma sprawy. I tak nie mam żadnego ciekawego pomysłu. To miasteczko jest po prostu beznadziejnie nudne. – Jenna podrzuca grudkę ziemi czubkiem buta i głośno wzdycha.

Powrót do domu zajmuje nam nieco więcej czasu niż zazwyczaj, bo musimy obejść dookoła pola Daviesów. Tata Jenny jest prawdziwym farmerem – rośnie u niego soja i najsłodsza kukurydza w okolicy. Mój tata zaorał kawał pola, żeby zrobić lądowisko dla helikoptera. Tata Jenny uważa, że mój tata jest leniwy, bo lata do klientów tylko trzy razy w tygodniu i zawsze jest w domu na kolację. Mój tata twierdzi, że tata Jenny powinien zająć się swoimi sprawami.

– Czy myślisz, że twój tata kiedykolwiek skończy remont waszego domu? – pyta Jenna na widok budynku. Wszyscy w miasteczku, łącznie z całą naszą rodziną, chcieliby poznać odpowiedź na to pytanie. Helikopter stoi teraz na tyłach domu, a mój tata wspina się po drabinie na dach.

– Nie sądzę – odpowiadam zupełnie szczerze.

Mój niekończący się dom jest dobrze znany w okolicy i zawsze wzbudza spore emocje. Najpierw ludzie po prostu się na niego gapią. Patrzą w górę, potem w dół. Czasem nawet dwa razy. Ten dom nieomal żyje własnym życiem, rozrasta się i kurczy. Mój ojciec i dziadek budowali go sami z najróżniejszego drewna – takiego, jakie akurat udało im się pożyczyć, dostać w zamian albo wyżebrać. Nigdy nie mogli się dogadać, jak właściwie ten dom ma wyglądać, w związku z tym każdy z nich zaczął budować po swojemu, aż spotkali się w połowie drogi.

Ta niecodzienna technika budowlana sprawiła, że mamy sporo drzwi prowadzących donikąd i schodów, które wiodą w głąb ścian, tworząc tajemne przejścia. To właśnie dzięki jednemu z nich udało nam się z Jenną dostać do szafy Beth, można więc powiedzieć, że pełne pajęczyn tunele na coś się jednak przydają. Kiedy mój tata akurat nie dłubie w silniku helikoptera, zazwyczaj siedzi na drabinie z młotkiem i majstruje przy dachu. Nazywam go czasem Casper, bo jak ten duszek z kreskówki prawie zawsze jest parę metrów nad ziemią. On nazywa mnie czasem Dzikuską, bo uwielbiam biegać na bosaka i czuć ziemię pod stopami, a do tego przewiduję deszcz.

– Dzień dobry, panie Winchell! – krzyczy Jenna.

Mój tata w odpowiedzi macha młotkiem w naszym kierunku i uśmiecha się do nas z ustami pełnymi gwoździ.

– Do widzenia, panie Winchell! – krzyczy znowu Jenna i oddala się w stronę swojego o wiele mniejszego i normalniejszego domu.

Tata próbuje znowu jej pomachać, chwieje się, ale szybko odzyskuje równowagę.

– Jak długo masz zamiar tam siedzieć? – wołam.

– Dopóki twoja mama nie każe mi zejść na dół.

– Świetnie – mruczę pod nosem. To oznacza, że walenia młotkiem będę musiała słuchać jeszcze kilka godzin, dopóki mama nie przywiezie Beth z lotniska. Beth na całe sześć tygodni wyjechała na kurs przygotowawczy do liceum, gdzieś do Kalifornii. Dostała stypendium za napisanie eseju o presji związanej z koniecznością napisania eseju. Zack jej to podpowiedział. Moim zdaniem mogłaby zostać w Kalifornii jeszcze dłużej. Miło jest, kiedy nikt tobą nie rządzi.

Tata zaczyna walić młotkiem, a przed moimi oczami eksplodują dobrze znane, cętkowane szare plamy. Kolor młotka uderzającego w gwóźdź jest już tak powszednim elementem mojego życia, że prawie nie zwracam na niego uwagi. Bez problemu przebijam wzrokiem kolorowe plamy, ale nadal mnie one rozpraszają. Może nie przeszkadzałyby mi aż tak bardzo, gdyby miały jakiś ładniejszy kolor.

Wkładam trampki i ruszam w stronę tylnych, kuchennych drzwi, ostrożnie mijając po drodze deski, młotki, gwoździe i groźnie wyglądającą piłę łańcuchową. Jak zwykle w powietrzu unosi się zapach trocin. Osiada na moich ubraniach i drapie mnie w gardle. Nie da się od tego uciec. Ten smak już dawno wymieszał mi się ze smakiem kolorowego pyłu kredowego, prześladującego mnie od czasu incydentu w drugiej klasie.

Idę na górę do swojego pokoju i od razu zaczynam szukać Mango. Mówimy o nim często, że jest Arystokotem. Zwykle śpi w nogach mojego łóżka, na moim starym kocyku z Kubusiem Puchatkiem, skutecznie zasłaniając swoim cielskiem wyblakłe postaci Puchatka i Prosiaczka, idących w stronę zachodzącego słońca. Teraz go tu nie ma, ale widzę, że zostawił swoją ulubioną zabawkę – pluszowego kanarka Tweety, którego uwielbia nosić w zębach. Wołam go i w odpowiedzi słyszę gdzieś w oddali miauknięcie w kolorze pomarańczowej oranżady. Dźwięk dobiega z pokoju Beth. Idę tam i znajduję małego szaro-białego zdrajcę zwiniętego w kłębek na poduszce Beth. Biorę go na ręce i mimochodem zerkam na biurko. Nie wiem, jakim cudem Beth tego nie zauważyła, ale przed wyjazdem do Kalifornii zostawiła na widoku pamiętnik. Kiedy zauważyłam go po raz pierwszy, przyszło mi do głowy, że może chciałaby, żebym go przeczytała. Potem doszłam jednak do wniosku, że pewnie zastawiła na mnie pułapkę i w jakiś sposób dowie się, czy tam zaglądałam, czy nie.

Układam Mango na moim kocyku, tam, gdzie jego miejsce. Już mam zamknąć za sobą drzwi, kiedy w szparze pojawia się stopa Zacka.

– Sekundkę, Mia! – oznajmia mój brat i popycha drzwi. – Muszę coś zrobić.

– W moim pokoju? – pytam podejrzliwie. Mam prawo się denerwować. Zack ledwo wyrósł z fazy destrukcji. Przez lata nic w tym domu nie było bezpieczne. Doskonale szło mu rozbieranie najróżniejszych przedmiotów na części, szkoda tylko, że z ich składaniem było już nieco gorzej.

– Nie martw się, to zajmie tylko sekundkę – zapewnia.

– Pod jednym warunkiem – zgadzam się, ale nadal rozmawiam z nim przez szparę w drzwiach. – Musisz mi powiedzieć, dlaczego właściwie przechodzenie pod drabiną przynosi pecha.

Zack przewraca oczami.

– To oczywiste. Po prostu przechodząc pod drabiną, zaburzasz święty trójkąt życia, który tworzy ona z ziemią i ścianą.

– He? – Zbita z pantałyku, pozwalam sobie na chwilę nieuwagi, którą on momentalnie wykorzystuje i wślizguje się do pokoju. Zmierza wprost do mojej kolekcji zegarów wiszącej na ścianie. Ruszam za nim. Zauważam, że w swoich małych dłoniach trzyma kilka zegarków na rękę. Dwa z nich należą do ojca, jeden do mamy i jeden do Beth.

– Co chcesz zrobić z tymi wszystkimi ze…?

– Ćśśś! – przerywa mi. – Muszę to zrobić jak najdokładniej. – Wpatruje się w tarcze moich zegarów, jakby miał nadzieję, że zaraz przekażą mu jakąś wiadomość.

– Co zrobić jak…?

– Cicho! – Rzuca szybkie spojrzenia to na drewniany zegar z kukułką, to na ten w kształcie gwiazdy, świecący w ciemności, to na duży zegar elektroniczny albo na ten, który wypowiada pełne godziny na głos. Kolekcjonuję zegary od pierwszej klasy. Na każde Boże Narodzenie wybieram sobie kolejny.

– Muszę jak najdokładniej zsynchronizować je ze sobą – wyjaśnia Zack, z zapałem przestawiając zegarki tak, żeby wskazywały tę samą godzinę co moje zegary ścienne. – Inaczej jedni będą żyli w przeszłości, a drudzy w przyszłości. A to wszystko pod jednym dachem! To fatalne, nie mogę do tego dopuścić.

– Minuta w tę czy minuta w tamtą, co za różnica?

– Chodzi o zagięcie czasoprzestrzeni – odpowiada takim tonem, jakby mówił coś zupełnie oczywistego.

– Sam to wymyśliłeś? Brzmi jak cytat ze Star Treka.

– Przeczytałem na stronie NASA – odpowiada z powagą.

Powinnam się była domyślić. Zack jest uzależniony od internetu.

– Nie możesz wierzyć we wszystko, co pisz… – Nie kończę zdania, bo w tym momencie wszystkie zegary naraz wybijają piątą. Kukułka wyskakuje z zegara i kuka. Głośno. Lokomotywa pociągu gwiżdże. Bardzo głośno. Uruchamiają się wszystkie budziki – słychać piszczenie, bzyczenie, dzwonienie, brzęczenie, wszystko naraz i o wiele głośniej niż kiedykolwiek. Mój tata nadal wali młotkiem. Na podjeździe mama trąbieniem oznajmia nam, że wróciły z Beth z lotniska. Beth z hukiem otwiera drzwi i rzuca walizkę na podłogę. Mango chowa się pod łóżkiem. Zasłaniam rękami uszy i zamykam oczy. Próbuję w ten sposób schować się przed kolorami, które bombardują mnie ze wszystkich stron. Ale to nic nie daje. Widzę rozmazane fioletowe trójkąty, zielone fale, fruwające czarne kropki oraz kulki najróżniejszych rozmiarów i kolorów, a wszystko to wiruje i podskakuje wokoło, nawet kiedy zamknę oczy. Gdybym wiedziała, co się stanie, mogłabym przewidzieć siłę uderzenia i jakoś się na nią przygotować. Ale teraz czuję się oszołomiona i mam wrażenie, że się duszę. Kulę się na podłodze.

– Co z tobą? – krzyczy Zack.

– Dlaczego to jest takie głośne? – wrzeszczę, próbując przebić się przez wszechogarniający hałas.

Sekundę później niemal wszystko milknie. Koniec z trąbieniem i trzaskaniem drzwiami. Zostaje tylko tradycyjny dźwięk młotka. Kształty i kolory rozpierzchają się niemal natychmiast, a ja czuję, że znowu mogę swobodnie oddychać. Otwieram oczy i widzę, jak Zack przygląda mi się trochę zmartwionym, a trochę zaskoczonym wzrokiem. Podnoszę się i szybkim krokiem podchodzę do jednego z zegarów. Dźwięk jest podkręcony na maksimum. Tak samo jest we wszystkich innych. Moja ręka wciąż jeszcze trochę się trzęsie, kiedy zdejmuję zegary ze ściany i układam je na łóżku.

– Nic z tego nie rozumiem. Zawsze wyłączam wszystkie dzwonki.

Zack próbuje się dyskretnie ulotnić, ale łapię go stanowczo za rękaw i nie puszczam, dopóki nie wyjawi prawdy.

– No dobra, już dobra, to ja nastawiłem wszystkie zegary i troszkę podkręciłem dźwięk przed twoim przyjściem. Chciałem je słyszeć ze swojego pokoju.

– Usłyszałbyś je nawet, gdyby twój pokój był na Alasce! – Wypycham go na korytarz i zamykam się na klucz.

– Eeej! – Wali mocno w drzwi. – Zrobiłem to tylko po to, żebym nie musiał łamać zakazu wchodzenia do twojego pokoju!

– Przecież złamałeś zakaz, kiedy przyszedłeś ustawić zegary!

Cisza. A potem:

– O co ci w ogóle chodzi?

Ignoruję go. Po kolei wyłączam wszystkie dźwięki i wieszam zegary na swoim miejscu. Tykają prawie bezszelestnie, a ja mrugam raz po raz, usiłując powstrzymać łzy. Jakim cudem Zack jest tak mało wrażliwy na hałas? A co by było, gdyby coś takiego przytrafiło mi się w miejscu publicznym? Wyglądałabym dość idiotycznie, skulona na podłodze szkolnego korytarza.

Kiedy tak stoję i użalam się nad sobą, Mango wyłazi ze swojej kryjówki, rozgląda się wokoło i niepewnie zaczyna ocierać się o moje nogi. Biorę go na ręce i idę do szafy, w której trzymam przybory do malowania. Muszę dokończyć obraz i odwiedzić dziadka. Kiedy maluję, zawsze włączam muzykę, ale dziś po raz pierwszy, odkąd pamiętam, boję się, że kolory mnie przytłoczą. Już nigdy więcej nie chcę czuć się tak obezwładniona i pozbawiona możliwości reakcji.

Próbuję dokończyć obraz, ale nie jestem w stanie się skoncentrować. Jest za cicho. Nie słychać już nawet walenia młotkiem. Decyduję się na Mozarta i utwór, który bardzo lubił mój dziadek. Nastawiam dźwięk niezbyt głośno , a potem szybko, zanim mogłabym stchórzyć, wciskam odtwarzanie. Wokół mnie natychmiast pojawiają się kolory, falują, otulają mnie i przypominają, że nadal mogę się nimi cieszyć. Czuję płynącą z nich energię. Lśniąca czerwień dźwięku skrzypiec, srebrzystoniebieska biel fletu, żółty niczym szkolny autobus dźwięk waltorni. Kolory nakładają się na siebie warstwami, zmieniają się i w tym momencie należą tylko i wyłącznie do mnie.Rozdział drugi

Robię krok do tyłu i przez chwilę podziwiam swoje dzieło. Mój dziadek na tle niebieskoszarego nieba zdaje się patrzeć prosto na mnie. Na jego okrągłej twarzy maluje się oczekiwanie na coś, co było mu obiecane dawno temu.

A jednak cały czas czegoś mi tu brak. Wpatruję się w obraz, aż wreszcie już wiem. Czyszczę pędzle i zabieram się za przygotowanie szarej i białej farby. Wraz z kolejnymi pociągnięciami pędzla na obrazie pojawia się Mango, usadowiony wygodnie na prawym ramieniu dziadka. Na niewielkiej przestrzeni, jaka została na obrazie, zmieści mi się jedynie małe Mango-Kociątko. Znowu robię krok do tyłu i z zadowoleniem patrzę na efekt swojej pracy. Po roku moje dzieło nareszcie jest gotowe. Mango wpasował się w cały obraz niczym ostatni element układanki. Co w sumie ma sens, biorąc pod uwagę, gdzie go znalazłam.

Mango świszczy na drugim końcu pokoju, podczas gdy ja pakuję farby. Pierwszego dnia, kiedy się poznaliśmy, też świszczał. Pamiętam te małe żółtopomarańczowe kłębki lekkiej mgiełki, unoszące się w powietrzu. To było na pogrzebie dziadka. Cała rodzina stała wokół grobu, trzymając się za ręce i polecając duszę dziadka Bogu.

Mieszkamy na wsi, więc jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że małe zwierzątka idą do nieba, ale wtedy zazwyczaj tylko Zack płacze nad skunksami albo oposami. To było zupełnie co innego. Miejscowy pastor, którego widziałam wcześniej tylko raz, właśnie wygłaszał końcową modlitwę, kiedy kątem oka dostrzegłam kotka. Siedział sobie w niewielkiej odległości od grobu, a oczy miał zupełnie jak dziadek – okrągłe, dobre, mądre. Pokochałam go od pierwszej chwili.

Przez dwa tygodnie nieustannie jęczałam i błagałam rodziców, żeby mi pozwolili zatrzymać Mango wbrew swojej odwiecznej zasadzie: „Żadnych zwierząt w domu”. Wszyscy myślą, że nazwałam go Mango ze względu na żółte oczy, ale to nieprawda. Nazwałam go Mango dlatego, że jego mruczenie, charczenie i miauczenie mają najróżniejsze odcienie żółtopomarańczowego, jak mango o różnych porach roku.

Ze względu na świszczenie musieliśmy jak najszybciej pojechać z nim do weterynarza. Podczas dwudziestominutowej podróży samochodem Mango wymiotował dwa razy. Moja mama nie była zachwycona. Pani weterynarz powiedziała nam, że Mango urodził się z dużym pęknięciem w jednym płucu i nie da się tego naprawić. Powiedziała, że jeśli uda mu się przeżyć jeszcze miesiąc, to jego organizm się zregeneruje i będzie z nim w porządku.

To było rok temu. Mango nadal świszczy, ale ja nadal mam Mango.

Powinnam pewnie zejść na dół i przywitać się z Beth. Ale z drugiej strony bardzo chciałabym pójść na cmentarz i dać dziadkowi prezent przed kolacją. Delikatnie zdejmuję obraz ze sztalug i prawie go upuszczam, zaskoczona, bo rozlega się głośne pukanie. To tata. Odkładam obraz i otwieram drzwi.

– Jedziemy z Beth do drogerii – mówi, wycierając brudne ręce o swoje jasne dżinsy. – Jedziesz z nami?

– Muszę tu posprzątać – odpowiadam i gestem wskazuję na farby i sztalugi. Z jakiegoś powodu nie chcę mu mówić, że obraz jest prezentem dla dziadka. Nie wspominał o rocznicy, a ja nie mam zamiaru mu o tym przypominać.

– Mogę zerknąć? – pyta i przygląda się uważnie mojej pracy. – Wiesz, to naprawdę niezwykłe – mówi po dłuższej chwili. Brzmi szczerze, ale z rodzicami nigdy nic nie wiadomo. – Masz wspaniałe wyczucie koloru.

Wyczucie koloru! Gdyby tylko znał prawdę!

– Dzięki – odpowiadam tylko.

– Wiesz, mówi się, że oczy są oknem duszy. Rzeczywiście widzę tutaj dziadka, właśnie w oczach.

Mój tata jest bardzo mądry, chociaż nie „podręcznikowo mądry” jak mama, która przed urodzeniem Zacka była nauczycielką fizyki w liceum.

– To bardzo interesujące. – Przygląda się bliżej. – Oczy dziadka i Mango mają dokładnie ten sam kształt.

Uśmiecham się do siebie, zadowolona, że to zauważył. Właśnie wtedy z dołu rozlega się ponaglający krzyk Beth, więc tata poklepuje mnie po głowie, jakbym była małym dzieckiem, i wychodzi.

– Będzie padać! – ostrzegam. Tata idzie długim korytarzem w stronę schodów, a pod nogami plącze mu się Mango. Wybucha śmiechem i mówi, że na niebie nie ma ani jednej chmurki. Kiedy jest już na dole, słyszę jednak, że każe Beth wziąć parasol.

Jak tylko drzwi domu zamykają się za nimi, chwytam obraz, wsuwam na nogi trampki i pędzę do tylnego wyjścia. Dziadek jest pochowany na małym cmentarzu na wzgórzu, jakiś kilometr od naszego domu, tuż obok babci, która zmarła, kiedy miałam trzy latka. To rodzice taty, ale mama też była z nimi bardzo blisko. Z kolei jej rodzice nadal żyją, na Florydzie, ale nie widujemy się z nimi zbyt często, bo nie lubią latać samolotem. Chociaż wydaje mi się, że „poślubienie człowieka poniżej swojego statusu” i „brak kultury na głębokiej prowincji” też mogą mieć z tym coś wspólnego. Mama nigdy o tym nie mówi.

Mama Jenny jest pochowana na tym samym cmentarzu, więc też planuję ją odwiedzić. Jestem w połowie drogi na cmentarz. Trzymam nie do końca jeszcze wyschnięty obraz w bezpiecznej odległości. Nagle zauważam, że idzie za mną Mango. Czekam na niego moment, żeby mógł mnie dogonić, ale co chwila coś go rozprasza. Jest tu naprawdę mnóstwo rzeczy, które potrafią zaabsorbować kota. Za polami rozciąga się zarośnięty teren, na którym doskonale rozwija się wyjątkowy ekosystem, pełen obrzydliwych pełzających stworzonek i najróżniejszych małych zwierzątek. I podobno, jak zawsze opowiadał nam dziadek, snują się tam dusze zmarłych, którzy uprawiali te ziemie za życia.

Kiedyś, dawno temu, dziadek zabrał mnie i Zacka na spacer po lesie. W samym jego środku natknęliśmy się na wielki kawał zielonej gąbki, wystającej z gęstych zarośli. Sześcioletni wtedy Zack natychmiast stwierdził, że to na pewno fragment księżyca, który spadł z nieba. Dziadek powiedział, że na pewno tak jest, i oderwał spory kawałek. Wiedziałam, że to po prostu gąbka ze środka jakiejś porzuconej starej kanapy, ale włączyłam się do zabawy. Dziadek wygłosił krótkie przemówienie, trzymając przed sobą gąbkę jak jakiś drogocenny klejnot.

– Jako wasz przewodnik po tej krainie – zaczął nabożnym tonem – niniejszym przekazuję na ręce was obojga ten mały kawałek księżyca.

Podzielił gąbkę na dwie części wielkości jajka i wręczył nam uroczyście po jednej. Gąbka była miękka i wilgotna, a jej zielony kolor ścierał się pod naciskiem palców. Schowałam swój kawałek w małym pudełeczku, które trzymam na dnie szuflady biurka. Nie mam pojęcia, co Zack zrobił ze swoim.

Wiem dobrze, że dusza dziadka wcale nie snuje się po lesie jak te zjawy, które, jak mi się wydaje, widuję czasem między drzewami. Cząstka jego duszy jest tuż obok mnie, schowana bezpiecznie w moim Mango. Byłam tego pewna od momentu, kiedy zobaczyłam małego kotka siedzącego nieopodal grobu dziadka, wpatrzonego we mnie dziadkowymi oczami. Naprawdę wierzę, że ludzkie dusze rozpadają się po śmierci na kawałki. Część duszy dziadka jest w Mango, część jest w niebie i wywija piruety z babcią (była podobno świetną tancerką), a gdzie jest reszta, wie tylko dziadek. Ale to taka moja własna teoria.

Stajemy na szczycie ostatniego pagórka, skąd już doskonale widać grób dziadka, bo porastająca go trawa jest niższa niż w innych miejscach. Na nagrobki padają ostatnie promienie słońca, w których już z daleka widzę coś błyszczącego. Kiedy docieram na miejsce, okazuje się, że to butelka ulubionego piwa mojego dziadka. To tata musiał je tu zostawić, razem z kwiatami dla babci. Wiem, że bardzo tęskni za obojgiem, choć zawsze nam powtarza, że „każdy odchodzi wtedy, kiedy nastanie jego czas”, że wola boska i tak dalej. Nie jesteśmy rodziną zbyt religijną, ale jeśli chodzi o śmierć, warto być otwartym na różne możliwości. Ja sama staram się nie myśleć za dużo o śmierci. Nie jestem zbyt dobra w pożegnaniach. Zawsze robi mi się za bardzo smutno.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: